rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Nie wiem, jak zacząć tę opinię, ponieważ nie chcę swoimi słowami obrazić autorki, jej ‘dzieła’ czy fanów tej powieści. Być może wystarczy, gdy napiszę, że książka ta zupełnie mi się nie podobała i czytanie jej sprawiło mi nie lada trudność (mimo, że powieść składa się z ledwo ponad dwustu stron!). Kristin Harmel dała mi się poznać jako autorka bardzo mierna, która wręcz pretensjonalnie i zupełnie nie smacznie żeruje na emocjach czytelników biorąc na warsztat bardzo ciężkie, głębokie i niezwykle smutne tematy. Nie będzie również przesadą gdy napiszę, że „Jeszcze jeden dzień” jest bardzo nieumiejętnie splagiatowanym dziełem, połączeniem ‘Dnia Świstaka’ z ‘Oskarem i Panią Różą’ (co prawda wydawca nie bał się napisać o podobieństwie tych trzech dzieł na tyle okładki, jednak to, ile motywów i w jaki sposób Harmel sobie z tych dwóch historii ‘zaczerpnęła’ nie jest już rzeczą ani trochę śmieszną, a wręcz tragiczną i niesmaczną).

Podczas lektury czytelnik powinien odczuwać złość, smutek i frustrację przez wszelkie niesprawiedliwości tego świata, ja jednak w żaden sposób nie odczułam żadnych z tych emocji, no poza frustracją, ale nie na tematykę, a bardziej na sposób realizacji ów ‘dzieła’. W wielu fragmentach tejże opowiastki miałam ochotę się śmiać i często to robiłam, przez co ‘książki’ nie mogę zaliczyć do najgorszych przeżyć (jakkolwiek udało jej się na mnie wpłynąć). Niestety, „Jeszcze jeden dzień” jest również powieścią, która pokazuje nielogiczne zachowania dorosłych (z nazwy) bohaterów. Autorka nie zrobiła najprostszego resarchu dotyczącego najcięższych chorób onkologicznych, o których pisała na kartach tej opowieści, przez co ten zbiór literek można uznać za parodię książki. Główna bohaterka była postacią całkowicie antypatyczną dla czytelnika, a na jej zachowanie w żaden sposób nie wpłynęła choroba, jak też kobieta mimo praktycznie paliatywnego stanu (o którym świadczyły jej objawy, wedle słów lekarza) mogła robić wszystko, co uznała za stosowne. Książka jest również napisana pompatycznym językiem, a występujące w niej dialogi można opisać jako infantylne i zwyczajnie żenujące.

Nie jestem również pewna w jaki target autorka próbowała wstrzelić się z tą ‘książką’, ponieważ choć ów dzieło zawiera w sobie jakąś cząstkę realizmu magicznego, działania bohaterów i przedstawiony świat jest zwyczajnie za bardzo papierowy i nudny. ‘Książka’ ta reprezentuje sobą tak wysoki poziom infantylizmu oraz braku jakiejkolwiek klasy czy zwykłego poczucia smaku, że to wręcz zakrawa o literacki żart. Ponadto jest typową zrzynką z dwóch wcześniej wspomnianych tytułów (połączenie ‘Dnia Świstaka’ z ‘Oskarem i Panią Różą’), co dla mnie jest zwyczajnie obrzydliwe i nieeleganckie. Czuję również zdenerwowanie oraz jakiś niesmak do autorki, ponieważ nie rozumiem, jak można tak lekceważąco podejść do wielkiego dramatu, jakim jest choroba dziecka. Dawno nie czytałam tak złej, trywialnej ‘książki’, która traktuje czytelnika jak zwykłego głupka, któremu wszystko trzeba podać na tacy, nawet to, jakie emocje powinien odczuwać (przesadna emocjonalność w wielu fragmentach).

Zakończenie tej ‘powieści’ niezwykle mnie rozśmieszyło. Nie przesadzam, naprawdę śmiałam się na finale tej historii. Po przeczytaniu końca tej opowieści poczułam również zażenowanie i wstyd, że w jakiś sposób dobrnęłam do zakończenia. Pod żadnym pozorem, nie bierzcie się za przeczytanie tego ‘dzieła’. Nie warto, całkowicie Wam to odradzam.

Nie wiem, jak zacząć tę opinię, ponieważ nie chcę swoimi słowami obrazić autorki, jej ‘dzieła’ czy fanów tej powieści. Być może wystarczy, gdy napiszę, że książka ta zupełnie mi się nie podobała i czytanie jej sprawiło mi nie lada trudność (mimo, że powieść składa się z ledwo ponad dwustu stron!). Kristin Harmel dała mi się poznać jako autorka bardzo mierna, która wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dość unikatowa i ciekawa pozycja skierowana do dzieci/młodszej młodzieży. Zaczyna się naprawdę ładnie, autorka cudownie opisuje klimat powieści, aż przez kartki można wyczuć rosnącą, napiętą atmosferę, kurz i zgliszcza, jednakże „Sofia…” stała się dla mnie rozczarowującą pozycją. Od samego początku byłam zaintrygowana, ponieważ Kiran Millwood Hargrave ciekawie budowała cały świat, kreowała nieoczywistych bohaterów i cała książka była dość dziwna, jednak nagle mój entuzjazm opadł i ów książka wpędziła mnie w lekki zastój czytelniczy.

Jest kilka rzeczy, które autorce wyszło i dzięki którym przedstawiona historia odpowiednio wybrzmiała. Przede wszystkim w książce niezwykle dobrze przedstawiono jej klimat, akcję, która narasta wraz z rozwojem charakteru postaci czy poruszanymi tematami. Powieść wyszła z bardzo dobrego pomysłu, jednak realizacja nieco mnie rozczarowała i znużyła. Zwroty akcji, które pojawiały się w książce były w większości do przewidzenia. Radość z lektury zabierały nielogiczne jej fragmenty, nonsensy wynikające z działań bohaterów. Nie jest to jednak pozycja tylko dla dzieci, bo niektóre zagadnienia są niezwykle ciężkie do zrozumienia, także zalecam ostrożną lekturę z tłumaczeniem ów zawirowań. Z czystym sercem nie jestem więc w stanie jej polecić, ponieważ poza kilkoma świetnymi historiami (o których pisałam wyżej), opowieść ta nie ma do zaoferowania niczego więcej. Nie jestem też pewna, czy przeczytam pozostałe utwory tej autorki, choć tego też nie mogę wykluczyć.

Dość unikatowa i ciekawa pozycja skierowana do dzieci/młodszej młodzieży. Zaczyna się naprawdę ładnie, autorka cudownie opisuje klimat powieści, aż przez kartki można wyczuć rosnącą, napiętą atmosferę, kurz i zgliszcza, jednakże „Sofia…” stała się dla mnie rozczarowującą pozycją. Od samego początku byłam zaintrygowana, ponieważ Kiran Millwood Hargrave ciekawie budowała cały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opisując swoje wrażenia po lekturze poprzedniej części Królewny nie sądziłam, że część druga będzie nudniejsza, niż jej poprzedniczka. Książka ta do niczego nie zmierza, nic się w niej nie działo (no poza jedną, dwiema istotnymi scenami). Naprawdę próbuję pojąć o co dokładnie chodzi w popularności tej serii. Dla mnie „książki” pani Marczak dostarczają niepohamowaną rozrywkę – praktycznie ciągle śmieję się słuchając śmiesznych historii z życia zagubionej duszyczki, jaką jest Hailie Monet. Nie będę powtarzać swoich wrażeń z poprzednich opinii, nie widzę w tym sensu. Autorka tegoż dzieła dalej nie poprawiła swojego warsztatu, dalej styl jest tak samo tragiczny. Opisywana „książka” ponownie nie przeszła żadnej redakcji i korekty, a część graficzna nadal jest brzydka i okropna zważywszy na fakt, do jakich odbiorców dociera. Przejdźmy więc do fragmentów, które mi się spodobały:

1. Wzrost umiejętności i zainteresowań Hailie. Dziewczyna należy do osób, które szybko się uczą, choć nie potrafi tych umiejętności sprawnie z siebie wydobyć. Podobało mi się jednak, że autorka ponownie opisała jej treningi walk oraz naukę strzelania z broni. Umiejętności dość ważne, by zostać cennym Monetem. Hailie interesuje się książkami, ale w tej części mało jest pociągniętego tego wątku – a jak się pojawia autorka nie zasypuje nas tytułami, tylko wspomina, że Hailie coś tam czyta sobie. No okej. Dalszy plus za końcówkę, w której nastolatce udaje się zdobyć pozwolenie na zakup auta (oczywiście porsche, na biedaków nie trafiło) i otrzymanie przez nią lekcje nauki jazdy.

2. Poczucie humoru w tej książce. Uwielbiam moment, w którym Hailie mówi, że bracia powinni zamknąć ją w piwnicy, to wtedy kontrola nad nią byłaby sprawniejsza, a Vince przyznaje jej, że to świetny pomysł. Najczęściej jednak bawiła mnie postać Hailie, jej fochy i to jak absurdalnie się zachowywała często sprawiały, że nie mogłam wytrzymać ze śmiechu. Przykłady: Hailie nie potrafiła wydedukować, że nowo poznana babula jest ślepa, dosłownie kobieta musiała jej to prosto w oczy powiedzieć, by do nastolatki ów wiadomość dotarła. Dalej: akcja z porwaniem dziewczyny przez pewnego typa (bardzo nieporadnego zresztą) rozbawiła mnie do łez. Począwszy od prostego porwania bogatej dziewczynki ze szkoły, poprzez uderzenie porywacza pałeczkami od chińszczyzny, na wydostaniu się fartem skończywszy. Choć i tak najbardziej rozśmieszyła mnie akcja, jak Hailie nagle straciła przytomność i rozmawiała sobie z duchem swojej mamy XD.

No i chyba tyle z pozytywów. Powieść ta jest śmieszna, nie mogę umniejszyć jej humorystycznego i absurdalnego wydźwięku. Nie mogę również nie zważać na wartości, które do tej „książki” powinny odpychać (poza stylem jej napisania, oczywiście). I w tej części mamy tak:

1. Toksyczność braci oraz ojca Monet. Na równi postawię tutaj postać Dylana i ojca rodzeństwa. Więc Dylan, uwielbiany chyba przez każdego, to bohater, którego w żadnej części nie mogę znieść. Do Hailie przyszedł kolega, co więc na to Dylan? Wścieka się, bo zaczyna odczuwać brak kontroli nad siostrzyczką i w każdej sytuacji, gdy zauważa nastolatkę z osobą przeciwnej płci, wybuchają mu wszelkie szare komórki i ładuje się w nim jedynie wściekłość. Okej. No a co mam do ojca Monetów? Przecież to mężczyzna stanowiący wzór idealnego mężczyzny, szefa mafii moneciarskiej. Otóż ten to wzór ojca i cnót wszelakich, gdy się spił a Hailie miała cztery latka, uznał, że należy mu się większa kontrola nad jej życiem, więc porwał dziewczynkę i groził bronią jej babci, ogarnął się dopiero po prośbie matki Hailie. Wow. Ponadto pozwala nieletniej na picie wina, bo to w ogóle nie jest alkohol, no co Wy. Autorka ponownie po-kazuje, że bez alkoholu to nie zabawa. Cam też nie stroni od porównań i wyznaje córeczce, że jego ulubionym (XD!) synem jest Vince. Dobrze się czujesz, Cam? Kolejnym aspektem jest hipokryzja panów Monet. Hailie nic nie może i musi dowiedzieć się, że przemoc to nie jest dobre rozwiązanie, po czym…bracia niszczą bar pewnego typa, który nie chce od razu spełnić ich żądania. Aha, w ten sposób.

