-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik1
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać10
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant2
-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2024-06-08
2024-05-27
„Proces” F. Kafki zmienił oblicze literatury nieodwracalnie, ale dla mnie nawet on nie mógł równać się z emocjami, które wywołał we mnie „Zamek” tego autora. Surrealizm, oniryzm, atmosfera grozy i obcowania z jakąś nieuchwytną siłą związaną z urzędniczo-społeczną hierarchią posunięte były tak daleko i w tak mistrzowski sposób, że zawładnęły moją wyobraźnią. „Zamek” miał również tę zasadniczą przewagę nad „Procesem”, że ten w jasny i kategoryczny sposób nie był dziełem skończony. Jest urwany. Boleśnie. Tam gdzie kończy się dopiero rozwijająca historia tam dopiero uaktywnia się wyobraźnia, która własnymi oczekiwaniami dopowiada sobie liczne białe plamy. To potęga silniejsza nawet niż zawiłe, nierealne prawidła, którymi rządzą się światy wykreowane przez Kafkę. Szybko pogodziłem się z myślą, że tej potencjalnie genialnej w swoim finiszu powieści nigdy nie poznam. Co więcej, zdałem sobie sprawę, że poznawać jej dalszej treści nawet nie chcę, bo sprostać oczekiwaniom, które narosły przed dekady się nie da. Naśladowców tego stylu było, jest i będzie wiele – który miałby jednak szansę? I wtedy pojawił się Kazuo Ishiguro, doceniony już przeze mnie w „Okruchach Dnia”, który całkowicie niespodziewanie zapełnił w moim sercu pustkę po „Zamku” i to w sposób kompletny. Za samo to chociażby należy się mu literackie podium, bo kto w zasadzie dokonał we mnie niemożliwego? Dostojewski? Może Saramago w swoim szczycie formy? No właśnie. Jeszcze palce u rąk zostaną.
Zawiązanie akcji jest w zasadzie prościutkie i przejrzyste. Sławny pianista przyjeżdża do bezimiennego, małego miasta i ma zagrać koncert w lokalnej filharmonii. Rozpoczyna od zatrzymania się w hotelu, na horyzoncie najwyżej ma przed sobą widmo załatwienia kilku organizacyjnych formalności. Hotelowy boy prosi go o drobną przysługę. Mija zaledwie 50 stron, a protagonista w rozmowie ze znajomym sprzed lat mówi o dziecku poznanej niedawno kobiety, że jest jego synem i w zasadzie ten znajomy powinien się od niego odwalić, bo to jest jego dziecko, co zresztą nikogo jakoś specjalnie nie dziwi. Pięćdziesiąt pieprzonych stron, a takie konkluzje rzucone są naturalnie, jako zwykłe następstwo zdarzeń czy raczej pewnych emocji i oczekiwań. Nie ma tu żadnego zgrzytu. Prawdziwy papierek lakmusowy, który odsieje niegotowych na groteskowo-surrealistyczny trip.
Ten trip ciągnął się będzie przez całą książkę. Pojawią się wątki konsekwentnie rozwijane jak ambicje właściciela hotelu, jego relacja z żoną i niespełniający muzycznych oczekiwań syn, lokalny dyrygent-pijak i jego pies, etos hotelowych boyów oraz relacja ich guru z córką oraz wnukiem, a gdzieś w tym wszystkim unosi się duch rodziców pianisty, którzy również maja się zjawić. Wszystko to jest ważne, prowadzone regularnie, odsłaniając kolejne tajemnice i tematycznie zazębiając się wokół społecznych oczekiwań, które żądzą miejską społecznością. Ta od Rydera, protagonisty, OCZEKUJE. Już nie będę wyszczególniał czego konkretnie, bo to nawet znaczenia nie ma. Ryder to udręczony mesjasz. Żartobliwie można rzec, że japońskie korzenie autora biorą nad nim górę. Bohaterowie w nienaturalnych, długich monologach kajają się na samym wstępie, że zawracają głowę bohatera, potem oczywiście męczą go, dręczą i ostatecznie dziwią się, wprawiając w zakłopotanie, na każde niezrozumienie. To trip, który męczy. Wycieńczenie Rydera udziela się czytelnikowi, ale ten brnie dalej w ten absurdalny, ale o dziwo trzymający się reguł i fabularnej linii chory zjazd, na którego końcu ma być upragniony koncert i spełnione oczekiwania. Narracyjnym mistrzostwem jest, że ktoś zdołał temu wszystkiemu nadać sens i cel.
To nie jednak fabuła, nawet nie narracja, wynoszą literatów na szczyt, lecz obserwacje, a te Kazuo Ishiguro ma mistrzowskie. Jako dobry obserwator potrafi sprawić, że jego bohaterowie żyją. Uwielbiam Borisa, który jest idealnie ukazanym dzieckiem. Takim, które nagle odejdzie od stołu, będzie udawało samolot lub zataczającego pijaka w myśl swojej dziecięcej logiki i nie znajdę w tym nawet najmniejszego fałszu. Zachowania, pokrętna logika (dziewiątka!), trudny i markotny temperament, kiełkująca dojrzałość – wszystko to składa się na wybitną dziecięcą kreację, bardzo plastyczną, a to tylko jeden z bohaterów. Jego trudna na ten charakterystyczny kobiecy sposób matka, ambicje lokalnej elity czy upadły dyrygent... wszyscy ci bohaterowie ożywiają to miasto i pozwalają wykreować ikoniczne, cudowne niemal sceny. Boris uczący się majsterkowania, taniec Gustava z walizkami jako niemal olimpijski wyczyn, scena opłakiwania zmarłego psa, dyrygent pełen gaf i powalonych zachowań (jego zwierzęce teksty o jego popędzie, propozycja spotkania na cmentarzu z byłą żoną, scena „amputacji” oraz koncertu) czy wszystkie te rządzące chorą logiką relacje na linii rodzic-dziecko... to jest po prostu coś wybitnego.
