-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Biblioteczka
2017-04-30
2017-04-22
Kwiecień chyli się ku końcowi. Jeszcze majówka, za parę tygodni czerwiec, wystawienie ocen, zakończenie roku szkolnego... i nareszcie upragniona wolność. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mogę się doczekać, kiedy skończę szkolną harówkę i odpocznę od ciągłego stresu oraz męczącej nauki. I choć myślałam, że to niemożliwe, niesamowity klimat książki pt. "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" sprawił, że z jeszcze większym utęsknieniem wyczekuję letnich wakacji i przygód, jakie ze sobą przyniosą.
Przy powieściach takich jak ta spędziłam całe swoje dzieciństwo. "Pan Samochodzik" Zbigniewa Nienackiego, "Wakacje z duchami" i "Podróż za jeden uśmiech" Adama Bahdaja... samo wspomnienie o nich przywołuje na moją twarz ogromny uśmiech i miłe chwile, jakie przeżywałam poznając perypetie bohaterów. Kiedyś lubowałam się w tego typu historiach - oto grupka młodzieży wyjeżdża na wakacje i przeżywa niezwykłe wydarzenia związane z poszukiwaniami zaginionego skarbu albo rozszyfrowywaniem dawno zapomnianej tajemnicy, mierząc się po drodze z wieloma przeszkodami. Książki te mają w sobie niesamowity, wakacyjny klimat - klimat, który Arturowi Pacule udało się w "Gdzie jest skrzynia z karabinami" idealnie wpleść.
Przyznaję, że dawno nie zainteresowałam się tak bardzo jakąkolwiek fabułą. Akcja dzieje się we współczesnym świecie, ale tajemnica rozwiązywana przez bohaterów obraca się w realiach drugiej wojny światowej - rozeszły się pogłoski, że pradziadek Krzyśka to zdrajca, który podczas bitew walczył po stronie niemieckiej, a grupa przyjaciół postanowiła udowodnić, że jest inaczej. Autor znakomicie poprowadził wszystkie wątki w taki sposób, że ani przez chwilę nie czujemy się znudzeni ani przytłoczeni nadmierną ilością historycznych faktów. Wręcz przeciwnie, opowieści o powstaniach śląskich, które odgrywają tutaj dużą rolę, są tylko dodatkami do pędzącej na złamanie karku akcji i ani na trochę nie spowalniają jej biegu. Myślę, że nawet czytelnicy, którzy nie pałają zbytnią miłości do historii znajdą tutaj coś dla siebie - fabuła jest bardzo ciekawa i wciągająca oraz obfituje w wiele interesujących wydarzeń.
Bardzo spodobał mi się styl pisania Artura Pacuły. Nie posługuje się on dużą ilością opisów (co dla mnie jest dużym plusem, ponieważ nie przepadam za takim przeciąganiem akcji), ale stopniowo pozwala przyswoić nam wszystkie informacje i dawkuje tylko tyle wiadomości, ile w danym momencie jest czytelnikowi potrzebne. Także dialogi są zbudowane w sposób przystępny i naturalny, a każda z postaci ma swój indywidualny sposób wyrażania się, dzięki któremu łatwo można ją zapamiętać. Jako że akcja książki dzieje się w Katowicach, na jej kartach pojawiła się szeroko znana gwara z tamtejszych rejonów, którą posługiwali się się miejscowi bohaterowie. Myślę, że zabieg ten nie dość, że był dosyć oryginalny, to dodał książce realizmu oraz bardziej przybliżył nam życie Ślązaków.
Jedyne, co nie przypadło mi do gustu w tej powieści to niedokładne odwzorowanie świata współczesnych nastolatków. Dzieci w wieku 11-12 lat posługiwały się wyrażeniami, które są zarezerwowane dla dorosłych, co odebrało mi trochę radości z czytania - ich przedstawienie z biegiem czasu po prostu stało się nierealistyczne. Malutkie niedociągnięcia w słownictwie nie przeszkadzały jednak temu, bym ich polubiła, dlatego po zakończeniu książki ciężko było mi się rozstać z Igorem, Moniką, Mirasem, Alą i Krzyśkiem.
Przybliżając Wam ich kreację, muszę przyznać, że Artur Pacuła naprawdę się postarał. Nie dość, że bardzo szybko polubiłam wszystkie postacie, to jeszcze udało mi się do nich przywiązać i już nie mogę się doczekać, kiedy będę miała możliwość przeczytania następnej historii z ich udziałem. Każdy z bohaterów jest inny i na swój sposób ciekawy, przez co opowieść stała się bardzo barwna. Razem stanowili naprawdę zgraną paczkę i mimo że nie zawsze się zgadzali, to na pewno są przykładem wspaniałej, zawsze wspierającej się grupy przyjaciół.
Komu polecam tę książkę? Wszystkim! Nie zrażajcie się, powieść jest nie tylko dla dzieci i młodzieży, a każdy wyniesie z niej naprawdę ważną lekcję. Autor w swojej powieści poruszył naprawdę wiele tematów, w tym relacje z rodziną i przyjaciółmi - dlatego myślę, że niezależnie od wieku i ulubionego gatunku literackiego "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" powinna znaleźć się w Waszej domowej biblioteczce.
Ocena - 9/10
pattbooks.blogspot.com
Kwiecień chyli się ku końcowi. Jeszcze majówka, za parę tygodni czerwiec, wystawienie ocen, zakończenie roku szkolnego... i nareszcie upragniona wolność. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mogę się doczekać, kiedy skończę szkolną harówkę i odpocznę od ciągłego stresu oraz męczącej nauki. I choć myślałam, że to niemożliwe, niesamowity klimat książki pt. "Gdzie jest skrzynia z...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-10
Nie mam pojęcia, jak odbierzecie tę historię. Może wzbudzi w Was rozszalałe emocje, które ciężko opisać - może wręcz przeciwnie, będziecie mieli ochotę czym prędzej podzielić się ze światem bolesnym zawodem, jaki Was spotkał na kartach "Ból za ból". A może po prostu stwierdzicie, że cała ta opowieść nic w Was nie poruszyła i nie stracilibyście zbyt dużo, gdyby losy Wasze, Lillii, Kat i Mary nigdy się nie skrzyżowały. Jednak zanim przystąpicie do lektury, pozwólcie, że dam Wam pewną celną wskazówkę.
Tak oryginalnej opowieści już dawno nikt Wam nie opowiedział.
Ale, ale. Zacznijmy od początku.