2. Absurd goniący kolejny absurd. Dylan traktuje SWOJĄ SIOSTRĘ jako obiekt zazdrości i pozwala swojej dziewczynie obrażać Hailie. Kolejny (najlepszy!) przykład, Hailie mimo obszernej ochrony ze strony swoich braci zostaje porwana przez nieogarniętego nastolatka i wywieziona do lasu, po czym chroni się używając pałeczek od chińszczyzny XD. Nie powiem, rozśmieszył mnie strasznie ten fragment, był tak absurdalny, że aż śmieszny. Kolejny absurdalny fragment – pojawia się Adrien Santana. Ludu. O zakończeniu już nie chcę wspominać komentując je jedynie słowem XD.

3. Postać Hailie. Dawno nie miałam do czynienia z tak tępą bohaterką. Ja wiem, że ona jest nastolatką, wiele przeszła, nagle znalazła się w niekomfortowej sytuacji i nie może przywyknąć do nowego położenia. No ale czasem jej zachowania niezwykle mnie śmieszyły, a miały raczej sprawić, że powinnam jej współczuć. Przykład: dziewczyna prawie została zabita przez kwas podesłany przez niewiadomo-kogo, co więc postanawia jej opiekun prawny? Zaleca pozostanie w domu i naukę zdalną, jednak nasza Haillie nie akceptuje takiej decyzji, tupie nóżką, bo ona chce iść do szkoły. No okej.

Tak jak napisałam wcześniej, na pewno przesłucham kolejne części z tej serii, ponieważ czasem świetnie się na niej bawię nie mogąc momentami wytrzymać ze śmiechu, jak też nie lubię porzucać rozpoczętych serii. W jakiś pokrętny sposób przyzwyczaiłam się do tej toksycznej rodziny i mam nadzieję, że w końcu pani Marczak nauczy się poprawnie formułować zdania, dzięki czemu lektura będzie o wiele lepsza.

Opisując swoje wrażenia po lekturze poprzedniej części Królewny nie sądziłam, że część druga będzie nudniejsza, niż jej poprzedniczka. Książka ta do niczego nie zmierza, nic się w niej nie działo (no poza jedną, dwiema istotnymi scenami). Naprawdę próbuję pojąć o co dokładnie chodzi w popularności tej serii. Dla mnie „książki” pani Marczak dostarczają niepohamowaną rozrywkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba jedna z lepszych części całej serii! Być może z uwagi na miejsce akcji, ponieważ od zawsze szpital kojarzy mi się z niepokojącą atmosferą i dość smutną historią, także umiejscowienie historii w tym miejscu uważam za niezwykle trafione. Odnoszę również wrażenie, że im dalej pogrążamy się w historię niefortunnych zdarzeń z życia rodzeństwa Baudelaire, tym mroczniejsza ona jest, tym głębiej zanurzamy się w rozterki moralnie i tym samym, jest to coraz bardziej ciekawe i coraz lepiej opisywane.

Jedna z niewielu części serii, w której od samego początku aż do końca nie opuszczało mnie napięcie i bardzo niepokojąca atmosfera. Każda książka z tej serii jest niepokojąca i poruszająca za serce, szybko się te książki czyta, jednakże „Szkodliwy szpital” wciągnął mnie na tyle, że przez całość bardzo płynnie, sprawnie przepłynęłam. Ponownie jestem w szoku jak intrygującą i niezwykle mroczną wyobraźnią posługuje się autor tych książek sprawiając, że czasem czuję gęsią skórkę na myśl o tym, co czytam. Niby zwykła seria literatury dziecięcej, ale napisana tak makabrycznie, że można wszystko poczuć na własnej skórze. Podobał mi się również rozwój charakterów postaci, ponieważ każdy z rodzeństwa dojrzewa w błyskawicznym tempie, by móc zniszczyć Hrabiego Olafa i dowiedzieć się o sobie czegoś więcej. Ich wybory nie zawsze są moralnie dobre, jednak w pełni przeze mnie akceptowalne, a scena na stole operacyjnym to jedna z najlepiej napisanych w tej serii. Napięcie nie miało kiedy mnie opuścić.

Przyczepiłabym się jedynie do zakończenia, które znowu jest schematyczne, Hrabia Olaf to strasznie beznadziejny i głupi bohater, niemyślący złoczyńca, ale w pewien sposób ruch, na który odważyły się sierotki, niebywale mądry i dzięki temu fabuła może zostać poprowadzona w ciekawe rejestry, na co liczę w kolejnej części.

Chyba jedna z lepszych części całej serii! Być może z uwagi na miejsce akcji, ponieważ od zawsze szpital kojarzy mi się z niepokojącą atmosferą i dość smutną historią, także umiejscowienie historii w tym miejscu uważam za niezwykle trafione. Odnoszę również wrażenie, że im dalej pogrążamy się w historię niefortunnych zdarzeń z życia rodzeństwa Baudelaire, tym mroczniejsza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od samego początku przedstawiona historia mi się nie podobała, nie mogłam się w nią wkręcić, jednak dawałam książce kilka szans, zważywszy na to, że zbiera ona dość niezłe oceny. Chciałam w końcu poczuć całą opowieść, ale przyznam szczerze, że nie odnalazłam się w niej i zwyczajnie mi się ona nie podobała. Losy bohaterów w pewnym momencie zaczęły mnie zupełnie nie obchodzić i średnio ciekawiło mnie, jak ta powieść się zakończy.

Do książki byłam nastawiona bardzo pozytywnie, zważywszy na fakt, że debiut autorki mi się podobał. Obecnie jednak nie podoba mi się reklama książek Kubickiej, bo gdy czytałam „Hey, I slept with your crush” autorka prosiła o wyrozumiałość, bo był to jej debiut – który okazał się naprawdę dobry, jednak na chwilę po promocji HISWYC rozpoczęła się promocja jej dalszych książek i poprzednie były określane słabszymi, każdy o nich zapominał i nagle nie były one jakieś wybitne. I okej, tak wyglądają standardy w promocji tego ‘wydawnictwa’, jednakże poczułam się lekko zniesmaczona i ostatecznie rozczarowałam się treścią nowej powieści Julii. Bo, jasne, pojęcie lubienia danego tytułu jest kwestią bardzo subiektywną, ale nie warto zaprzeczać faktowi, że reklama ma wpływ na odbiór danej pozycji. Z tego względu czuje lekki niesmak, ale przechodząc do tego, co najważniejsze – a więc książki „Coffee & Cigarettes”.

Powieść ta wyszła z ciekawego pomysłu, jednakże została bardzo źle poprowadzona. Pierwszym, co rzuca się w oczy jest zmiana narracji Kubickiej. W HISWYC była to perspektywa pierwszoosobowa, w CAC z kolei od razu widzimy sytuacje z punktu widzenia trzecioosobowej narracji. No i z tego względu od samego początku do wydarzeń wkradł się niezwykły chaos. Momentami było to tak nieczytelnie napisane, że musiałam zastanowić się, co autorka chciała tym zabiegiem przekazać. Dość oszczędnie opisała zawiłości charakteru głównych bohaterów i ta forma nie ułatwiła jej zadania wejścia głębiej w ich myśli.

Książka jest również niezwykle rozwleczona, choć nie ma do przekazania praktycznie żadnej fabuły, czy jakiegoś innego spojrzenia na dany temat. Nie wyróżnia się na tle innych młodzieżówek, jest poniekąd generyczna i bardzo przewidywalna. Część pierwsza powieści podobała mi się bardziej, niż druga, z uwagi na to, że w części drugiej akcja została poprowadzona do absurdalnych rejestrów, co niweczyło całkowicie wszelkie pozytywne uczucia, jakie do tej historii posiadałam. Ostatnie strony troszkę poratowały całość, jednak nie na tyle, bym ochoczo czekała na tom drugi tej serii (o ile takowy powstanie, jeśli tak, to dla mnie będzie to książka napisana „na siłę”, ponieważ zakończenie CAC jest w punkt).

Żeby dana powieść trafiła do mnie muszę znaleźć jakąś cechę wspólną z głównym bohaterem. W tym przypadku niestety tak się nie stało. Losy Marylin i Gabriela były mi zupełnie obojętne, ich charaktery nie wyróżniały się niczym. Nawet ta zadziorność dziewczyny czy sarkazm i ironia wbudowane w każdy element rozmowy zupełnie do mnie nie trafiły. Czasem miałam wrażenie, że Marylin jest za bardzo papierowa, buntownicza na siłę. Jej decyzje często były nielogiczne, bardzo głupie, byle tylko w historii częściej pojawiał się Gabriel. Ten z kolei również mnie nie zachwycił, ot, typowy, wattpadowy, toksyczny bad boy z ciężką i niesprawiedliwą przeszłością, który – w odróżnieniu od typowego bad boya – potrafi świetnie operować słowem mówionym. Cała akcja związana z tymi bohaterami była w pewnym momencie napisana od linijki, wedle schematów wattpada (plus nieumiejętne i zupełnie niepotrzebne poprowadzenie wątku a’la gangsterskiego).

Pierwszy raz w piórze Kubickiej zauważyłam, że jej pomysły są bardzo generyczne i taki wniosek mnie lekko zabolał. Z tego względu nie wiem, czy sięgnę po dalsze książki jej autorstwa, bo – jak wspominałam na początku – nie przekonuje mnie promocja jej powieści i umniejszanie wartości poprzednich, ale być może autorka czymś jeszcze kiedyś mnie zaskoczy. Liczę na to, tymczasem zostaję z nią w dość zawiłych stosunkach.