Do konkluzji dochodzimy długo, ale jest w tym satysfakcja. Boris i jego matka znikają tak jak się pojawili w życiu Rydera. Jest w tym żal, bo ich jako postaci uwielbiałem, z drugiej jednak strony... Tak samo będę jeszcze długo się zastanawiał nad Clintem Eastwoodem, który rzekomo miał wystąpić w Odysei Kosmicznej i co akcentowane jest aż nazbyt widocznie czy ogromem innych elementów, wątków i strzępów, które kreują ten pokręcony świat. Trochę jak z „Zamkiem”. Znów dopowiem sobie wszystko sam. Nie ma w tym nic złego – autor zrobił swoje rzucając w czytelnika najlepsze możliwe puzzle. Czasem to wystarczy do arcydzieła.
„Proces” F. Kafki zmienił oblicze literatury nieodwracalnie, ale dla mnie nawet on nie mógł równać się z emocjami, które wywołał we mnie „Zamek” tego autora. Surrealizm, oniryzm, atmosfera grozy i obcowania z jakąś nieuchwytną siłą związaną z urzędniczo-społeczną hierarchią posunięte były tak daleko i w tak mistrzowski sposób, że zawładnęły moją wyobraźnią. „Zamek” miał...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jeśli porównać literackie próby mistrzów do fizycznej konfrontacji to Kōbō Abe na ustawkę wielkich pisarzy przychodzi uzbrojony tylko w dwa zbiory metafor – jedna (skromniejsza) dotycząca owadów i druga (bogatsza, dominująca) dotycząca piasku. Te porównania miesza ze sobą w różnych proporcjach, przeplata sobie swobodnie, ale okazuje się, że ten minimalizm jest wystarczający. Chyba nikt tak plastycznie nie ukazał natury, także tej destruktywnej, ziaren skały osadowej, nad której specyfiką mało kto ma czas się pochylić.
To ciekawe tło, aby opowiedzieć historię surrealistycznego porwania, które staje się oczywistym pretekstem do opowiedzenia prostszej, jeszcze ważniejszej historii. Jej znaczenie dopowiecie sobie sami. Dla mnie jednoznaczna interpretacja nie ma miejsca, zawieszona gdzieś między opowieścią o zasiedzeniu (w tej tematyce wolę „Pustynię Tararów”), a historią rutyny życia rodzinnego i społecznego oraz poszukiwania sensu w bezsensie, z duża rolą sytuacji kafkowskich (tutaj oczywiście wolę samego Kafkę oraz innych autorów) na granicy z realizmem magicznym (tutaj, klasycznie, wolę G. G. Márqueza).
Brzmi to z mojej strony może surowo, ale to mylne wrażenie – warto dać szansę Kōbō Abe. Jako autor zawężył sobie pole manewru krótką historią oraz symboliką, ale jego książkę czyta się z zaciekawieniem i zaskakująco lekko. Mała objętość „Kobiety z wydm”, odmierzona precyzyjnie, bardzo temu sprzyja. Czuć, że to nie jest europejska literatura. Wrażliwość i dobór metafor wyraźnie na to wskazują. Ciekaw jestem jak wiele istoty tej ulotnej znaczeniowo historii zaginęło w przekładzie, co w przypadku tak odmiennych języków jest nieuchronne. Bardzo wyróżnia się też zagrożenie w postaci mieszkańców wioski, które jest skrajnie bierne i nieobecne, ustępując w tej roli nieubłaganemu piaskowi, który zdaje się być bardzo aktywną siłą, oddziałującą także na zmysły czytelnika. Ugryziono tutaj także abstrakcję na może nie przełomowy, ale unikalny sposób, przede wszystkim w motywach erotycznych. Nie jest to książka, która ma szansę na to, aby wywrócić moje osobiste rankingi literackie, ale z pewnością utkwi w mojej pamięci.
Jeśli porównać literackie próby mistrzów do fizycznej konfrontacji to Kōbō Abe na ustawkę wielkich pisarzy przychodzi uzbrojony tylko w dwa zbiory metafor – jedna (skromniejsza) dotycząca owadów i druga (bogatsza, dominująca) dotycząca piasku. Te porównania miesza ze sobą w różnych proporcjach, przeplata sobie swobodnie, ale okazuje się, że ten minimalizm jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka z tych, po które sięgasz, bo znalazły się w zasięgu ręki, a czytelniczy głód okazał się silniejszy od rozsądku. Literatura kobieca w samej jej esencji. Nie ma w tym co prawda nic złego. Od samego początku widać, że styl autora jest raczej niskolotny. Nie ma tu żadnej ambitniejszej metafory czy przebłysków własnego stylu. Musso nawet nie zmierzy się z żadnym złożonym zdaniem, lecz jedynie sunie przez swoją historię, rzucając losowymi cytatami na początek rozdziału i bardziej skupiając się na wymienieniu paru znanych marek lub obiektów amerykańskich metropolii niż na tym, aby wykrzesać z siebie coś oszałamiającego. Nawet w tym tak naprawdę nie ma nic złego, bo nie wszystko musi być rzemieślniczym arcydziełem. Książki mogą być rozrywką. Czasem wystarczy dobra historia i emocje.