Jenny Han i Vivian Siobhan to duet pisarski, który razem mógłby zniszczyć świat i odbudować go od nowa, tylko że na swoich warunkach - i to dosłownie. Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić, jak wielki wkład musiała mieć każda z nich, aby efekt był tak niepodważalnie wspaniały - pod tym względem, uwierzcie mi, chyba dawno nie miałam okazji poznać lepiej dopracowanej i pełnej fascynujących szczegółów opowieści. Przyznam, że nie dokładnie tego się spodziewałam i do samego końca byłam pod ogromnym wrażeniem, jak autorkom udało się mnie zaskoczyć - bo "Ból za ból" odstaje od innych książek młodzieżowych nie tylko tematyką (w końcu nierzadko główni bohaterowie skupiają się na zemście!), ale też niesamowitą, pełną intryg atmosferą, która otacza pozornie sielankowe liceum wyspy Jar. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale czytając tę powieść wczułam się w nią do tego stopnia, że poczułam się... inaczej. W zależności od postaci prowadzącej mnie w kolejne zawiłości tej historii cały czas zmieniałam skórę i stawałam się kimś innym; to nieco bojaźliwą, jednak powoli odnajdującą siebie Mary, to buntowniczą i odważną Kat, a nawet Lillią, która stara się znaleźć dla siebie właściwe rozwiązanie - najlepsze dla siebie i dla swojej siostry, z którą łączy ją naprawdę ogromna więź. Właśnie, więzi - to właśnie o nich, o ich sile, nie o zemście tak naprawdę opowiada nam "Ból za ból". Dawna przyjaźń pomiędzy Rennie i Kat, relacje Lillia-Rennie i Lillia-Kat, zawiązująca się przyjaźń "spiskujących" dziewcząt, a także historia o znajomości Mary i kolegi z dzieciństwa... to tylko jedna trzecia tego, co czeka nas na kartach tej powieści, ale nawet przez jeden krótki moment nie poczułam się zagubiona czy zdezorientowana tym, co się tu dzieje. Na wyspie Jar wszyscy znają wszystkich i każdy ma o innych odmienne zdanie - czy to nie prawdziwe? Vivian Siobhan i Jenny Han po stokroć przeczą wszystkim stereotypom, które dotąd utarły się w literaturze młodzieżowej, tworząc świat brutalny i pełen rzeczywistych zagrań, jakie serwuje nam los. Nie umniejszając przy tym ogromnej dawki humoru, przy której nawet najbardziej zatwardziały mruk będzie musiał się uśmiechnąć.
Pozwólcie, że przejdę do bohaterów, którzy mimo pewnych niedociągnięć urzekli mnie... jak nigdy. Obawiałam się na myśl o narracji poprowadzonej przez trzy osoby; byłam pewna, że w pewnym momencie ich charaktery staną się zbyt podobne, wręcz mdłe i cała opowieść straci blask, na który sobie solidnie zapracowała. I owszem, z początku były z tym problemy - zapominałam, która z bohaterek jest która i jakie relacje łączą ją z innymi, ale gdy tylko wyłowiłam ich charakterystyczne cechy, rozróżnianie narracji przestało być jakimkolwiek problemem. Każda z postaci jest na swój sposób ciekawa i oryginalna, a odkrywanie ich przeszłości oraz zmian, jakie czyniła w nich znajomość z innymi sprawiała mi... co tu ukrywać, ogromną frajdę. Ciężko mi wyodrębnić jedną opowieść, która spodobała mi się najbardziej; myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyznać, że niezwykle mnie poruszyły i z każdym krokiem byłam coraz bardziej za powodzeniem akcji, jaką wymyśliły dziewczyny. A przyznam, że przy realizacji ich "złowieszczych" planów uśmiałam się jak nigdy, poznając wszystkie szczegóły nawet najbardziej szalonych pomysłów.
Polubiłam wszystkie dziewczyny, ale nie ukrywam, że najbardziej związałam się z Kat. Wiem, że właśnie ją można by było uznać za nieco schematyczną postać z powodu upartego i buntowniczego charakteru, ale tym razem jestem pewna, że jako jedyna to właśnie ona ma powody do tego, by stać się zimna i okrutna dla otaczających ją ludzi. W przeciwieństwie do Mary i Lillii, Kat wciąż musi zmagać się z koszmarem, który nawiedza ją od chwili kłótni z najbliższą przyjaciółką - jej postawa wobec narastających plotek i obelg pokazuje, że warto się nie poddawać, nawet w obliczu niemal depresyjnej sytuacji. "Ból za ból" po trochu traktuje o problemie przemocy psychicznej, zarówno wśród dzieci, jak i młodzieży ale... w zupełnie inny sposób, niż zazwyczaj przedstawiają tą sprawę autorzy. Tutaj ofiary nie szukają pomocy - zrobią wszystko, aby sprawić, by ich oprawcy poczuły się tak samo, jak one.
Przyszedł czas na podsumowanie, ale myślę, że jest w pewien sposób jednoznaczne - dokładnie za pięć dni "Ból za ból" ujrzy światło dzienne, a ja oczekuję, że wielu z Was właśnie w ten dzień popędzi do księgarni, by ją zakupić. Oby spodobała się Wam tak mocno, jak mi, bo uważam, że jest to książka naprawdę warta uwagi!
Ocena - 9/10
Za książkę i możliwość poznania perypetii nastolatków z wyspy Jar serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!
Nie mam pojęcia, jak odbierzecie tę historię. Może wzbudzi w Was rozszalałe emocje, które ciężko opisać - może wręcz przeciwnie, będziecie mieli ochotę czym prędzej podzielić się ze światem bolesnym zawodem, jaki Was spotkał na kartach "Ból za ból". A może po prostu stwierdzicie, że cała ta opowieść nic w Was nie poruszyła i nie stracilibyście zbyt dużo, gdyby losy Wasze,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-29
1. Weź do ręki tę książkę (jeśli jej nie masz, leć do księgarni, biblioteki, kup e-booka... cokolwiek)
2. Otwórz na pierwszej stronie, zastanów się, czego oczekujesz od tej historii, postaw siebie w roli Emily lub Sloane, pozachwycaj się cudownym wydaniem i zacznij czytać.
3. Przerzucaj strony coraz szybciej, weź głęboki oddech, skarć Emily ostrym spojrzeniem za każdym razem, jak wywinie jakiś niechwalebny numer i obserwuj, jak na Twojej twarzy wykwita szeroki uśmiech.
4. Wróć tutaj i podziel się swoimi wrażeniami. Pozwól, by kierowały Tobą prawdziwe odczucia, zwierz się, jak bardzo utożsamiłeś się z przedstawionymi tutaj problemami.
I zmień swoje życie na lepsze. Tu. Teraz. Uśmiechnij się, staw czoło swym słabościom i patrz, jak stają się śmiechu warte, nieważne, coraz bardziej błahe. Wiedz, że nie trzeba robić czegoś wielkiego, by wykazać się odwagą. Te drobne gesty są najtrudniejsze.