Od samego początku przedstawiona historia mi się nie podobała, nie mogłam się w nią wkręcić, jednak dawałam książce kilka szans, zważywszy na to, że zbiera ona dość niezłe oceny. Chciałam w końcu poczuć całą opowieść, ale przyznam szczerze, że nie odnalazłam się w niej i zwyczajnie mi się ona nie podobała. Losy bohaterów w pewnym momencie zaczęły mnie zupełnie nie obchodzić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Terry Pratchett jest autorem bardzo specyficznym. Jego wyobraźnia nie zna granic i sprawia, że czytając napisane przez niego historie niejednokrotnie czytelnik łapie się za głowę, zachwycony często świetnymi pomysłami. Autor dał mi się poznać poprzez twórczość skierowaną do dzieci, gdy przeczytałam jego zbiory opowiadań, tj. „O jaskiniowcu, który podróżował w czasie” czy „Sztuczna broda Świętego Mikołaja”. Książki te pokazały jego wielkie poczucie humoru, które niezwykle do mnie trafiło, choć nie uważam, że opowieści te powinny czytać dzieci. Tak też jest z „Zadziwiającym kotem Maurycym”, choć autor napisał tę powieść z myślą o najmłodszych, nie sądzę by była dla nich odpowiednia, ponieważ zawiera wiele żartów i trudnych tematów, które bardziej zachwycą i przekonają do siebie starszych czytelników.

Przyznam szczerze, że do książki bardzo długo się przekonywałam. Z początku zupełnie mi ona nie odpowiadała, doszło do tego, że pierwsze strony czytałam chyba przez dwa tygodnie i dopiero od sześćdziesiątej strony, coś między mną, a powieścią „kliknęło” i zaczęła mi się ona podobać. Nie od razu więc pojęłam, co dokładnie się dzieje w przedstawionym świecie, ale gdy już przyzwyczaiłam się do absurdów i przerażającego Świata Dysku, wpadłam totalnie i przeczytałam książkę na praktycznie jednym posiedzeniu. Podobał mi się przedstawiony świat, został on świetnie zbudowany, z wieloma szczegółami i ciekawymi wątkami. Zmiana ról i narracja ‘zwierzęca’ w punkt, niektóre aspekty powieści złapały mnie za serce.

Historia może nie jest jakaś oryginalna, bo łatwo było mi przewidzieć następujące po sobie wydarzenia, ale mimo wszystko bawiłam się bardzo dobrze. Zarzuty mam głównie do postaci kota Maurycego, którego nie mogłam często znieść. Za bardzo chełpił się swoimi zdolnościami, choć z natury był dość leniwy i bez niego akcja by była jeszcze lepsza. Na plus postać Śmierci, uwielbiam typa i to, że gdy się pojawiał jego słowa zawsze były pisane z wielkich liter. Dodawało to klimatu. Ze względu na jego postać zastanawiam się nad rozpoczęciem Świata Dysku (choć wiem, że raczej tego nigdy nie zrobię), albo chociaż niektórych części z jego udziałem.

To, co najbardziej mnie ujęło w tej książce to niepowtarzalne poczucie humoru Pratchetta. Pisarz głównie stosował żarty sytuacyjne, ale, kurczę, jakie to było śmieszne. Absurdalne, ale śmieszne i z tego powodu myślę, że o tej książce będę miała dobre zdanie, choć wiem, że to zwykła, bardzo prosta, rozrywka.

Tylko nie rozumiem jednego, uwaga skierowana do redaktorów – jak można nie wykorzystać potencjału powieści i żartu sytuacyjnego i nie nazwać książki „Zadziwiający kot MIAUrycy”? 😎

Terry Pratchett jest autorem bardzo specyficznym. Jego wyobraźnia nie zna granic i sprawia, że czytając napisane przez niego historie niejednokrotnie czytelnik łapie się za głowę, zachwycony często świetnymi pomysłami. Autor dał mi się poznać poprzez twórczość skierowaną do dzieci, gdy przeczytałam jego zbiory opowiadań, tj. „O jaskiniowcu, który podróżował w czasie” czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kolejna książka, co do której mam mieszane uczucia. Chciałam ją przeczytać już od dawna, ponieważ niezwykle interesuje mnie film stworzony na jej podstawie, jak również lubię twórczość Kinga. Autor niejednokrotnie zaskakuje mnie swoją wybujałą (i czasem wręcz absurdalną) wyobraźnią. Niestety, muszę szczerze przyznać, że „Misery” jest dla mnie rozczarowaniem. Niektórych akcji, jakie się wydarzyły w książce, nie sposób zapomnieć, zważywszy na to jakie wrażenie na mnie wywarły.

A więc po kolei. Przede wszystkim, King zawsze podnosi wysoko poprzeczkę, niemalże do granic przyzwoitości. Tym razem jednak niektóre pomysły pisarza były niebywale obrzydliwe. Sama koncepcja na fabułę książki zdawała się bardzo prosta, ot nic odkrywczego, zwłaszcza, że poniekąd w początek opowieści bardzo prosto jest uwierzyć. Powieść zaczyna się realistycznie, jednak dalsza jej część, praktycznie całość książki, jest zwyczajnie absurdalna i obrzydliwa. King bardzo mocno przeciągnął fabułę na nic nieznaczące fragmenty, które tylko nużyły i przedłużały całość – niektóre momenty ciągną się jak flaki z olejem, nie zmierzając praktycznie donikąd. Autor wyszedł ze świetnego założenia, bo postać Annie Wilkes, zagorzałej fanki powieści obyczajowych o Misery, zdobyła już status kultowej bohaterki. Nic dziwnego, ponieważ to bardzo dobrze zbudowana postać, ponieważ poznając ją czytelnik wyczuwa od samego początku, że coś w niej jest niepokojącego, a dalsze akcje i jej odchyły bardzo do niej pasują tworząc krwistą bohaterkę, psychopatkę, której czytelnik faktycznie się boi. Jej przemyślenia niejednokrotnie powodowały u mnie gęsią skórkę i wewnętrzny niepokój. Autor stworzył naprawdę świetny portret psychologiczny tej postaci.

Moim największym zarzutem do tej powieści jest kreacja głównego bohatera. Paul Sheldon to postać miałka, bardzo nudna, która nie ma praktycznie żadnej pozytywnej cechy w sobie. Jego przemyślenia są obrzydliwe, do tego stopnia, że czasem musiałam przerywać lekturę. Ciekawiła mnie dalsza część, ale nie mogłam przedłużać lektury, bo nie udawało mi się znieść wynurzeń Paula, które często nie miały żadnego sensu, były po prostu o niczym. Ciężko mi było mu kibicować, choć nie zasłużył na los, jaki King mu sprawił w tej książce. Nie podobał mi się jego stosunek do kobiet, jego roszczeniowa postawa i ogólnie sposób myślenia.

Przechodząc do akcji, to ponownie muszę powiedzieć, że była w pewien sposób fascynująca, wciągająca, choć niektóre rozwiązania fabularne niebywale absurdalne. Logika dawno opuściła tę książkę i do tej pory nie wiem o co chodziło w niektórych scenach tej powieści. Niemniej, podziwiam Kinga za pewne momenty z tej książki, które spowodowały u mnie szybsze bicie serca, zaskoczyły mnie i sparaliżowały. Jest to jedna z niewielu powieści króla grozy, która naprawdę mnie przestraszyła. Klimacik był naprawdę świetny, napięta atmosfera nie raz i nie dwa zatrzymywała mnie w akcji powieści i sprawiała, że słuchałam dalej próbując przekonać się do całości.

Pomijając strach, główną emocją, która towarzyszyła mi podczas lektury (a właściwie słuchania tej książki, w papierze możliwe, że bym się poddała) było obrzydzenie. Wiele akcji, tematów, wątków podjęte w tej powieści było zwyczajnie odstraszających i obrzydliwych. Ponadto King opisywał to zbyt dokładnie, co tylko podwajało ohydność przedstawianych wydarzeń.

Na pewno obejrzę film z Kathy Bates, zwłaszcza, że uwielbiam tę aktorkę, a produkcja zdobyła status kultowej, jednak do książki nigdy nie powrócę. King jest autorem specyficznym, ale niedługo będę musiała zabrać się za nadrabianie niektórych pozycji z jego twórczości, niestety „Misery” nie mogę polecić nikomu, no chyba, że nie obrzydzają was tak prosto i szczegółowo opisywane dziwne koncepcje.

Kolejna książka, co do której mam mieszane uczucia. Chciałam ją przeczytać już od dawna, ponieważ niezwykle interesuje mnie film stworzony na jej podstawie, jak również lubię twórczość Kinga. Autor niejednokrotnie zaskakuje mnie swoją wybujałą (i czasem wręcz absurdalną) wyobraźnią. Niestety, muszę szczerze przyznać, że „Misery” jest dla mnie rozczarowaniem. Niektórych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejny tom, który cieszy z uwagi na to, że jest pełen akcji i walk. Tym razem od samego początku czytelnik może być wciągnięty w kolejny pojedynek i czekać na rozwinięcie technik walk różnych zawodników. Ponownie jest kilka śmiesznych scen, które zawsze mnie bawią, jak chociażby to, że bohaterowie rozmawiają ze sobą cały rozdział, czasem oddają między sobą ciosy, by pod koniec dalszego rozdziału padła deklaracja, że „teraz to tak na poważnie będziemy walczyć, bez żadnych ograniczeń”. Kolejną „śmieszną” akcją jest całe clue serii, czyli, że nieważne co zrobią przyjaciele Goku, zawsze to on musi być ich wybawcą, takim typowym męskim odpowiednikiem Mary Sue.

To, co znowu podobało mi się w całej serii to to, że autor ponownie przedstawił tok rozumowania głównego bohatera. Goku nie grzeszy mądrością, a wręcz jest bardzo dziecinny i głupiutki, ale trzeba mu przyznać, że zna się na swoim fachu. W trakcie walki bardzo szybko analizuje przeciwnika tak, by pozbawić go tchu, znaleźć jego słaby punkt i dość sprawnie go pokonać. Na plus również postać Szatana Piccolo, który pokazał, że potrafi być niezwykle brutalny.

Z wad tego zeszyciku to standardowo: zakończenie, które znowu ma utrzymać czytelnika w napięciu (wiadomo, to tylko rozrywka, więc się troszkę czepiać muszę) oraz pewien aspekt, a mianowicie brak logiki w niektórych akcjach. Bo troszkę nie rozumiem dlaczego smocze kule mają ożywić Wszechmogącego, skoro wcześniej podane było, że ten, kto stworzył te małe cuda musi żyć, by życzenie mogło się spełnić (no chyba, że mieszają mi się informacje). No ale ponownie, mimo wszystko to bardzo pozytywna rozrywka, która pozwala na zanurzenie się w fantastycznym świecie przygód Son Goku i z tego względu chętnie do niej wracam przymykając oko na kilka głupotek.

