-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant1
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński27
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać406
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Biblioteczka
2019-01-06
2017-07-07
Po raz kolejny sięgam po książkę przeznaczoną dla młodszych odbiorców - i po raz kolejny zostaję całkiem mile zaskoczona.
Zbrodnia nie przystoi damie to jedna z takich bibliotecznych zdobyczy, po której nie do końca wiesz, czego się spodziewać. Bierzesz z półki, bo ładna, nowa, jeszcze pachnąca i nieczytana; bo nigdy o niej nie słyszałeś, a wydaje się ciekawa; bo potrzebujesz lekkiej lektury, a wśród dostępnych pozycji nie ma niczego, co by spełniło Twoje oczekiwania. Wracasz do domu, z powątpiewaniem otwierasz ją na pierwszej stronie, pełen wątpliwości, czy to na pewno był dobry wybór... i nagle przepadasz.
Kryminał kryminałem, jednak z góry muszę przyznać jedno: tożsamości "tajemniczego" mordercy panny Bell domyśliłam się już około osiemdziesiątej strony, a kolejne wydarzenia tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że mam rację - także jakiegokolwiek elementu zaskoczenia w Zbrodni... z pewnością mi brakowało. Nie umniejsza to jednak faktu, iż historia wykreowana przez Stevens jest bardzo, bardzo dobra i ciekawa. Pomimo dosyć silnych przypuszczeń o jej zakończeniu, poznawanie dalszych perypetii Hazel i Daisy sprawiało mi ogromną przyjemność i w pewnym momencie nawet zapomniałam, że książka przeznaczona jest dla innej grupy wiekowej - autorka pokierowała akcją z tak dużą dojrzałością, że przykuła moją uwagę równie dobrze, jak o wiele poważniejsze lektury.
Jeśli muszę jeszcze o czymś wspomnieć, to będzie to umiejscowienie akcji - fabuła toczy się w 1934r. na angielskiej pensji dla panienek Deepdean. Choć z początku miałam co do tego wątpliwości, Robin Stevens udało się całkiem nieźle wykreować klimat dwudziestowiecznej Anglii i pomimo paru zgrzytów, całość prezentowała się zaskakująco dobrze. Czytając wypowiedź autorki na którejś z zagranicznych stron, natrafiłam na stwierdzenie, że tym, co uczyniło Harry'ego Pottera tak magicznym, był Hogwart - tutaj to właśnie pensja Deepdean dodała historii niezapomnianego uroku. I choć może głupio zabrzmię, to gdyby nie smaczki, które kojarzymy również z serii Rowling (m. in. spanie we wspólnych dormitoriach, uczniowie-prefekci) chyba nie wspominałabym tej książki aż tak dobrze.
Sedno tkwi w bohaterach. Nie przesadzę, posługując się stwierdzeniem, że szczerze nienawidzę Daisy - a że, niestety, jest to jedna z głównych bohaterek, musiałam ją znosić przez naprawdę długi czas. Naprawdę ciężko mi powiedzieć, jaki zamysł Robin Stevens miała na tą postać. Daisy to rozpuszczona, zakochana w sobie i wredna dziewczyna, która największą przyjemność czerpie z wysługiwania się innymi ludźmi oraz poniżania swojej rzekomej najlepszej przyjaciółki, Hazel. Przez całą historię miałam szczerą nadzieję, że Hazel w końcu otworzy oczy i zda sobie sprawę, kim jest jej wspólniczka, ale na próżno - dziewczyna pozwalała sobą pomiatać przez cały czas, ślepo zapatrzona w lepszą, idealną, cudowną i piękną Daisy. Przyznaję, że nie rozumiem tego posunięcia, tym bardziej, że mamy do czynienia z książką dla starszych dzieci/młodszej młodzieży: Robin Stevens rozpowszechniła tu ideę poddawania się toksycznej przyjaźni, co, jak dla mnie, w żaden sposób nie powinno być akceptowane.
Chyba przyszedł już czas na podsumowanie moich wrażeń po lekturze Zbrodni... i nie skłamię mówiąc, że moje uczucia są raczej mieszane. Z pewnością do plusów zaliczam ciekawą historię oraz dosyć szybką akcję, lecz niektóre posunięcia autorki oraz ogólna przewidywalność fabuły nie działają na korzyść jej oceny. Myślę, że gdybym miała polecić Wam książkę middle-grade, z pewnością nie wybrałabym powieści Robin Stevens - jednakże jeśli chcecie sami przekonać się, czy Wam się spodoba, to zachęcam do spróbowania 😉
Ocena - 6/10
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com
Po raz kolejny sięgam po książkę przeznaczoną dla młodszych odbiorców - i po raz kolejny zostaję całkiem mile zaskoczona.
Zbrodnia nie przystoi damie to jedna z takich bibliotecznych zdobyczy, po której nie do końca wiesz, czego się spodziewać. Bierzesz z półki, bo ładna, nowa, jeszcze pachnąca i nieczytana; bo nigdy o niej nie słyszałeś, a wydaje się ciekawa; bo...
2017-05-07
"Prawdodziejka" chwyciła mnie za serce. Pamiętam, jak zaintrygowana czułam się po przeczytaniu pierwszego tomu - pragnęłam natychmiast sięgnąć po drugi, poznać dalsze losy ukochanych bohaterów i ponownie zatopić się w oryginalnym uniwersum stworzonym przez Susan Dennard, z którym wiązałam już tyle przyjemnych wspomnień. Dlatego też, kiedy dotarła do mnie wieść o wydaniu drugiej części przez wydawnictwo SQN, nie mogłam opisać mojej radości żadnymi słowami. Byłam pewna, że to będzie książka, która da mi odpowiedzi na wszystkie pytania od dawna kłębiące się w mojej głowie. Myślałam, że spędzę przy niej kilka ciekawych wieczorów, z żalem rozstanę się z bohaterami, odłożę ją na półkę i nie raz, nie dwa spojrzę w tym kierunku tęsknym wzrokiem, przypominając sobie o niesamowitych emocjach, które mi wtedy towarzyszyły. Jednym zdaniem, spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego, że "Wiatrodziej" okaże się niezwykle przeciętny.
I to nie jest tak, że ta powieść mi się nie spodobała i żałuję, że w ogóle wzięłam ją do ręki. Nie. Pomysł na fabułę był ambitny, bohaterowie rozwinęli skrzydła i stali się jeszcze bardziej interesujący niż wcześniej. Stylowi pisania też za bardzo nie mogę nic zarzucić, bo "Wiatrodzieja" czytało mi się lekko i przyjemnie. Wszystko, przynajmniej pozornie, wydawało się być w najlepszym porządku. Tylko że nawet w swoich najśmielszych marzeniach nie mogłam przewidzieć, że nowa książka Susan Dennard będzie tak niesamowicie powolna.
Wiecie, za każdym razem, kiedy w Polsce ma wyjść książka, o której aż "huczy" za granicą, sięgam najpierw po jej recenzje zza oceanu. "Pędząca akcja", "nie daje odpocząć", "rosnące napięcie" i "niezwykłe dawkowanie emocji"... wymieniłam tylko kilka z określeń, jakimi hojnie obdarzali tą powieść wszyscy recenzenci, wychwalając ją przy tym pod niebiosa. Jeśli chodzi o mnie - "Wiatrodziej" jest tych słów kompletnym przeciwieństwem.
Wszystko działo się strasznie wolno. Mam wrażenie, że przez czterysta stron książki miały miejsce tylko dwa, może trzy ważne wydarzenia, a reszta powtarzała się i sprowadzała mniej więcej do takiego stanu, z jakiego wyszli nasi bohaterowie. Nie znalazłam tu ani jednej chwili, w której ze zniecierpliwieniem przewracałabym kartki, nie mogąc doczekać się tego, co stanie się na następnej. Wręcz przeciwnie - sam proces czytania zajął mi więcej niż tydzień, czyli stosunkowo długo jak na książkę tego typu, a przez ten czas miałam wrażenie, że nic takiego się na kartach "Wiatrodzieja" nie wydarzyło. Naprawdę, jest mi bardzo przykro, że autorka zmarnowała tak świetny pomysł na fabułę. Historia, jaką miała zamiar nam zaprezentować była rzeczywiście ambitna i miała ogromny potencjał, aczkolwiek myślę, że Dennard niepotrzebnie rozciągnęła ją na aż trzy książki - równie dobrze tę samą fabułę mogła opowiedzieć w maksymalnie dwóch.
Jeżeli chodzi o postaci, to tutaj widzę dosyć spory postęp. W poprzednim tomie niezwykle ceniłam wątek przyjaźni Safi i Iseult, który zazwyczaj jest traktowany w książkach bardzo "po macoszemu" - i choć tutaj był on ukazany w bardziej okrojonej wersji, i tak nie mogłam wyjść z podziwu, jak dużą rolę grał na kartach "Wiatrodzieja". Susan Dennard postanowiła przedstawić nam fabułę nie tylko z perspektywy więziosióstr, ale także księcia Merika, jego siostry Vivii czy Aeduana, znanego nam z poprzedniej części krwiodzieja. Uważam to za naprawdę dobre posunięcie, ponieważ poznaliśmy ich punkty widzenia i prawdziwe zamierzenia, które niekiedy różniły się od tego, co robili bądź mówili. Szczególnie udało mi się polubić Vivię - kandydatkę do nubreveńskiego tronu, która cały czas musiała zmagać się z życiem w cieniu swojego brata oraz radą wizerów, która najchętniej nie dopuściłaby jej do korony. Według mnie jej opowieść była naprawdę intrygująca i przedstawiła nam, że nawet postacie z pozorów uznawane za "czarne charaktery" mają swoją dobrą stronę.
Mimo wszystko polecam Wam tę książkę. Jeżeli zachwyciła Was "Prawdodziejka" i chcecie poznać dalszą historię Waszych ulubionych bohaterów, to "Wiatrodziej" jest to tego idealną okazją. A kto wie, może akurat odbierzecie ją inaczej, a książki Susan Dennard staną na podium Waszych ukochanych książek?
Ocena - 5/10
Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non!
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com
"Prawdodziejka" chwyciła mnie za serce. Pamiętam, jak zaintrygowana czułam się po przeczytaniu pierwszego tomu - pragnęłam natychmiast sięgnąć po drugi, poznać dalsze losy ukochanych bohaterów i ponownie zatopić się w oryginalnym uniwersum stworzonym przez Susan Dennard, z którym wiązałam już tyle przyjemnych wspomnień. Dlatego też, kiedy dotarła do mnie wieść o wydaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-30
Już dawno straciłam wiarę w polskich autorów.
Zagraniczne twory, niesamowicie rozreklamowane i natychmiast obsypywane mnóstwem pozytywnych recenzji, zawsze mnie przyciągały - rodzimych pisarzy zaś kojarzyłam jedynie z mglistych wspomnień moich znajomych lub szkolnych lektur, których, jak łatwo się domyślić, nie zaliczam do najlepszych książek mojego życia. Zawsze byłam święcie przekonana, że "trawa za płotem jest zieleńsza", a twórcy zza oceanu są w stanie napisać o wiele lepsze powieści.
I przypuszczam, że gdyby nie "Gdzie jest korona cara?" oraz "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" autorstwa Artura Pacuły, to jeszcze długo by tak pozostało.
Kiedy zdałam sobie sprawę, że sięgnęłam po drugą część serii nie znając pierwszej, natychmiast poczułam chęć nadrobienia zaległości. Nie ukrywam, że kompletnie zakochałam się w bohaterach i już zaczynałam tęsknić za ich szalonymi przygodami - dlatego po przeczytaniu opisu "Gdzie jest korona cara?" książka wylądowała w moim sklepowym koszyku, a ja byłam przekonana, że historia umiejscowiona w zamku Czocha znajdzie się wśród moich ulubionych. Nie myliłam się.