Wiem, to zabrzmiało źle - niczym jakaś pomięta ulotka rozdawana na ulicy, propagująca zdrowe życie psychiczne, nowo otwartą poradnię psychologiczną prowadzoną przez kogoś zupełnie Ci nieznanego czy odnoszącą sukcesy na całym świecie dietę-cud, której z pewnością musisz spróbować, by stać się lepszym człowiekiem. I wiem też, że takie świstki papieru zazwyczaj natychmiast wciskamy do kieszeni, zajęci rozmową przez telefon, by za rogiem wykonać widowiskowy rzut do kosza na śmieci albo, co gorsza, na zatłoczoną ludźmi ulicę. A w zasadzie sama nie jestem pewna, czy Morgan Matson, pisząc tę książkę, miała na myśli to, by ludzie pod jej wpływem zmieniali się na lepsze, przełamali parę słabości niczym Emily po otrzymaniu listy trzynastu wyzwań od swej najlepszej przyjaciółki. Lecz ja dostrzegłam w niej coś więcej. Co? Zapraszam do dalszej części tej recenzji.
Odkąd cię nie ma to niesamowita powieść o odwadze, niezaprzeczalnym ryzyku i, przede wszystkim, o przyjaźni, która ma szansę na wieczne przetrwanie. Bo choć Matson splątała w niej wiele wątków, to właśnie relacje międzyludzkie wysuwają się za każdym razem na pierwszy plan - nie tylko te między przyjaciółmi, ale także te w rodzinie, szczególnie w czasach, kiedy między domownikami nie dzieje się najlepiej. Emily musi więc radzić sobie z nieciekawą sytuacją nie tylko podczas poznawania świata bez Sloane u boku, ale też kiedy zapracowani rodzice powoli tracą czas dla swoich dzieci, pozostawiając je właściwie na pastwę losu.
Przyznam się, że, o dziwo, bohaterowie w tej powieści zasługują na najbardziej rozbudowany i złożony akapit. Emily ciężko mi było polubić, szczególnie na początku, gdy jej zachowanie wołało o pomstę do nieba - dziewczyna nie mogła się odnaleźć bez swojej przyjaciółki u boku, nie radziła sobie nawet z najprostszymi czynnościami, a jej niezdarność i rozterki przy najmniej znaczących gestach czasem potrafiły doprowadzić nie tyle do współczucia, ile do kiwania głową z politowaniem. Niejednokrotnie przywołuje ona retrospekcje, żebyśmy mogli poznać historię jej przyjaźni ze Sloane od chwili, gdy się poznały i choć samej dziewczyny nie było w fabule za dużo, czujemy się tak, jakby towarzyszyła głównej bohaterce w każdej chwili, gdy tylko ona jej potrzebowała. W zasadzie dopiero pod koniec dostrzegamy, jak wielkie znaczenie miała dla nich ta przyjaźń - bo choć zupełnie inne, dziewczyny doskonale się uzupełniały i żadna z nich nie pozostawała w cieniu drugiej, mimo pozornego odczucia, że tak wcale nie jest.
Może się wydawać, że Odkąd cię nie ma to powieść dla dorastających nastolatek i rzeczywiście, książka ta zyskuje popularność właśnie w tej grupie wiekowej - jednakże ja uważam, że bez względu na wiek, zainteresowania czy płeć powinniście ją przeczytać. Bo chociaż z początku będziesz do niej nastawiony źle, uznasz, że to kolejna głupia obyczajówka, których czytałeś już tyle w swoim życiu i nie masz ochoty na więcej, wcale tak nie jest. Przy tej pozycji niejednokrotnie się uśmiechniesz, roześmiejesz, a nawet oczy zaszklą Ci łzy, kiedy coś nie będzie szło tak, jak powinno. Morgan Matson to autorka, która miesza nasze serca z błotem, by potem ponownie je skleić i nieudolnie kazać im bić od nowa. Spróbujcie. Spróbujcie, a nie pożałujecie.
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com
1. Weź do ręki tę książkę (jeśli jej nie masz, leć do księgarni, biblioteki, kup e-booka... cokolwiek)
2. Otwórz na pierwszej stronie, zastanów się, czego oczekujesz od tej historii, postaw siebie w roli Emily lub Sloane, pozachwycaj się cudownym wydaniem i zacznij czytać.
3. Przerzucaj strony coraz szybciej, weź głęboki oddech, skarć Emily ostrym spojrzeniem za każdym...
2016-04-17
Kim jest dla Ciebie rodzina?
Odpowiedz sobie na to pytanie całkowicie szczerze. Policz w myślach momenty, w których żałowałeś, że nie ma jej przy Tobie, pomyśl także o tych, kiedy przeklinałeś los i twierdziłeś, że nie jest Wam ona do niczego potrzebna, tylko przeszkadza w osiągnięciu szczytnego celu. Powróć na chwilę myślami do chwili, gdy była Wam nieodzowna niczym powietrze, stanowiła autorytet, uosobienie miłości i troskliwości, ostoją, w której zatrzymywałeś się, gdy było Ci ciężko. A teraz... wyobraź sobie, że w kilkanaście dni mógłbyś to wszystko stracić. Mógłbyś bezczynnie stać i obserwować, jak idealne relacje sypią się na kawałki, a ostre odgłosy kłótni rozbrzmiewają w czterech ścianach domu częściej, niźli perlisty śmiech. Pomyślcie, że właśnie takie katastrofy dzieją się na świecie dosłownie co kilka niewinnych sekund... i odpowiedzcie sobie jeszcze raz na pytanie: kim jest dla Was Wasza rodzina?
Sama nie wiem, co tak naprawdę powinnam napisać o tej książce. Co ranka, od ośmiu dni, budzę się z myślą, że czas w końcu napisać o tym, jak mi się spodobała, ale z drugiej strony kiedy tylko próbuję wykrzesać z siebie jakiekolwiek odpowiednie słowa... po prostu nie potrafię. Owszem, wpatruję się w pustą kartę bloggera, powtarzam słowo "cudowny", "idealny" i "wspaniały" co najmniej kilka razy w zdaniu, staram się oddać wszystko jak najwierniej i zachęcić Was do tego, by w końcu ruszyć się z kanapy, iść do księgarni i kupić "Oddam ci słońce", lecz cały czas nie wiem jak. Bo jakichkolwiek stwierdzeń bym nie użyła, jakkolwiek nie zaczęłabym słodzić i opowiadać, jaka to Jandy Nelson jest niesamowita, ta recenzja wyszłaby jak zwykle - po prostu polecająca dowolną książkę, która bardzo mi się podobała. A w gruncie rzeczy "Oddam ci słońce" mi się nie podobała. Ona zmieniła moje życie, rozkruszyła mi serce na milion kawałków i zmusiła do refleksji, rozmyślania nad sensem własnego postępowania i licznymi błędami, jakie ludzie codziennie popełniają, nie zdając sobie z tego nawet sprawy.
