Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Istnieją dokładnie trzy powody, przez które nigdy nie pomyślałabym o sięgnięciu po „Fanfik” Natalii Osińskiej: tytuł, okropna okładka i opis. Wystarczył jednak dokładnie jeden, aby zachęcić mnie do poznania tej powieści – niecodzienny problem, który porusza i lekkość z jaką się z nim zmierza.

Już na wstępie warto zaznaczyć, iż opis widniejący z tyłu okładki to jedno wielkie nieporozumienie. Z miejsca należy odrzucić założenie, iż jest to kolejna obyczajówka o miłostkach, nastoletnim buncie, czy szkolnych przygodach, co stara się zasugerować nam wydawca.
Główna bohaterka Tosia, jest na pozór zwykła nastolatką. Uczęszcza do liceum, ma grupę przyjaciółek, zafiksowaną na punkcie kosmetyków ciotkę prowadzącą salon urody i wiecznie zapracowanego ojca. Pierwszego dnia nowego roku szkolnego na jej drodze niespodziewanie staje Leon – nowy uczeń, którego uczynna dziewczyna postanawia wziąć pod swoje skrzydła. Niespodziewana przyjaźń z chłopakiem sprawia, iż Tosia odkrywa, iż nie czuje się komfortowo w narzuconej jej przez naturę roli co rozpoczyna jej wędrówkę w poszukiwaniu własnej tożsamości, zrozumienia ze strony bliskich i akceptacji otoczenia.

Nie wiem dlaczego tak wielką tajemnicą owiany jest fakt, iż główny bohater jest osobą transseksualną. Nic nie sugeruje obracania się całej fabuły wokół tego wątku co jest wyjątkowo krzywdzące, gdyż osoby, które z chęcią sięgają po literaturę LGBT, łatwo mogą ją przegapić (szczególnie, że jest to prawdopodobnie jedyna polska autorka książek młodzieżowych poruszająca się w obrębie tego gatunku), natomiast czytelnicy sugerujący się tylko opisem mogą nie bardzo wiedzieć co o tym wszystkim myśleć.

„Fanfik” jest pierwszą książką o tej tematyce po jaką sięgnęłam i sądzę, iż było to spotkanie nader udane, gdyż pokochałam ją praktycznie za wszystko: bohaterów, lekką naiwność w przedstawieniu świata i niezwykle przyjemny styl pisania autorki.
Tosia jako dziewczyna to osoba strasznie wycofana, zrezygnowana i łykająca antydepresanty niczym cukierki. Pozwala aby jej życiem kierowała nadopiekuńcza ciotka, a sama najchętniej zatopiła się w świecie musicali, marvela i fanficów. Dopiero gdy zaczyna dostrzegać, iż nie czuje się dobrze we własnej skórze i decyduje się na stanie się Tośkiem jej życie nabiera barw. Niczym za dotknięciem różdżki przemienia się w pełną zapału osobę, gotowej pokazać światu swoje prawdziwe oblicze. Staje się dość impulsywny, rozchwiany emocjonalnie i nadaktywnym. Osińska obdarzając swojego bohatera tak dużą dawkę szaleństwa i żywiołowości stworzyła jednak postać niezwykle sympatyczną i uroczą. Fakt, iż wykreowała go na prawdziwego geeka dodaje mu na wstępie dodatkowe punkty, bo w końcu kto nie lubi czytać o postaci, która jest tak samo „nienormalna” jak my? Jest to ten typ bohatera, z którym chcielibyśmy się przyjaźnić, nawet jeśli miałoby się to wiązać z ciągłym wyciąganiem go z tarapatów, w które sam się wpakował. Jedyne do czego mogę mieć zastrzeżenie to ta nagła zmiana, która następuje dosłownie z dnia na dzień. W jednym rozdziale mamy do czynienia z cicha Tosią w kolejnym natomiast z nieokiełznanym Tośkiem. Z racji tego, iż nie mam żadnego punktu odniesienia ciężko mi ocenić, czy jest to zaniedbanie ze strony autorki, zwykłe uproszczenie czy coś na stałe wpisane w charakter bohatera.

Równie wspaniały (jeśli nawet nie wspanialszy) jest Leon. Nowy uczeń tosinej szkoły to chłopak nad wiek dojrzały, który z nieznanych przyczyn postanawia opuścić rodzinne pielesze i zacząć wszystko od nowa. O jego przeszłości nie wiemy zasadniczo nic, jednak na każdym kroku widzimy wpływ przeszłych wydarzeń na jego obecne zachowanie. Leon jest bowiem bardzo ostrożny, zachowawczy, próbuje za wszelką cenę ukryć się w tłumie i generalnie prezentuje się jako całkowite przeciwieństwo Tośka. Pomimo własnych problemów stara się na każdym kroku wspierać przyjaciela, a jednocześnie temperować jego szalone pomysły. Ich przyjaźń opiera się przede wszystkim na wzajemnym wsparciu i jest najlepszym co mogło spotkać tą powieść.

Mam ogromną słabość do dobrze rozpisanych wątków przyjaźni, a to stworzyła Osińska spełnia z nawiązką moje oczekiwania. Relacja Leona i Tośka jest przedstawiona bardzo naturalnie – chłopaki czasami się kłócą, równie często godzą, robią dla siebie naprawdę niedorzeczne rzeczy, lecz przede wszystkim nie izolują od pozostałych osób z ich otoczenia.
Inną naprawdę dobrze rozpisaną i kolejna niezwykle istotną relacją jest ta łącząca rodziców i dzieci. Autorka postanawia nie sprowadzać w swojej powieści rodziny jedynie do roli atrapy, lecz stworzyć pełnokrwiste postaci pełne wątpliwości, obaw, lecz przede wszystkim miłości. Zarówno ojciec Tośka jak i jego ciotka biorą czynny udział w jego historii czasami przeciwstawiając się mu, negując niektóre decyzje, lecz także próbując zrozumieć i wspierać.