Dlatego nie mając już wątpliwości, że autor jest raczej twórcą bestsellerów niż poważnej literatury, a nic w przekładzie nie miało prawa zaginąć, oddałem się tej intrydze. Przez dwie trzecie książki bardzo interesującej i angażującej, wchodzącej tak dobrze jak wieczorna kawa po najgorszym roboczym dniu w twoim miesiącu pracy, gdy wiesz, że masz już święty spokój. Tempo jest po prostu obłędne, a wszystkie postacie i wątki czytelne, prowadzone jak od linijki. Kierować historią też trzeba umieć, a Musso to na pewno potrafi, więc jego czytelniczy fenomen mnie nie dziwi. Złośliwie powiedziałbym, że sunie tak szybko, aż prawa fizyki się naginają i całe Stany Zjednoczone stają się tak ciasne, że bohaterowie szczęśliwymi zbiegami okoliczności mogą na siebie wpadać. Wolę jednak podkreślić, że te wątki przyjemnie się splatają, rzucone jest kilka elementów pozwalających snuć przewidywania co do zakończenia, a w tym wszystkim są bardzo udane proporcje kryminalnej intrygi, miłości i cierpienia. Musso wielkim literatem nie jest, ale wie co robi.
Przychodzi jednak moment zakończenia, ubranego w łaszki nowoczesnej psychologii i techniki, ale będące jak obuchem w łeb wprowadzeniem wygodnego, fantastycznego elementu, który jak w jakieś greckiej tragedii nagle się objawia i wszystko rozwiązuje. Bohaterowie przepracowują wszystkie swoje traumy, wybaczają sobie i jadą ku za zachodzącemu słońcu. Każdy z nich ma swoją połówkę. Jest po prostu cymuś. Dla czytelnika, odpowiednio połechtanego, oczywiście także. Z tyłu głowy jednak cały czas pozostaje myśl, że to zakończenie z cyklu „to tylko sen”, „tak naprawdę nie żyjesz”, „to wizja, hipnoza” lub „wstawaj, zesrałeś się”. Więc ta czytelnicza kawka po ciężkim dniu okazuje się być kawą, którą podano ci po tej robocie na rodzinnym przyjęciu, a matka nakłada ci piąty rodzaj ciasta. Z jednej strony: to jest życie! Z drugiej: trochę za słodko.
Słaba literatura. Ciekawa, szybko przelatująca historia, która potrafi zaangażować. Zakończenie jako fatalna klisza. Tylko ten Musso zdaje się być bardzo dobry, bez żadnego „ale” - bo chłopak po prostu rozpracował kobiecy umysł, wie co dla niego napisać, a potem po sprzedanym produkcie może szczęśliwie wyłożyć się na leżaku na swoim jachcie. No i brawa dla niego!
PS Historia zdecydowanie lepsza pod narrację filmową. Literacko ambitniejszy autor mógłby wiele tutaj połatać, ale bardzo dobry reżyser, ze sprawnym kompozytorem i zręcznym montażystą, sprzedałby hicior, który byłby jeszcze przyjemniejszy i wygładził to co w tej historii obnażają ramy książkowych ograniczeń.
Książka z tych, po które sięgasz, bo znalazły się w zasięgu ręki, a czytelniczy głód okazał się silniejszy od rozsądku. Literatura kobieca w samej jej esencji. Nie ma w tym co prawda nic złego. Od samego początku widać, że styl autora jest raczej niskolotny. Nie ma tu żadnej ambitniejszej metafory czy przebłysków własnego stylu. Musso nawet nie zmierzy się z żadnym złożonym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Szczegółowy, dobrze zredagowany i mimo wszystko przystępny poczet cesarzy rzymskich marzył mi się od dłuższego czasu. Aleksander Krawczuk wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom lepiej niż mogłem sobie wyobrazić. Czuć na każdej karcie miłość do antyku, której fundamentem jest dogłębne zrozumienie epoki oraz zgromadzona wiedza. Krawczuk to autor, jak się okazuje, z ogromnym dorobkiem i w zasadzie od dawna nie cieszyłem się tak mocno, że wraz z kolejnym odkrytym historykiem otwiera mi się nowa książkowa czytelnicza droga. Długo poluję też na dobre opracowanie historii Bizancjum i zdaje się, że jego ”Poczet cesarzy binantyjskich” w pełni mnie zaspokoi.
Pozornie historia rzymskich cesarzy to jedna wielka nuda, której fundamentem jest powtarzalność. Niekończący się cykl zdrad, narzucania każdemu gamoniowi co ma dwie ręce i dwie nogi purpury, regionalnych zrywów, biernego senatu, powolnego i konsekwentnego odchodzenia od dawnych tradycji (kroczek po kroczku), coraz śmielszego chrześcijaństwa, jeszcze śmielszych barbarzyńców, ciągnącego się od stuleci końca Cesarstwa, które kończy się ostatecznie niezauważone.