Porównując obie książki do siebie, muszę przyznać, że autor naprawdę postarał się z wykreowaniem fabuły. Zawsze doceniam pisarzy, którzy oprócz głównych wątków wplatają w swoją książkę elementy historyczne - dodaje to realizmu, a poza tym "zmusza" czytelników do poznania interesujących faktów o przeszłości naszego kraju za pośrednictwem innych środków niż lekcja spędzona w szkolnej ławce. Cieszy mnie również fakt, że informacje te były dawkowane stopniowo, więc nie nudziły mnie, ale stanowiły miłą przerwę od wartkiej akcji, od której ciężko było mi się oderwać.
Tym razem byłam świadkiem pierwszych spotkań przyjaciół i mając w pamięci to, jak zgraną paczką staną się w przyszłości, aż ciężko było mi powstrzymać uśmiech. Na przestrzeni stron mogłam zauważyć, jak duże zmiany w nich zaszły - poprzez wydarzenia, które spotkały grupę młodzieży, zmienili się i dorośli, stając się bardziej odpowiedzialni i dojrzali. Dobrze pamiętam, że w "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" przeszkadzała mi ich "nadmierna" inteligencja oraz stosowanie nieodpowiednich do wieku zwrotów i choć tutaj sprawa wygląda podobnie, myślę, że udało mi się do tego przyzwyczaić.
Aż wstyd byłoby nie wspomnieć o ogólnym pomyśle na fabułę. Akcja tym razem kręci się wokół poszukiwań słynnej korony cara, ale nie brak tutaj wątków pobocznych - między innymi normalnych nastoletnich problemów młodych bohaterów, mnóstwa uroków obozu wspinaczkowego oraz zmagań z Peterem Langerem, Anglikiem, któremu również marzy się znalezienie skarbów. Poruszone zostały też takie tematy, jak więzi rodzinne oraz, oczywiście, przyjaźń, która powoli zaczyna zawiązywać się między Mirasem, Igorem, Alą i Moniką.
Panie Arturze, moja wiara powoli wraca.
Przyznaję, że ostatnio żadna książka nie przypadła mi aż tak bardzo do gustu, jak dwa tomy przygód młodych przyjaciół. Coraz częściej odnoszę wrażenie, iż autorzy powieści młodzieżowych się wypalają, pomysły kończą, a książki o tej tematyce stają się najzwyczajniej w świecie nudne i oklepane - ile to schematów jest już powtarzanych w nadziei, że powieść zyska większą popularność? Dlatego też książki Artura Pacuły uważam za swoisty "powiew świeżości", nostalgiczny powrót do czasów dzieciństwa, gdy właśnie w takiej literaturze się zaczytywałam. Po przeczytaniu moje wrażenia z lektury mogłabym podsumować tylko jednym zdaniem - z jeszcze większą niecierpliwością czekam na trzeci tom, "Gdzie jest skrytka generała Grota" i mam nadzieję, że ukaże się już niedługo na księgarnianych półkach!
Polecam wszystkim, którzy zmęczeni są już nieustanną powtarzalnością w książkach młodzieżowych i uciążliwymi schematami, których coraz ciężej jest nam unikać. Mam wrażenie, że powieść trafi zarówno do młodszych, jak i starszych czytelników - ma w sobie niesamowity klimat, w którym zakochają się wszyscy, niezależnie od wieku i ulubionego gatunku literatury. Mam nadzieję, że przynajmniej paru z Was zachęciłam do przeczytania i radzę czym prędzej sięgnąć po przygody młodych poszukiwaczy skarbów!
Ocena - 9/10
Już dawno straciłam wiarę w polskich autorów.
Zagraniczne twory, niesamowicie rozreklamowane i natychmiast obsypywane mnóstwem pozytywnych recenzji, zawsze mnie przyciągały - rodzimych pisarzy zaś kojarzyłam jedynie z mglistych wspomnień moich znajomych lub szkolnych lektur, których, jak łatwo się domyślić, nie zaliczam do najlepszych książek mojego życia. Zawsze byłam...
2017-04-22
Kwiecień chyli się ku końcowi. Jeszcze majówka, za parę tygodni czerwiec, wystawienie ocen, zakończenie roku szkolnego... i nareszcie upragniona wolność. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mogę się doczekać, kiedy skończę szkolną harówkę i odpocznę od ciągłego stresu oraz męczącej nauki. I choć myślałam, że to niemożliwe, niesamowity klimat książki pt. "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" sprawił, że z jeszcze większym utęsknieniem wyczekuję letnich wakacji i przygód, jakie ze sobą przyniosą.
Przy powieściach takich jak ta spędziłam całe swoje dzieciństwo. "Pan Samochodzik" Zbigniewa Nienackiego, "Wakacje z duchami" i "Podróż za jeden uśmiech" Adama Bahdaja... samo wspomnienie o nich przywołuje na moją twarz ogromny uśmiech i miłe chwile, jakie przeżywałam poznając perypetie bohaterów. Kiedyś lubowałam się w tego typu historiach - oto grupka młodzieży wyjeżdża na wakacje i przeżywa niezwykłe wydarzenia związane z poszukiwaniami zaginionego skarbu albo rozszyfrowywaniem dawno zapomnianej tajemnicy, mierząc się po drodze z wieloma przeszkodami. Książki te mają w sobie niesamowity, wakacyjny klimat - klimat, który Arturowi Pacule udało się w "Gdzie jest skrzynia z karabinami" idealnie wpleść.
Przyznaję, że dawno nie zainteresowałam się tak bardzo jakąkolwiek fabułą. Akcja dzieje się we współczesnym świecie, ale tajemnica rozwiązywana przez bohaterów obraca się w realiach drugiej wojny światowej - rozeszły się pogłoski, że pradziadek Krzyśka to zdrajca, który podczas bitew walczył po stronie niemieckiej, a grupa przyjaciół postanowiła udowodnić, że jest inaczej. Autor znakomicie poprowadził wszystkie wątki w taki sposób, że ani przez chwilę nie czujemy się znudzeni ani przytłoczeni nadmierną ilością historycznych faktów. Wręcz przeciwnie, opowieści o powstaniach śląskich, które odgrywają tutaj dużą rolę, są tylko dodatkami do pędzącej na złamanie karku akcji i ani na trochę nie spowalniają jej biegu. Myślę, że nawet czytelnicy, którzy nie pałają zbytnią miłości do historii znajdą tutaj coś dla siebie - fabuła jest bardzo ciekawa i wciągająca oraz obfituje w wiele interesujących wydarzeń.
Bardzo spodobał mi się styl pisania Artura Pacuły. Nie posługuje się on dużą ilością opisów (co dla mnie jest dużym plusem, ponieważ nie przepadam za takim przeciąganiem akcji), ale stopniowo pozwala przyswoić nam wszystkie informacje i dawkuje tylko tyle wiadomości, ile w danym momencie jest czytelnikowi potrzebne. Także dialogi są zbudowane w sposób przystępny i naturalny, a każda z postaci ma swój indywidualny sposób wyrażania się, dzięki któremu łatwo można ją zapamiętać. Jako że akcja książki dzieje się w Katowicach, na jej kartach pojawiła się szeroko znana gwara z tamtejszych rejonów, którą posługiwali się się miejscowi bohaterowie. Myślę, że zabieg ten nie dość, że był dosyć oryginalny, to dodał książce realizmu oraz bardziej przybliżył nam życie Ślązaków.
Jedyne, co nie przypadło mi do gustu w tej powieści to niedokładne odwzorowanie świata współczesnych nastolatków. Dzieci w wieku 11-12 lat posługiwały się wyrażeniami, które są zarezerwowane dla dorosłych, co odebrało mi trochę radości z czytania - ich przedstawienie z biegiem czasu po prostu stało się nierealistyczne. Malutkie niedociągnięcia w słownictwie nie przeszkadzały jednak temu, bym ich polubiła, dlatego po zakończeniu książki ciężko było mi się rozstać z Igorem, Moniką, Mirasem, Alą i Krzyśkiem.
Przybliżając Wam ich kreację, muszę przyznać, że Artur Pacuła naprawdę się postarał. Nie dość, że bardzo szybko polubiłam wszystkie postacie, to jeszcze udało mi się do nich przywiązać i już nie mogę się doczekać, kiedy będę miała możliwość przeczytania następnej historii z ich udziałem. Każdy z bohaterów jest inny i na swój sposób ciekawy, przez co opowieść stała się bardzo barwna. Razem stanowili naprawdę zgraną paczkę i mimo że nie zawsze się zgadzali, to na pewno są przykładem wspaniałej, zawsze wspierającej się grupy przyjaciół.
Komu polecam tę książkę? Wszystkim! Nie zrażajcie się, powieść jest nie tylko dla dzieci i młodzieży, a każdy wyniesie z niej naprawdę ważną lekcję. Autor w swojej powieści poruszył naprawdę wiele tematów, w tym relacje z rodziną i przyjaciółmi - dlatego myślę, że niezależnie od wieku i ulubionego gatunku literackiego "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" powinna znaleźć się w Waszej domowej biblioteczce.
Ocena - 9/10
pattbooks.blogspot.com
Kwiecień chyli się ku końcowi. Jeszcze majówka, za parę tygodni czerwiec, wystawienie ocen, zakończenie roku szkolnego... i nareszcie upragniona wolność. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mogę się doczekać, kiedy skończę szkolną harówkę i odpocznę od ciągłego stresu oraz męczącej nauki. I choć myślałam, że to niemożliwe, niesamowity klimat książki pt. "Gdzie jest skrzynia z...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-08
Nie mogę przypomnieć sobie momentu, kiedy ostatnio coś przeczytałam. Nie ciągnęło mnie do tego, nie miałam czasu, ochoty... a w konsekwencji sięgałam tylko po te pozycje, do których lektury zmuszała mnie "siła wyższa". Chciałam po prostu odpocząć - na tydzień, dwa, może do czasu, aż wróci wena. I kiedy w końcu zebrałam się do lektury "Ogień za ogień", miałam nadzieję na książkę niesamowitą, która na nowo wciągnie mnie w czytanie. Czy Jenny Han i Siobhan Vivian sprostały temu, jakże trudnemu, zadaniu?
Jestem pod silnym wrażeniem, jak ze średniej fabuły można wykreować naprawdę intrygujące jej rozwinięcie. Obawiałam się monotonii, lania wody i powtarzania mniej więcej tego samego, co w pierwszym tomie; wręcz bałam się, że autorkom prędzej czy później braknie pomysłu na dalszy rozwój akcji. Jednak, jak niedługo potem miałam okazję się przekonać, bardziej mylić się nie mogłam. Otrzymałam świetną, trzymającą w napięciu przez cały czas historię, której akurat w tej chwili potrzebowałam. Prawda - nie była wzruszająca, mądra, nie niosła za sobą przesłania, ale... dzięki niej na nowo przypomniałam sobie, jak bardzo lubię czytać i jak wielką przyjemność mi to sprawia. A poza tym, nie ukrywam, tęskniłam trochę za unikatowym klimatem książek Jenny Han!
Co powiem o bohaterach? Jestem całkiem zadowolona. Nareszcie mieliśmy możliwość poznania głębiej ich historii, a także rozwinięcia kilku podstawowych wątków, których zakończenia nie domyśliliśmy się ostatnio. Przyznam, że jestem zaskoczona, jak z początkowo przewidywalnych osobowości autorkom udało stworzyć się kogoś oryginalnego i niepowtarzalnego, kogo nietrudno teraz odróżnić w tłumie innych postaci. Bardzo podobało mi się, że nie trzymały się one utartych schematów, nawet najbardziej sztampowych bohaterów przeobrażając w charaktery totalnie niezapomniane. Dzięki temu po wszystkich mogliśmy spodziewać się wszystkiego, a w konsekwencji i tak nas zaskakiwali.