Świat wykreowany przez Osińską nie jest być może wiernym odwzorowaniem rzeczywistości lecz równoległą rzeczywistością, w której chcielibyśmy żyć. Jest niczym tytułowy fanfik. W świecie Tośka, nie ma tak naprawdę złych charakterów. Pomimo tak gwałtownej zmiany w jego życiu liczyć może zarówno na wsparcie rodziny, przyjaciół jak i nauczycieli. Pozostali uczniowie choć początkowo podchodzą do całej sytuacji nieufnie szybko przechodzą nad tym do porządku dziennego, a nieliczne objawy agresji z którymi się spotyka ostatecznie także doczekują się happy endu.

„Fankfik” to niesamowicie ciepła i „puchata” powieść rozgrzewająca serce. Nienachalna dydaktyka bijąca z każdej strony nawołuje do samoakceptacji, odwagi do podjęcia niekiedy przerastających nas decyzji, sile przyjaźni i tolerancji. Choć zarzuć można jej naiwność, nie można oprzeć się urokowi przyjaźni prezentowanej w książce, oraz pewności, że wszystko kiedyś się ułoży. Osińska w swojej powieści być może nie przedstawiła naszych realiów, stworzyła jednak rzeczywistość, w której chciałoby się żyć.

Istnieją dokładnie trzy powody, przez które nigdy nie pomyślałabym o sięgnięciu po „Fanfik” Natalii Osińskiej: tytuł, okropna okładka i opis. Wystarczył jednak dokładnie jeden, aby zachęcić mnie do poznania tej powieści – niecodzienny problem, który porusza i lekkość z jaką się z nim zmierza.

Już na wstępie warto zaznaczyć, iż opis widniejący z tyłu okładki to jedno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są dla mnie niczym woda kojąca moje zmysły, obmywająca emocjami, niepozwalająca się z niej uwolnić, aż nie doprowadzi cię do celu.

„Carry me Like Water” opowiada o losach czwórki bohaterów oraz ludzi ich otaczających. W pozoru niezwiązanych wątkach szybko znaleźć można wspólny mianownik, którym są relacje międzyludzkie oraz znaczenie rodziny w życiu człowieka.

Diego, to młody głuchoniemy mężczyzna mieszkający w meksykańskiej części El Paso. Jego życie to bardziej egzystencja o czym nasz bohater doskonale wie. Od lat próbuje stworzyć list pożegnalny, po którym rozstanie się ze światem, który jedynie wzmacnia jego poczucie beznadziei. Osierocony, opuszczony przez siostrę, która uciekła od życia które wiodła w Meksyku, pracujący za marne grosze u pracodawcy, który traktuje go jak przedmiot, za jedyne przyjazne dusze uważać może dużo starszą od siebie kobietę po wielu przejściach oraz uliczną wariatkę, która wierzy że jest Maryją dziewicą.
Helen, to młoda mężatka oczekująca dziecka. Lata temu uciekła z Meksyku porzucając dawne życie i osiedliła się w Ameryce gdzie poznała swojego ukochanego. Choć myślami często wraca do brata którego opuściła nie ma siły go odnaleźć, a o jego istnieniu nie wspomina nikomu. Swoją tajemnice przed wszystkimi ukrywa również jej mąż -Eddy.
Lizzie, to przyjaciółka Helen. Jest pielęgniarką na oddziale dla pacjentów z AIDS. Niespodziewanie jeden z umierających pacjentów przekazuje jej dar, który umożliwia jej podróże astralne dzięki, którym odkrywa, iż mężczyzna był jej bratem bliźniakiem, a ona sama została adoptowana.
Jake, to mężczyzna, który z powodu problemów rodzinnych zmuszony został opuścić ukochanego brata. Teraz ponownie zmierzyć się musi z nadchodzącym uczuciem straty, z powodu choroby jego wieloletniego partnera, który umiera na AIDS.

Saenzowi, w jego powieści, udało się osiągnąć coś o czym wielu autorów może tylko marzyć – stworzył postacie z krwi i kości, z którymi z miejsca się sympatyzuje. Pomimo mnogości wątków, każda z historii jest równie ciekawa i angażująca. Nawet jeśli nie popieram jakiegoś konkretnego zachowania danej postaci nie jestem w stanie jej potępić. Choć każdy z bohaterów wykreowanych przez Saenza posiada cechy indywidualne wszystkich łączy jednak ogromne poczucie straty, wyrzuty sumienia. Wszystkie postacie mają za sobą jakieś przeżycia i mierzą się z nimi każdego dnia na swój sposób. I choć historia Lizzie i Helen wzbudza emocje to właśnie fragmenty opisujące życie męskich protagonistów dostarczają najwięcej emocji. Samotność niepełnosprawnego mężczyzny poczuć można niemalże namacalnie. Wyalienowany ze społeczeństwa, opuszczony przez bliskich, niezrozumiany przez obcych przyjaciół znajduje jedynie wśród społecznych wyrzutków, które jako jedynie potrafią z nim rozmawiać i okazać dobroć. To także jego historia składa się na najbardziej dynamiczne części powieści. Diego bowiem spotykając na drodze różnych ludzi poznaje ich historie i bierze udział w kilku dziwnych wydarzeniach. Jeszcze bardziej emocjonalnie czytelnik odbiera jednak historie Jacka. Bez wątpienia motyw śmiertelnej choroby zawsze mocno oddziałuje na odbiorcę, nawet jeśli tak jak w przypadku Saenza jest on pozbawiony typowo melodramatycznych chwytów. Tak było i tak razem. Historia Jacka i Joaquina poruszała, natomiast liczne retrospekcje sprawiały, iż postacie stawały się nam tym bardziej bliższe a ich ból szybko stawał się naszym bólem.

Przeszłość każdego z bohaterów oddziałuje na jego spojrzenie na świat. Cierpienie, którego doświadczyli nie było jednak w żaden sposób przesadzone przez co tym łatwiej jest się z nim utożsamić. Pomimo początkowego skonfundowania spowodowanego tak dużą ilością różnych punktów widzenia w pewnym momencie zaczynałam być wdzięczna za te przeskoki ponieważ fragmentami emocje uderzały zbyt mocno w uczucia czytelnika i chwila wytchnienia była niezbędna.