Autor temu wszystkiemu nadaje rytm, tempo. Od Gajusza Oktawiusza (a w zasadzie, także ujętego tutaj, Juliusza Cezara) widać tylko jak rzymskie ideały sprzed cesarstwa umierają, a szybko umierają także te, które przy początku okresu cesarstwa wydawać się mogły nowym standardem. Aleksander Krawczuk potrafił ująć cały proces w przejrzyste ramy. Nie jest więc to tylko wyliczanka sylwetek i źródeł, ale dogłębna analiza sporej historii Rzymu, w której Krawczuk nie ucieka od pomniejszych dygresji związanych ze sztuką, filozofią oraz religią. Jest w tym szczery, sam wielokrotnie przyznaje, że popełnia na kartach swojego opracowania małą odskocznię, ale to wszystko niesie ze sobą ważne informacje do budowy ogólnego wykształcenia, nadaje poszczególnym fragmentom ciekawy kontekst, ma w sobie lekkość.
Doceniam „Poczet cesarzy rzymskich”, bo kilka zagadnień bardzo umiejętnie wyjaśnia. Nieintuicyjną współcześnie tetrarchię przedstawiono jako oczywistą konkluzję pewnego procesu ustrojowego, podobnie z podziałem Cesarstwa. Odczarowano wizerunek, przynajmniej oddając im sprawiedliwość, wielu „szalonych” Cesarzy. Podobnie także stało się z licznymi mitami założycielskimi Chrześcijaństwa.
Warto znać nie tylko dla najważniejszych faktów, ale i pomniejszych, intrygujących postaci, zbiegów okoliczności, ironii losu. Sylwetki szalonych cesarzy wyklętych w oczach zbiorowej świadomości to niemal nic przy karykaturalnym Heliogabalu czy niedocenionym Julianie Apostacie, który jest nakreślony w sposób po prostu piękny. Chichot losu z Rommulusem Augustulusem czy zapowiedzią części imienia przyszłego cesarza, która faktycznie się spełniła, wydają się być niezłą ironią, choć nie bawią nawet w połowie tak dobrze jak fragment, gdy legiony raz zwróciły się do senatu o wybór nowego władcy i ten uchylił się od odpowiedzialności. Takich pomniejszych anegdot wartych poznania jest tutaj wiele.
Koniec lektury był niemal ulgą, ale bardzo satysfakcjonującą. Teraz czas na dłuższą przerwę i triumfalny powrót do Krawczuka i jego kolejnej opowieści, tym razem o bizancjum.
Szczegółowy, dobrze zredagowany i mimo wszystko przystępny poczet cesarzy rzymskich marzył mi się od dłuższego czasu. Aleksander Krawczuk wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom lepiej niż mogłem sobie wyobrazić. Czuć na każdej karcie miłość do antyku, której fundamentem jest dogłębne zrozumienie epoki oraz zgromadzona wiedza. Krawczuk to autor, jak się okazuje, z ogromnym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
To nie do końca zdawał się być typ sci-fi, który by mi mógł odpowiadać. Rozczarowałem się w sposób pozytywny, choć też nie zbyt mocno. Początkowo „Wieczna Wojna” zdawała się być taką wojenną literaturą klasy B – swego rodzaju „soldiercore” - wyróżniającą scenerią i techniczno-fizycznym żargonem. Trup ściela się całkiem gęsto już na poziomie szkolenia, od uszkodzeń sprzętu. Główny bohater, Mandella, doczekuje się jednak swojej pierwszej bitwy, a czytelnik śledzi jego wojskową karierę od stopnia szeregowego, przez setki lat wynikające z dylatacji czasu, aż po sam szczyt.
Przesłanie antywojenne staje się oczywiste bardzo szybko, podobnie jak zalążek całkiem intrygującego światotwórstwa. Wojna napędzająca ekonomię, pokraczny ustrój istniejący na dystopijnej ziemi, wojskowa biurokracja zastawiająca pułapkę na swoich byłych członków, problemy związane z dylatacją czasu (w tym jej ekonomicznymi następstwami dla żołnierzy), postępujący homoseksualizm, aż po coraz bardziej skrajne manipulacje społeczeństwem. Mandela skacze po stopniach wojskowych i bitwach, ale i w czasie, więc przeżywamy jego zagubienie kolejnymi zmianami. To nie jest przełomowe ani też specjalnie wartościowe sci-fi, ale zdecydowanie lepsze niż sugeruje to tematyka i okładka.
To nie do końca zdawał się być typ sci-fi, który by mi mógł odpowiadać. Rozczarowałem się w sposób pozytywny, choć też nie zbyt mocno. Początkowo „Wieczna Wojna” zdawała się być taką wojenną literaturą klasy B – swego rodzaju „soldiercore” - wyróżniającą scenerią i techniczno-fizycznym żargonem. Trup ściela się całkiem gęsto już na poziomie szkolenia, od uszkodzeń sprzętu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Od dawna nie czułem takiego dysonansu między opiniami innych użytkowników, a swoimi własnymi odczuciami. Jak dla mnie pierwsza połowa tej książki to jedno wielkie poniewieranie chłopca od samych jego narodzin. Do książki sprzed lat niemal już niepamiętanej siadałem z myślą "i znowu będą się znęcać nad tym biedakiem". Tak też właśnie było.