Nie z samych jednak zalet składa się ta książka, co muszę stwierdzić z naprawdę wielkim bólem. Przyznam, bardzo trudno jest wciągnąć się w "Ogień za ogień", szczególnie, jeśli od lektury pierwszego tomu minęło już trochę czasu - zostajemy od początku wrzuceni na głęboką wodę i ponowne wkręcenie się w historię zajmuje parę dobrych rozdziałów. Przez dłuższy czas czułam się, jakbym pominęła coś ważnego i uważam, że jeśli autorki w skrócie przypomniałyby nam wydarzenia z "Ból za ból", odebrałabym ich powieść zupełnie inaczej.
Co by tu powiedzieć na zakończenie? Na pewno polecam Wam "Ogień za ogień". Choć powieść ta nie dorównała poziomem poprzedniej, stanowiła całkiem niezłą zabawę. Dalsze losy Mary, Kat i Lillii niejednokrotnie zaskoczyły mnie niespodziewanym zwrotem akcji - dlatego mam nadzieję, że i Wy jak najszybciej poznacie ich historię!
Za książkę bardzo serdecznie dziękuję wydawnictwu Feeria Young!
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com
Nie mogę przypomnieć sobie momentu, kiedy ostatnio coś przeczytałam. Nie ciągnęło mnie do tego, nie miałam czasu, ochoty... a w konsekwencji sięgałam tylko po te pozycje, do których lektury zmuszała mnie "siła wyższa". Chciałam po prostu odpocząć - na tydzień, dwa, może do czasu, aż wróci wena. I kiedy w końcu zebrałam się do lektury "Ogień za ogień",...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-02
"Zróbcie miejsce na półce z ulubionymi książkami [...]", mówi Sarah J. Maas, opisując Prawdodziejkę - a mnie nie pozostaje nic innego, tylko przytaknąć i z uśmiechem zabrać się do pisania recenzji.
W rzeczy samej, Susan Dennard znakomicie przypomniała czytelnikom, dlaczego z takim zapałem sięgają po fantastykę. Gdyby wziąć pod uwagę wszystkie aspekty, które w niej cenimy - wielowymiarowi bohaterowie, przepełniony magią świat przedstawiony i interesująca historia, od której ciężko się oderwać - okazałoby się, że Prawdodziejka dopracowana jest pod tymi względami do perfekcji; mało tego, zapewnia nam przy tym naprawdę dobrą zabawę, o którą w niektórych pozycjach dosyć ciężko. Szukasz pięknej opowieści o przyjaźni, więziach i mocy zaufania? Masz ochotę na przepełnioną akcją historię, o której na długo nie będziesz mógł przestać myśleć? A może po prostu chcesz oderwać się od rzeczywistości i przeczytać coś innego? Proszę bardzo - dostaniesz wszystko, czego szukasz, z kilkoma darmowymi zaskoczeniami w prezencie.
Jednym z powodów, dla których fantastykę często zdarza mi się traktować ulgowo jest świat przedstawiony. Wiadomo, że w morzu podobnych powieści ciężko wynaleźć element nowy, dotąd niespotkany i większość uniwersów zazwyczaj siebie przypomina - jednak, na całe szczęście, "Prawdodziejka" jest od tego przekleństwa całkowicie wolna. Żałuję, że nie było nam dane poznać Czaroziem bardziej "od kuchni", zaznajamiając się z zasadami i prawami tego państwa, przebywając bliżej z historią i przeszłością naznaczonego wojnami imperium - Susan Dennard wykreowała krainę na tyle magiczną, że szkoda by było zmarnować widoczny gołym okiem potencjał tejże trylogii.
Co powiem o bohaterach? Po pierwsze, jestem bardzo wdzięczna Susan Dennard za wysunięcie na pierwszy plan siły więzi, mocy prawdziwej przyjaźni zawiązującej się między Safiyą i Iseult. Przyznaję, iż bardzo dziwi mnie fakt, że autorzy rzadko poruszają ten temat; zazwyczaj spada on na drugi plan, przykryty przez główne wątki i wręcz zaniedbany na tle innych, tak jakby pisarze zapominali, ile jesteśmy w stanie zrobić dla drugiej osoby gdy ona potrzebuje naszego wsparcia i pomocy. Zarówno więzi, które wytworzyły się pomiędzy młodymi kobietami, jak i te wiążące Merika i Kullena zostały przedstawione w sposób niezwykle prawdziwy i przemawiający do czytelnika, który nie raz chwyta za serce i zmusza do myślenia. Zaznaczam: mamy do czynienia z postaciami pełnokrwistymi, wielowymiarowymi, mającymi wiele zalet, ale również i słabości, widoczne i tym bardziej utwierdzające nas w przekonaniu, jak bardzo ich właściciele są prawdziwi. Niesamowicie polubiłam Safiyę i jej zdolność do pakowania się w kłopoty; rozważną Iseult; pełnego sprzeczności Merika; odważną Evrane. Jak ja nie mogę się doczekać następnego tomu!
Przyznam, że w całej tej lekturze znalazłam jedynie dwa niedociągnięcia: dosyć wolny początek i... zgrzyty. Fabuła nie jest idealna. Widać, że pisała ją osoba nie tyle niedoświadczona w świecie pisarzy, co po prostu nieco zagmatwana - wydawało mi się, jakby autorka usiłowała zmieścić w książce zbyt dużo wydarzeń naraz, co w konsekwencji skutkowało niemałym zagubieniem. I mimo że ogromnym szacunkiem zdołałam obdarzyć Susan Dennard i niezmiernie oczekuję premiery drugiego tomu, Wiatrodzieja, to mam ogromną nadzieję, że losy bohaterów przybiorą nieco lepszy obrót.
Czy polecam Wam tę książkę? Oczywiście! Bawiłam się przy niej przednio, ogromnie związałam z bohaterami i na pewno kiedyś wrócę do historii przedstawionej przez Susan Dennard. Jestem pewna, że wzbudzi ona niemałe poruszenie na polskiej blogosferze, kiedy książka oficjalnie ukaże się w księgarniach - mam więc nadzieję, że 11 października popędzicie do najbliższej księgarni, chwycicie ją z półki i przeżyjecie tak samo pozytywne emocje, jakie podczas lektury dotknęły mnie.
Ocena - 8/10
Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu SQN!
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com
"Zróbcie miejsce na półce z ulubionymi książkami [...]", mówi Sarah J. Maas, opisując Prawdodziejkę - a mnie nie pozostaje nic innego, tylko przytaknąć i z uśmiechem zabrać się do pisania recenzji.
W rzeczy samej, Susan Dennard znakomicie przypomniała...
2016-06-10
Nie mam pojęcia, jak odbierzecie tę historię. Może wzbudzi w Was rozszalałe emocje, które ciężko opisać - może wręcz przeciwnie, będziecie mieli ochotę czym prędzej podzielić się ze światem bolesnym zawodem, jaki Was spotkał na kartach "Ból za ból". A może po prostu stwierdzicie, że cała ta opowieść nic w Was nie poruszyła i nie stracilibyście zbyt dużo, gdyby losy Wasze, Lillii, Kat i Mary nigdy się nie skrzyżowały. Jednak zanim przystąpicie do lektury, pozwólcie, że dam Wam pewną celną wskazówkę.
Tak oryginalnej opowieści już dawno nikt Wam nie opowiedział.
Ale, ale. Zacznijmy od początku.
Jenny Han i Vivian Siobhan to duet pisarski, który razem mógłby zniszczyć świat i odbudować go od nowa, tylko że na swoich warunkach - i to dosłownie. Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić, jak wielki wkład musiała mieć każda z nich, aby efekt był tak niepodważalnie wspaniały - pod tym względem, uwierzcie mi, chyba dawno nie miałam okazji poznać lepiej dopracowanej i pełnej fascynujących szczegółów opowieści. Przyznam, że nie dokładnie tego się spodziewałam i do samego końca byłam pod ogromnym wrażeniem, jak autorkom udało się mnie zaskoczyć - bo "Ból za ból" odstaje od innych książek młodzieżowych nie tylko tematyką (w końcu nierzadko główni bohaterowie skupiają się na zemście!), ale też niesamowitą, pełną intryg atmosferą, która otacza pozornie sielankowe liceum wyspy Jar. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale czytając tę powieść wczułam się w nią do tego stopnia, że poczułam się... inaczej. W zależności od postaci prowadzącej mnie w kolejne zawiłości tej historii cały czas zmieniałam skórę i stawałam się kimś innym; to nieco bojaźliwą, jednak powoli odnajdującą siebie Mary, to buntowniczą i odważną Kat, a nawet Lillią, która stara się znaleźć dla siebie właściwe rozwiązanie - najlepsze dla siebie i dla swojej siostry, z którą łączy ją naprawdę ogromna więź. Właśnie, więzi - to właśnie o nich, o ich sile, nie o zemście tak naprawdę opowiada nam "Ból za ból". Dawna przyjaźń pomiędzy Rennie i Kat, relacje Lillia-Rennie i Lillia-Kat, zawiązująca się przyjaźń "spiskujących" dziewcząt, a także historia o znajomości Mary i kolegi z dzieciństwa... to tylko jedna trzecia tego, co czeka nas na kartach tej powieści, ale nawet przez jeden krótki moment nie poczułam się zagubiona czy zdezorientowana tym, co się tu dzieje. Na wyspie Jar wszyscy znają wszystkich i każdy ma o innych odmienne zdanie - czy to nie prawdziwe? Vivian Siobhan i Jenny Han po stokroć przeczą wszystkim stereotypom, które dotąd utarły się w literaturze młodzieżowej, tworząc świat brutalny i pełen rzeczywistych zagrań, jakie serwuje nam los. Nie umniejszając przy tym ogromnej dawki humoru, przy której nawet najbardziej zatwardziały mruk będzie musiał się uśmiechnąć.
Pozwólcie, że przejdę do bohaterów, którzy mimo pewnych niedociągnięć urzekli mnie... jak nigdy. Obawiałam się na myśl o narracji poprowadzonej przez trzy osoby; byłam pewna, że w pewnym momencie ich charaktery staną się zbyt podobne, wręcz mdłe i cała opowieść straci blask, na który sobie solidnie zapracowała. I owszem, z początku były z tym problemy - zapominałam, która z bohaterek jest która i jakie relacje łączą ją z innymi, ale gdy tylko wyłowiłam ich charakterystyczne cechy, rozróżnianie narracji przestało być jakimkolwiek problemem. Każda z postaci jest na swój sposób ciekawa i oryginalna, a odkrywanie ich przeszłości oraz zmian, jakie czyniła w nich znajomość z innymi sprawiała mi... co tu ukrywać, ogromną frajdę. Ciężko mi wyodrębnić jedną opowieść, która spodobała mi się najbardziej; myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyznać, że niezwykle mnie poruszyły i z każdym krokiem byłam coraz bardziej za powodzeniem akcji, jaką wymyśliły dziewczyny. A przyznam, że przy realizacji ich "złowieszczych" planów uśmiałam się jak nigdy, poznając wszystkie szczegóły nawet najbardziej szalonych pomysłów.
Polubiłam wszystkie dziewczyny, ale nie ukrywam, że najbardziej związałam się z Kat. Wiem, że właśnie ją można by było uznać za nieco schematyczną postać z powodu upartego i buntowniczego charakteru, ale tym razem jestem pewna, że jako jedyna to właśnie ona ma powody do tego, by stać się zimna i okrutna dla otaczających ją ludzi. W przeciwieństwie do Mary i Lillii, Kat wciąż musi zmagać się z koszmarem, który nawiedza ją od chwili kłótni z najbliższą przyjaciółką - jej postawa wobec narastających plotek i obelg pokazuje, że warto się nie poddawać, nawet w obliczu niemal depresyjnej sytuacji. "Ból za ból" po trochu traktuje o problemie przemocy psychicznej, zarówno wśród dzieci, jak i młodzieży ale... w zupełnie inny sposób, niż zazwyczaj przedstawiają tą sprawę autorzy. Tutaj ofiary nie szukają pomocy - zrobią wszystko, aby sprawić, by ich oprawcy poczuły się tak samo, jak one.