Saenez ma dar do rozgrzewających serce historii. Nawet jeśli opisane przez niego historie rozdzierają serce za każdym razem wskazuje światełko w ciemności, które daje nadzieje. Czytanie jego powieści jest dla mnie jak powrót do domu – w miejsce bezpieczne, wypełnione ciepłem i miłością. Skojarzenie to odnośnie jego prozy pojawia się jednak nie bez przyczyny, gdyż przykłada on ogromną rolę do znaczenia rodziny w życiu człowieka. Tendencja ta ujawniła się już w „Innych zasadach lata” kiedy to doszłam do wniosku, że jeszcze nikt tak ładnie nie napisał o relacjach rodziców z dziećmi. W „Carry Me Like Water” wieź ta jest mocno nadwyrężona jednak z nawiązką wynagradzają ją relacje między rodzeństwem opisane w powieści. Jak nietrudno zgadnąć poszczególnych bohaterów rozsianych w różnych miejsca łączą więzy krwi. Aby doszło do spotkania musi upłynąć dużo czasu, a to co dla czytelnika jest jasne niemalże natychmiast bohaterowie poznają dopiero wówczas gdy większość drogi przejdą samotnie. Oczekiwanie na ich zjednoczenie było jednak niemożliwie wręcz emocjonujące.

Jedyna rzecz, do której jestem w stanie się przyczepić jest wprowadzenie wątku realizmu magicznego, przy pomocy, którego autor dostarczał swoim bohaterom informacji, których zdobycie innymi środkami zajęłoby im wiele czasu. Choć nie przeszkadzał i dosyć dobrze wpasowywał się ogólny klimat powieści powodował u mnie pewien zgrzyt. Jednakże oprócz tego małego mankamentu nie sposób do niczego się przyczepić. Książka tam gdzie powinna łamać serce robi to, a tam gdzie powinna je koić, koi.

„Carry me Like Water” to opowieść przed wszystkim o rodzinie, którą wybieramy, tą w której się rodzimy i jak jej brak wpływa na człowieka. Jestem skłonna stwierdzić, iż jest ona nawet lepsza niż tak wychwalane „Inne zasady lata”. Saenz jak nikt inny w bardzo prostych słowach potrafi oddać całą gamę uczuć. Jego książki są jedyne w swoim rodzaju – niesamowicie ciepłe, dające nadzieję i nieopisane poczucie wewnętrznego ciepła.

Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po debiutancką powieść Adama Silvery sięgnęłam bez żadnych oczekiwań i założeń. Po przeczytaniu "History is all You Lefty Me" i oczekiwaniu aż w moje ręce wpadnie jego najnowsza powieść o wielce obiecującym tytule "They both die at the end", postanowiłam iść za ciosem i zapoznać się z całym dorobkiem literackim autora.

W "More happy than not" Silvera przenosi nas do alternatywnej wersji rzeczywistości, w której otworzono klinikę specjalizującej się w zabiegach usuwających przykre wspomnieniami. Przeszłość dla nikogo nie musi być już ciężarem, a traumatyczne przeżycia nie musza wpływać na przyszłość.
Medyczne nowiniki nie mają jednak wpływu na życie pewnej grupy przyjaciół, którzy jak zywykle odddają się rozrywką, romansują, przeżywają młodzieńcze rozterki i jedynie niekiedy wspominają dawnego kompana, który poddał się zabiegowi po śmierci brata bliźniaka. Główny bohater - Aaron mieszka z matką i bratem w małym mieszkaniu, spotyka się z dziewczyną i przyjaciółmi, uczy się i pracuje dorywczo. Choć jego nadgarstki zdobią blizny w kształcie uśmiechów przeżywa dzień po dniu. Rysę na jego usystematyzowanym życiu tworzy jednak nowopoznany chłopak, który sprawia, że Aaron wyrywa się z letargu i zaczyna wierzyć, iż jest w stanie zaznać szczęścia.

To ,co rzuciło mi się w oczy, od razu po zakończeniu książki, jest tendencja autora do bardzo nierównego prowadzenia swoich powieści. Obie przeczytane przeze mnie powieści dzielą się bowiem na część, która sprawia, że chce zakończyć przygodę z prozą Silvana już na zawsze i na tą, która nie pozwala mi wyjść z zachwytu.
Przez mniej więcej połowę książki miałam wrażenie, iż "More happy than not" to jedno wielkie nieporozumienie. Nie podobali mi się bohaterzy, którzy byli niczym więcej niż bandą blokowych chuliganów szukających wszędzie zaczepki i grający w gry, których sensu nie do końca rozumiałam, nie podobała mi się bierność głównego bohatera, a przede wszystkim nie podobało mi się to, iż nie wiedziałam do czego to wszystko zmierza. Nie widziałam w sposobie prowadzenia fabuły żadnej celowości. Za główną oś fabularną od biedy uznać by można było rozdarcie głównego bohatera pomiędzy dziewczyną, a najlepszym przyjacielem, którego zaczyna darzyć coraz mocniejszym uczuciem, lecz to wszystko wciąż było zbyt mocno wyeksponowane aby na dłużej przyciągnąć uwagę czytnika. Także motywy tej innowacyjnej dziedziny medycyny był traktowany bardzo po macoszemu i ewidentnie zostawiony na wielki finał. Bardzo wyraźnie widać było także niezdolność autora do stworzenia prawdziwie przyjacielskiej relacji bez żadnych seksualnych podtekstów, uczuć oscylujących pomiędzy niechęcią a przyzwyczajeniem i generalnie wszystkiego co składa się na zdrową relację międzyludzką. Do trzech razy sztuka. Może kolejnym razem się uda, jednak pod tym względem obie przeczytane książki to dramat.
W pewnym momencie autor postanawia zrzucić jednak na czytelnika emocjonalną bombę, która zmienia wszystko.