Nie śledzi się tych wydarzeń z satysfakcją, lecz jedynie z nadzieją pojawienia się jakiegoś przebłysku światła i nadziei. Te w końcu się pojawiają, wraz z ludźmi dobrej woli. Problem jest taki, że to wszystko wiąże się z wątkiem pochodzenia Olivera, co jeszcze nie byłoby nawet jakąś bolączką, gdyby ta cała intryga nie opierała się na zbiegach okoliczności, które nie są wytłumaczalne zwykłym rachunkiem prawdopodobieństwa. Oliver Twist w fabularnych "twistach" skrzyżuje swoje losy z przyjacielem i niedoszłym szwagrem swojego ojca, a także swoją ciotką. Jak dla mnie zdecydowanie za magicznie się to rozwiązuje takimi magicznymi przypadkami i to wcale nie jest budujące, bo wniosek może być tylko jeden: przeciętna sierota nie ma szans wyrwać się z tego ponurego świata.
Powieść jednak czyta się lekko i z zaangażowaniem. Czytelnik oczekuje sprawiedliwości, a jednocześnie z ciekawością śledzi losy przestępczej grupy z najbardziej nędznych ulic Londynu. Jest tu proporcja goryczy i słodyczy, która jest na tyle pokrzepiająca, że można przebrnąć przez nią z satysfakcją.
Od dawna nie czułem takiego dysonansu między opiniami innych użytkowników, a swoimi własnymi odczuciami. Jak dla mnie pierwsza połowa tej książki to jedno wielkie poniewieranie chłopca od samych jego narodzin. Do książki sprzed lat niemal już niepamiętanej siadałem z myślą "i znowu będą się znęcać nad tym biedakiem". Tak też właśnie było.
Nie śledzi się tych wydarzeń z...
Skrajna prawica w reportażu "od środka", mających być jakąś specyficzną wariacją gonzo. Bogactwo naszych narodowców-wolnościowców w pokemony (jak nazwał ich Jego Ekscelencja Mentzen) przekracza granice ludzkiej wyobraźni, więc jest o czym pisać i nad czym się pochylić. "Chłopcy" jednak zaczynają się i niemal kończą na Januszu Korwin - Mikke, a herosi prawicowego panteonu są jedynie liźnięci. To pozostawia spory niedosyt, choć ma swego rodzaju uzasadnienie. Korwin to rzeczywiście najbarwniejsza postać, od której wszystko się zaczęło i w większości na której wszystko dla najbardziej antysystemowych grup się w polityce musiało kończyć, często z symbolicznym procentem. Tak było przez lata. Krul na kartach tego reportażu to zaburzony emocjonalnie cyborg żywiący cukrem, z wgranym modułem robienia wszystkiego na przekrój i sypaniem anegdotami, w wolnej chwili płodzącym kolejne dzieci i z czasem coraz bardziej przysypiającym.
Mam bardzo mieszane odczucia co do stylu tej pozycji. Autor stara się podejść sprawiedliwie do omawianego zagadnienia. Nie nastawia czytelnika wrogo (zbyt mocno) względem konfederatów, czasem doceni intelekt Korwina, raz nawet pochyli się nad incelami i wbije kilka szpil lewicy. Ma bardzo dwa udane narracyjne zabiegi, tj. rozpoczynanie rozdziałów myślami z książki Korwina o brydżu oraz konsekwentne zaznaczanie anegdot Korwina, które kilka razy rozbawiło mnie do łez. Z drugiej strony kiedy ironizuje jest nieznośny i pretensjonalny, na poziomie wpisu anonimowego użytkownika internetu, a nieszczęśliwie się składa, że autor taniego i przesadzonego cynizmu używa często, obszernie i z wielkim samozadowoleniem. Nie uważam też, że ostatecznie zbyt mocno wgłębił się w temat, a w zakresie postaci z Konfederacji pominął wiele barwnych sylwetek, choćby niepozbawionego ekscesów Sośnierza czy Brauna, który dorównuje niewątpliwie Korwinowi w ekscentryzmie. Brak też wątku rosyjskiego czy innych, które nadałaby zagadnieniu jeszcze szerszy kontekst. Ja wiem, że to taki reporterski koktajl z niedowierzania, satyry i absurdów. Nie przeszkadza mi to, więc choćby dlatego można było zgłębić się w temat głębiej, odkopać jeszcze więcej diamencików.
Ciekawe przedstawienie Korwina. To interpretacja tej politycznej postaci, która jest bardzo subiektywna, ale niekiedy bardzo trafna, a z pewnością ciekawa i z kilkoma nowymi faktami. Jeśli zaś chodzi o potraktowanie prawicowych chłopaków... ogólnie rzecz biorąc jest lekko i nawet z udanymi przemyśleniami, ale raczej dla nieznających tematu, bez wielkich rewelacji i pogłębionych biografii. Tytuł jest mylący.
Skrajna prawica w reportażu "od środka", mających być jakąś specyficzną wariacją gonzo. Bogactwo naszych narodowców-wolnościowców w pokemony (jak nazwał ich Jego Ekscelencja Mentzen) przekracza granice ludzkiej wyobraźni, więc jest o czym pisać i nad czym się pochylić. "Chłopcy" jednak zaczynają się i niemal kończą na Januszu Korwin - Mikke, a herosi prawicowego panteonu są...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Humorystyczna konwencja wydaje się być oczywista od samego początku. Angielski humor niestety nie do każdego może dotrzeć, a szczególnie ten jego specyficzny wariant. Początkowo wydawało mi się, że „Trzech panów...” to będzie historia na miarę czeskich sąsiadów, tych od remontów i partaczenia wszelkiej możliwej roboty – tylko z tą różnicą, iż okazuje się, że niekoniecznie śmieszną, bliższą historii o jednym facecie w łódce, którą ostro podsumował kiedyś pewien filmowy Fred.