Zapewne wiele jest rodzeństw takich jak Noah i Jude. Rodzeństw, w których jedna, błaha rzecz potrafi zniszczyć przez wiele lat umacniane relacje, jedna kłótnia sprawia, że już każda prowadzona potem rozmowa zdaje się być ciągnięta na siłę. I nagle, w jednej chwili, wspólne żarciki znikają, długie, szczere konwersacje zmieniają się w ledwo wydukane "cześć"... a nikt tak naprawdę nie robi ani jednego kroku, by to zmienić, by nadal widzieć w sobie jedynie najlepszego przyjaciela i niezmierzone oparcie, nieważne, jak wielki błąd się popełni. Przyznam, że polubiłam i Noaha, i jego siostrę, pomimo że byli od siebie zupełnie różni i zdawało mi się, że trudno będzie zyskać sympatię do tak przeciwnych osobowości. Szesnastoletnia Jude jest raczej oryginalna, nawet ekscentryczna, a przez większość czasu rozmawia ze swoją zmarłą babcią lub rozmyśla nad tym, czy powodem jej nieudanych rzeźb jest złość ducha matki - jednym słowem, nie należy do osób nadzwyczaj popularnych czy towarzyskich. Za to trzynastoletni Noah cały czas goni za swoim przeznaczeniem, chowa wrażliwą duszę artysty i stara się pokazywać inną, ciekawską i inteligentną twarz swoim niewielu przyjaciołom. Czy w tym momencie wydaje Wam się, że te charaktery powinny być ze sobą mocno związane, dogadałyby się idealnie? Właśnie każdemu się tak wydaje. A oddalając je od siebie, wprowadzając między bliźnięta kłótnie, nieporozumienia, kłamstwa... autorka łamie nam serca za każdym razem.
Spytacie się, co w tej książce urzekło mnie najbardziej? Jej niesamowita aura, przedstawienie świata i relacji rodzinnych takimi, jakimi są - a nie takimi, jakimi chcemy je postrzegać. Oczywiście zachwycił mnie wciągający, plastyczny styl pisania, który wciska się w najgłębsze zakamarki naszego umysłu i mówi nam, jak powinniśmy zmieniać nasze życie, kim powinniśmy się stać, by osiągnąć pełne samozadowolenie. Mówię Wam - w tej książce coś jest. Coś, co nie pozwala o niej zapomnieć.
Kim jest dla Ciebie rodzina?
Odpowiedz sobie na to pytanie całkowicie szczerze. Policz w myślach momenty, w których żałowałeś, że nie ma jej przy Tobie, pomyśl także o tych, kiedy przeklinałeś los i twierdziłeś, że nie jest Wam ona do niczego potrzebna, tylko przeszkadza w osiągnięciu szczytnego celu. Powróć na chwilę myślami do chwili, gdy była Wam nieodzowna niczym...
2016-04-08
Z czym nam się kojarzą pałace? Z bogactwem, ociekającymi złotem meblami oraz marmurową posadzką, po której z gracją łabędzia stąpają obute w kryształowe pantofelki stopy. Z wystawnymi przyjęciami, na których pojawiają się zamożne osobistości, szampan leje się litrami, a w tle pobrzmiewa nutka klasycznej muzyki, którą z zachwytem komentują zajadające się ciastami damy. Na parkiecie krążą roześmiane pary, podrygujące w rytm menueta, niektórzy z nich właśnie poznali swoją przyszłą małżonkę, a niektórzy bawią się już w towarzystwie osoby, z którą spędzą resztę życia. Z czym jeszcze kojarzy nam się pałacowe życie? Z księżniczkami, hrabinami, lordami i królewską arystokracją, trzymającą pieczę nad mniej beztroską częścią tej pozornej hulanki. Z następcami tronu, panicznie poszukującymi współmałżonki, zawistnymi królami i dobrodusznymi królowymi. Lecz... czy myśleliście kiedyś o okrutniejszej części dworskiego życia? O ludziach, którzy, mimo swej doskonałości, są traktowani niczym słudzy, odsunięci od bogactwa i przyjemności płynących z przebywania w pałacu? Przyszedł więc czas, byście poznali Violet Lasting. Dziewczyny, której życie pozornie się skończyło, gdy wylądowała wraz z dwustoma innymi kandydatkami na Aukcji.
Nie jest tajemnicą, iż zawsze byłam pod wrażeniem akcji toczącej się w samym środku pałacowej sielanki. Księżniczki, bale, zacięta walka o koronę i dworskie intrygi, toczące się tuż pod nosem obojętnej rodziny królewskiej... wzbudzały u mnie mieszankę ekscytacji pomieszanej z zafascynowaniem, naturalną ciekawość, jak autor bądź autorka przedstawi realia ludzi żyjących w nieopisanym bogactwie. Bo za każdym razem robił to inaczej. Ale to akurat Amy Ewing wykreowała świat, o którym nawet byście nie pomyśleli, że mógłby istnieć pod nazwą "Klejnotu".
Zawsze obserwujemy przebieg wydarzeń z perspektywy osoby, dla której znalezienie się pośród wszechobecnego bogactwa było jak przysłowiowa gwiazdka z nieba. O której bezpieczeństwo dba wyspecjalizowana grupa ludzi, a każdy czyn opiewają gazety, starając się za każdym razem przysporzyć jej coraz więcej miłośników. Tutaj, dla odmiany... spotykamy się z okrucieństwem. Traktowaniem obdarzonych zdolnościami ludzi jak zwierzęta, bezwolne maszynki do spełniania rozkazów swych rozpieszczonych właścicieli. Violet, jako jedna z najbardziej uzdolnionych dziewczyn w Magazynie, trafia z sielankowej, rodzinnej atmosfery do surowego pałacu, w którym złamanie zasad szalonej Diuszesy grozi poważnymi skutkami. Amy Ewing doskonale poradziła sobie z zadaniem, w którym najwyższą stawką było odwzorowanie świata bogactw jako nie tyle ogrom szczęścia i fontannę obfitości, ale więzienie, gdzie mimo swoistej wolności Violet dusi się z tęsknoty za rodziną i dawnym życiem.
Świat przedstawiony w "Klejnocie" jest jednym z lepszych, a w rzeczywistości jednym z okrutniejszych, z jakimi miałam okazję się kiedykolwiek spotkać. Tutaj nie ma miejsca na uśmiechy, szczęście i szczery śmiech, płynący korytarzami pałaców dzień i noc, jak to bywało dla przykładu w cukierkowych "Rywalkach" Kiery Cass. Będąc szczerym, w uniwersum wykreowanym przez Amy Ewing prędzej spotkamy się z uschniętymi gałązkami winorośli, namacalnym strachem i nieustanną paniką, niż z ogrodami pełnymi kwitnących, pachnących róż. Przyznam, że próbowałam doszukać się tutaj jakichś wad, niedociągnięć, widocznych inspiracji jakąś inną serią czy filmem, ale po dłuższym czasie stwierdziłam, że to nie ma sensu - autorka postarała się na tyle, że każde jej posunięcie zdaje się być niesamowicie oryginalnym powiewem świeżości.