Tak bardzo jak nie cierpię pierwszej połowy książki tak jestem zachwycona drugą (czyli przypadek odwrotny do tego co otrzymałam w "History is all you left me"). Autor bowiem całkiem niepostrzeżenie nadaje swojej powieści ciężaru emocjonalnego, a tematy, które porusza, stają się bardzo bolesne a przede wszystkim bardzo ważne. Z lekkiej historyjki o życiu nastolatka, którego przeszłość ma co prawda kilka bolesnych akceptów wpływających w pewien sposób na jego życie, lecz z którymi jest w stanie z nimi jakoś egzystować, staje się opowieścią, o akceptacji samego siebie jak i zrozumieniu innych członków społeczeństwa, o odwadze w podejmowaniu właściwych decyzji i jak nienawiści do samego siebie. Dużą wagę przykłada do znaczenia wspomnień w naszym życiu, oraz tego jak kształtują nasze postrzeganie rzeczywistości.

Przelatując przez pierwsze rozdziały nigdy nie pomyślałabym, iż niespodziewanie całość wkroczy na tak poważne tory, a każda kolejną stronę odczuwać będę niczym cios w żołądek, To o czym traktuje "More Happy than not" jest bowiem zaskakująco trafne i uderzające. Nie wiem co Silvera ma w sobie lecz tak jak w przypadku wcześniejszej książki każdą sytuacje odbierałam całą sobą. W momencie, w którym wraz z bohaterem przechodzimy przez kolejne momenty w jego życiu i myślimy, iż teraz to już na pewno wszystko będzie kierować się ku lepszemu nagle autor z sadystyczną przyjemnością pokazuje nam, jak bardzo się mylimy i w tym momencie serce czytelnika może już pęknąć na pół. Szczerze mówiąc nie jestem pewna czy byłam wówczas bardziej poruszona, czy przerażona, iż autor odwołał się do jednego z moich (i pewnie nie tylko moich) najgorszych lęków. Przewrotność zakończenia sprawiła, iż nie mogłam jeszcze długo wyjść z podziwu. Wówczas najdobitniej ukazane zostaje także, iż każde działanie niesie za sobą konsekwencje.

Myśląc o sposobie pisania Adama Silvera jestem skonfundowana jak w jednej powieści można zawrzeć jednocześnie tak dobre fragmenty i tak złe. Jest to dla mnie niepojęte przez co mam także problem z jakąkolwiek oceną jego twórczości. Mając możliwość wymazania pierwszej części książki jestem pewna, iż „More happy than not” mogłoby trafić na listy moich ulubionych. Książka nie dość, że niesie ze sobą spory ładunek emocjonalny, to skłania dodatkowo do refleksji. Nieraz po prostu w nasze ręce wpadają powieści, o których nie wiadomo co myśleć. Ta jest z pewnością jedną z nich...

Po debiutancką powieść Adama Silvery sięgnęłam bez żadnych oczekiwań i założeń. Po przeczytaniu "History is all You Lefty Me" i oczekiwaniu aż w moje ręce wpadnie jego najnowsza powieść o wielce obiecującym tytule "They both die at the end", postanowiłam iść za ciosem i zapoznać się z całym dorobkiem literackim autora.

W "More happy than not" Silvera przenosi nas do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnio podczas czytania zwróciłam uwagę jak wielkie znaczenie dla odbioru całej powieści ma dla mnie jej zakończenie. Niesamowite, jak te kilkanaście zdań może sprawić, iż pokocham daną powieść lub ją znienawidzę. "Ludzie na drzewach" zaliczają się do grona książek, których zakończenie przedefiniowało moją opinie o całej powieści.
Pani Yanagihara ! TAK SIĘ NIE ROBI!

Zacznijmy jednak od początku. "Ludzie na drzewach" to wspomnienia fikcyjnego profesora Nortona Perina spisane podczas jego pobytu w wiezieniu gdzie odsiadywał wyrok za domniemane kontakty seksualne z jednym ze swoich licznych wychowanków. Człowieka, który przyczynił się do odkrycia nieznanego plemienia na jednej z indonezyjskich wysp, których członkowie zachowują długowieczność przy jednoczesnej powolnej degradacji umysłu, noblisty za opisanie tego zjawiska, oraz osoby pośrednio odpowiedzialnej za upadek tejże społeczności.

To co już na pierwszy rzut oka wyróżnia powieści Yanagihary to jej forma. Otrzymujemy bowiem historie stworzoną na wzór klasycznej biografii, w której znajdzie się miejsce zarówno na posłowie osoby, która sprawi, iż opowieść Periny stanie się zrozumiała dla czytelnika i osadzona w konkretnych realiach (w tym wypadku rolę tą odgrywa wieloletni przyjaciel ), liczne przypsy, jak i kalendarium, a nawet przydatny słowniczek. Przyznam, że dla mnie jako osoby nieczytającej zazwyczaj biografii zrobiło to solidne wrażenie. Bardzo łatwo dałam się wciągnąć w historię życia Periny mając jedynie z tyłu głowy myśl, iż jest to kolejny zmyślony twór.

Jako wielbicielka opowieści obejmujących dekady, z niemałą radością czytałam o życiu naukowca od czasów dzieciństwa, aż do późnej starości, w której jak to w realnym świecie bywa zdarzają się momenty ekscytujące jak i niemożliwie nudne. Niestety poczytać to można za jedną z wad powieści, gdyż jest ona bardzo nierówna. Główną osią nieformalnej pierwszej części "Ludzi na drzewach" jest bowiem wyprawa, wówczas młodziutkiego, lekarza w poszukiwaniu tajemniczego plemnia. O ile opisy badań, obserwowania zwyczajów, zachowań i rytmu dnia ludności tubylczej nie pozwalało tak łatwo oderwać się od lektury, o tyle nieskończone opisy wędrówki przez dżungle przyprawić mogły o migrenę. W drugiej części dotyczącej gromadzenia licznej gromadki osieroconych lub porzuconych dzieci posiada stały poziom, choć niesposób doszukać się w nich bardziej przełomowych momentów.