Kolejny tom, który cieszy z uwagi na to, że jest pełen akcji i walk. Tym razem od samego początku czytelnik może być wciągnięty w kolejny pojedynek i czekać na rozwinięcie technik walk różnych zawodników. Ponownie jest kilka śmiesznych scen, które zawsze mnie bawią, jak chociażby to, że bohaterowie rozmawiają ze sobą cały rozdział, czasem oddają między sobą ciosy, by pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W zbliżonym do siebie czasie przeczytałam dwie młodzieżówki niezwykle do siebie podobne pod względem fabuły i poruszanych problemów. Z tą jednak różnicą, że lektura „Practice girl” podobała mi się, podczas gdy „Perfect on paper” była jedną z najgorszych młodzieżówek, jaką miałam okazję przesłuchać (w papierze zapewne bym ją porzuciła lub była tego bardzo bliska). Z czego to wynikło? Przede wszystkim z tego, że bohaterka w „Practice girl” była sensowna, logiczna, miała powody (nieprzepracowane traumy), przez które mogła niektórych drażnić (choć to właśnie te powody czyniły ją bardziej „ludzką”), a Darcy z „PoP” to postać, z którą nie chciałabym się spotkać nigdy, z którą nie potrafiłabym się utożsamić czy też jej kibicować.

„Practice girl” porusza nieziemsko trudne problemy, o których mało kiedy mówi się w książkowym świecie. Bohaterkami młodzieżówek zazwyczaj są typowe piękności, podczas gdy Jo Beckett, z racji na uprawiany sport, nie ma standardowych wymiarów. Jest to jej cecha wyróżniająca, o której autorka nie pozwala nam zapomnieć. Książka ta otworzyła mi oczy na niektóre ważne aspekty, głównie związane z seksualnością młodych ludzi czy dotyczące stereotypowego postrzegania kobiet i mężczyzn. Powieść skupia się na roli młodej kobiety w ‘męskim’ sporcie. Jo nie tylko musi poradzić sobie z problemami sercowymi, ponieważ w jej prywatnym życiu rodzinnym ciągle występuje wiele zmian. Dziewczyna do tej pory nie przepracowała żałoby po niedawno zmarłym ojcu, który dla niej był ideałem. Nie jest pewna swojej roli w męskim świecie, jak również nie może znaleźć wsparcia wśród najbliższych przyjaciół.

I choć wiem, że Jo nie jest postacią bez wad (jak każdy z nas), tak podczas lektury ciągle jej kibicowałam, trzymałam kciuki, by jej problemy w końcu pozytywnie się rozwiązały, by w końcu dziewczyna zaznała szczęścia, ponieważ przez lata była traktowana bardzo niesprawiedliwie przez swoich rówieśników. Sama również oceniała innych przez pryzmat stereotypów, ale w pewnym momencie potrafiła przejrzeć na oczy, zmienić się, zobaczyć inną perspektywę i przeprosić za swoje zachowanie. Zupełnie inne odczucia miałam w stosunku do Sama, najlepszego przyjaciela Jo, który przez lata wykorzystywał ją i traktował jak ‘plan B’. Gdy tylko się pojawiał, przewracałam oczami, zwłaszcza, że Sam to postać, która od samego początku aż do końca nie przechodzi przemiany i dalej rani swoich bliskich.

Ogólnie uważam, że kreacja większości bohaterów wyszła autorce niezwykle dobrze. Praktycznie każda z postaci miała swój własny, unikatowy charakter, nawet postacie w tle były ‘jakieś’. Uwielbiam postać Daza i całą jego historię, nie pozbawioną cięższych tematów. Chłopak niejednokrotnie pokazywał się z najlepszej strony rozumiejąc zachowanie Jo i wspierając ją w różnych trudach. Uwielbiam ich relację, która rozwijała się w bardzo powolnym tempie, idealnym dla nich. A otwarte zakończenie ich wątku, no po prostu urocze to było (choć autorka mogłaby bardziej pochylić się nad aspektami związanymi z rodziną chłopaka itd.).

Najważniejszym aspektem powieści są jednak tematy, które Estelle Laure poruszyła. Każdy z tych tematów został prawidłowo rozwinięty, pozostawiając furtkę do dalszej interpretacji czytelnika. Podobało mi się przedstawienie relacji Jo z ojcem, który, choć dla niej był idealnym ojcem i trenerem, jej matce sprawiał wiele problemów. Autorka pokazała, że nawet idealne związki się kończą, a po rozstaniu partnerzy mogą utrzymywać dobre relacje ze sobą, będąc odpowiedzialnymi rodzicami. Uwielbiam również postać Kevina, ojczyma Jo, któremu bohaterka nie dawała szans, a ten mimo wszystko nie poddawał się – nie próbował zastępować jej ojca, ale wspierał w każdej decyzji i w jakikolwiek sposób próbował lepiej ją poznać. Kolejną wartością poruszaną w tej książce jest, ogólnie mówiąc, temat girl power, ponieważ mimo wielu nieporozumień, bohaterki potrafiły wspierać się, gdy chodziło o ważne dla nich sprawy.

„Practice girl” to niezwykle mądra i wartościowa książka, która potrafi zachwycić nie tylko nastoletniego czytelnika. Z racji na poruszanie tematów seksualności (i świetnego, niezwykle przystępnego, sposobu na przekazywanie różnych wartości z tym związanych) skierowana jest raczej dla czytelników 16+. Na kartach powieści każdy może znaleźć cząstkę siebie, książka daje wiele do myślenia jednocześnie pozwalając na odprężenie. Dla mnie osobiście jest to odkrycie z kategorii młodzieżówki, bo dawno tak dużo nie rozmyślałam na tak „lekkiej” książce. Zdecydowanie comfort read, często wracam do niej myślami. Z całego serca mogę polecić, bo naprawdę powieść ta mnie dość mocno oczarowała.

W zbliżonym do siebie czasie przeczytałam dwie młodzieżówki niezwykle do siebie podobne pod względem fabuły i poruszanych problemów. Z tą jednak różnicą, że lektura „Practice girl” podobała mi się, podczas gdy „Perfect on paper” była jedną z najgorszych młodzieżówek, jaką miałam okazję przesłuchać (w papierze zapewne bym ją porzuciła lub była tego bardzo bliska). Z czego to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaskakujący dobry tomik, pełen akcji i ciekawych rozwiązań. W trakcie przeglądania nie ma nudy, ciągle się coś dzieje. Jest to kontynuacja turnieju rozpoczętego w tomie poprzednim. Malutki zbiór obfituje w kilka wydarzeń, przemyśleń i kultowych starć. Niektóre dość nudne, jednak w większości były to w miarę ciekawe pojedynki.

Najnudniejszą walką dnia z pewnością była ta Ten Shinhana z Tao PaiPaiem. Była ona zupełnie bez zacięcia, nie angażująca, choć cieszy, że Ten Shinhan ponownie utarł nosa swoim dawnym mentorom. I choć uwielbiam Chi-Chi w tym tomie, jest mi troszkę smutno, że autor później nie będzie zauważał w niej tych silnych cech charakteru i jej rolę sprowadzi do obowiązków gospodyni domowej, która ciągle krzyczy na męża czy syna(ów). Scena, w której Goku zaczyna pojmować, w co się wpakował, przepiękna i bardzo śmieszna (uwielbiam). Chłop dostał nauczkę, że nie powinien zawsze być taki uczynny i każdemu obiecywać rzeczy, o których tak naprawdę nie ma pojęcia. Momentami męczyła mnie tu formuła – kończenie rozdziału w środku pojedynku i przekonywanie wzajemnych konkurentów, że teraz to już będą walczyć na poważnie, to nie przelewki itp. Takie gadanie jest dla mnie niezwykle męczące.

W tym tomie było również kilka zaskoczeń, jak chociażby tożsamość Shena i wyjaśnienie, dlaczego podjął się on walk w trakcie turnieju, w jakim celu chce „wygrać” z pewną osobą. Zaskoczyło mnie również rozsądne wyjaśnienie Goku – co prawda, typ zawsze potrafi myśleć w trakcie walki, ale jakoś zawsze to zadziwia. Tym razem przedstawił rozsądne argumenty w walce z Ten Shinhanem, choć nie pokazał wszystkiego, na co go stać i za to go szanuję (pomijając fakt, że zarówno Ten Shinhan, Kuririn czy Yamcha nie są dla niego godnymi przeciwnikami).

Praktycznie każdy pojedynek w tym tomie pokazuje wysoki poziom zawodników. Każdy z nich jest silny na swój sposób, choć może nie trafiają idealnie w dobranych dla siebie przeciwników. Dają jednak z siebie wszystko, przez co ten tomik czyta się (ogląda tak właściwie) niezwykle szybko i przyjemnie. A zakończenie sprawia, że nie można wręcz doczekać się kolejnego tomu, zapowiada się fascynująca kolejna walka, której nie można przegapić.

Zaskakujący dobry tomik, pełen akcji i ciekawych rozwiązań. W trakcie przeglądania nie ma nudy, ciągle się coś dzieje. Jest to kontynuacja turnieju rozpoczętego w tomie poprzednim. Malutki zbiór obfituje w kilka wydarzeń, przemyśleń i kultowych starć. Niektóre dość nudne, jednak w większości były to w miarę ciekawe pojedynki.

Najnudniejszą walką dnia z pewnością była ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka wzięła mnie z totalnego zaskoczenia. Już pomijając to, w jaki przedziwny sposób wpadła w moje ręce, z racji na to, że stronię od książek „około religijnych”. Wiedziałam, jaką personą był ks. Jan Kaczkowski, jednak mimo wszystko, nie sądziłam, że powieść ta wywoła we mnie tyle emocji na raz.

Mówiąc szczerze, wiele trudności sprawia mi napisanie ów opinii, ze względu na to, że nie mogę pozbierać swoich myśli. Mimo, że od lektury już troszkę czasu minęło, nadal wiem, co mnie w niej zachwyciło, jak też jakie emocje towarzyszyły mi w trakcie czytania. To książka, która nie bierze jeńców i bardzo prostym językiem, nie pozbawionym brutalności, pełnokrwiście opisuje relację Johnny’ego z Patrykiem Galewskim. Myśląc o niej w kącikach oczu wzbierają mi łzy, choć równocześnie nie mogę przestać się śmiać przypominając sobie niektóre zdarzenia z książki. To niebywale wzruszająca opowieść, napisana z wielką miłością i poczuciem humoru. Chwyta za serce, i do końca lektury, a nawet już po niej, nie potrafi puścić ze swoich opiekuńczych objęć.

W głównej mierze „Johnnego” cenię za szczerość. Autor nie zataja przed czytelnikiem żadnego faktu. Patryk Galewski prowadził bardzo barwne życie, pełne wielu niemoralnych wyskoków. Opisując je rozmówcy po latach nie stroni jednak od tych lżejszych, przyjemniejszych momentów, jak również nie ukrywa krytyki swojego ówczesnego zachowania. Książka opowiada niezwykle świetną opowieść, przez którą płynie się niesamowicie nawet jeśli nie jest się mocno powiązanym z Kościołem, ponieważ ks. Jan Kaczkowski dla wielu był (i słusznie) superbohaterem, inną twarzą znienawidzonej przez wielu placówki. Swoimi działaniami zasługiwał (nadal zasługuje) na o wiele większy rozgłos. To postać nieszablonowa, która łamie stereotypy i pozwala człowiekowi być człowiekiem. Nie ocenia, a poprzez rozmowę i zrozumienie stara się poprawić los bliźniego.