Przyszedł czas na podsumowanie, ale myślę, że jest w pewien sposób jednoznaczne - dokładnie za pięć dni "Ból za ból" ujrzy światło dzienne, a ja oczekuję, że wielu z Was właśnie w ten dzień popędzi do księgarni, by ją zakupić. Oby spodobała się Wam tak mocno, jak mi, bo uważam, że jest to książka naprawdę warta uwagi!
Ocena - 9/10
Za książkę i możliwość poznania perypetii nastolatków z wyspy Jar serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!
Nie mam pojęcia, jak odbierzecie tę historię. Może wzbudzi w Was rozszalałe emocje, które ciężko opisać - może wręcz przeciwnie, będziecie mieli ochotę czym prędzej podzielić się ze światem bolesnym zawodem, jaki Was spotkał na kartach "Ból za ból". A może po prostu stwierdzicie, że cała ta opowieść nic w Was nie poruszyła i nie stracilibyście zbyt dużo, gdyby losy Wasze,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-29
1. Weź do ręki tę książkę (jeśli jej nie masz, leć do księgarni, biblioteki, kup e-booka... cokolwiek)
2. Otwórz na pierwszej stronie, zastanów się, czego oczekujesz od tej historii, postaw siebie w roli Emily lub Sloane, pozachwycaj się cudownym wydaniem i zacznij czytać.
3. Przerzucaj strony coraz szybciej, weź głęboki oddech, skarć Emily ostrym spojrzeniem za każdym razem, jak wywinie jakiś niechwalebny numer i obserwuj, jak na Twojej twarzy wykwita szeroki uśmiech.
4. Wróć tutaj i podziel się swoimi wrażeniami. Pozwól, by kierowały Tobą prawdziwe odczucia, zwierz się, jak bardzo utożsamiłeś się z przedstawionymi tutaj problemami.
I zmień swoje życie na lepsze. Tu. Teraz. Uśmiechnij się, staw czoło swym słabościom i patrz, jak stają się śmiechu warte, nieważne, coraz bardziej błahe. Wiedz, że nie trzeba robić czegoś wielkiego, by wykazać się odwagą. Te drobne gesty są najtrudniejsze.
Wiem, to zabrzmiało źle - niczym jakaś pomięta ulotka rozdawana na ulicy, propagująca zdrowe życie psychiczne, nowo otwartą poradnię psychologiczną prowadzoną przez kogoś zupełnie Ci nieznanego czy odnoszącą sukcesy na całym świecie dietę-cud, której z pewnością musisz spróbować, by stać się lepszym człowiekiem. I wiem też, że takie świstki papieru zazwyczaj natychmiast wciskamy do kieszeni, zajęci rozmową przez telefon, by za rogiem wykonać widowiskowy rzut do kosza na śmieci albo, co gorsza, na zatłoczoną ludźmi ulicę. A w zasadzie sama nie jestem pewna, czy Morgan Matson, pisząc tę książkę, miała na myśli to, by ludzie pod jej wpływem zmieniali się na lepsze, przełamali parę słabości niczym Emily po otrzymaniu listy trzynastu wyzwań od swej najlepszej przyjaciółki. Lecz ja dostrzegłam w niej coś więcej. Co? Zapraszam do dalszej części tej recenzji.
Odkąd cię nie ma to niesamowita powieść o odwadze, niezaprzeczalnym ryzyku i, przede wszystkim, o przyjaźni, która ma szansę na wieczne przetrwanie. Bo choć Matson splątała w niej wiele wątków, to właśnie relacje międzyludzkie wysuwają się za każdym razem na pierwszy plan - nie tylko te między przyjaciółmi, ale także te w rodzinie, szczególnie w czasach, kiedy między domownikami nie dzieje się najlepiej. Emily musi więc radzić sobie z nieciekawą sytuacją nie tylko podczas poznawania świata bez Sloane u boku, ale też kiedy zapracowani rodzice powoli tracą czas dla swoich dzieci, pozostawiając je właściwie na pastwę losu.
Przyznam się, że, o dziwo, bohaterowie w tej powieści zasługują na najbardziej rozbudowany i złożony akapit. Emily ciężko mi było polubić, szczególnie na początku, gdy jej zachowanie wołało o pomstę do nieba - dziewczyna nie mogła się odnaleźć bez swojej przyjaciółki u boku, nie radziła sobie nawet z najprostszymi czynnościami, a jej niezdarność i rozterki przy najmniej znaczących gestach czasem potrafiły doprowadzić nie tyle do współczucia, ile do kiwania głową z politowaniem. Niejednokrotnie przywołuje ona retrospekcje, żebyśmy mogli poznać historię jej przyjaźni ze Sloane od chwili, gdy się poznały i choć samej dziewczyny nie było w fabule za dużo, czujemy się tak, jakby towarzyszyła głównej bohaterce w każdej chwili, gdy tylko ona jej potrzebowała. W zasadzie dopiero pod koniec dostrzegamy, jak wielkie znaczenie miała dla nich ta przyjaźń - bo choć zupełnie inne, dziewczyny doskonale się uzupełniały i żadna z nich nie pozostawała w cieniu drugiej, mimo pozornego odczucia, że tak wcale nie jest.
Może się wydawać, że Odkąd cię nie ma to powieść dla dorastających nastolatek i rzeczywiście, książka ta zyskuje popularność właśnie w tej grupie wiekowej - jednakże ja uważam, że bez względu na wiek, zainteresowania czy płeć powinniście ją przeczytać. Bo chociaż z początku będziesz do niej nastawiony źle, uznasz, że to kolejna głupia obyczajówka, których czytałeś już tyle w swoim życiu i nie masz ochoty na więcej, wcale tak nie jest. Przy tej pozycji niejednokrotnie się uśmiechniesz, roześmiejesz, a nawet oczy zaszklą Ci łzy, kiedy coś nie będzie szło tak, jak powinno. Morgan Matson to autorka, która miesza nasze serca z błotem, by potem ponownie je skleić i nieudolnie kazać im bić od nowa. Spróbujcie. Spróbujcie, a nie pożałujecie.
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com
1. Weź do ręki tę książkę (jeśli jej nie masz, leć do księgarni, biblioteki, kup e-booka... cokolwiek)
2. Otwórz na pierwszej stronie, zastanów się, czego oczekujesz od tej historii, postaw siebie w roli Emily lub Sloane, pozachwycaj się cudownym wydaniem i zacznij czytać.
3. Przerzucaj strony coraz szybciej, weź głęboki oddech, skarć Emily ostrym spojrzeniem za każdym...
2016-04-19
Czasami natrafiamy na powieści, co do których jesteśmy pewni, że nam się spodobają. Czytamy przedpremierowe recenzje, śledzimy datę wydania na polskim rynku, z niecierpliwością odliczamy dni do tego czasu w starannie prowadzonym kalendarzyku i na każdą wzmiankę o tym tytule musimy uraczyć rozmówcę długą tyradą pod hasłem "jak bardzo muszę mieć tę książkę na swojej półce", krasząc każde słowo coraz to rosnącą ciekawością i pianiem z zachwytu. I w sumie, przynajmniej w przypadku "Paniki", nietrudno uwierzyć w moje podekscytowanie kolejną książką spod pióra Oliver, książką, która z pozorów zapowiadała się tak interesująco, jak "Delirium" i tak pouczająco, jak "7 razy dziś". Tak, zapowiadała się wręcz tak dobrze, jakby zaraz miała wylądować na wszystkich książkowych portalach, podpisana moim imieniem i nazwiskiem oraz oznaczona wielkim, czerwony, stemplem "ULUBIONE". Byłam w stanie z góry określić ją nawet i najlepszą książką tego roku, dopóki tylko nie dostałam jej w swoje lepkie łapki i nie przeczytałam pierwszego rozdziału. Czar prysł. Bańka pękła. Bajka się skończyła. Witajmy w Panice.
Proszę, nie zaprzeczajcie w tym momencie i nie starajcie mi udowodnić, że jest inaczej - kiedy przeczytamy opis i chociażby pięć pierwszych rozdziałów, książka wyda się nam tak podobna do "Igrzysk śmierci", że aż coś nas w sercu wewnętrznie ukłuje, a w umyśle pojawi się pytanie, czemu jeszcze nie uznano tego za plagiat. Śmiertelna gra, pogrążone w beznadziei miasteczko, przepustka do lepszego życia, stawienie czoła najgłębszym lękom i bohaterka, która nie wierzy, że może spotkać ją coś lepszego - proszę Was, albo ja mam koszmarne zwidy, albo po prostu żywcem wyjęte cytaty z opisu "Paniki" pasują jak ulał do historii Katniss, nie obrażając oczywiście wspaniałej Suzanne Collins, której de facto wolałabym obok tego wątpliwego dzieła nie stawiać. Nie znaczy to też od razu, że ubrane w piękne słówka i trochę zwrotów akcji dobrze znane schematy nie potrafią zyskać w moich oczach i zostać przysłonięte przez bardziej znaczące pozytywy tej powieści. Tylko że "Panika" tak naprawdę nie ma pozytywów, a każda kolejna kartka to coraz głębsze i napełnione błotem dno. Uwierzcie mi, że niejednokrotnie próbowałam wykrzesać z niej coś dobrego, może chociażby malutki szczególik, który nie przedstawiłby jednej z moich lubianych autorek w tak okropnym świetle. Niestety, Lauren Oliver sama się o to prosiła.
Historia, przechodząc już do jej sedna, jest okropna. Początek książki był masakrycznie zagmatwany, nie wiedzieliśmy, co się dzieje, gdzie jesteśmy, a nawet pierwsze wydarzenia zdawały się być nijakie i pełne niedopowiedzeń. Aby uniknąć złego zrozumienia mojej myśli, wyjaśnię, że autorka przedstawiła tutaj ten rodzaj niedopowiedzenia, który jedynie nas irytuje, nie zachęcając ani trochę do poznania dalszej części tej opowieści. Jeśli mam być szczera, to przez trzy czwarte powieści nie byłam w stanie nawet powiedzieć, czy akcja dzieje się w przeszłości, czy może dwadzieścia kilka lat temu, czy jej miejscem jest Nibylandia, czy może mała wioska pod Warszawą. Lauren Oliver zawaliła na całej linii nie tylko przedstawiając wątpliwej jakości fabułę, ale też opowiadając nam o świecie w niej zawartej.
Przejdę więc może do ulubionej części moich recenzji, czyli, jak pewnie się domyślacie, do bohaterów. Pamiętacie Evę z "Bursztynowego dymu"? Twierdziłam, że jest ona tak irytująca, że da się ją opisać jedynie łącząc pięć naszych znienawidzonych głównych bohaterek. Aby dokładnie zobrazować Heather i jej nudnych kompanów, musicie złączyć co najmniej dwadzieścia nielubianych postaci, o ile aż tyle ich jesteście w stanie wymienić. Są okropni. Podejmują złe decyzje, a choć nie lubię bohaterów do bólu idealnych, ich głupota czasami woła o prawdziwą pomstę do nieba. Heather znielubiłam już od pierwszych kartek, kiedy dowiedziałam się o prawdziwym powodzie, dla którego postanowiła przystąpić do Paniki - proszę Was, kto o zdrowych zmysłach podjąłby decyzję o rozpoczęciu walki w śmiertelnej grze jedynie dlatego, żeby odegrać się na byłym chłopaku? Tak, to zdecydowanie głupiutkie i bezsensowne rozwiązanie, tak jakby autorka miała już dosyć przedstawiania bohaterek w świetle ratujących honor rodziny, idealnych panienek i postanowiła postawić na coś, co według niej bardziej pasowałoby do idei współczesnego stereotypu nastolatek. Sama jednak nie jestem pewna - może lepiej wykreować postać zdolną do poświęceń dla rodziny i bliskich przyjaciół, a nie tępą dziewoję, która robi wszystko, by pokazać swojemu byłemu, jak bardzo się pomylił.