Warto w tym momencie wspomnieć, iż pierwsza część powieści wypada znacznie lepiej niż druga. Opis odkrywania nowych plemion miał w sobie duch przygody i pozwalał wydobyć z czytelnika ducha poszukiwacza. Choć z góry znamy wynik ekspedycji chwilami z zapartym tchem śledzimy przebieg wydarzeń. Z racji tego, iż całość prowadzona jest w narracji pierwszoosobowej mamy bardzo ograniczone pole widzenia przez co wiele rzeczy tak jak dla naszego protagonisty pozostaje jedynie w sferze domysłów. Postać Periny ukazywana jest wówczas także wyjątkowo niejednoznacznie. Malowanie tak wieloma odcieniami szarości sprawia, iż jesteśmy w stanie uwierzyć w prawdziwość opisywanej historii. W opisie ekspedycji aurą tajemniczości owiane jest niemalże wszystko od środowiska, w którym przychodzi żyć bohaterom, przez współpracowników Perinny, a na ludności tubylczej skończywszy. Nic dziwnego, że rodzinne życie bohatera w cywilizowanej Ameryce wypada na tym tle wyjątkowo blado.

Ciekawym zabiegiem okazuje się również odkrycie wszystkich kart już na początku książki. Doskonale znamy pozycje, w której obecnie znajduje się protagonista, znamy zarys jego osiągnięć, dostajemy rozwiązanie zagadki plemienia. Wszystko co pozostaje czytelnikowi to dowiedzieć się jak do tego wszystkiego doszło. Ujawnienie wszystkich informacji tak szybko, choć moim zdaniem przysłużyło się historii, nie wystarczyło wyraźnie autorce, która zapewne próbując wzbudzić w czytelniku silne emocje dokonała jednej bardzo złej decyzji. Choć historie opisaną przez Yanagihare oceniam całkiem dobrze. Nie jest to z pewnością książka skłaniająca mnie do refleksji, zmiany w życiu czy wywołująca wyjątkowo pozytywne emocje, jednak jej ciekawa forma zapisze się w mojej pamięci. Nie jestem jednak w stanie przejść obojętnie koło zakończenia…



Zakończenie powieści wprawiło mnie bowiem w osłupienie i z pewnością wywołało silne emocje. Nie taki był chyba jednak zamiar autorki… Ostatnie kilkanaście akapitów jest bowiem przykładem bardzo chamskiego zachowanie w stosunku do czytelników. Zakończenie które w zamierzeniu powinno wywołać szok, oraz zapewne głębokie przemyślenia o ludzkiej naturze, pozostawiło po sobie jedynie głęboki niesmak i złość. I nie dotyczy to wcale tematów poruszanych w postscriptum, lecz sposobu ich przekazania. Informacja, która zmienia wydźwięk niemalże całej powieści zostaje bowiem usunięta z tekstu właściwego, oraz nazwana wówczas mało znaczącą, a następnie umieszczona w postscriptum. Autorka tym samym strzeliła sobie w stopę siląc się na nagły plot twist, którego spodziewać się można było od początku.

Już po lekturze "Małego zycia" postrzegałam Yanagihare jako autorkę powieści dość niskich lotów, której książkom ("o ironio") niebezpiecznie blisko do powieści rozrywkowym (choć jest to raczej rozrywka masochistyczna). W "Małym życiu" nagromadzenie wszelkiej maści nieszczęść już zahaczało o tanią sensację, jednakże wszystko toczyło się linearnie i nawet jeśli niektóre zdarzenia zaskakiwały, gdy nagle wychodziły na jaw, ujawnienie ich w tym czy innym momencie miało logiczny sens, natomiast celowe przerzucenie głównego ciężaru fabuły na zakończenie jest bardzo tanim i mało pomysłowym chwytem; zabiegiem tak niesmacznym i pokazującym, że autorka traktuje swoich czytelników jak idiotów, których zadowolą takie nagłe, bezsensowne zwroty akcji (szczególnie gdy umieszczone w normalnej kolejności wzbudzały by takie same emocje (i nie mam tu na myśli wkurzenia)), iż jestem skłonna podzielić moje zdanie o tej książce na to co myślałam przed i po postscriptum, gdyż inaczej moja ocena byłaby bardzo niska.

Jestem zdania, iż każda książka, która wywołuje w czytelniku emocje czy to dobre czy to złe warta jest dłuższej chwili refleksji i choć skrawka pamięci. Nie wiem jednak czy Yanagihara tworząc "Ludzi na drzewie" chciała zostać zapamiętania z powodu TYCH konkretnych emocji, które wywołała we mnie po kilku ostatnich stronach.

Ostatnio podczas czytania zwróciłam uwagę jak wielkie znaczenie dla odbioru całej powieści ma dla mnie jej zakończenie. Niesamowite, jak te kilkanaście zdań może sprawić, iż pokocham daną powieść lub ją znienawidzę. "Ludzie na drzewach" zaliczają się do grona książek, których zakończenie przedefiniowało moją opinie o całej powieści.
Pani Yanagihara ! TAK SIĘ NIE...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do przeczytania mroczniejszego odcienia magiii skłoniła mnie cała masa pozytywnych recenzji na zagranicznym Booktoobie i równie wielka cisza na ten temat w polskiej sferze. Jako wielbicielka książek cieszących się relatywnie małym zainteresowaniem na rodzimej ziemi nie mogłam odmówić sobie zapoznania się z powiścią V.E. Schwab.

Potrzebując czegoś co wypełni pustki w moim sercu po skończeniu "Władcy Cieni" Cassandry Clare, doszłam do wniosku, iż historia chłopaka, który potrafi wędrować między magicznymi, równoległymi Londynami może przynieść mi ukojenie. Wraz z sympatycznym Kellem mogłam udać się w wędrówkę po światach przepełnionych magią, pełnego dworskich intryg, niebezpieczeństw związanych z paranormalnymi zjawiskami, oraz znosić obecność pewnej narwanej złodziejki marzącej o byciu piratem. I choć na pozór wszystko brzmi rozsądnie mam całe mnóstwo ale....