Pomysł na historię jest niby głębszy niż może się wydawać. To perypetie trzech chłopów (i psa), którzy podróżują łódką, a to stanowi pretekst do opowiedzenia licznych anegdot i historyjek, podróżniczego przewodnika oraz przytłoczenia absurdem. Nie ma tu w zasadzie fabuły, nie ma wyraźnie zarysowanych bohaterów. Czasem te żarty stają się pretekstem do całkiem trafnych myśli (anegdota o pożądaniu wartości tego co nie mamy i starej sztuki) lub po prostu są na tyle absurdalne (najgorsza nieznajomość piosenki na świecie, kłamstwa związane z połowem i cała teoria wokół tego, o pasji do muzykowania), że mogą rozbawić.
To jednak nie wystarczy. Te kilka celnych historyjek znika jak kamień rzucony w Tamizę i nie pozostaje po nich nawet ślad. Można przeczytać "Trzech panów..." z lekką przyjemnością, ale to książka - która choć w swoich czasach przełomowa - współcześnie nie mogąca zaproponować nic poza absurdalnych humorem, którego mamy współcześnie wiele i to nie tylko w literaturze.
Humorystyczna konwencja wydaje się być oczywista od samego początku. Angielski humor niestety nie do każdego może dotrzeć, a szczególnie ten jego specyficzny wariant. Początkowo wydawało mi się, że „Trzech panów...” to będzie historia na miarę czeskich sąsiadów, tych od remontów i partaczenia wszelkiej możliwej roboty – tylko z tą różnicą, iż okazuje się, że niekoniecznie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Poggio Bracciolini, apostolski sekretarz i łowca antycznych ksiąg, wydobywa dla świata poemat „O rzeczywistości” Lukrecjusza, czym otwiera drzwi do renesansu... a przynajmniej autor stara się ukazać, że dzieło tego starożytnego autora swoim językowym kunsztem, epikurejską filozofią i atomistycznymi założeniami, w których nie ma nic do roboty dla opatrzności zmieniło oblicze świata. Jest wiele o antyku, kopiowaniu ksiąg i życiu w klasztorach, (anty)papieżu Janie XXIII, rozpowszechnieniu „O rzeczywistości” oraz atomistycznych podwalinach oświeceniowej myśli. Jest tutaj w zasadzie wiele o wszystkim. Czasem to największy walor, czasem niekoniecznie.
Autor oddaje wielki, piękny i szczery hołd Lukrecjuszowi. Czuć merytoryczne przygotowanie i dobre pióro, godne tego, by opowiadać o wielkich mistrzach sztuki retorycznej. Zainteresowani na pewno sięgną po poemat, bo choć jego treści ukazane jest w „Jak zaczął się renesans” jak na lekarstwo to piękno antyku jest namalowane słowami tak sugestywnie, że trudno się nie zaintrygować.
Poggio Bracciolini, apostolski sekretarz i łowca antycznych ksiąg, wydobywa dla świata poemat „O rzeczywistości” Lukrecjusza, czym otwiera drzwi do renesansu... a przynajmniej autor stara się ukazać, że dzieło tego starożytnego autora swoim językowym kunsztem, epikurejską filozofią i atomistycznymi założeniami, w których nie ma nic do roboty dla opatrzności zmieniło oblicze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czym jest PiS ukazane słowami jego działaczy, ale pod płaszczem anonimowości. Osoby, które mogą w końcu powiedzieć co leży im na sercu (lub z czystej gadatliwości) mają tą specyficzną cechę, że równie dobrze mogą mieć włożone w usta słowa redaktora i z oczywisty sposób nikt się do dementowania ich słów nie rzuci. Powodów w spolaryzowanym społeczeństwie, by wiele podkoloryzować lub nawet wymyślić jest wystarczająco. Wszystko zależy więc od tego czy mamy zaufanie do przeprowadzającego i redagującego wywiad oraz czy obraz pisowskiej polityki upleciony ze słów jego anonimowych działaczy jest wiarygodny w świetle tego co było przed i po wydaniu książki.
W moim przypadku zaufanie do Kamila Dziubki jest spore, większe nawet niż sądziłem przed lekturą. Nie czuję, żeby ktoś tutaj cokolwiek naginał do swojej wizji (byłego już szczęśliwie!) obozu władzy. Wiele postaci ma obraz bardziej pozytywny niż świadczyłby to ich medialny wizerunek lub ich postawa. Nie ma też tutaj tak naprawdę czegoś co zmieni oblicze polityki, bo śledzący bieżące wydarzenia sieć zależności między tuzami prawicy znają i nie jest to wiedza tajemna. Książka nie jest jednak publicystycznym gamechangerem, bo ujawnia nowe fakty, lecz raczej dlatego, że porządkuje obraz systemowej patologii PiS, którą utkał Kaczyński i dodatkowo robi to słowami samych pisowców oraz ich przystawek.