Nie polecam, choć zresztą nie muszę tego mówić - zapewne wywnioskowaliście to już po pierwszym akapicie tej recenzji. Jak zwykle, musiałam trochę ponarzekać, ale rzeczywiście, Lauren Oliver poległa i zdecydowanie mogę powiedzieć, że jej inne książki są o wiele lepsze. Mam nadzieję, że nie zawiedziecie się na "Panice" tak boleśnie, jak ja.
Ocena - 2/10
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com
Czasami natrafiamy na powieści, co do których jesteśmy pewni, że nam się spodobają. Czytamy przedpremierowe recenzje, śledzimy datę wydania na polskim rynku, z niecierpliwością odliczamy dni do tego czasu w starannie prowadzonym kalendarzyku i na każdą wzmiankę o tym tytule musimy uraczyć rozmówcę długą tyradą pod hasłem "jak bardzo muszę mieć tę książkę na swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-17
Kim jest dla Ciebie rodzina?
Odpowiedz sobie na to pytanie całkowicie szczerze. Policz w myślach momenty, w których żałowałeś, że nie ma jej przy Tobie, pomyśl także o tych, kiedy przeklinałeś los i twierdziłeś, że nie jest Wam ona do niczego potrzebna, tylko przeszkadza w osiągnięciu szczytnego celu. Powróć na chwilę myślami do chwili, gdy była Wam nieodzowna niczym powietrze, stanowiła autorytet, uosobienie miłości i troskliwości, ostoją, w której zatrzymywałeś się, gdy było Ci ciężko. A teraz... wyobraź sobie, że w kilkanaście dni mógłbyś to wszystko stracić. Mógłbyś bezczynnie stać i obserwować, jak idealne relacje sypią się na kawałki, a ostre odgłosy kłótni rozbrzmiewają w czterech ścianach domu częściej, niźli perlisty śmiech. Pomyślcie, że właśnie takie katastrofy dzieją się na świecie dosłownie co kilka niewinnych sekund... i odpowiedzcie sobie jeszcze raz na pytanie: kim jest dla Was Wasza rodzina?
Sama nie wiem, co tak naprawdę powinnam napisać o tej książce. Co ranka, od ośmiu dni, budzę się z myślą, że czas w końcu napisać o tym, jak mi się spodobała, ale z drugiej strony kiedy tylko próbuję wykrzesać z siebie jakiekolwiek odpowiednie słowa... po prostu nie potrafię. Owszem, wpatruję się w pustą kartę bloggera, powtarzam słowo "cudowny", "idealny" i "wspaniały" co najmniej kilka razy w zdaniu, staram się oddać wszystko jak najwierniej i zachęcić Was do tego, by w końcu ruszyć się z kanapy, iść do księgarni i kupić "Oddam ci słońce", lecz cały czas nie wiem jak. Bo jakichkolwiek stwierdzeń bym nie użyła, jakkolwiek nie zaczęłabym słodzić i opowiadać, jaka to Jandy Nelson jest niesamowita, ta recenzja wyszłaby jak zwykle - po prostu polecająca dowolną książkę, która bardzo mi się podobała. A w gruncie rzeczy "Oddam ci słońce" mi się nie podobała. Ona zmieniła moje życie, rozkruszyła mi serce na milion kawałków i zmusiła do refleksji, rozmyślania nad sensem własnego postępowania i licznymi błędami, jakie ludzie codziennie popełniają, nie zdając sobie z tego nawet sprawy.
Zapewne wiele jest rodzeństw takich jak Noah i Jude. Rodzeństw, w których jedna, błaha rzecz potrafi zniszczyć przez wiele lat umacniane relacje, jedna kłótnia sprawia, że już każda prowadzona potem rozmowa zdaje się być ciągnięta na siłę. I nagle, w jednej chwili, wspólne żarciki znikają, długie, szczere konwersacje zmieniają się w ledwo wydukane "cześć"... a nikt tak naprawdę nie robi ani jednego kroku, by to zmienić, by nadal widzieć w sobie jedynie najlepszego przyjaciela i niezmierzone oparcie, nieważne, jak wielki błąd się popełni. Przyznam, że polubiłam i Noaha, i jego siostrę, pomimo że byli od siebie zupełnie różni i zdawało mi się, że trudno będzie zyskać sympatię do tak przeciwnych osobowości. Szesnastoletnia Jude jest raczej oryginalna, nawet ekscentryczna, a przez większość czasu rozmawia ze swoją zmarłą babcią lub rozmyśla nad tym, czy powodem jej nieudanych rzeźb jest złość ducha matki - jednym słowem, nie należy do osób nadzwyczaj popularnych czy towarzyskich. Za to trzynastoletni Noah cały czas goni za swoim przeznaczeniem, chowa wrażliwą duszę artysty i stara się pokazywać inną, ciekawską i inteligentną twarz swoim niewielu przyjaciołom. Czy w tym momencie wydaje Wam się, że te charaktery powinny być ze sobą mocno związane, dogadałyby się idealnie? Właśnie każdemu się tak wydaje. A oddalając je od siebie, wprowadzając między bliźnięta kłótnie, nieporozumienia, kłamstwa... autorka łamie nam serca za każdym razem.
Spytacie się, co w tej książce urzekło mnie najbardziej? Jej niesamowita aura, przedstawienie świata i relacji rodzinnych takimi, jakimi są - a nie takimi, jakimi chcemy je postrzegać. Oczywiście zachwycił mnie wciągający, plastyczny styl pisania, który wciska się w najgłębsze zakamarki naszego umysłu i mówi nam, jak powinniśmy zmieniać nasze życie, kim powinniśmy się stać, by osiągnąć pełne samozadowolenie. Mówię Wam - w tej książce coś jest. Coś, co nie pozwala o niej zapomnieć.
Kim jest dla Ciebie rodzina?
Odpowiedz sobie na to pytanie całkowicie szczerze. Policz w myślach momenty, w których żałowałeś, że nie ma jej przy Tobie, pomyśl także o tych, kiedy przeklinałeś los i twierdziłeś, że nie jest Wam ona do niczego potrzebna, tylko przeszkadza w osiągnięciu szczytnego celu. Powróć na chwilę myślami do chwili, gdy była Wam nieodzowna niczym...
2016-04-08
Z czym nam się kojarzą pałace? Z bogactwem, ociekającymi złotem meblami oraz marmurową posadzką, po której z gracją łabędzia stąpają obute w kryształowe pantofelki stopy. Z wystawnymi przyjęciami, na których pojawiają się zamożne osobistości, szampan leje się litrami, a w tle pobrzmiewa nutka klasycznej muzyki, którą z zachwytem komentują zajadające się ciastami damy. Na parkiecie krążą roześmiane pary, podrygujące w rytm menueta, niektórzy z nich właśnie poznali swoją przyszłą małżonkę, a niektórzy bawią się już w towarzystwie osoby, z którą spędzą resztę życia. Z czym jeszcze kojarzy nam się pałacowe życie? Z księżniczkami, hrabinami, lordami i królewską arystokracją, trzymającą pieczę nad mniej beztroską częścią tej pozornej hulanki. Z następcami tronu, panicznie poszukującymi współmałżonki, zawistnymi królami i dobrodusznymi królowymi. Lecz... czy myśleliście kiedyś o okrutniejszej części dworskiego życia? O ludziach, którzy, mimo swej doskonałości, są traktowani niczym słudzy, odsunięci od bogactwa i przyjemności płynących z przebywania w pałacu? Przyszedł więc czas, byście poznali Violet Lasting. Dziewczyny, której życie pozornie się skończyło, gdy wylądowała wraz z dwustoma innymi kandydatkami na Aukcji.
Nie jest tajemnicą, iż zawsze byłam pod wrażeniem akcji toczącej się w samym środku pałacowej sielanki. Księżniczki, bale, zacięta walka o koronę i dworskie intrygi, toczące się tuż pod nosem obojętnej rodziny królewskiej... wzbudzały u mnie mieszankę ekscytacji pomieszanej z zafascynowaniem, naturalną ciekawość, jak autor bądź autorka przedstawi realia ludzi żyjących w nieopisanym bogactwie. Bo za każdym razem robił to inaczej. Ale to akurat Amy Ewing wykreowała świat, o którym nawet byście nie pomyśleli, że mógłby istnieć pod nazwą "Klejnotu".
Zawsze obserwujemy przebieg wydarzeń z perspektywy osoby, dla której znalezienie się pośród wszechobecnego bogactwa było jak przysłowiowa gwiazdka z nieba. O której bezpieczeństwo dba wyspecjalizowana grupa ludzi, a każdy czyn opiewają gazety, starając się za każdym razem przysporzyć jej coraz więcej miłośników. Tutaj, dla odmiany... spotykamy się z okrucieństwem. Traktowaniem obdarzonych zdolnościami ludzi jak zwierzęta, bezwolne maszynki do spełniania rozkazów swych rozpieszczonych właścicieli. Violet, jako jedna z najbardziej uzdolnionych dziewczyn w Magazynie, trafia z sielankowej, rodzinnej atmosfery do surowego pałacu, w którym złamanie zasad szalonej Diuszesy grozi poważnymi skutkami. Amy Ewing doskonale poradziła sobie z zadaniem, w którym najwyższą stawką było odwzorowanie świata bogactw jako nie tyle ogrom szczęścia i fontannę obfitości, ale więzienie, gdzie mimo swoistej wolności Violet dusi się z tęsknoty za rodziną i dawnym życiem.
Świat przedstawiony w "Klejnocie" jest jednym z lepszych, a w rzeczywistości jednym z okrutniejszych, z jakimi miałam okazję się kiedykolwiek spotkać. Tutaj nie ma miejsca na uśmiechy, szczęście i szczery śmiech, płynący korytarzami pałaców dzień i noc, jak to bywało dla przykładu w cukierkowych "Rywalkach" Kiery Cass. Będąc szczerym, w uniwersum wykreowanym przez Amy Ewing prędzej spotkamy się z uschniętymi gałązkami winorośli, namacalnym strachem i nieustanną paniką, niż z ogrodami pełnymi kwitnących, pachnących róż. Przyznam, że próbowałam doszukać się tutaj jakichś wad, niedociągnięć, widocznych inspiracji jakąś inną serią czy filmem, ale po dłuższym czasie stwierdziłam, że to nie ma sensu - autorka postarała się na tyle, że każde jej posunięcie zdaje się być niesamowicie oryginalnym powiewem świeżości.
Podsumowując, książka Amy Ewing jest wspaniała. "Klejnot" przedstawia sobą wszelkie walory, jakie powinna mieć każda dystopia, sprawia, że jesteśmy wciśnięci w fotel i jednocześnie coraz szybciej przewracamy strony, żeby dowiedzieć się, co stanie się akurat w TYM kluczowym momencie. Polecam wszystkim, którzy lekką fantastykę kochają tak samo jak ja. Z pewnością wyniesiecie z tej lektury niesamowite wrażenia, których długo nie zapomnicie.
Ocena - 10/10
Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl
Z czym nam się kojarzą pałace? Z bogactwem, ociekającymi złotem meblami oraz marmurową posadzką, po której z gracją łabędzia stąpają obute w kryształowe pantofelki stopy. Z wystawnymi przyjęciami, na których pojawiają się zamożne osobistości, szampan leje się litrami, a w tle pobrzmiewa nutka klasycznej muzyki, którą z zachwytem komentują zajadające się ciastami damy. Na...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-02
Los każdego dnia serwuje nam przeróżne scenariusze. Będąc w ciągłym pośpiechu, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak duża część naszych codziennych spraw jest kreowana przez drobne wypadki, których istnienia z początku nawet nie zauważamy - nie dostrzegamy, jak wiele wydarzeń mogłoby nigdy nie mieć miejsca, gdyby nie mały, z pozoru nic nieznaczący gest. Jedna decyzja, krok, uśmiech... albo jeden dzień. Jeden dzień, który wywrócił życie Allyson Healey do góry nogami. Jeden dzień, który zmienił wszystko. Jeden dzień, dzięki któremu wszystko staje się zrozumiałe - to, kim byliśmy w przeszłości i to, kim staliśmy się teraz.