ALE nr 1
Dlaczego pomimo sympatycznych i dość wyraźnie zarysowanych bohaterów nie mogłam stworzyć z nimi żadnej więzi emocjonalnej?
Serio, zarówno Kell jak i Lidia (a nawet Ray, choć częściej pojawia się jedynie we wspomnieniach) są bardzo sympatycznymi bohaterami, posiadającymi swoje wady i zalety co nadaje im trójwymiarowości, jednak jednocześnie byli mi całkowicie obojętni. Być może stało się tak za sprawą tego, iż autorka ani na chwile nie pozwala wyrwać im się z narzuconych przez nią ram. Nasz protagonista jest tym, który przez swoją niefrasobliwość wszystko psuje a następnie próbuje to odkręcić. Jednocześnie jego zadaniem jest ciągłe przypomnianie o jego dwóznacznej sytuacji rodzinnej w kórej czuje przedmiotem a nie podmiotem, oraz ogromnej miłości do przybranego brata. Lidia jest awanturniczką, ciągle szukającą przygód jak szalone by one nie były, Ray to natomiast niefrasobliwy książę, o dobrym sercu lecz dziecinnym usposobieniu. Wszyscy oni podczas trwania akcji ewualują jedynie pozornie, ponieważ nie potrafią wyrwać się ze swoich ról i nadać im trochę życia.

ALE nr 2
Dlaczego nikt tu nie myśli o konsekwencjach?
O ile autorka dość konsekwentenie trzyma się opracownego przez siebie planu działania, zdarzenia doprowadzające do tego aby jakikolwiek wątek pchający fabułę do przodu powstał jest kuriozalny. Czytając o wybrykach bohaterów zastanawiałam się gdzie każdy z nich podział fragment mózgu. Zdesperowania nieznajoma prosi cię o doręczenie listu do dalekiego krewnego a w ramach wynagrodzenia wciska ci coś nieznanego pochodzenia? Z pewnością nie ma złych zamiarów a ty nie wpakowałeś się w półapkę.
Magiczny artefakt napawa cię niepokoję z powodu mrocznych mocy? Chowasz go w jakimś bezpiecznym miejscu? Próbujesz utopić w Tamzie? Nie, oczywiście że najlepszym pomysłem jest wyrzucenie go. Przez okno. W poblizu tawereny. ...
Dostajesz uroczą błyskotkę od wysłannika obcego dworu? Ubranie jej jest najlepszą decyzją!
Dlaczego ja musiałam to czytać???

ALE nr 3
Do kogo kierowana jest ta książka?
Podczas czytania miałam bardzo duże problemy ze stwierdzeniem czy książka ta przeznaczona jest dla młodszej czy starszej młodzieży. Z jednej strony mamy bowiem dość prosto skonstruowany świat, infantylne rozwiązania fabularne, oraz chwilami półmózgich bohaterów, z drugiej natomiast krwawe sceny, rozbudowane postacie (kiedy przypominają już sobie o istnieniu mózgu) oraz otoczkę "całkiem poważnych problemów". Tworzyło to dysonans, który sprawiał, że przez całą książkę czułam się zdezorientowana.

Pomimo moich "ale" w sumie nie mam do czego przyczepić się do tej pozycji, jednakże przez cały czas miałam wrażenie, że coś bardzo mi nie psuje w całym tym obrazie. Być może przyczyniła się do tego filmowość opisywanych zdarzeń. Złe postacie zawsze mają poświęcone kilka akapitów, żeby mogły złowieszczo zabłysnąć czarnym okiem, krew spływająca po bruku zatopić się musi w ziemie, kolory poszczególnych Londynów musza być kontrastowe. Są to bardzo proste filmowe chwyty, które nie pasują mi jednak do konwencji książki. (Jestem przekonana, że kilka scen jest odwzorowaniem produkcji, które już gdzieś kiedyś widziałam). Poza tym jednak postacie nie były irytujące, wydarzenia trzymały tempo, nie "obraziłam się" za żaden wątek jednak po skończeniu całości czułam się zmęczona. I choć wiem, że przeczytam kolejne części, ponieważ jestem umiarkowanie ciekawa czy autorka rozwinęła swój świat, nie oczekuje żadnych fajerwerków.

Nie rozumiem peanów wyśpiewywanych przez niektórych na cześć tej książki, która klimatem po pierwszych kilku stronach przypominała mi "Szóstkę wron" przez co już na wstępie wydawała się dość wtórna (doszukiwać bym się tu mogła podobieństwa nawet do "Władcy pierścienia" czy "Z mgły zrodzonego"). Najwygodniej byłoby stwierdzić, że wyrosłam już z takiej literatury, uparcie będę twierdzić, że jeszcze znajdę książkę dla młodzieży zdobędzie moje serce. "Najciemniejszy odcień magii" z pewnością nią jednak nie będzie.

Do przeczytania mroczniejszego odcienia magiii skłoniła mnie cała masa pozytywnych recenzji na zagranicznym Booktoobie i równie wielka cisza na ten temat w polskiej sferze. Jako wielbicielka książek cieszących się relatywnie małym zainteresowaniem na rodzimej ziemi nie mogłam odmówić sobie zapoznania się z powiścią V.E. Schwab.

Potrzebując czegoś co wypełni pustki w moim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do książki Adama Silvery podeszłam z wielkim optymizmem. Zachęcający opis wskazywał na co najmniej kilka motywów, o których lubię czytać, okładka (wydanie angielskie) od razu wpadło mi w oko, a sam autor na tyle często przewijał mi się przed oczami, że z czystej ciekawości postanowiłam zapoznać się z jego twórczością.