Są elementy ciekawe i nieoczywiste. Duda w kontekście ustawy medialnej, socjopatyczny i zdradziecki Kurski, miotający Ziobro, zadziwiająco pozytywna Szydło na tle cwaniaka Morawieckiego, bezkompromisowy Obajtek. Przewijają się też postacie mediów (Karnowscy, a nawet Mazurek). To właśnie (anty)bohaterami stoją "Kulisy PiS". Narracja stawia na ukazywanie kolejnych postaci prawicowego panteonu i dzięki fenomenalnemu tempu, doborowi wypowiedzi i segregacji treści lekturę się dosłownie pochłania. Ta pozycja jest po prostu fantastycznie zredagowana. Pochłonąłem ją w dwa wieczory i jedyna przykrość następowała, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że to nie fikcja, lecz rzeczywistość. Nie sądziłem, że to napiszę, ale nie bałbym uznać, że to jest faktycznie wiarygodna pozycja publicystyczna, nawet jeśli będąca zbiorem anegdot.
Czym jest PiS ukazane słowami jego działaczy, ale pod płaszczem anonimowości. Osoby, które mogą w końcu powiedzieć co leży im na sercu (lub z czystej gadatliwości) mają tą specyficzną cechę, że równie dobrze mogą mieć włożone w usta słowa redaktora i z oczywisty sposób nikt się do dementowania ich słów nie rzuci. Powodów w spolaryzowanym społeczeństwie, by wiele...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z lewicową polityką nie jest mi po drodze, ale niekoniecznie już tak jest z lewicową „Polityką” i jej publicystyką. Symetryzm to pojęcie, które wsiąkło głęboko w debatę publiczną, choć definiowane na różne sposoby. Okazuje się, że ma ono dwóch autorów, którzy zresztą ochoczo wyjawią jego pierwotne i rzeczywiste znaczenie. Nie oberwie się tutaj nikomu z imienia i nazwiska (może i szkoda), ale przynajmniej pojawi się zasłużona blizna na pielęgnowanym tak ochoczo etosie krytycznego inteligenta, zawsze pozornie zdystansowanego, a będącego tylko trybikiem autorytarnej władzy, która potrzebuje taki element między informacyjnymi bańkami, by zatruć debatę publiczną. Te wszystkie „nie straszcie PISem” zebrało swój plon w bardzo feralnym dla kraju zwycięstwie przekory.
Jest coś złego co przeniknęło zbiorowe myślenie. Pomieszanie wartości. Jeśli jabłko jest zgniłe w połowie to mówi się o nim, że po prostu jest zgniłe. Pakiety socjalne, ochrona granic, wrażliwość społeczna – wszystko to bardzo piękne i potrzebne, tego ludzie wymagali, oczywiście! Jakby Pisowcy dostali za to medale to bym i nie protestował, bo i bardzo zasłużenie przecież. Potem niech tylko oddadzą wszystkie rozkradzione pieniądze i grzecznie wsiądą do autokarów zmierzających pod zakłady karne. Białe jest białe. Czarne jest czarne. Wprowadzenie autorytarnej ochlokracji to nie jest coś co się wybacza lub wlicza do bilansu plusów i minusów. Polityka to nie gra, pokaz co lepszych sztabowych spinów. Gonienie od afery do afery, bez szerszego kontekstu. Są rzeczy, których się nie wybacza, których się nie racjonalizuje lub nie relatywizuje. To jest naprawdę bardzo proste.
Autorzy tej książki to nie są może jakieś wybitnie poczytne pióra, ale mieli rację od samego początku. Swoje preferencje mają, ale w zasadzie na pewno gdzieś mają czy wygra konkretna partia, bo liczy się dla nich odsunięcie tylko tej (czy raczej tych), co sama otwarcie chce wyjść poza dotychczasowe ramy, a czego symetryści nie potrafią dostrzec. Zbiorowa ślepota. Przegniły, źle rozumiany etos dziennikarski społeczeństwa. Ktoś w końcu stawia kawę na ławę.
Książkę przeczytałem już po zwycięskich wyborach partii demokratycznych w 2023 roku. Dzięki temu zapoznałem się z jej treścią z wymaganym chłodem i odrobiną entuzjazmu, że jednak udało się pokonać hydrę. Przed nimi pewnie byłaby to gorzka, denerwująca lektura. Bardzo potrzebna książka i aż szkoda, że brakuje w niej pazura i odwagi na parę bardziej osobistych riport.
Z lewicową polityką nie jest mi po drodze, ale niekoniecznie już tak jest z lewicową „Polityką” i jej publicystyką. Symetryzm to pojęcie, które wsiąkło głęboko w debatę publiczną, choć definiowane na różne sposoby. Okazuje się, że ma ono dwóch autorów, którzy zresztą ochoczo wyjawią jego pierwotne i rzeczywiste znaczenie. Nie oberwie się tutaj nikomu z imienia i nazwiska...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-06
Bardzo udana obyczajowa literatura traktująca o utraconych szansach w pogoni za zawodowym perfekcjonizmem i wyimaginowaną godnością. Na tyle subtelna oraz zręcznie rozwijana w ukazywaniu w relacji kamerdynera i jego chlebodawcy, że sprawia przyjemność śledzenie jak dynamika tych postaci odsłania naturę Stevensa. Na tyle jednoznaczna (w ten romantyczny sposób), że wyczekuje się spotkania kamerdynera i byłej gospodyni, nawet jeśli wie się, że pewne szanse już przepadły.