Zapewne w tym momencie wszyscy zadajemy sobie to samo, wdzierające się w najdalsze zakamarki umysłu pytanie - a kim tak naprawdę jesteśmy my? Czy gdyby na horyzoncie pojawiła się propozycja jednodniowej wycieczki do Paryża z tajemniczym Holendrem, z naszych ust wydobyłaby się pozytywna odpowiedź, a na wargach wykwitł szeroki uśmiech? A może pokręcilibyśmy głową ze wstydem i szybko zakończylibyśmy temat, tłumacząc się milionem możliwych wymówek?
Nigdy nie byłam bliżej zainteresowana lekturą tej książki - ani w momencie premiery, ani też, kiedy na blogosferze, a nawet poza nią zaczęły pojawiać się pozytywne opinie na jej temat. Bo Ten jeden dzień to tak naprawdę jedna z powieści, które mijamy kilkakrotnie na księgarnianych półkach i beznamiętnie bierzemy do ręki, nie oczekując niczego nadzwyczajnego, ot, kolejnej książki na kilka wieczorów, która nic w nas nie poruszy. Grzeczna dziewczynka, jeden dzień, życie sypiące się na głowę i tajemniczy on, którego ma nadzieję szybko zapomnieć - nic specjalnego, prawda? Rzeczywiście ta książka jest do bólu prosta, schematyczna, czasami wręcz zirytuje tym czy tamtym posunięciem pozytywnie zwariowanej autorki czy nawet zawstydzi denerwującym zachowaniem samej Allyson. Ale z drugiej strony Ten jeden dzień w nas coś zmienia. Nie wiem, co dokładnie - może sposób, w jaki patrzymy na samych siebie, nasze decyzje, które podejmujemy i sposób postrzegania otaczających nas ludzi? Może po jej przeczytaniu czujemy się zainspirowani do tego, by mimo wszechobecnych problemów zebrać się i poszukać rozwiązania na wszystkie dręczące nas pytania?
Historia przedstawiona przez autorkę jest niesamowita. Cudowna. Rewelacyjna. Wspaniała do tego stopnia, że choć od jej przeczytania minęło już dobrych kilka dni, emocje w moim sercu rozbrzmiewają z równie silną mocą, co kiedyś. Gayle Forman posiadła niespotykaną umiejętność czarowania swym słowem, ubierania wydarzeń w tak wyszukane i magiczne zwroty, że czujemy się, jakbyśmy stali tuż obok i obserwowali toczącą się akcję z zapartym tchem. Sama nie mam pojęcia, jak opisać uczucia, które targają mną w tym momencie - szczęście, smutek, złość, szeroki uśmiech, samotna łza płynąca po policzku... drżąca ręka, kiedy trzymam tę książkę w dłoni i znów czuję to wszystko ze zdwojoną siłą.
Rzeczą, za którą po raz kolejny mogę pochwalić Gayle Forman, jest niesamowite wykreowanie bohaterów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam książkę, w której ich charaktery byłyby tak złożone i pełne naturalnych cech, jakie możemy wykształcić w sobie samych - autorka doskonale ubrała w słowa przemianę, jaką przechodzi Allyson po poznaniu Willema. Ukazuje, że aby stać się kimś innym, nie wystarczy zmienić imię, fryzurę i mimikę - należy pracować nad sobą przez wiele miesięcy, wierząc w sukces i w to, że kiedyś uda się osiągnąć swój cel. Ta książka w pewnym sensie niesie za sobą wiele przesłań, ukrytych pomiędzy wierszami prawie każdej ważnej sentencji - jednakże najważniejszym z nich jest jeden, może i powtarzalny morał: należy stawiać swoje dobro na pierwszym miejscu. Allyson, metodą prób i błędów, dochodzi do tego, że oczekiwania postawione przed nią wiele lat temu nie muszą być priorytetem, skoro nie tego pragnie jej serce. Daje przykład wszystkim, czym stały się dla niej niespełnione w młodości pragnienia rodziców, którzy postanowili wmówić córce, do czego powinna sama dążyć - obowiązkiem, kulą u nogi, powodem, dla którego jej życie sypało się na drobniutkie kawałeczki.
Ta książka jest... genialna. Przeczytajcie ją. Bez względu na to, czy lubicie YA, bez względu na to, ile macie lat, czym się interesujecie czy kim jesteście. Bo to tak naprawdę jest nieważne. Nieważne są tytuły, opisy, imiona - ważne jest to, co sami udowodnicie swoim zachowaniem i podejściem.
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com!
Los każdego dnia serwuje nam przeróżne scenariusze. Będąc w ciągłym pośpiechu, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak duża część naszych codziennych spraw jest kreowana przez drobne wypadki, których istnienia z początku nawet nie zauważamy - nie dostrzegamy, jak wiele wydarzeń mogłoby nigdy nie mieć miejsca, gdyby nie mały, z pozoru nic nieznaczący gest. Jedna decyzja, krok,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-26
Oryginalność w świecie pisarzy jest naprawdę ogromną sztuką. Czytelnicy, znudzeni typowymi schematami, jakie wykształciły się w ciągu kilkunastu lat, wciąż szukają czegoś nowego - a autorzy, zamiast serwować im powiew świeżości, idą na przysłowiową łatwiznę i wciąż posługują się tymi samymi, nudnymi zagraniami, których przewidywalność doprowadza nas do białej gorączki. Ile razy natrafiamy na z pozoru interesującą powieść, która po bliższym poznaniu okazuje się być tak sztampowa, że żałujemy jej kupna? Jak często spotykamy się z historią, która byłaby wspaniałą alternatywą dla miłośników fantasy, gdyby nie mdli, bezbarwni bohaterowie? A, w porównaniu do tego, czy rzadkością jest poznanie historii tak oryginalnej, że zapiera nam dech w piersiach, a w myślach przesyłamy autorce najszczersze wyrazy wdzięczności?
Tak, Magonia to zdecydowanie właśnie taka powieść.
Jeżeli miałabym pomyśleć o jednym słowie, które doskonale zawarłoby w sobie wszelkie targające mną w tym momencie emocje, byłby to wyraz tajemnica - cała opowieść bowiem krąży niejako po nieznanym gruncie, kiedy Aza powoli odkrywa świat, o którego istnieniu nie miała dotąd pojęcia. W końcu, przyznajmy się, kto by uwierzył, że pewnego dnia podczas lekcji dziewczyna zauważa płynący po niebie, niesamowicie realistyczny statek, i nie uznałby tego za halucynacje? Komu przyszłoby na myśl, że Aza tak naprawdę nie przyswaja ziemskiego powietrza, a jej choroba ulotni się w chwili, kiedy wzniesie się nad chmury, by poznać swoje prawdziwe przeznaczenie? Z każdą stroną Magonii poznajemy więc coraz więcej niedokończonych wątków, które odkrywają przed dziewczyną szokujące fakty na temat jej doczesnego życia, rodziny i tego, kim jest naprawdę - nigdy nie możemy mieć pewności, czy to, co Maria Dahvana Headley wpajała nam przez ostatnie kilkanaście stron, za chwileczkę nie okaże się totalnym nieporozumieniem. Ta książka to prawdziwa oaza oryginalności, nieprzewidywalności, świetnego, głębokiego klimatu i wspaniale splecionych wątków - czego, z pozoru, chcieć więcej?
Jednakże nie poprzestawajmy na samych pozytywach, ponieważ jest parę rzeczy, które mogłyby nie wydawać się tak niesamowite - po pierwsze, w historię naprawdę wciągnęłam się dopiero gdzieś koło ostatnich stu stron, kiedy to dopiero zatraciłam się w prowadzeniu akcji i pragnęłam, by historia Azy potrwała jeszcze dłużej - wcześniej cały czas wydawało mi się, że fabuła wlecze się jak flaki z olejem, skupiając się bardziej na kwiecistym stylu autorki, niż na posuwających się naprzód wydarzeniach i właściwym temacie książki. Aczkolwiek kiedy nadeszły ostatnie strony, a ja byłam szczerze zafascynowana nagłym przyspieszeniem biegu historii Azy, zdawało mi się, że Maria Dahvana Headley niepotrzebnie wszystko zagmatwała, tworząc zbyt wiele tych samych wątków naraz. Główna bohaterka, która przez większość czasu zdawała się być zdecydowana, buntownicza oraz bardzo silna, nagle zaczęła mieć ogromne wątpliwości i dochodziła do, cóż, raczej nierozsądnych wniosków, a cele, które na samym początku powzięła, nagle stały się dla niej nieważne.
Przechodząc jednak do samego wykreowania bohaterów, muszę przyznać, że po raz pierwszy od sporej ilości czasu udało mi się natrafić na takich, którym mam naprawdę mało rzeczy do zarzucenia. I Aza, i jej najlepszy przyjaciel już na pierwszych kartkach powieści dali się polubić, przedstawiając swoją oryginalność od najlepszej strony - pokazali po sobie, że ich przyjaźń nie była dziełem przypadku, ale złożoną relacją, która trwała od wczesnego dzieciństwa, udowodnili, że są w stanie poświęcić dla siebie wszystko. Więc choć nie brak w tej powieści zachowań, które bym potępiła, ogrom wspaniałości, jaką przekazują sobie nasi bohaterowie, rekompensuje je wszystkie.
Podsumowując, chyba ciężko wywnioskować po tej recenzji, czy polecam Magonię, czy wręcz przeciwnie - odradzam jej lektury. Jednakże stwierdzam, że warto poznać historię Azy i odszukać krztę oryginalności pośród morza schematów, w jakich powoli tonie dystopijna literatura.
Pozdrawiam, Patty z bloga pattbooks.blogspot.com!
Oryginalność w świecie pisarzy jest naprawdę ogromną sztuką. Czytelnicy, znudzeni typowymi schematami, jakie wykształciły się w ciągu kilkunastu lat, wciąż szukają czegoś nowego - a autorzy, zamiast serwować im powiew świeżości, idą na przysłowiową łatwiznę i wciąż posługują się tymi samymi, nudnymi zagraniami, których przewidywalność doprowadza nas do białej gorączki. Ile...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-23
Serwisy społecznościowe stanowią nieodłączną część naszego codziennego życia. Wiele czynności bez nich byłoby bardzo ciężkie lub wręcz niemożliwe - utrzymywanie kontaktu ze znajomymi, z którymi nie widzimy się zbyt często, przeglądanie najnowszych wiadomości czy nawet korzystanie z Internetu w celach czysto naukowych jest stale uzależnione od ilości posiadanych przez nas kont na przeróżnych portalach. Chcesz umówić się z koleżanką, z którą ostatni raz spotkałeś się dobry miesiąc temu? Musisz posłużyć się Facebookiem, bo nie posiadasz jej numeru telefonu, a adresy mailowe w tych czasach to już przeżytek i nikt ich nie używa. Może masz ochotę pochwalić się cudownym widokiem, na jaki natrafiłeś, będąc na wycieczce nad morzem? Potrzebujesz do tego Instagrama, w końcu wywołanie zdjęcia trochę trwa, a nie dość, że o Twoim wypadzie dowie się więcej osób, to też będą mogły wypowiedzieć się na ten temat. A setki selfie, robionych przy okazji zwyczajnej nudy w domu? Najlepiej wysłać je na Snapchata, przy okazji robiąc do każdego zdjęcia coraz głupszą minę, by potem móc denerwować się na przypadkowych znajomych, którzy daną fotkę zapisali.