"History is all you left me" jak już sam tytuł wskazuje jest historią o kimś kto odszedł opisanej z perspektywy kogoś kto pozostał.
Griffin pewnego dnia traci swojego najlepszego przyjaciela, będącego jednocześnie jego pierwszą miłością, w nieszczęśliwym wypadku. Niepotrafiący poradzić sobie z żalem i smutkiem nieoczekiwanie znajduje sprzymierzeńca pod postacią obecnego chłopaka zmarłego, który zdaje się go rozumieć jak nikt inny. Razem postanawiają zmierzyć się z przyszłością po stracie miłości ich życia.

Powieść Silvery nie bierze jeńców i już od pierwszych stron uderza w najmocniejsze emocje. Wraz z głównym bohaterem stajemy się uczestnikami pogrzebu człowieka, który od kilku lat był jego najbliższym przyjacielem a później także kimś więcej. Nie znamy wówczas żadnego z bohaterów tego wydarzenia, nie jesteśmy świadomi historii, którą dzielili, nie wiemy jakimi ludźmi byli. Zaprezentowane są nam jedynie bardzo silne emocje odczuwane przez Griffina, który w jednym momencie stracił grunt pod nogami. Jest to dość niekonwencjonalny początek szczególnie jak na książkę YA. Przynosi to jednak zaskakujący efekt i sprawia, iż bez trudu utożsamiamy się ze smutkiem głównego bohatera. W końcu każdy z nas ma kogoś kto był z nami od zawsze i którego straty sobie nie wyobrażamy. Nie widząc nic o bohaterach traktujemy ich jedynie jako nośnik emocji przez co całość zyskuje na uniwersalności.
Przyznam szczerze, że jeszcze żadna książka nie zrobiła na mnie tak dobrego wrażenia jak pierwsze 100 stron "History is ...". Czytanie każdego akapitu było dla mnie emocjonalną mordęgą, ponieważ stawianie się w roli Griffina działało na mnie zbyt mocno. Moją uwagę przekłuwało również swoistego typu rozdarcie głównego bohatera, który zdawał sobie sprawę, iż choć Theo był dla niego całym światem, on sam nie był dla niego tą jedyną osobą. Większość książek która orbituje wokół motywu straty ukazuje głównego bohatera jako tego, który ma największe prawo do odczuwanie żalu i którego serce krwawi najmocniej. Silvera pokazuje jednak, że nie ma jednego sposobu odczuwania żałoby tak jak i nie ma tylko jednej osoby mającej prawa do cierpienia najmocniej.

Gdyby książka skończyła się w tym momencie prawdopodobnie stałaby się jedną z moich ulubionych. Niestety wraz z odkrywaniem kolejnych kart z przeszłości bohaterów, a także ukazania ich postępowania w teraźniejszości powoli zatracałam wszelkie pozytywne odczucia. Stało się bowiem to czego obawiałam się od samego początku - postaciom z którymi tak bardzo się utożsamiałam zaczęto nadawać cechy, które mnie irytują, co w znacznym stopniu wpłynęło na mój odbiór. To samo się tyczy sytuacji, których stają się uczestnikami. Paradoksalnie nie wiedząc o nich nic odczuwałam ich stratę znacznie silniej niż znając całą historie.

Obiektywnie rzecz biorąc powieści nie mogę nic zarzucić, jest prowadzona poprawnie, w zgodzie z utartymi schematami YA. Moja opinia jest jednak subiektywna i nic nie poradzę na to, iż sposób prowadzenia fabuły przez Silvera mnie irytuje. Po pierwsze strasznie przeszkadza mi sposób przedstawienia wątków romantycznych w tego typu powieściach. Szczególnie te zawierające wątek LGBTQ posiadają jakąś trudną do nazwania manierę, która za każdym razem działa mi na nerwy. Po drugie, w książce relacje nawiązane między bohaterami w moim odczuciu nie powinny mieć miejsca (albo przynajmniej nie powinny pokazane być tak topornie). Jednak co najważniejsze, książka, która w moim odczuciu miała być opowieścią stricte o przyjaźni stała się kolejną stała się kolejną historią skupiająca się wokół wątków romansowych.
To samo tyczy się postaci - wszyscy bez wyjątku rozpisani są poprawnie - mają swoje wady i swoje zalety, czasami zachowują się dojrzale a kiedy indziej jak dzieci, jednak nie jest to ten typ bohaterów, z którymi jestem w stanie się utożsamić.

Mam wrażenie, iż książka ta chciałaby być czymś więcej niż jest w rzeczywistości. Oprócz żałoby i prób radzenia sobie z nią poruszane są wątki są inne problemy z którymi nieraz zmuszony jest się zmierzyć młody człowiek - rozwód rodziców, przyjaźń i związek na odległość, ból po rozstaniu, a nawet OCD. Większość z nich potraktowane jest jednak po macoszemu i albo podaje czytelnikowi gotowe rozwiązania, albo w ogóle je przemilcza. Ewentualnie jestem po prostu zbyt dojrzała na takie powieści i odpowiedzi na stawiane pytania po prostu mnie satysfakcjonują.

Patrząc na książkę jako całość miała ona swoje lepsze i gorsze momenty (kilka prawie przelało czarę goryczy) ostatecznie jednak po prostu jest kolejną powieścią YA z wątkiem LGBTQ. Podoba mi się jednak jej ogólny wydźwięk i wnioski, do których ostatecznie dochodzi główny bohater, która choć trącą lekko patosem, ujęły mnie. Szkoda tylko, że droga którą przebywa aby zrozumieć niektóre kwestie była dla mnie tak bolesna.

Do książki Adama Silvery podeszłam z wielkim optymizmem. Zachęcający opis wskazywał na co najmniej kilka motywów, o których lubię czytać, okładka (wydanie angielskie) od razu wpadło mi w oko, a sam autor na tyle często przewijał mi się przed oczami, że z czystej ciekawości postanowiłam zapoznać się z jego twórczością.

"History is all you left me" jak już sam tytuł wskazuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych rękawiczek nakazanych przez reguły szpitalne, ważniejsze od jakichkolwiek ludzkich odruchów.