Podsumowując, książka Amy Ewing jest wspaniała. "Klejnot" przedstawia sobą wszelkie walory, jakie powinna mieć każda dystopia, sprawia, że jesteśmy wciśnięci w fotel i jednocześnie coraz szybciej przewracamy strony, żeby dowiedzieć się, co stanie się akurat w TYM kluczowym momencie. Polecam wszystkim, którzy lekką fantastykę kochają tak samo jak ja. Z pewnością wyniesiecie z tej lektury niesamowite wrażenia, których długo nie zapomnicie.
Ocena - 10/10
Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl
Z czym nam się kojarzą pałace? Z bogactwem, ociekającymi złotem meblami oraz marmurową posadzką, po której z gracją łabędzia stąpają obute w kryształowe pantofelki stopy. Z wystawnymi przyjęciami, na których pojawiają się zamożne osobistości, szampan leje się litrami, a w tle pobrzmiewa nutka klasycznej muzyki, którą z zachwytem komentują zajadające się ciastami damy. Na...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-02
Los każdego dnia serwuje nam przeróżne scenariusze. Będąc w ciągłym pośpiechu, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak duża część naszych codziennych spraw jest kreowana przez drobne wypadki, których istnienia z początku nawet nie zauważamy - nie dostrzegamy, jak wiele wydarzeń mogłoby nigdy nie mieć miejsca, gdyby nie mały, z pozoru nic nieznaczący gest. Jedna decyzja, krok, uśmiech... albo jeden dzień. Jeden dzień, który wywrócił życie Allyson Healey do góry nogami. Jeden dzień, który zmienił wszystko. Jeden dzień, dzięki któremu wszystko staje się zrozumiałe - to, kim byliśmy w przeszłości i to, kim staliśmy się teraz.
Zapewne w tym momencie wszyscy zadajemy sobie to samo, wdzierające się w najdalsze zakamarki umysłu pytanie - a kim tak naprawdę jesteśmy my? Czy gdyby na horyzoncie pojawiła się propozycja jednodniowej wycieczki do Paryża z tajemniczym Holendrem, z naszych ust wydobyłaby się pozytywna odpowiedź, a na wargach wykwitł szeroki uśmiech? A może pokręcilibyśmy głową ze wstydem i szybko zakończylibyśmy temat, tłumacząc się milionem możliwych wymówek?
Nigdy nie byłam bliżej zainteresowana lekturą tej książki - ani w momencie premiery, ani też, kiedy na blogosferze, a nawet poza nią zaczęły pojawiać się pozytywne opinie na jej temat. Bo Ten jeden dzień to tak naprawdę jedna z powieści, które mijamy kilkakrotnie na księgarnianych półkach i beznamiętnie bierzemy do ręki, nie oczekując niczego nadzwyczajnego, ot, kolejnej książki na kilka wieczorów, która nic w nas nie poruszy. Grzeczna dziewczynka, jeden dzień, życie sypiące się na głowę i tajemniczy on, którego ma nadzieję szybko zapomnieć - nic specjalnego, prawda? Rzeczywiście ta książka jest do bólu prosta, schematyczna, czasami wręcz zirytuje tym czy tamtym posunięciem pozytywnie zwariowanej autorki czy nawet zawstydzi denerwującym zachowaniem samej Allyson. Ale z drugiej strony Ten jeden dzień w nas coś zmienia. Nie wiem, co dokładnie - może sposób, w jaki patrzymy na samych siebie, nasze decyzje, które podejmujemy i sposób postrzegania otaczających nas ludzi? Może po jej przeczytaniu czujemy się zainspirowani do tego, by mimo wszechobecnych problemów zebrać się i poszukać rozwiązania na wszystkie dręczące nas pytania?
Historia przedstawiona przez autorkę jest niesamowita. Cudowna. Rewelacyjna. Wspaniała do tego stopnia, że choć od jej przeczytania minęło już dobrych kilka dni, emocje w moim sercu rozbrzmiewają z równie silną mocą, co kiedyś. Gayle Forman posiadła niespotykaną umiejętność czarowania swym słowem, ubierania wydarzeń w tak wyszukane i magiczne zwroty, że czujemy się, jakbyśmy stali tuż obok i obserwowali toczącą się akcję z zapartym tchem. Sama nie mam pojęcia, jak opisać uczucia, które targają mną w tym momencie - szczęście, smutek, złość, szeroki uśmiech, samotna łza płynąca po policzku... drżąca ręka, kiedy trzymam tę książkę w dłoni i znów czuję to wszystko ze zdwojoną siłą.
Rzeczą, za którą po raz kolejny mogę pochwalić Gayle Forman, jest niesamowite wykreowanie bohaterów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam książkę, w której ich charaktery byłyby tak złożone i pełne naturalnych cech, jakie możemy wykształcić w sobie samych - autorka doskonale ubrała w słowa przemianę, jaką przechodzi Allyson po poznaniu Willema. Ukazuje, że aby stać się kimś innym, nie wystarczy zmienić imię, fryzurę i mimikę - należy pracować nad sobą przez wiele miesięcy, wierząc w sukces i w to, że kiedyś uda się osiągnąć swój cel. Ta książka w pewnym sensie niesie za sobą wiele przesłań, ukrytych pomiędzy wierszami prawie każdej ważnej sentencji - jednakże najważniejszym z nich jest jeden, może i powtarzalny morał: należy stawiać swoje dobro na pierwszym miejscu. Allyson, metodą prób i błędów, dochodzi do tego, że oczekiwania postawione przed nią wiele lat temu nie muszą być priorytetem, skoro nie tego pragnie jej serce. Daje przykład wszystkim, czym stały się dla niej niespełnione w młodości pragnienia rodziców, którzy postanowili wmówić córce, do czego powinna sama dążyć - obowiązkiem, kulą u nogi, powodem, dla którego jej życie sypało się na drobniutkie kawałeczki.
Ta książka jest... genialna. Przeczytajcie ją. Bez względu na to, czy lubicie YA, bez względu na to, ile macie lat, czym się interesujecie czy kim jesteście. Bo to tak naprawdę jest nieważne. Nieważne są tytuły, opisy, imiona - ważne jest to, co sami udowodnicie swoim zachowaniem i podejściem.
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com!