To w zasadzie zapis wspomnień i dziennika z podróży, czyniącą „Okruchy dnia” specyficzną, dosłowną historią drogi w ciekawych realiach powojennej Anglii. Stevens jako narrator doskonale ukazuje zawodowe wyzwania kamerdynera i równie uparcie racjonalizuje sobie wiele spraw, m.in. nazistowskie sympatie byłego pracodawcy. Zrośnięty ze swoją Lordowską Mością odrzucił od siebie możliwość popełnienia własnych błędów, stawiając na obce życie, którego wyborów nie rozumiał w pełni, choć i tak je usprawiedliwiał. Nie potrafił zrzucić maski konwenansów i chłodnego profesjonalizmu, których tak jak on nawet w połowie nie potrafili przywdziać jego pracodawcy i ich goście ze światowej elity.
Podoba mi się bardzo kilka fabularnych rozwiązań, jak np. dychotomia Stevensa i Kenton co do umiejętności kontrolowania uczuć czy wątek ojca, który doskonale ilustruje obawy, ideały i profesjonalizm protagonisty. Świetnie napisane przemyślenia zawodowe Stevensa, doskonale zresztą nakreślonego swoimi formalnymi, krótkimi wypowiedziami. Autor unika nieszczęśliwie dłuższych dialogów, w tym tego kluczowego, w herbaciarni i po wielu latach rozłąki. To ogromna stracona szansa i jakby odrzucone wyzwanie. Dobry pisarz stworzyłby świetne ujście dla zgromadzonych w czytelniku oczekiwań w toku lektury. Brakuje mi też kilku detali bardziej uwiarygadniających co panna Kenton widziała w bezdusznym kamerdynerze. Jest w tej książce jednak na tyle ukrytych subtelności, że nawet ta w zasadzie prosta historia z oczywistym morałem wydobywa z siebie... „godność”.
Chętnie wróciłbym po lekturze do jej ekranizacji z lat '90. Nie porwał mnie seans, ale mam już pewność, że Hopkins i Thompson to były fenomenalne role, idealnie dobrane castingi.
Bardzo udana obyczajowa literatura traktująca o utraconych szansach w pogoni za zawodowym perfekcjonizmem i wyimaginowaną godnością. Na tyle subtelna oraz zręcznie rozwijana w ukazywaniu w relacji kamerdynera i jego chlebodawcy, że sprawia przyjemność śledzenie jak dynamika tych postaci odsłania naturę Stevensa. Na tyle jednoznaczna (w ten romantyczny sposób), że wyczekuje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ogromna książka, a paradoksalnie jakby za mała, aby opowiedzieć historię cywilizacji i narodu, który trwał tysiąclecia. Ostatecznie urwana tam, gdzie zaczyna się najciekawsze, czyli na początku XX wieku, a przynajmniej tak było w wydaniu, do którego się dobrałem. Z tego co się orientuję także dobór transkrypcji jest co najmniej kontrowersyjny, a jest to spora przeszkoda, aby odnaleźć się w gąszczu tych obcych kulturowo nam nazwiskach i miejscach. Chronologia pozornie zachowana, ale to ten typ historycznych rozważań, gdzie wykonuje się dwa kroki naprzód, aby potem wykonać jeden w tył. Ten taniec ciężko się tańczy.
Doceniam jednak ogromną wiedzę autora i przyznać muszę, że niezłe przedstawienie mentalności chińskiej, która tkwi gdzieś głęboko w historii ich cywilizacji. To fascynujący obraz wielkiego, starego imperium, którego podstawą z czasem stało się trzymanie skostniałej doktryny i poczucie wyższości. Mało kto żył dobrze w tym świecie wyzysku i korupcji. Z jednej strony kolejne najazdy kończyły się wchłanianiem obcego elementu dzięki tej kulturowej podstawie, ale z drugiej gdy raz udało się temu oprzeć (mandżurowie) chiny zostały zdominowane przez dynastię, która na wiele lat pogrążyła kraj w stagnacji. Tajne stowarzyszenia, rewolucje, niby tyle tu szlachetnych kart w tej historii, ale ostatecznie zawsze pod przykrywką konserwatywnych wartości tkwiła korupcja, a imperializm europejczyków zwyciężył nad zupełnie nieprzygotowanymi chinami. Uczynił to w sposób, który Witold Rodziński przedstawia tak dosadnie, że żal mi skorumpowanych chińczyków i rozumiem ich niechęć do bezczelnego najeźdźcy. Europa to pasmo nieszczęść dla tego kraju, a inspiracja dopiero na drugim miejscu. Ich schemat myślenia oraz ostateczne przyjęcie komunizmu wydają mi się teraz zaskakująco racjonalną konsekwencją dziejów. To duże osiągniecie autora, że to tak przedstawił. Można dlatego wybaczyć, że trochę prześlizgnął się przez wcześniejsze okresy ich historii. On byłby na pewno w stanie zrelacjonować je szczegółowo, ale nie sądzę, by miało to sens dla osób, które nie zajmują się tematem naukowo lub zawodowo.
Jestem ciekaw nowszego wydania, które zahacza o współczesność, w tym także zawiera losy rewolucji kulturalnej, przy której fantazje Orwella są łagodną mrzonką. Na szczęście ten okres liznąłem w innej książkowej pozycji.
Ogromna książka, a paradoksalnie jakby za mała, aby opowiedzieć historię cywilizacji i narodu, który trwał tysiąclecia. Ostatecznie urwana tam, gdzie zaczyna się najciekawsze, czyli na początku XX wieku, a przynajmniej tak było w wydaniu, do którego się dobrałem. Z tego co się orientuję także dobór transkrypcji jest co najmniej kontrowersyjny, a jest to spora przeszkoda,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to