Nie jestem w stanie zliczyć ile razy popłakałam się na tej powieści. Albo ile razy śmiałam się przez łzy. I nie jest to ckliwa historia, co niektórzy pewnie będą jej zarzucać. Książka ta otwiera w sercu te drzwi, o istnieniu których nie wiedziałam. To też kopalnia cytatów, każda myśl płynąca z opowieści jest przepiękna i warta zapamiętania. A film na podstawie losów Patryka zdecydowanie warty poznania, świetnie poprowadzony, i z pasją zrealizowany. Gorąco Wam polecam lekturę, uważam, że się nie zawiedziecie, nawet jeśli nie jesteście wierzący. O „Johnnym” zdecydowanie powinno być głośniej, także polecam jeszcze raz z całego serca.

Ta książka wzięła mnie z totalnego zaskoczenia. Już pomijając to, w jaki przedziwny sposób wpadła w moje ręce, z racji na to, że stronię od książek „około religijnych”. Wiedziałam, jaką personą był ks. Jan Kaczkowski, jednak mimo wszystko, nie sądziłam, że powieść ta wywoła we mnie tyle emocji na raz.

Mówiąc szczerze, wiele trudności sprawia mi napisanie ów opinii, ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W trakcie słuchania tej powieści byłam nią oczarowana. Gdy ją skończyłam, nadal zastanawiałam się nad kilkoma poruszanymi w niej wątkami. Teraz jednak, gdy emocje już opadły i od lektury trochę czasu minęło, muszę stwierdzić, że ta książka była dość średnia, wiele z niej zapomniałam i uleciała dość szybko z mojej pamięci, co nie jest dobrym znakiem. To moje pierwsze spotkanie z Emily Henry, które poniekąd mogę zaliczyć do udanych.

Nie jestem fanką romansów, choć ostatnio próbuję się przekonać do tego gatunku. Biorąc się za „Book lovers” nie wiedziałam tak naprawdę, z czym będę miała do czynienia. Znałam tylko ogólniki z fabuły, które od razu mnie przekonały do sięgnięcia po tę powieść. Początek mnie zachwycił i szybko wprowadził w klimat książki, prolog był naprawdę obiecujący. Spodobał mi się charakter głównej bohaterki, która mimo wielu przeżyć zaciska zęby i udaje, że nie obchodzi ją, że niektórzy nazywają ją królową lodu, a faceci uciekają od niej do nowo poznanej bratniej duszy w małym miasteczku. Ponadto nigdy nie czytałam książki odnośnie działań podejmowanych w wydawnictwie, więc też był to ciekawy pomysł. Tylko, wydaje mi się, że na tym fajnym pomyśle się skończyło.

Książka porusza dosyć ważne i trudne tematy (relacja Nory z matką, wychowywanie własnej siostry, dzieciństwo Charliego i jego sytuacja z rodzicami, itp.), ale jej tempo jest stanowczo zbyt szybkie. Momentami nie było chwili by złapać oddechu, by przyswoić podawane informacje. Rozwijający się między Norą a Charliem romans odbywał się stanowczo za szybko, a opisy ich zbliżeń niejednokrotnie powodowały u mnie ciarki żenady. Nie było to napisane najgorzej, jednakże momentami bywało niebywale obrzydliwie i niekomfortowo. No i też często nie miało to sensu, po prostu rzucenie kolejną sceną łóżkową, by była. Nora z czasem stała się dla mnie postacią odpychającą i gdzieś w końcówce nie mogłam już jej znieść. Ponadto rozwiązywanie niektórych wątków było bardzo szybkie, przez co odniosłam wrażenie, że autorka próbowała złapać kilka srok za ogon i zapomniała, że jakoś sensownie musi wybrzmieć finał powieści.

Mam mieszane opinie odnośnie tej książki. Miała coś w sobie, początek zdecydowanie obiecujący, ale realizacja w niektórych miejscach totalnie leży. Spodziewałam się chyba innej historii, jak też innego tempa akcji. Może to również wynikać z faktu, że nie lubię romansów (zwłaszcza, jak „romans” opiera się tylko na łóżku), jednakże nie można odmówić, że „Book lovers” to dość urocza, zabawna i błyskotliwa opowieść niepozbawiona wielu wad. Słuchało mi się jej bardzo szybko, choć nie do końca (czasem) przyjemnie (stanowczo za dużo scen z alkoholem, jakoś mnie to razi zawsze). Na pewno sięgnę po coś innego od Emily Henry, choć słyszę o autorce dość dwojakie opinie – warto jednak przekonać się na własnej skórze i wyrobić własną opinię.

W trakcie słuchania tej powieści byłam nią oczarowana. Gdy ją skończyłam, nadal zastanawiałam się nad kilkoma poruszanymi w niej wątkami. Teraz jednak, gdy emocje już opadły i od lektury trochę czasu minęło, muszę stwierdzić, że ta książka była dość średnia, wiele z niej zapomniałam i uleciała dość szybko z mojej pamięci, co nie jest dobrym znakiem. To moje pierwsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W końcu udało mi się zakończyć przygodę ze Slammed od Colleen Hoover. „This girl” czytałam po raz pierwszy, podczas gdy dwie poprzednie książki z tej serii poznawałam na nowo (po raz drugi). Niezmiernie cieszę się, że dotrwałam do końca tej lipnej i niezwykle słabej serii. Trzecia część Slammed nie powala, powiem więcej: nie widzę sensu w tym, że powstała, nie wnosi praktycznie NIC do fabuły poprzednich tomów, a wręcz niszczy poprzednie części. To zdecydowanie najsłabsza książka z dorobku Hoover, najsłabsza część serii, którą nie warto nawet zaczynać czytać. Naprawdę.

„This girl” jest zwyczajnym skokiem na kasę. Autorka po raz kolejny nie wniosła nic ciekawego do historii Lake i Willa. Akcja zakrawa o absurd, jest bardzo żenująca, żałosna i niepotrzebna. Przede wszystkim w „This girl” NIC, naprawdę NIC się nie dzieje (no poza kolejnymi chorymi i toksycznymi akcjami Willa i Layken). W tej książce autorka postanowiła powrócić do wydarzeń z poprzednich części w ramach opisania ich perspektywą Willa. Para spędza miesiąc miodowy, podczas którego rozmawiają o początkach swojej znajomości oraz trudnościach, jakie napotkali na początku swojego związku. I niby okej, tylko, że czytelnik nie dowiaduje się niczego nowego, bo wszystkie przedstawione historie to powtórka z lichej rozrywki (którą były dwie poprzednie części). Poprzez opowieść Willa dowiedzieć można było się o jego chorych, drażniących akcjach. Dla mnie cała książka to pójście przez Hoover na łatwiznę – nie miała pomysłu, ale fani chcieli kolejnej części, więc jakieś tam wypociny napisała, ale przy okazji ponownie zniszczyła swoich bohaterów, którzy po tej części są stanowczo antypatyczni. Lake i Will ponownie zachowują się jak rozwydrzone dzieci, a nawet gorzej. Zakończenie serii wolałabym pominąć milczeniem, ale też do tego dojdę.

Will. Co za beznadziejna postać, nie wiem co kiedyś w nim widziałam, naprawdę. Dawno nie miałam styczności z tak dziecinnym i toksycznym facetem. Podczas wspominek mężczyzna wyznaje swojej żonie, że miał do niej pretensje, bo ta chodziła do szkoły, w której ten uczył – sądził, że jest starsza. No okej, ale chyba podczas pierwszego spotkania mógł o to ją zapytać, a nie potem robić dramy. Najbardziej jednak rozśmieszyła mnie sytuacja, w której autorka pokazała, że para idealnie do siebie pasuje – oboje są tak samo drażniący i niedojrzali. Chodzi mi tu o wspominkę nieudanej randki Willa z dziewczyną, do której nic nie czuł i powiedział jej to od razu, bo chciał być fair w stosunku do niej, jak i do Lake. Po usłyszeniu o tym, „dorosła” Lake wścieka się, tupie nóżką (dosłownie!), zamyka się w łazience i ma napad licealnego szału, bo jest zazdrosna – wówczas nie mogła być z Willem, przeżywała to strasznie, a on myślał o innej. Logika left the chat. A jaka była reakcja Willa na wybuch żony? Uderzenie w drzwi łazienki kopniakiem XDDD.

Will to postać niebywale problematyczna, a ta część po raz kolejny opowiadana jest z jego perspektywy, dzięki czemu autorka ponownie przedstawia jego manię kontroli nad Lake. Bo nie wiem w sumie jak inaczej wytłumaczyć jego wahania nastroju – czasem odpychał Layken (bo przecież jest jej nauczycielem i nie wolno tak), by potem w przypływie szału i zazdrości rzucać się na nią, by potem znowu ją odepchnąć i tłumaczyć się chwilą słabości XDD. Ponadto Will miał dosyć poważne priorytety życiowe, zwłaszcza, że los nie oszczędzał mu przykrości i ciężko było mi uwierzyć, że dosłownie po kilku spotkaniach z Layken postanowił zmienić swoje życie, by (nowo co poznaną) dziewczynę zacząć nagle stawiać na pierwszym miejscu, zupełnie nie klei mi się te „romantyczne wyjaśnienie”.

Dawno nie uśmiałam się tyle, co na zakończeniu tej książki. Niebywale przesłodzony finał, który zaprzeczał całemu sensu książki i pozostawił mnie z uczuciem ulgi, że w końcu tę słabą serię skończyłam.

No dobra, to jeszcze chwilka (dosłownie króciutko) o plusach powieści. Uwielbiam Gavina i Eddie. Kolejny powrót do ich życia mnie ucieszył, zwłaszcza, że to o nich powinna być cała ta historia, z chęcią bym ją wówczas przeczytała. To są najjaśniejsze punkty tego badziewia i cieszę się, że autorka chociaż chwilę czasu im poświęciła (stanowczo za mało, no ale). Na plus również rozmowa Willa z Julią i przekonanie ją do przepisania opieki nad Kelem Layken. Jak na niego, to była niezwykle rozsądna i dojrzała prośba, oparta na własnych doświadczeniach, więc za to szacun. I w sumie to tyle z pozytywów.

Podsumowując, naprawdę odradzam sięgnięcie po jakikolwiek z tomów serii Slammed, a już szczególnie „This girl”. Nie sądziłam, że aż tak rozczaruję się twórczością Colleen Hoover. Slammed to książka niewarta waszego czasu, no chyba, że spodoba wam się część pierwsza, to druga jeszcze przejdzie, ale „This girl” raczej już nie. Moim zdaniem autorka powinna zakończyć całą historię pierwszą książką, kolejne dwie części są pisane na siłę, bez żadnego specjalnego pomysłu – są też nudne, co w romansach jest niebywale odstraszającą wartością. No i przedstawiają strasznie toksyczne zachowania (ahh ten Will) i antypatycznych bohaterów, którym nie da się kibicować (tak bardzo drażnią). Cieszę się mega, że Slammed w końcu za mną i mam nadzieję, że kolejne spotkanie z autorką nie sprawi mi aż takiego zawodu.