Jednak wyobraźcie sobie, że nagle to wszystko przeradza się w istną obsesję. Za pośrednictwem inteligentnego oprogramowania wybierasz sobie przyjaciół, dietę, godzinę, o której musisz wstać bądź ubrania, w które powinieneś się ubrać na taką czy inną okazję. Jedno pytanie, a najtrafniejsza odpowiedź, która wydaje się być idealnie dopasowana do Twojego charakteru, odpowiedź, z której musisz być w stu procentach zadowolony. Także po przeczytaniu bardzo refleksyjnej książki, jaką jest Aplikacja autorstwa Lauren Miller, nasuwa się pytanie - czy wciąż rozwijające się technologie mogą doprowadzić do złego?
Myślę, że największym atutem, który sprawił, że zamierzam napisać o tej powieści coś więcej, jest niezwykle ciekawy temat, jaki wykorzystała Lauren Miller. Niby często poruszamy fakt, jak poważną sprawą mogą być wszelakie uzależnienia od Internetu, portali społecznościowych, oglądamy różne tabelki i wykresy sugerujące, o ile zwiększa się liczba uzależnionych w ciągu poprzednich lat - ale czy cokolwiek robimy, by ograniczyć czas spędzany w sieci? Czy nie jest tak, że ignorujemy ostrzeżenia twierdząc, że przecież nasze życie wcale nie opiera się na Internecie? Autorka niejako przepowiada nam, jak przyszłość, nawet dosyć niedaleka, może wyglądać, jeżeli technologia przejmie nad nami władzę, zastępując człowieka nawet w najważniejszych decyzjach. A czy perspektywa stuprocentowo skomputeryzowanej społeczności zapowiada się obiecująco?
Przez większość książki obserwujemy, jak wygląda życie codzienne Rory - od totalnego uzależnienia od Luxa, inteligentnego, sieciowego przyjaciela, któremu powierza wszystkie wątpliwości, do odkrycia luk w systemie, tajemnego planu, jaki Gnosis zamierza wprowadzić wraz z nową wersją oprogramowania. Poznajemy tok rozumowania człowieka, który uważa zaufanie w nieomylność Internetu za coś zupełnie normalnego, traktuje je jak rzecz, bez której nie możemy żyć i nawet nie dopuszcza do wiadomości, że ktoś może funkcjonować inaczej.
Autorce udało się stworzyć niesamowicie realnych, sympatycznych bohaterów, którzy zjednali sobie moje przychylne zdanie już od pierwszych stron. Obawiałam się schematów, błędów, jakie niedoświadczeni autorzy często popełniają przy dystopijnych powieściach, lecz Lauren Miller niesamowicie mnie zaskoczyła, starając się ograniczyć sztampowość powieści - niejednokrotnie byłam zdziwiona, jak ogromną wyobraźnię pisarską posiada ta pani. Rory, North, a nawet Hershey, do której długo musiałam się przekonywać, to z pewnością bohaterowie, za którymi będę tęsknić i miło wspominać za każdym razem, kiedy ktoś wspomni o tej powieści.
W kilku podsumowujących słowach - spodziewałam się normalnej, niczym niewyróżniającej się książki, która zapełni mi miło kilka wieczornych godzin. W sumie może Aplikacja właśnie taka jest - ale nawet jeśli to śmieszne, Lauren Miller coś mi uświadomiła. Uświadomiła mi, jak bardzo ludzie współcześni są uzależnieni od Internetu, choć wielokrotnie o tym zapominamy i staramy się przekonać, że jest inaczej. Wniosła powiew świeżości do oklepanego tematu, z którym stykaliśmy się już tyle razy, że trudno uwierzyć, że można dołożyć do niego coś więcej. Dlatego właśnie uważam tę książkę za dystopię, którą wszyscy powinniśmy przeczytać.
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com!
Serwisy społecznościowe stanowią nieodłączną część naszego codziennego życia. Wiele czynności bez nich byłoby bardzo ciężkie lub wręcz niemożliwe - utrzymywanie kontaktu ze znajomymi, z którymi nie widzimy się zbyt często, przeglądanie najnowszych wiadomości czy nawet korzystanie z Internetu w celach czysto naukowych jest stale uzależnione od ilości posiadanych przez nas...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-18
Od samego początku miałam przeczucie, że Tahereh Mafi obdarzy tę historię najlepszym zwieńczeniem, na jakie ją tylko stać. Z hukiem, zapartym tchem, wydarzeniami pędzącymi na złamanie karku i chwilami, w których trudno nawet otworzyć usta, by oznajmić swoje zdziwienie. Z dziesiątkami zwrotów akcji, setkami momentów przerażenia i zdenerwowania, tysiącem, ba, milionem stron ściskających serce i mówiących, że jeszcze kilka zdań do końca tej cudownej historii, jeszcze kilkanaście słów i nadejdzie wielkopomna chwila, gdy będę musiała pożegnać się z tym wszystkim na zawsze. Chciałam czegoś, co sprawi, że zapamiętam trylogię Tahereh Mafi jako najoryginalniejszą dystopię z największym zaskoczeniem, jakiego mogłabym kiedykolwiek doświadczyć. Chciałam czegoś, co zakręci mi w głowie nadmiarem szaleńczych emocji. Chciałam czegoś... wspaniałego.
Nie będę ukrywać; na nic zdadzą się chwyty utrzymujące Was w ciągłym napięciu przez resztę mojej recenzji - autorka spełniła wszelkie wymagania, jakie tylko mogłabym sobie wymarzyć.
Od samego początku zostajemy wrzuceni na głęboką wodę - walka, choć na razie niema i z pozoru niezauważalna, trwa, rebelianci ukrywają się, wciąż od nowa planując strategię i nie mając ani chwili na chociażby moment wytchnienia. Właśnie na tym etapie stykają się dwa różne, zupełnie niepodobne do siebie światy - wychowywany pod okiem rządu przywódca i żyjący w biedzie i głodzie buntownicy teraz muszą zmierzyć się z nieubłaganą wojną stając po jednej stronie barykady, gotowi oddać za siebie życie. Bohaterowie powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, kto w tej sytuacji jest w stanie im pomóc, przestawiając bezpieczeństwo swoje i przyjaciół nad wszelkie inne bariery, jakie dotąd dzieliły ich od wspólnego porozumienia. Dostrzegają, jak wielką ulgę może przynieść poczucie normalności chociażby przez malutką chwilkę, jak bardzo motywuje ich iskierka wsparcia od drugiej osoby.
Historia przedstawiona przez Tahereh Mafi niesamowicie wciąga. Autorka zadbała, abyśmy wciąż byli w ruchu - przemierzali korytarze bazy, skradali się w terenie, wyciskali siódme poty na morderczym treningu czy po prostu obserwowali zmieniający się krajobraz z okien sypialni Julii, oddając się błogim rozmyślaniom. Czytając jej książkę trzeba się przygotować na nieustanne zmiany i zaskoczenia - wszystko, co zaplanowane, z każdą chwilą może runąć w gruzach, spontaniczne decyzje przynoszą poważniejsze skutki, a ci najbardziej zorganizowani mogą zamienić się w marzycieli z głowami wiecznie w chmurach. Dlatego przez większość powieści odnosiłam wrażenie, że nie warto dumać nad ewentualnym zakończeniem, gdybając nad takim czy innym wyborem bohaterów: jeżeli Mafi będzie chciała, i tak zmiele nasze serca w papkę i rozpryśnie wszelkie złudne nadzieje, że mogło być tak, a nie inaczej.
Natomiast bohaterowie naprawdę pozytywnie wypadli w moich oczach, biorąc pod uwagę fakt, że w drugim tomie miałam do nich pewne zastrzeżenia. Julia z niepewnej, niezdecydowanej dziewczynki o zapłakanych oczach przemieniła się w silną wojowniczkę zdolną do wszystkiego, byleby tylko ocalić bliskich. Niejednokrotnie musi mierzyć się w uczuciami, które znowu sprawiają, że upada, nie mając nadziei na jakąkolwiek poprawę - ale za każdym razem powstaje niczym feniks z popiołów, jeszcze bardziej zdeterminowana do uzyskania tego, do czego dąży przez cały ten czas, jeszcze bardziej zacięta w swoich zamierzeniach i planach. Ogromne zmiany dotknęły również Warnera. Mimo że przez większość powieści mijamy się z nim, krążymy wokół tego, co mogło wydawać się prawdą, a tym, co jest niedopowiedziane, to dotkliwie odczuwamy, jak bardzo odmienił się poprzez wydarzenia ostatnich kilku miesięcy. Oboje pokazują nam, jak bardzo ważne jest wsparcie drugiej osoby, nawet jeżeli jesteśmy najsilniejszymi ludźmi na świecie.
Książkę polecam, polecam wszystkim, którzy jeszcze przygody z trylogią nie zakończyły. Uwierzcie mi - warto.
Od samego początku miałam przeczucie, że Tahereh Mafi obdarzy tę historię najlepszym zwieńczeniem, na jakie ją tylko stać. Z hukiem, zapartym tchem, wydarzeniami pędzącymi na złamanie karku i chwilami, w których trudno nawet otworzyć usta, by oznajmić swoje zdziwienie. Z dziesiątkami zwrotów akcji, setkami momentów przerażenia i zdenerwowania, tysiącem, ba, milionem stron...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-11
Gdyby wielki, wypukły i błyszczący napis "autorka bestsellerowej sagi Igrzyska śmierci" nie rzucił mi się w oczy zaraz po tym, jak dosyć dawno temu zobaczyłam tę powieść gdzieś w blogowych zapowiedziach, jestem pewna, że w życiu nie przyszłoby mi do głowy oskarżyć o tę książkę właśnie tak genialnie piszącą Suzanne Collins. Przyznam się, iż wiele razy próbowałam wziąć pod uwagę fakt, że był to debiut - wmawiałam sobie, że początkowe teksty nie zawsze wzbudzają w czytelniku jakiekolwiek nadzwyczajne emocje, że książka dla młodszych czytelników raczej nie przejawia takiego realizmu i brutalności, jak typowa fantastyka, z jaką dotąd się spotykałam... ale wszystkie próby udowodnienia sobie, że nie warto spodziewać się po tej powieści przysłowiowego więcej, spełzły na niczym - na Gregorze i jego przygodach najzwyczajniej w świecie się zawiodłam. Dlaczego? Po garść niepochlebnych informacji zapraszam do dalszej części recenzji.
O czym pomyślicie, jeżeli rzucę Wam hasło "podziemna kraina"? Jakie skojarzenia wysuną Wam się po stwierdzeniu "ratowanie świata"? A co pierwsze pojawi się w Waszej wyobraźni, jeżeli dodam do tej obiecującej mieszanki szczyptę grozy, gonitwy za przeznaczeniem i idealnego chłopca, który troszczy się o swoją rodzinę jak nikt inny?
Muszę wspomnieć, że fabuła, jakiej zarys przedstawiła nam Suzanne Collins, zrobiła na mnie naprawdę spore wrażenie - a choć autorka posunęła się do paru nieco niebezpiecznie schematycznych zwrotów, serwując nam z pozoru oklepaną młodzieżówkę, podświadomie przeczuwałam, iż będzie to coś, co mnie zaskoczy. W końcu przepowiednie, misje, przeróżne przygody, a do tego świetna fabuła rodem z Igrzysk śmierci i paru wspaniale wykreowanych bohaterów - czy można oczekiwać więcej?
Jestem w stanie zrozumieć, że książka pisana była pod kątem młodszych czytelników, których wymagania mogą nieco odbiegać od moich - jednakże powieść była tak przewidywalna i sztampowa, że zakończenia byłam w stanie się domyśleć mniej więcej po dziesięciu, może dwudziestu stronach lektury. Nie chcę już wspominać o tym, że sama powieść była okropnie, okropnie nudna i dosyć monotonna, chociaż akcja parła naprzód z całkiem sporym tempem - autorka nie do końca nauczyła się powoli dawkować napięcie, ustanawiać swoistą równowagę pomiędzy tym, co powinno toczyć się wolno, a tym, co pędziło na złamanie karku. Przez bite trzysta pięćdziesiąt stron przemieszczałam się w gruncie rzeczy pomiędzy dwoma czy trzema lokacjami, przeżywając wydarzenia bez iskierki zaskoczenia czy grozy, będąc tylko bezosobowym obserwatorem przygód bohaterów.