Los każdego dnia serwuje nam przeróżne scenariusze. Będąc w ciągłym pośpiechu, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak duża część naszych codziennych spraw jest kreowana przez drobne wypadki, których istnienia z początku nawet nie zauważamy - nie dostrzegamy, jak wiele wydarzeń mogłoby nigdy nie mieć miejsca, gdyby nie mały, z pozoru nic nieznaczący gest. Jedna decyzja, krok,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-23
Serwisy społecznościowe stanowią nieodłączną część naszego codziennego życia. Wiele czynności bez nich byłoby bardzo ciężkie lub wręcz niemożliwe - utrzymywanie kontaktu ze znajomymi, z którymi nie widzimy się zbyt często, przeglądanie najnowszych wiadomości czy nawet korzystanie z Internetu w celach czysto naukowych jest stale uzależnione od ilości posiadanych przez nas kont na przeróżnych portalach. Chcesz umówić się z koleżanką, z którą ostatni raz spotkałeś się dobry miesiąc temu? Musisz posłużyć się Facebookiem, bo nie posiadasz jej numeru telefonu, a adresy mailowe w tych czasach to już przeżytek i nikt ich nie używa. Może masz ochotę pochwalić się cudownym widokiem, na jaki natrafiłeś, będąc na wycieczce nad morzem? Potrzebujesz do tego Instagrama, w końcu wywołanie zdjęcia trochę trwa, a nie dość, że o Twoim wypadzie dowie się więcej osób, to też będą mogły wypowiedzieć się na ten temat. A setki selfie, robionych przy okazji zwyczajnej nudy w domu? Najlepiej wysłać je na Snapchata, przy okazji robiąc do każdego zdjęcia coraz głupszą minę, by potem móc denerwować się na przypadkowych znajomych, którzy daną fotkę zapisali.
Jednak wyobraźcie sobie, że nagle to wszystko przeradza się w istną obsesję. Za pośrednictwem inteligentnego oprogramowania wybierasz sobie przyjaciół, dietę, godzinę, o której musisz wstać bądź ubrania, w które powinieneś się ubrać na taką czy inną okazję. Jedno pytanie, a najtrafniejsza odpowiedź, która wydaje się być idealnie dopasowana do Twojego charakteru, odpowiedź, z której musisz być w stu procentach zadowolony. Także po przeczytaniu bardzo refleksyjnej książki, jaką jest Aplikacja autorstwa Lauren Miller, nasuwa się pytanie - czy wciąż rozwijające się technologie mogą doprowadzić do złego?
Myślę, że największym atutem, który sprawił, że zamierzam napisać o tej powieści coś więcej, jest niezwykle ciekawy temat, jaki wykorzystała Lauren Miller. Niby często poruszamy fakt, jak poważną sprawą mogą być wszelakie uzależnienia od Internetu, portali społecznościowych, oglądamy różne tabelki i wykresy sugerujące, o ile zwiększa się liczba uzależnionych w ciągu poprzednich lat - ale czy cokolwiek robimy, by ograniczyć czas spędzany w sieci? Czy nie jest tak, że ignorujemy ostrzeżenia twierdząc, że przecież nasze życie wcale nie opiera się na Internecie? Autorka niejako przepowiada nam, jak przyszłość, nawet dosyć niedaleka, może wyglądać, jeżeli technologia przejmie nad nami władzę, zastępując człowieka nawet w najważniejszych decyzjach. A czy perspektywa stuprocentowo skomputeryzowanej społeczności zapowiada się obiecująco?
Przez większość książki obserwujemy, jak wygląda życie codzienne Rory - od totalnego uzależnienia od Luxa, inteligentnego, sieciowego przyjaciela, któremu powierza wszystkie wątpliwości, do odkrycia luk w systemie, tajemnego planu, jaki Gnosis zamierza wprowadzić wraz z nową wersją oprogramowania. Poznajemy tok rozumowania człowieka, który uważa zaufanie w nieomylność Internetu za coś zupełnie normalnego, traktuje je jak rzecz, bez której nie możemy żyć i nawet nie dopuszcza do wiadomości, że ktoś może funkcjonować inaczej.
Autorce udało się stworzyć niesamowicie realnych, sympatycznych bohaterów, którzy zjednali sobie moje przychylne zdanie już od pierwszych stron. Obawiałam się schematów, błędów, jakie niedoświadczeni autorzy często popełniają przy dystopijnych powieściach, lecz Lauren Miller niesamowicie mnie zaskoczyła, starając się ograniczyć sztampowość powieści - niejednokrotnie byłam zdziwiona, jak ogromną wyobraźnię pisarską posiada ta pani. Rory, North, a nawet Hershey, do której długo musiałam się przekonywać, to z pewnością bohaterowie, za którymi będę tęsknić i miło wspominać za każdym razem, kiedy ktoś wspomni o tej powieści.
W kilku podsumowujących słowach - spodziewałam się normalnej, niczym niewyróżniającej się książki, która zapełni mi miło kilka wieczornych godzin. W sumie może Aplikacja właśnie taka jest - ale nawet jeśli to śmieszne, Lauren Miller coś mi uświadomiła. Uświadomiła mi, jak bardzo ludzie współcześni są uzależnieni od Internetu, choć wielokrotnie o tym zapominamy i staramy się przekonać, że jest inaczej. Wniosła powiew świeżości do oklepanego tematu, z którym stykaliśmy się już tyle razy, że trudno uwierzyć, że można dołożyć do niego coś więcej. Dlatego właśnie uważam tę książkę za dystopię, którą wszyscy powinniśmy przeczytać.
Patty z bloga pattbooks.blogspot.com!
Serwisy społecznościowe stanowią nieodłączną część naszego codziennego życia. Wiele czynności bez nich byłoby bardzo ciężkie lub wręcz niemożliwe - utrzymywanie kontaktu ze znajomymi, z którymi nie widzimy się zbyt często, przeglądanie najnowszych wiadomości czy nawet korzystanie z Internetu w celach czysto naukowych jest stale uzależnione od ilości posiadanych przez nas...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-18
Od samego początku miałam przeczucie, że Tahereh Mafi obdarzy tę historię najlepszym zwieńczeniem, na jakie ją tylko stać. Z hukiem, zapartym tchem, wydarzeniami pędzącymi na złamanie karku i chwilami, w których trudno nawet otworzyć usta, by oznajmić swoje zdziwienie. Z dziesiątkami zwrotów akcji, setkami momentów przerażenia i zdenerwowania, tysiącem, ba, milionem stron ściskających serce i mówiących, że jeszcze kilka zdań do końca tej cudownej historii, jeszcze kilkanaście słów i nadejdzie wielkopomna chwila, gdy będę musiała pożegnać się z tym wszystkim na zawsze. Chciałam czegoś, co sprawi, że zapamiętam trylogię Tahereh Mafi jako najoryginalniejszą dystopię z największym zaskoczeniem, jakiego mogłabym kiedykolwiek doświadczyć. Chciałam czegoś, co zakręci mi w głowie nadmiarem szaleńczych emocji. Chciałam czegoś... wspaniałego.
Nie będę ukrywać; na nic zdadzą się chwyty utrzymujące Was w ciągłym napięciu przez resztę mojej recenzji - autorka spełniła wszelkie wymagania, jakie tylko mogłabym sobie wymarzyć.