W końcu udało mi się zakończyć przygodę ze Slammed od Colleen Hoover. „This girl” czytałam po raz pierwszy, podczas gdy dwie poprzednie książki z tej serii poznawałam na nowo (po raz drugi). Niezmiernie cieszę się, że dotrwałam do końca tej lipnej i niezwykle słabej serii. Trzecia część Slammed nie powala, powiem więcej: nie widzę sensu w tym, że powstała, nie wnosi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I kolejna książka (właściwie poradnik) autorstwa Reginy Brett, która zupełnie do mnie nie trafiła. Myślę, że z felietonami Brett trzeba trafić w idealnym momencie własnego życia, jak również należy mieć odpowiednie podejście i w pełni zgadzać się z poglądami autorki – inaczej czytelnik może mocno się przejechać. Jak było (ponownie) w moim przypadku. Kiedyś uwielbiałam czytać wszystko, co Brett pisała w swoich poradnikach – dzisiaj śmieję się z jej absurdalnych rad, choć szanuję opinię innych, bo wiem, że przedstawione w książce historie często potrafią dać innym kopa do działania, motywację czy zwyczajne wsparcie w ciężkich chwilach.

„Kochaj…” nie przypadło mi do gustu z kilku powodów. Po pierwsze, poradnik ten jako jeden z niewielu (tak mi się wydaje przynajmniej) w dorobku Brett zdaje się być autobiografią, pamiętnikiem, do którego czasem dodaje anegdotki i historie innych ludzi. Gdyby jednak autorka postanowiła zaniechać moralizatorskiego tonu praktycznie w trakcie każdej lekcji, wynik ostateczny byłby bardziej pozytywny, a moje odczucia o wiele przyjemniejsze. Po drugie, Brett zupełnie nie słucha własnych rad i często gęsto opisuje swoje poglądy jako prawdę objawioną, wedle której każdy ma podążać. Niezwykle drażniły mnie (ponownie, heh) przytyki religijne. Każda z lekcji opierała się na posłuszeństwu Bogu, ponieważ podążając zgodnie z Jego ścieżką można osiągnąć zbawienie i bezpieczeństwo. Autorka próbowała w nich przekonać, że tylko dzięki powierzeniu Mu życia możemy osiągnąć szczęście i w końcu siebie do reszty pokochać. Przedstawiając swoje doświadczenie nie unikała opisywania dosyć kontrowersyjnych tematów, i jak dla mnie, często dodawała do tego wielkie morały narzucając czytelnikowi własną wizję. Nie lubię takich zagrywek w poradnikach (choć też nie lubię tego gatunku, ale do „książek” Brett odczuwam wielki sentyment i nostalgię).

Co do zalet, książkę słucha się w miarę okej, jeśli przyspieszy się lektora praktycznie na maksymalną prędkość (ja słuchałam na prędkości 2,5x). Niejednokrotnie jednak musiałam przerywać słuchowisko, by się zaśmiać z frazesów mnożonych na potęgę przez autorkę. Zdecydowanie, jak napisałam wyżej, nie jest to książka dla każdego, jednak cieszę się, że komuś ów poradnik pomaga w cięższych chwilach. Do mnie zupełnie nie trafił, aczkolwiek jestem zadowolona, że skończyłam słuchać tę książkę (nigdy nie robią DNF-ów, choć tu było naprawdę blisko). Niektóre rozdziały bardzo wzruszające, ale wciąż jak w przypadku „Bóg nigdy nie mruga 2…” to bardzo nudna, irytująca i żmudna lektura – każda lekcja kończy się tym samym wnioskiem! Nie polecam 🥱.

I kolejna książka (właściwie poradnik) autorstwa Reginy Brett, która zupełnie do mnie nie trafiła. Myślę, że z felietonami Brett trzeba trafić w idealnym momencie własnego życia, jak również należy mieć odpowiednie podejście i w pełni zgadzać się z poglądami autorki – inaczej czytelnik może mocno się przejechać. Jak było (ponownie) w moim przypadku. Kiedyś uwielbiałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

🧵 „Pani Labiryntu” od Magdy Knedler to niezwykle nierówna książka, często jest chaotyczna i dezorientuje czytelnika. Czyta się ją niezwykle szybko, zwłaszcza, jeśli uwielbia się tematykę mitologiczną i liczne retellingi znanych (bądź mniej znanych) mitów. Praktycznie od samego początku udało mi się wejść w historię i nie mogłam doczekać się, aby ponownie po książkę sięgnąć – zwłaszcza, że zawiera ona krótkie, niebywale wciągające rozdziały oraz historię, która niejednokrotnie wywołała we mnie wiele uczuć. Jest to jednak historia momentami nierówna, co nie jest dla niej wadą, jeśli czytelnik wcześniej poznał jakąkolwiek opowieść ze świata greckiej mitologii.

🧵 Retellingi znanych opowieści mają to do sobie, że czasem podążają dziwnymi, absurdalnymi drogami, specjalnie wykreowanymi wyobraźnią autora. Magda Knedler podjęła się opisu bardzo ciekawych i smutnych wątków, które niejednokrotnie mnie wzruszyły czy zasmuciły. Niestety, momentami widać, że historia w „Pani Labiryntu” zmierzała w absurdalne odmęty, a podawane przez autorkę źródła tylko dowodzą, że większość informacji jest wynikiem jej (czasem wręcz za bardzo) absurdalnej wizji. I choć (rzetelnych) źródeł mitologii obecnie można znaleźć niewiele, momentami autorka szła na wiele skrótów. Historia często urywała się w dość ciekawych momentach, Knedler nie kończyła rozpoczętych wątków, czy też nie potrafiła dokładnie wyjaśnić zawiłości danego mitu. Nie mniej jednak nie jest to jakaś wielka wada, bo książka jedynie bazowała na tytułowym micie, którego interpretacja niezwykle przypadła mi do gustu (choć historia mogłaby być lekko krótsza, czasem miałam wrażenie, że niektóre fragmenty za bardzo zostały rozciągnięte).

🧵 Na uwagę przy tej książce zdecydowanie zasługuje kreacja głównej bohaterki, Ariadny. Ariadna jest silną kobiecą postacią, która cechuje się siłą, odwagą i niezwykłą mądrością. Obserwowanie jej dobroci i chęci pomocy innym, mimo wielu ran, jakie otrzymywała od najbliższych, było dla mnie fascynującą przygodą. To bohaterka w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ponadto podobała mi się również interpretacja labiryntu, opisywanie tego miejsca przez autorkę wzbudzało we mnie napięcie i nie pozwalało odłożyć książki na półkę. Labirynt to miejsce nieznane, mroczne, a jednocześnie tak niebywale smutne i interesujące, pozwalające na zmierzenie się z własnymi demonami (interpretacja tego co widzimy zależna jest zupełnie od nas). Niby żadne specjalne odkrycie, jednak niezwykle pasowało do całej powieści i robiło niepowtarzalny klimat (który dość łatwo można było zniszczyć). Na plus również wątek Kultu Bogini, uwielbiam przemycanie tematów feministycznych w dość spokojny sposób (choć nie powiem, czasem – w szczególności w końcówce – miało to zbyt moralizatorski wydźwięk). Ko-lejna zaleta to postrzeganie postaci Minotaura – pierwszy raz od dawna nie został on przedstawiony jako potwór, tylko zwyczajnie – jako zagubiony chłopiec, osamotniony, który nigdy nie zaznał szczęścia czy miłości innego człowieka, choć ma do zaoferowania wiele umiejętności, jest wrażliwy i zwyczajnie potrzebujący kontaktu z drugą istotą.

🧵 Idealna gratka dla fanów mitologii greckiej, choć myślę, że ten retelling należy traktować z przymrużeniem oka. Jest dobry, choć źródła wykorzystane do jego napisania momentami pozostawiają wiele do życzenia. Książka czasem jest przeciągnięta i bardziej skupia się na aspektach obyczajowych, co dla mnie jednak nie stanowiło jej wady. Bawiłam się na niej przednio i dzięki lekturze ponownie nabrałam ochoty na jakiś retelling mitologiczny, zwłaszcza o mniej popularnym bohaterce/bohaterze z mitologii. Polecam 🧵.

🧵 „Pani Labiryntu” od Magdy Knedler to niezwykle nierówna książka, często jest chaotyczna i dezorientuje czytelnika. Czyta się ją niezwykle szybko, zwłaszcza, jeśli uwielbia się tematykę mitologiczną i liczne retellingi znanych (bądź mniej znanych) mitów. Praktycznie od samego początku udało mi się wejść w historię i nie mogłam doczekać się, aby ponownie po książkę sięgnąć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przed sięgnięciem po daną pozycję nie czytam opisów, taki mam zwyczaj. Głównie przez to, że nie lubię wiedzieć, co dokładnie będzie się działo w książce, opisom zdarza się niezwykle spojlerować większość treści w niej zawartych. No i to był mój błąd.

Na „Jestem głód” skusiłam się poprzez hasło na okładce, niezwykle marketingowe, a tak zupełnie nie pasujące do treści tej powieści, bowiem „Wrona wlatuje w dorosłe życie” to tragicznie słaby chwyt marketingowy nie mający ani grama wspólnego z prawdą (w pewnym sensie oczywiście – nie jest to w żadnej mierze kontynuacja rzeczonej książki). Dałam się na niego złapać, przez co niezwykle rozczarowałam się treścią tej książki. Nie lubię czytać powieści autobiograficznych, czy też z elementami około biograficznymi, a tym właśnie jest nowa książka autorki „Wron”. Czytam ten gatunek dopiero po obszernym zapoznaniu się z osobą, z jej zwyczajami, zazwyczaj jest to jakiś autorytet w moim życiu i przez brak znajomości z autorką nie sądziłam, że mam do czynienia z jej biografią. I przez to właśnie rozczarowałam się – nie lubię ani tak tanich chwytów marketingowych (głupia ja, że się na to nabrałam), jak i zwyczajowo gatunku biografii.

Ogółem sprawę ujmując: nie jest to zła książka. Ba, w niektórych fragmentach to niezwykle poruszająca i chwytająca za serce pozycja, jednak ja czegoś innego od niej oczekiwałam (co równie dobrze jest moją winą, ale nie zmienię na razie swoich przekonań), aczkolwiek oddaję tej książce sprawiedliwość: to niezwykle solidna dawka mocnej literatury.