A co mam do powiedzenia o samych wykreowanych przez Suzanne Collins? Chyba dawno nie widziałam nikogo tak wyidealizowanego. Gregor, jak na jedenastolatka, ma chyba troszeczkę za dużo zalet w przeciwieństwie do nielicznych wad - opiekuje się Botką, świetnie walczy, wszędzie odnosi sukcesy i zawsze wie, co powiedzieć bez chwili zastanowienia. Mimo że przed chwilą spadł wraz z siostrą do podziemnej krainy, nie przejmuje się tym, prze naprzód z optymistycznym podejściem, że wszystko da się odkręcić. Może taki był zamysł autorki, ale w gruncie rzeczy, czy dosyć małe dziecko pozostawione na tak długo bez opieki dorosłych, jest w stanie przeżyć bez ani jednego momentu załamania?
W krótkich słowach, książki Wam nie polecam. Jest według mnie zbytnio niedopracowana, mimo ogromnego potencjału, który się w niej kryje i szerokich możliwości, jakie posiadała Suzanne Collins. Przyznam, że po takim czymś w życiu bym się nie spodziewała, że autorka będzie w stanie napisać trylogię, która wstrząśnie światem jeszcze wiele miesięcy po jej pierwszym wydaniu.
Gdyby wielki, wypukły i błyszczący napis "autorka bestsellerowej sagi Igrzyska śmierci" nie rzucił mi się w oczy zaraz po tym, jak dosyć dawno temu zobaczyłam tę powieść gdzieś w blogowych zapowiedziach, jestem pewna, że w życiu nie przyszłoby mi do głowy oskarżyć o tę książkę właśnie tak genialnie piszącą Suzanne Collins. Przyznam się, iż wiele razy próbowałam wziąć pod...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-05
Czasami natrafiamy na serie, które chcemy po prostu skończyć - pożegnać bohaterów, zatrzasnąć z hukiem okładkę, cisnąć z powrotem na półkę i jak najszybciej zapomnieć, że kiedykolwiek zaczęliśmy nędzną przygodę z jej mdłą, nieciekawą fabułą.
Raz na jakiś czas spotkamy się z historią, która swoją schematycznością i przewidywalnością wciska nas głęboko w dołek irytacji, a decyzje głównej bohaterki same podnoszą nasze ręce do nieba w niemym geście rozpaczy.
Parę razy wciskamy się w sam środek idiotycznych rozterek postaci, niedokonanych wyborów, rozdarcia, paniki i totalnej niedojrzałości, jaką, w solidnych dawkach podaje nam autor.
Nie zaszokuję Was chyba, napomykając, iż Nocna szkoła była dla mnie właśnie swoistą męką, ciągnącą się jak flaki z olejem przez bite pięć tomów, ale nadszedł w końcu dzień podsumowania - dzień, w którym przysięgnę na wszystkie skarby świata, że już nigdy nie zbliżę się do niczego, co spod pióra Daugherty.
Pewnie już czytając recenzje poprzednich tomów zdążyliście się zorientować, że Allie Sheridan i jej zwariowane perypetie nigdy nie trafią na półkę książek, z których czytania mogę być dumna. Powtórzę się już chyba ostatni raz - schematy, przewidywalność, nieciekawość, sama durnowata Allie, jej decyzje, a raczej ich brak, rozterki, umysł dwuletniego, rozkapryszonego dziecka... nienawiść do tych czy tamtych cech typowej, przeciętnej młodzieżówki narastała dosłownie o kilkanaście procent przy okazji lektury kolejnych tomów, aby w końcu, w tym ostatnim, cudownie wyczekiwanym od tylu miesięcy tomie Nocnej szkoły osiągnąć apogeum. Nie mówię, że ta książka jest zła, szczególnie zasługująca na potępienie czy niegodna miana tej rzekomo "bestsellerowej sagi", jak głosi ogromny napis na okładce. Chodzi o to, że mimo wszystkich nadziei, jakie już kiedyś pokładałam w Daugherty i złamanych jej niepowodzeniami pisarskimi serc, dawałam jej swoistego rodzaju iskierkę wiary, że może być lepiej. Może zaserwować Nocnej szkole takie zakończenie, że zamuruje mnie, wciśnie w fotel i jeszcze raz otworzy usta ze zdziwienia. Jak się jednak pewnie już domyśliliście, C. J. Daugherty zawiodła mnie po raz kolejny. Na szczęście, po raz ostatni.
Fabuła Niezłomnych była, nie upiększając, nudna. Przez większość książki odczuwałam niepojęte wrażenie, jakoby akcja kręciła się wkoło dwóch tych samych rzeczy - Allie coś zawini i wyląduje na dywaniku u Isabelle, albo Allie bawi się w superbohaterkę i ratuje Cartera z rąk Nathaniela, kierując oczywiście wszystkim jak najbardziej doświadczony strateg. Przepotwornie irytował i mnie sposób, w jaki C. J. Daugherty planowała przebieg wydarzeń - niejednokrotnie gubiłam się w licznych, zawiłych wątkach, potem nic się nie działo, aż nagle natłok informacji spadał na nas dosłownie w ciągu kilkunastu stron. Także niektóre tematy, takie jak nieustanna tęsknota Allie za Carterem, nierozwiązane sprawy z Sylvainem, kłótnie między przyjaciółkami, które chyba miały dodać serii smaczku codzienności, wydawały się po prostu wepchnięte na siłę i niewspółgrające z resztą informacji. Autorka czasem sprawiała wrażenie niemożności skupienia się na jednej ze spraw - przez większość powieści to wciskała się do prywatnych spraw bohaterów, to znowu wskakiwała w nurt obrony Cimmerii, to wymyślała jeszcze jeden wątek, niepasujący i do jednego, i do drugiego tematu, poza tym psujący ogólny wizerunek powieści.
Bohaterowie... sama nie wiem, czy opłaca się po raz kolejny wymieniać wszystkie cechy, jakie mnie w nich irytowały. Już przy okazji recenzji poprzedniej części wspominałam Wam, że znienawidziłam Allie za wybór, którego dokonała, wybór, na którego pomyślne rozwiązanie czekałam cztery bite, pięciusetstronicowe tomy - a teraz, kiedy złość, tęsknota i jej zwyczajowa niedojrzałość zmieszały się w jedną, udręczoną losem dziewczynę, miałam ochotę zamknąć książkę i kompletnie zapomnieć, że kiedykolwiek istniała. Jeśli mam być szczera, reszta bohaterów w głównej mierze nie istniała, wyraźnie pokazując się w czasie powieści może raz czy dwa. Już raz użyłam tego stwierdzenia, także pozwólcie, że powtórzę: są jak wycięci z białego papieru i ożywieni, niezbyt skutecznie, piłą mechaniczną.
Podsumowując, nie polecam Wam tej serii. Na świecie jest wiele, wiele innych powieści, za które warto się zabrać - a seria Daugherty do nich nie należy, więc radzę Wam po prostu nie marnować czasu.
Czasami natrafiamy na serie, które chcemy po prostu skończyć - pożegnać bohaterów, zatrzasnąć z hukiem okładkę, cisnąć z powrotem na półkę i jak najszybciej zapomnieć, że kiedykolwiek zaczęliśmy nędzną przygodę z jej mdłą, nieciekawą fabułą.
Raz na jakiś czas spotkamy się z historią, która swoją schematycznością i przewidywalnością wciska nas głęboko w dołek irytacji, a...
Od chwili, gdy po raz ostatni miałam okazję przeżyć niesamowitą przygodę wraz z czwórką młodych poszukiwaczy skarbów - Igorem, Mirasem, Alą i Moniką – minęły już prawie dwa lata. Nie będzie więc chyba zaskoczeniem, jeśli stwierdzę, że kiedy tylko „Gdzie jest skrytka generała Grota?” dostała się w moje wygłodniałe kolejnych szalonych wydarzeń ręce, nie mogłam opanować radości. Kolejna intrygująca zagadka, fabuła usytuowana w zimowej Warszawie, świeża porcja historycznych ciekawostek, plus oczywiście klasyczna dla pisarza dawka dobrego humoru – czy istnieje przyjemniejszy sposób na czytelnicze spędzenie grudniowej przerwy świątecznej? Zapewniam Was, Artur Pacuła natychmiast rozwieje nawet największe z Waszych wątpliwości – książka ta bowiem była dokładnie tak wciągająca i pełna wrażeń, jak pokochane przeze mnie całym sercem poprzednie tomy serii.
To, co niesamowite w powieściach pisanych przez Pana Artura, to ich niezwykła, a wręcz zadziwiająca, uniwersalność – uważam, że każdy, niezależnie od wieku i zainteresowań czytelniczych, znalazłby w jego twórczości coś, co przyciągnęłoby go na dłużej i sprawiłoby, że natychmiast by się w niej zakochał. Nie ukrywam, że i tym razem uległam tej swoistej magii, która została przemycona na kartach „Gdzie jest skrytka generała Grota?” – pomimo upływu czasu oraz zmiany gatunków książkowych, w których zaczęłam gustować, fabuła pochłonęła mnie tak, jak gdybym znów była małą dziewczynką, do późna w nocy ślęczącą nad powieściami Nienackiego. Z uśmiechem obserwowałam także, jak na przestrzeni lat rozwinął się styl pisarski autora serii o młodych przyjaciołach: zarówno fabuła, jak i bohaterowie wykreowani są perfekcyjnie, co sprawiło, że lektura tejże powieści stała się dla mnie czystą przyjemnością. Igor, Monika, Ala i Miras – i tym razem gotowi na przeżycie kolejnej niesamowitej przygody pod czujnym okiem nauczyciela historii, nazywanego przez nich Bossem – wielokrotnie wywoływali uśmiech na mojej twarzy, spowodowany nie tylko ich świetnym poczuciem humoru, ale też zmianami, jakie zauważyłam w ich postępowaniu od pierwszego tomu. Można by powiedzieć, że młodzi odkrywcy skarbów dorastają na oczach czytelników, a spryt oraz pomysłowość, których nie można im odmówić, nie raz wybawiają z kłopotów nawet sprawujących nad nimi opiekę dorosłych. Nie powinniśmy jednak zapominać, że nowa książka Artura Pacuły jest nie tylko miłym sposobem na spędzenie zimowego wieczoru. Autor postarał się, aby nadać „skrzynce generała” także i funkcję dydaktyczną, przemycając różnorakie fakty historyczne oraz wprowadzając swoich czytelników w realia II Wojny Światowej, kiedy to miały miejsce wydarzenia związane z tajemnicą Stefana Roweckiego. Jednak bez obaw – historia bywa czasem nużąca, lecz na pewno nie w wydaniu, które prezentuje nam Pan Artur. Przyznam, że choć sama czasem czuję się przytłoczona suchymi informacjami dotyczącymi wojny, tutaj ani razu nie odczułam znudzenia – wręcz przeciwnie, coraz szybciej parłam naprzód, chcąc poznać zakończenie tej niesamowitej historii.
Słowem podsumowania – z całego serca polecam wszystkim poznanie opowieści o „skrzynce generała”. Jestem pewna, że się nie zawiedziecie, a przygody młodych przyjaciół jak najdłużej pozostaną w Waszych sercach!
Od chwili, gdy po raz ostatni miałam okazję przeżyć niesamowitą przygodę wraz z czwórką młodych poszukiwaczy skarbów - Igorem, Mirasem, Alą i Moniką – minęły już prawie dwa lata. Nie będzie więc chyba zaskoczeniem, jeśli stwierdzę, że kiedy tylko „Gdzie jest skrytka generała Grota?” dostała się w moje wygłodniałe kolejnych szalonych wydarzeń ręce, nie mogłam opanować...
więcej Pokaż mimo to