Od samego początku zostajemy wrzuceni na głęboką wodę - walka, choć na razie niema i z pozoru niezauważalna, trwa, rebelianci ukrywają się, wciąż od nowa planując strategię i nie mając ani chwili na chociażby moment wytchnienia. Właśnie na tym etapie stykają się dwa różne, zupełnie niepodobne do siebie światy - wychowywany pod okiem rządu przywódca i żyjący w biedzie i głodzie buntownicy teraz muszą zmierzyć się z nieubłaganą wojną stając po jednej stronie barykady, gotowi oddać za siebie życie. Bohaterowie powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, kto w tej sytuacji jest w stanie im pomóc, przestawiając bezpieczeństwo swoje i przyjaciół nad wszelkie inne bariery, jakie dotąd dzieliły ich od wspólnego porozumienia. Dostrzegają, jak wielką ulgę może przynieść poczucie normalności chociażby przez malutką chwilkę, jak bardzo motywuje ich iskierka wsparcia od drugiej osoby.
Historia przedstawiona przez Tahereh Mafi niesamowicie wciąga. Autorka zadbała, abyśmy wciąż byli w ruchu - przemierzali korytarze bazy, skradali się w terenie, wyciskali siódme poty na morderczym treningu czy po prostu obserwowali zmieniający się krajobraz z okien sypialni Julii, oddając się błogim rozmyślaniom. Czytając jej książkę trzeba się przygotować na nieustanne zmiany i zaskoczenia - wszystko, co zaplanowane, z każdą chwilą może runąć w gruzach, spontaniczne decyzje przynoszą poważniejsze skutki, a ci najbardziej zorganizowani mogą zamienić się w marzycieli z głowami wiecznie w chmurach. Dlatego przez większość powieści odnosiłam wrażenie, że nie warto dumać nad ewentualnym zakończeniem, gdybając nad takim czy innym wyborem bohaterów: jeżeli Mafi będzie chciała, i tak zmiele nasze serca w papkę i rozpryśnie wszelkie złudne nadzieje, że mogło być tak, a nie inaczej.
Natomiast bohaterowie naprawdę pozytywnie wypadli w moich oczach, biorąc pod uwagę fakt, że w drugim tomie miałam do nich pewne zastrzeżenia. Julia z niepewnej, niezdecydowanej dziewczynki o zapłakanych oczach przemieniła się w silną wojowniczkę zdolną do wszystkiego, byleby tylko ocalić bliskich. Niejednokrotnie musi mierzyć się w uczuciami, które znowu sprawiają, że upada, nie mając nadziei na jakąkolwiek poprawę - ale za każdym razem powstaje niczym feniks z popiołów, jeszcze bardziej zdeterminowana do uzyskania tego, do czego dąży przez cały ten czas, jeszcze bardziej zacięta w swoich zamierzeniach i planach. Ogromne zmiany dotknęły również Warnera. Mimo że przez większość powieści mijamy się z nim, krążymy wokół tego, co mogło wydawać się prawdą, a tym, co jest niedopowiedziane, to dotkliwie odczuwamy, jak bardzo odmienił się poprzez wydarzenia ostatnich kilku miesięcy. Oboje pokazują nam, jak bardzo ważne jest wsparcie drugiej osoby, nawet jeżeli jesteśmy najsilniejszymi ludźmi na świecie.
Książkę polecam, polecam wszystkim, którzy jeszcze przygody z trylogią nie zakończyły. Uwierzcie mi - warto.
Od samego początku miałam przeczucie, że Tahereh Mafi obdarzy tę historię najlepszym zwieńczeniem, na jakie ją tylko stać. Z hukiem, zapartym tchem, wydarzeniami pędzącymi na złamanie karku i chwilami, w których trudno nawet otworzyć usta, by oznajmić swoje zdziwienie. Z dziesiątkami zwrotów akcji, setkami momentów przerażenia i zdenerwowania, tysiącem, ba, milionem stron...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-25
Od samego początku byłam pewna, iż ta książka mi się spodoba.
Przy okazji kilku moich blogowych postów, napomknęłam w kilku słowach o "idei prawdziwej przyjaźni", którą powoli zastępuje jej naciągany, wirtualny substytut. Wideorozmowy, czaty, komentarze, kompletne uzależnienie się od komunikacji poprzez coraz bardziej rozreklamowane serwisy społecznościowe... Czym jednak jest prawdziwa przyjaźń? Pełna poświęceń, bólu, cierpienia, oczekiwania na "lepsze czasy", które zdają się nigdy nie nadchodzić? Jak często nie doceniamy starań, jakie druga osoba dokłada, byśmy byli szczęśliwi? To uświadomiła mi książka Jenny Han, która, choć nie stawiająca przyjaźni na pierwszym planie historii Lary Jean, przemyca w swej opowieści morał uniwersalny dla nas wszystkich.
Z pozoru fabuła może się wydać dość schematyczna - silne więzy między siostrami, które z biegiem czasu są skazane na niepowodzenie, dobrze znany przyjaciel z sąsiedztwa i dopiero co napotkany popularny typek ze szkoły, który w mgnieniu oka zmienia się w troskliwego ochroniarza - no skąd my to znamy... Jednakże Jenny Han wszystkie te wątki pomieszała w tak zabawny i uroczy sposób, że nietrudno się uśmiechnąć, obserwując, jak bohaterowie zmieniają się pod wpływem przebytych wydarzeń, metodą prób i błędów docierając do dobrego rozwiązania. Autorka z upływem czasu sprawia, że zaczynamy dostrzegać znaczenie małych, na pierwszy rzut oka nieważnych gestów - wspólne pieczenie ciastek, rodzinne ubieranie choinki, jedzenie czekoladowych pączków - które w rękach odpowiedniej osoby mogą przybrać zupełnie inne, o wiele bardziej wartościowe znaczenie, do którego tylko my możemy dotrzeć. Udowadnia, że to od nas zależy, jak potraktujemy drugą osobę - w kilka sekund możemy zaskarbić sobie czyiś szacunek i przyjaźń, acz możemy również postąpić wręcz przeciwnie, nastawiając kogoś do siebie negatywnie.
Styl pisania autorki jest niezwykle wciągający. Przyznaję się, że w ciągu dwudziestu czterech godzin zdążyłam od deski do deski pochłonąć ją całą, kompletnie nie odczuwając, że czas leci niesamowicie szybko - Jenny Han wprowadza nas w świat swoich bohaterów z tak ogromnym wdziękiem, lekkością, że nie dostrzegamy, kiedy się w nim zatracamy i podświadomie chcemy więcej. Sami bohaterowie zresztą wydają się być praktycznie idealnie wykreowani, postępując w miarę w taki sposób, jak każdemu nakazywałby jego własny rozum. Bardzo polubiłam Larę Jean, a także Josha i Petera - każde z nich wydaje się być zupełnie inne, aczkolwiek posiadające wspólne cechy, które doprowadziły dziewczynę do, jak nietrudno się domyślić, niejednokrotnych rozterek nad swoim losem. Jednakże chyba pierwszy raz w jakiejkolwiek młodzieżówce nie będę mieć zastrzeżeń do tego, jak poprowadzona jest fabuła względem refleksji Lary Jean i jakim przemyśleniom się oddaje, bo choć nie raz błagałam, żeby w końcu skierowała swe myśli na odpowiedni tor, to... nie przeszkadzał mi jej charakter ani decyzje, a każdy postępek starałam sobie automatycznie tłumaczyć poważnymi pobudkami.