Czytając „Jestem głód” czułam złość, zdenerwowanie, irytację oraz – w wielu momentach – niezwykłą frustrację i zażenowanie. Książka należy do gatunku autobiograficznego i z tego względu nie jest moją rolą ocenienie autorki, bo każdy z nas składa się z wielu wad i ma przemyślenia, które nie każdemu się podobają, jednakże zachowanie głównej bohaterki książki (czyli pewnie autorki) niejednokrotnie wywołało we mnie same negatywne odczucia. Przez to powieść tę czytało mi się niezwykle długo i musiałam zmuszać się do jej zakończenia (podobnie było we „Wronach”, ale tam z zupełnie innego powodu i książka startowała z innego pułapu emocjonalnego). Obrzydzały mnie zachowania głównej bohaterki oraz jej przemyślenia, jednak rozumiem, że to wszystko było spowodowane chorobą, praktycznie zupełnie od niej niezależną. Praktycznie, bo zmagania bohaterki są niezwykle ciężkie w swojej naturze. I rozumiejąc działanie choroby, ciężkiej choroby, jaką jest jadłowstręt psychiczny, nie jestem w stanie powiedzieć, że bohaterka np. reagowała nieracjonalnie i nie logicznie. Bo tak też działała jej psychika – krzywdziła wszystkich wokół, ponieważ sama była przez całe życie źle traktowana, a choroba mówiła jej, że nie nadaje się do poprawy. Ten aspekt został niezwykle dobrze opisany, choć ciężko było mi to czytać.

„Jestem głód” jest książką niezwykle poruszającą i zmuszającą do autorefleksji. Poruszane w niej tematy są ciężkie, przez co niejednokrotnie musiałam zatrzymać się by ponownie przeczytać dane zdanie, by zrozumieć sens tego, co właśnie zauważyłam. Nie jestem w stanie opisać i zrozumieć, jak człowiek może traktować tak drugiego człowieka, manipulować nim i zwyczajnie krzywdzić, ponieważ autorka nie miała wsparcia praktycznie od nikogo od początku swojego życia (tym bardziej doceniam „Wrony”, które do mnie niezwykle trafiły) – okropne relacje z rodzicami, siostrą, które potem miały wpływ na kreowanie dalszego toksycznego życia z mężem i dziećmi (a obok tego wszystkiego rozwój trudnej choroby). Pod koniec książki zapala się zielona lampka, więc jest jakaś nadzieja, ale nie wiem w sumie co o takim finale sądzić, choć życzę autorce wszystkiego dobrego.

Zarzuty mam również co do stylu pisania. Bo, jak wspominałam wyżej, rozumiem cały zabieg biografii, tak całość książki była niebywale chaotyczna. Często poruszane problemy zostały przerywane gdzieś w środku i pędziliśmy dalej z inną częścią (np. fragment z chorobą jej syna czy momenty związane z religią). Dodatek, w pewnym momencie formy wywiadu, zupełnie mi nie podszedł i tylko bardziej zanudził i wymęczył. I choć to niezwykle osobista i intymna historia, mało kiedy złapała mnie za serce, bo głównej bohaterce czasem nie dało się jednoznacznie kibicować, a styl napisania dość sztywnym językiem i wieloma bezsensownymi przemyśleniami, do których potem w ogóle się nie wraca, nie przekonał mnie do siebie.

Przed sięgnięciem po daną pozycję nie czytam opisów, taki mam zwyczaj. Głównie przez to, że nie lubię wiedzieć, co dokładnie będzie się działo w książce, opisom zdarza się niezwykle spojlerować większość treści w niej zawartych. No i to był mój błąd.

Na „Jestem głód” skusiłam się poprzez hasło na okładce, niezwykle marketingowe, a tak zupełnie nie pasujące do treści tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zadziwiające, że w tak krótkim tomiku autor zawarł niezwykle wiele ciekawej akcji, choć grubość zeszytu zupełnie się nie zwiększyła. W tym tomie mamy do czynienia z kilkoma wzniosłymi wydarzeniami: pokonaniem Szatana Piccolo, przygotowywaniem do turnieju, czy zobrazowanie już samego turnieju właśnie. Nie powiem, zaskoczyło mnie, że w tomiku czternastym tak wiele się działo.

Akcja budowana jest ceremonialnie, co tylko pobudza apetyt na więcej, a autor umiejętnie potrafi budować napięcie. Zdziwiłam się, że w końcu pokazał brutalność Szatana Piccolo, gdy ten niemalże krwiście rozprawił się z Ten Shinhanem. Z drugiej zaś strony niezbyt podobało mi się rozwiązanie całej potyczki – spryt jakim wykazał się Goku na plus, jednak coś w tym rozwiązaniu mi nie pasowało, było dla mnie zdecydowanie za proste i szybkie. Ten tomik mogę pochwalić za kilka rzeczy, które dobrze zagrały, mianowicie: świetne przedstawienie tajemnicy Kija Długokrótka i ponowne wspomnienie, że Goku faktycznie ma czyste serce i dobroć, dzięki której radzi sobie nawet w przegranych sprawach. Ciekawie rozwiązano również kwestię z treningiem u Wszechmogącego, jak też przeskok czasowy o trzy lata podziałał na mnie mocno nostalgicznie. Widać, że Goku nie tylko dorósł fizycznie wzrostem, ale też wydoroślał i bardziej poważnie traktuje swoich przeciwników.

Super, że pojawia się Chi Chi, uwielbiam ją i jej starcia z Goku ❤. Szkoda tylko, że w dalszych opowieściach kobieta przestanie być na drugim, czy nawet trzecim planie i jej moc i siła totalnie zanikną, a charakterek ma przecież świetny. Jestem ciekawa, jak dalej potoczą się pojedynki, przede wszystkim między Juniorem a Goku, bo synek Piccolo to również nie do końca jednoznaczna postać w tej sadze. Poczytamy, zobaczymy – nie mogę doczekać się momentu, w którym Juniorek przestanie być tak pyszny i próżny.

Zadziwiające, że w tak krótkim tomiku autor zawarł niezwykle wiele ciekawej akcji, choć grubość zeszytu zupełnie się nie zwiększyła. W tym tomie mamy do czynienia z kilkoma wzniosłymi wydarzeniami: pokonaniem Szatana Piccolo, przygotowywaniem do turnieju, czy zobrazowanie już samego turnieju właśnie. Nie powiem, zaskoczyło mnie, że w tomiku czternastym tak wiele się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem pełna podziwu dla czytelników, którzy bez ironii uwielbiają tę serię i bawią się na niej dobrze. Szanuje takie zdanie, choć co do książek pani Marczak mam zupełnie inne. Będzie to więc dosyć mocna krytyka, bo jak wspominałam już w trakcie opinii Skarba, dalsze części Monetów są gorsze niż część pierwsza (co zdaje się niemożliwe, ale jednak prawdziwe).

Moje uwagi przede wszystkim skupiają się na stylu książki oraz poprowadzonej fabule i kreacji bohaterów. Zaczynając od stylu pragnę zauważyć, że nic się nie zmieniło w stosunku do części pierwszej. Nadal to dość oporne pióro, które w żadnym aspekcie nie przeszło prawidłowo redakcji i korekty. Zdarzają się w nim przepiękne kwiatki, a wiele fragmentów książki nie da się przeczytać raz (trzeba kilkukrotnie, by zrozumieć co autorka miała na myśli opisując dane zagadnienie w tak prosty, i prymitywny wręcz, sposób, choć czasem (bardzo rzadko) pojawiają się zdania złożone). Dziwi mnie uwielbienie do pióra pani Marczak, bo autorka ta zupełnie nie robi postępów w swoim stylu – nadal książka opiera się na opisach, dialogów jest mało, a jak już się pojawiają są niebywale nierealistyczne i śmieszne (niby YA, ale mało kto tak porozumiewa się w normalnym życiu). Co do fabuły – w tej „książce” zupełnie nic się nie dzieje. Dosłownie przez całą „powieść” nie dochodzimy do żadnego punktu kulminacyjnego, do niczego to nie zmierza. Zakończenie może i trafione, w jakiś sposób ciekawe (bo coś w końcu (może) zacznie się dziać!), ale w perspektywie całości książki zwyczajnie denerwuje. W tej części praktycznie niczego się nie dowiadujemy o „biznesie” Monetów, a bohaterowie jak byli toksyczni, tak nadal są – a nawet bardziej, bo pojawiają się nowe postacie, równie toksyczne co bracia Grosze. Więc przechodząc do wypunktowanej listy:

1. Kreacja bohaterów ponownie leży. Okej, w tej części było więcej scen z udziałem Hailie i któregokolwiek brata – głównie Vince’a, Dylana czy Shane’a, ALE: żaden z charakterów nie wyszedł na pierwszy plan. Nadal nie wiem czym różni się Dylan, Shane i Tony, bo w moim odczuciu to ta sama, zniszczona i toksyczna postać kontrolująca każdy ruch nastolatki.

2. Hailie. Do niej mam mieszane odczucia, bo z jednej strony – rozumiem jej niezdecydowanie, rozpacz, nieumiejętność dostosowania się do nowego życia czy zdenerwowanie z tego idące, ale z drugiej nie mogę jej znieść w książce. Tak, jest nastolatką, która znalazła się w trudnej sytuacji (nie przeczę), ale często jej decyzje były dla mnie niezrozumiałe i czasem Hailie wypadała niezwykle głupio i blado. Odnosiłam wręcz wrażenie, że jej jedyną rolą w tej książce jest użalanie się nad sobą, skarżenie, ciągłe przepraszanie, że żyje czy wymyślanie sobie problemów dosłownie z *upy. Najbardziej mnie rozbawił fragment, gdy dziewczyna dowiedziała się, że jej rodzina to mafia (szok i niedowierzanie) i jej jedynym argumentem na to, że to nieprawda, bo mafia jest we Włoszech i jej bracia w żadnym aspekcie nie wyglądają jak brzydcy mafiosi znani z licznych filmów XD. Big brain time.

3. Dawno nie słuchałam/czytałam o tak sztampowej fabule. Naprawdę. Wszystko tu jest przerysowane i wygląda jak zwykłe wyobrażenie autorki o życiu ludzi z wyższych sfer. Postaci zdają się być wykreowani aż za bardzo przerysowanie – mam tu głównie na myśli Mayę (zwykła, rozpieszczona bogata dziewczyna, która baluje i ma gdzieś konsekwencje swoich czynów) czy Adriena (24-letni typ, który dostaje wszystko od świata i chce „zdobyć” 14!-letnią Hailie dla kaprysu – tak, to chore, że ludzie ich shippują, przepraszam bardzo). Mam też zastrzeżenia do sztampowej kreacji Camdena – co za ojciec przyznaje się przed innym dzieckiem, dopiero nota bene poznanym, że jego bracia to w większości wpadki? Big brain time again.