Podsumowując - choć moja recenzja może nie należy do nazbyt emocjonalnych, Do wszystkich chłopców, których kochałam to jedna z moich ulubionych książek, a Jenny Han stała się jedną z najbardziej pokochanych autorek. Sama nie miałam pojęcia, jak przedstawić swoje uczucia w taki sposób, żeby wypadły najbardziej wiarygodnie - lecz mam nadzieję, że samo zapewnienie, że jest to najlepsza obyczajowa książka młodzieżowa, jaką w swoim życiu przeczytałam, zmusi Was prędzej czy później do zatopienia się w losach dziewczyny, która do wszystkich swych miłości pisała listy pożegnalne.
Od samego początku byłam pewna, iż ta książka mi się spodoba.
Przy okazji kilku moich blogowych postów, napomknęłam w kilku słowach o "idei prawdziwej przyjaźni", którą powoli zastępuje jej naciągany, wirtualny substytut. Wideorozmowy, czaty, komentarze, kompletne uzależnienie się od komunikacji poprzez coraz bardziej rozreklamowane serwisy społecznościowe... Czym jednak...
Już dawno straciłam wiarę w polskich autorów.
Zagraniczne twory, niesamowicie rozreklamowane i natychmiast obsypywane mnóstwem pozytywnych recenzji, zawsze mnie przyciągały - rodzimych pisarzy zaś kojarzyłam jedynie z mglistych wspomnień moich znajomych lub szkolnych lektur, których, jak łatwo się domyślić, nie zaliczam do najlepszych książek mojego życia. Zawsze byłam święcie przekonana, że "trawa za płotem jest zieleńsza", a twórcy zza oceanu są w stanie napisać o wiele lepsze powieści.
I przypuszczam, że gdyby nie "Gdzie jest korona cara?" oraz "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" autorstwa Artura Pacuły, to jeszcze długo by tak pozostało.
Kiedy zdałam sobie sprawę, że sięgnęłam po drugą część serii nie znając pierwszej, natychmiast poczułam chęć nadrobienia zaległości. Nie ukrywam, że kompletnie zakochałam się w bohaterach i już zaczynałam tęsknić za ich szalonymi przygodami - dlatego po przeczytaniu opisu "Gdzie jest korona cara?" książka wylądowała w moim sklepowym koszyku, a ja byłam przekonana, że historia umiejscowiona w zamku Czocha znajdzie się wśród moich ulubionych. Nie myliłam się.
Porównując obie książki do siebie, muszę przyznać, że autor naprawdę postarał się z wykreowaniem fabuły. Zawsze doceniam pisarzy, którzy oprócz głównych wątków wplatają w swoją książkę elementy historyczne - dodaje to realizmu, a poza tym "zmusza" czytelników do poznania interesujących faktów o przeszłości naszego kraju za pośrednictwem innych środków niż lekcja spędzona w szkolnej ławce. Cieszy mnie również fakt, że informacje te były dawkowane stopniowo, więc nie nudziły mnie, ale stanowiły miłą przerwę od wartkiej akcji, od której ciężko było mi się oderwać.
Tym razem byłam świadkiem pierwszych spotkań przyjaciół i mając w pamięci to, jak zgraną paczką staną się w przyszłości, aż ciężko było mi powstrzymać uśmiech. Na przestrzeni stron mogłam zauważyć, jak duże zmiany w nich zaszły - poprzez wydarzenia, które spotkały grupę młodzieży, zmienili się i dorośli, stając się bardziej odpowiedzialni i dojrzali. Dobrze pamiętam, że w "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" przeszkadzała mi ich "nadmierna" inteligencja oraz stosowanie nieodpowiednich do wieku zwrotów i choć tutaj sprawa wygląda podobnie, myślę, że udało mi się do tego przyzwyczaić.
Aż wstyd byłoby nie wspomnieć o ogólnym pomyśle na fabułę. Akcja tym razem kręci się wokół poszukiwań słynnej korony cara, ale nie brak tutaj wątków pobocznych - między innymi normalnych nastoletnich problemów młodych bohaterów, mnóstwa uroków obozu wspinaczkowego oraz zmagań z Peterem Langerem, Anglikiem, któremu również marzy się znalezienie skarbów. Poruszone zostały też takie tematy, jak więzi rodzinne oraz, oczywiście, przyjaźń, która powoli zaczyna zawiązywać się między Mirasem, Igorem, Alą i Moniką.
Panie Arturze, moja wiara powoli wraca.
Przyznaję, że ostatnio żadna książka nie przypadła mi aż tak bardzo do gustu, jak dwa tomy przygód młodych przyjaciół. Coraz częściej odnoszę wrażenie, iż autorzy powieści młodzieżowych się wypalają, pomysły kończą, a książki o tej tematyce stają się najzwyczajniej w świecie nudne i oklepane - ile to schematów jest już powtarzanych w nadziei, że powieść zyska większą popularność? Dlatego też książki Artura Pacuły uważam za swoisty "powiew świeżości", nostalgiczny powrót do czasów dzieciństwa, gdy właśnie w takiej literaturze się zaczytywałam. Po przeczytaniu moje wrażenia z lektury mogłabym podsumować tylko jednym zdaniem - z jeszcze większą niecierpliwością czekam na trzeci tom, "Gdzie jest skrytka generała Grota" i mam nadzieję, że ukaże się już niedługo na księgarnianych półkach!
Polecam wszystkim, którzy zmęczeni są już nieustanną powtarzalnością w książkach młodzieżowych i uciążliwymi schematami, których coraz ciężej jest nam unikać. Mam wrażenie, że powieść trafi zarówno do młodszych, jak i starszych czytelników - ma w sobie niesamowity klimat, w którym zakochają się wszyscy, niezależnie od wieku i ulubionego gatunku literatury. Mam nadzieję, że przynajmniej paru z Was zachęciłam do przeczytania i radzę czym prędzej sięgnąć po przygody młodych poszukiwaczy skarbów!
Ocena - 9/10
Już dawno straciłam wiarę w polskich autorów.
więcej Pokaż mimo toZagraniczne twory, niesamowicie rozreklamowane i natychmiast obsypywane mnóstwem pozytywnych recenzji, zawsze mnie przyciągały - rodzimych pisarzy zaś kojarzyłam jedynie z mglistych wspomnień moich znajomych lub szkolnych lektur, których, jak łatwo się domyślić, nie zaliczam do najlepszych książek mojego życia. Zawsze byłam...