4. Toksyczność wylewająca się niemalże z każdego zdania wypowiedzianego przez braci Monet czy też ich zachowania. Wiadomka, braciom Grosze można więcej, niżeli Hailie, więc każmy nastolatkę za złamanie wszystkich zasad panujących w rodzinie nie mówiąc jej przedtem, że jakieś zasady u nas panują. Przy-kłady: skarga do Vincenta, gdy dziewczynie zdarzy się przekląć; promowanie alkoholu i mówienie jakie to ciekawe doświadczenie, no bo bracia też pili w jej wieku (a nie sorki, wino to przecież nie alkohol, nie było tematu); wjeżdżanie jej na ambicję przez Vincenta, bo Hailie ich zawiodła nie stawiając rodziny na pierwszym miejscu, więc w nagrodę dostanie ochroniarza, byśmy jeszcze bardziej mogli kontrolować…znaczy ochraniać naszą Księżniczkę. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Świetna lektura, jak widać.

5. Opisywanie ciężkich tematów. Na plus: autorka dość dobrze pokazała rozpacz Hailie, gdy ta odwiedziła grób matki i babci. To był naprawdę dobry fragment, który ciężko się słuchało ze względu na bagaż emocjonalny. Na minus: zaburzenia odżywiania, które są wrzucane w każdą część na zasadzie: aby było. Autorka zupełnie nie zna się na tym temacie, lekceważy go, nie wiem jak inaczej skomentować fragment, gdzie np. Hailie mówi, że uważa się za grubą, a jej bracia mówią coś na zasadzie: NO WEŹ JEDZ, NIE DRAMATYZUJ albo scena, gdy Hailie mdleje, bo nie jadła śniadania a wyruszyła na zwiedzanie miasta i ciągłe uwagi braci, że NIC BY SIĘ NIE STAŁO GDYBYŚ COŚ ZJADŁA, CO CI SZKODZI.

Z tego co mi się podobało to w sumie udział Hailie w organizacji dobroczynnej, fajnie, że bracia chociaż na to przystali i jakoś tam nastolatka będzie mogła rozwijać swoje zainteresowania, robić to, co lubi, czyli pomagać innym. Ale reszta totalnie leży – bo jak wspominałam wcześniej: w tej części nic NIC się nie dzieje. Zobaczymy jak to się rozwinie (bo rozwinie się, PRAWDA?), wszak nie lubię porzucać serii, ale jak wcześniej: ze swojej strony zdecydowanie odradzam Wam lekturę „dzieł” od pani Marczak.

Jestem pełna podziwu dla czytelników, którzy bez ironii uwielbiają tę serię i bawią się na niej dobrze. Szanuje takie zdanie, choć co do książek pani Marczak mam zupełnie inne. Będzie to więc dosyć mocna krytyka, bo jak wspominałam już w trakcie opinii Skarba, dalsze części Monetów są gorsze niż część pierwsza (co zdaje się niemożliwe, ale jednak prawdziwe).

Moje uwagi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z początku nie wiedziałam, co mam sądzić o tej książce. Gdy tylko zaczęłam ją czytać zupełnie nie odczułam, że jest ona żywcem wzięta z Wattpada (choć o tym wiedziałam przed lekturą), jednak gdzieś w trakcie dało się wyczuć braki w niektórych aspektach powieści. Mimo wszystko, książkę czytało mi się niezwykle szybko, wciągnęła mnie do tego stopnia, że nie raz przerzucałam się z wersji audio do ebooka i odwrotnie, byle tylko poznać dalszą treść.

Fabuła jest niezwykle prosta, zwykła jak na powieść YA przystało, jednak to, co wyróżnia ją na tle innych to kreacja bohaterów. Nie od początku polubiłam główną postać, Jossie, ponieważ ta zdawała się być typową, głupią bohaterką tego typu książek. Dopiero po bliższym poznaniu się z nią można dopiero zdobyć się na jej osąd. To dziewczyna pełna wad, które czynią ją realną, a nie papierową postacią. Owszem, momentami niezwykle mnie drażniła, a jej przemyślenia czasem wręcz zahaczały o absurd, by gładko przejść do opisania cięższych tematów, co sprawiło, że czasem Jossie jawiła się jako postać starsza, niż w fikcyjnej rzeczywistości była. Z kolei Luke to bohater niezwykle skąpo rozbudowany. Tak naprawdę do tej pory nic o nim nie wiem, bo jeden rozdział z jego perspektywy nie pozwolił mi do końca poczuć, o co mu chodzi, do czego zmierza i jaki tak naprawdę jest. Jeszcze gorzej opisany został wątek „przyjaciół” i rodzeństwa Jossie. Przyjaciele Jossie pojawiają się w scenach, w których ta faktycznie potrzebuje ich pomocy, ale aby „tak o” wpadać do niej z wizytą, to nie, i to jakoś mnie do siebie nie przekonało. Na plus na pewno kreacja Holly – dziewczyny, której to crushem był Luke. Toksyczność relacji dziewczyn została bardzo dobrze przedstawiona, niejednokrotnie pokazując, jak obie się nawzajem ranią, tak bez żadnego głębszego powodu.

Jeśli chodzi o styl to wydaje mi się on dosyć przyjemny. Z początku zdawał się być lekko za bardzo artystyczny, co wnet nużyło, jednak dając szansę całej historii, zupełnie nie dało się odczuć, że coś tu jest nie tak i momentami brak tu zdecydowanej korekty. Wkręciłam się w całą historię, mimo że nie była ona jakoś wysokich lotów, i czasem wręcz przynudzała mnogością niepotrzebnych zdarzeń i przemyśleń. Być może potrzebowałam właśnie takiej opowieści, która zupełnie mnie nie powali, ale w jakiś sposób stanie się dla mnie zwykłą rozrywką. Plusy przyznaję również za podjęcie się trudnych do opisania tematów: toksycznej przyjaźni, trudniejszych relacji z rodzicami, czy też ciekawego konceptu technicznego polegającego na nazewnictwie tytułów rozdziałów w podobnej konwencji (lubię taką konsekwentność). No i zakończenie, które zwyczajnie było w punkt, a dodatek po-epilogowy niezwykle trafny i przekazał dość ciekawą koncepcję i poruszył za serce.

Co do wad jeszcze to książka posiada okropną okładkę, taką bezosobową, zupełnie nie zachęcającą do sięgnięcia do tej historii. No i też czasem są momenty wyciągnięte żywcem z pamiętnika, zwroty do czytelnika, co nie każdemu może się podobać. Nie przekonał mnie również klimat powieści, bo akcja została osadzona w USA, tytuł również zagraniczny, a w działaniach bohaterów zupełnie tego nie widać i równie dobrze akcja mogłaby dziać się w Polsce i nic by to nie zmieniło (ogółem nie rozumiem uwielbienia większości polskich autorek do Stanów, choć wydarzenia nie mają uzasadnienia do konkretnego miejsca akcji w USA).

Podsumowując – niezwykle ciekawa pozycja, choć nie pozbawiona wielu wad. Stanowi jednak świetną rozrywkę i pozwala na rozluźnienie. Zaskoczenie, ze względu na to, że nie czytam wattpadowych historyjek (a jak już za jakąś sięgnę to automatycznie leci do tych najsłabiej ocenianych), a ta była całkiem znośna.

Z początku nie wiedziałam, co mam sądzić o tej książce. Gdy tylko zaczęłam ją czytać zupełnie nie odczułam, że jest ona żywcem wzięta z Wattpada (choć o tym wiedziałam przed lekturą), jednak gdzieś w trakcie dało się wyczuć braki w niektórych aspektach powieści. Mimo wszystko, książkę czytało mi się niezwykle szybko, wciągnęła mnie do tego stopnia, że nie raz przerzucałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Regina Brett powróciła ze swoimi felietonami po dziesięciu latach od napisania poprzednich (o tym samym temacie). Mój powrót do jej pióra uważam jednak za niespecjalnie udany. I choć czyta/słucha się jej słów niezwykle dobrze i szybko, tak całościowo była to dla mnie bardzo nierówna i męcząca przeprawa. Niejednokrotnie musiałam pospieszać lektorkę i zwyczajnie przemęczyć się z zakończeniem tej książki.

Tak jak wspominałam, Reginę Brett poznałam już dawno (bodaj osiem lat temu) i wówczas niezwykle do mnie trafiła. Aktualnie jednak nie mogę przemóc się, by wrócić do jej felietonów, bardzo mnie one drażnią ze względu na moralizatorski ton. Tak było i tym razem, „Bóg nigdy nie mruga 2” to lektura zdecydowanie nie dla mnie, choć zauważam jej zalety. Nie lubię poradników i formy moralizatorskiej, a tego w książce Brett nie brakuje. Niby są to poruszające historie, specjalnie dobrane dla Polaków i aktualne na obecne czasy, ale zwyczajnie nie powalają. Słuchając słów autorki ciągle miałam wrażenie, że krążymy wokół tego samego tematu, dosłownie każda historyjka prowadziła do tego samego wniosku, przez co niezwykle książka ta mnie zdenerwowała i zirytowała. Co prawda, jakąś zaletą jest, że Brett sprzedaje się najlepiej w Polsce i to właśnie dla nas ów książka powstała, ale właśnie – to niezwykle wychodzi na pierwszy plan. Nie raz miałam wrażenie, że te historyjki są wręcz skrojone ku chwale Polaków, bardzo mocno rozwleczone i niemalże nie zmierzające donikąd – bo nawet jeśli autorka porusza jakiś kontrowersyjny temat, to nagle traci pierwotną myśl i ogólny wniosek jest taki sam, jak w innych historyjkach. Jestem totalnie na nie, choć niektóre opowieści podobały mi się, może ze względu na ich aktualność czy zwyczajne moje upodobania (rozdziały o pojawieniu się w domu Reginy pieska i przyzwyczajenie się do nowego członka w rodzinie, różne kompromisy z tym idące, idealnie współgrało z całością i są moimi ulubionymi fragmentami z tej książki).

Podsumowując: „Bóg nigdy nie mruga 2” to książka, a właściwie zbiór felietonów dla oddanych fanów części pierwszej oraz pióra Reginy Brett. To powieść wzruszająca, dodająca otuchy, ale jednocześnie niezwykle moralizatorska, co mi zupełnie nie przypadło do gustu. To też zbiór historii dla oddanych chrześcijan, bo dosłownie każda „lekcja” opiera się na tym samym wniosku – szanuję to, jednakże myślałam, że autorka choć troszkę odpuści sobie kazania, pozwalając, by jej (czasem) mądre słowa trafiły też do ludzi innych religii. Tak się nie stało i stąd tak niska (jak na mnie) ocena całego utworu.

Regina Brett powróciła ze swoimi felietonami po dziesięciu latach od napisania poprzednich (o tym samym temacie). Mój powrót do jej pióra uważam jednak za niespecjalnie udany. I choć czyta/słucha się jej słów niezwykle dobrze i szybko, tak całościowo była to dla mnie bardzo nierówna i męcząca przeprawa. Niejednokrotnie musiałam pospieszać lektorkę i zwyczajnie przemęczyć...

więcej Pokaż mimo to