„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” traktuje bowiem o ludzkiej znieczulicy, braku akceptacji, szukaniu własnej tożsamości, życiu i śmierci w cieniu epidemii AIDS w Sztokholmie lat 80. XX wieku. W trylogii Gardella nie ma miejsca na subtelności. Bawienia się z czytelnikiem w kotka i myszkę. Już same podtytuły ukazują jak potoczy się historia grupy przyjaciół. Na początku była miłość, spokój i radość z powoli zdobywanych praw, następnie przyjdzie czas na chorobę, panikę i powoli rodzącą się nienawiść społeczeństwa do wszystkiego co uważają za zagrożenie. Na końcu natomiast nastąpi śmierć. Nielinearna konstrukcja powieści pozwala autorowi mieszać przeszłość z przyszłością, by następnie znów powrócić do teraźniejszości. Niczym w ponurej wyliczance wymienia tych, którzy odejdą. Imiona ludzi, które jeszcze nic nam nie mówią, a których historie dopiero poznamy na kartach książki.

Świat opisany przez autora poznajemy oczami Rasmusa – chłopaka z małej wioski, który w wyjeździe do Sztokholmu wypatruje szanse na ujawnienie swojej seksualności, oraz Benjamina pochodzącego z ortodoksyjnej rodziny świadka Jehowy, który dzięki przypadkowemu spotkaniu swoją seksualność zacznie dopiero odkrywać. To właśnie na ich przykładzie, ich przyjaciół i rodzin obserwować będziemy wpływ epidemii AIDS, która nagle zaczyna zbierać swoje żniwo.

Historia spisana przez Gardella przeraża i uświadamia jak szybko zapomnieć można o zwykłym ludzkim człowieczeństwie. Wraz z pierwszą falą zachorowań, i tak nieufni wobec społeczności homoseksualnej, ludzie, zaczynają traktować gejów jak wybryków natury roznoszących zaraze. Odmawia im się prawa do opieki medycznej, współczucia, zabiera godność. Skazuje na cierpienie i śmierć w izolacji. Skąpi ludzkich odruchów. Daleko posunięta propaganda skłania do nienawiści i strachu. Zarażonym odmawia się miana ofiary przylepiając łatkę mordercy. W świecie pełnym pogardy naszym bohaterom przyjdzie mierzyć się z chorobą i śmiercią najbliższych, świadomością, iż mogą liczyć tylko na siebie. Samotnością napiętnowany jest bowiem każdy z bohaterów.

W „Miłości” ukazany jest czas wyborów, szukania własnej tożsamości i drogi w świecie pełnym możliwości, który tylko czeka aby przyjąć Cię z otwartymi rękami. Wraz z bohaterami nieśmiało wkraczamy w życie Sztokholmskich homoseksualistów – wyzwolonych, zachłystujących się wręcz pozyskanymi prawami, żyjącymi chwilą. Choć wszyscy wydają się szczęśliwi autor ani na chwilę nie pozwala zapomnieć czytelnikowi, że chwila ta pryśnie za moment niczym bańka mydlana. W „Chorobie” przekonają się o tym sami bohaterowie. Doświadczając pierwszych objawów choroby, lęków, iż rzeczywistość, w której żyli okaże się ułudą, odrzuceniem ze strony rodziny i społeczeństwa. Gardell sprawnie rysuje przed nami obecną sytuację ukazując ją oczami Rasmusa, Benjamina i ich przyjaciół, przechodząc płynnie do punktu widzenia ich rodzin, a nawet niczym w reportażu ukazując ogólną sytuację w kraju i na świecie. Dla czytelnika jest to natomiast zapowiedź zbliżającej się emocjonalnej udręki, która nie opuści nas już aż do ostatniej strony.

Poznając bohaterów, historie ich dzieciństwa marzenia, plany i pragnienia coraz mocniej angażujemy się w przedstawioną historię, która jak wiemy, nie ma happy endu. Nic więc dziwnego, że do „Śmierci” nie można podejść obojętnie. Wszelki dystans, który istniał między czytelnikiem, a bohaterem został już wcześniej zniwelowany. W zwieńczeniu trylogii nie czeka nas jednak nic ponad tytułową śmierć, której ulec muszą wszyscy. Stajemy się obserwatorami ludzi stojącymi w obliczu tragedii – jedni wybierają śmierć z własnej ręki chcąc zachować do końca godność i piękny wygląd, nie zgadzając się na życie na łasce społeczeństwa traktujących ich jak śmieci; inni wybierają życie. Mimo wszystko, ciesząc się ostatnimi chwilami w gronie bliskich, lub w kompletnym odosobnieniu. Walcząc o każdy dzień, z myślą, iż przeżyli swoje życie tak jak chcieli pomimo fatalnego końca. Obserwujemy pożegnania kochanków, pogrzeby przyjaciół, kłótnie z rodziną odrzucających prawdę o swoim zmarłym dziecku, a każda sytuacja opisana przez Gardella sprawia, że nasze serce chce pęknąć, bo sytuacje opisane w „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” nie powinny mieć miejsca i choć historia Rasmusa, Benjamina, Paula i pozostałych jest tylko fikcją z pewnością istniały tysiące podobnych historii, które fikcją już niestety nie były.

Trylogii Gardella nie można nazwać łatwą, lekką i przyjemną; choć napisana została w przystępny sposób, treść w nich zawarta wymaga skupienia oraz pewnego rodzaju szacunku. Historia opisana przez niego porusza, lecz także skłania do przemyśleń na temat człowieczeństwa, tolerancji, samotności. Pokazuje, że nie warto żyć w strachu, że należy cieszyć się każdym dniem, i żyć w zgodzie z własnym sumieniem i nie żałować swoich wyborów.

Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytając przez niemalże całe życie łatwo zaszufladkować się w określonych gatunkach. Doskonale wiem jakie tematy poruszane w książkach mnie interesują a od których cierpnie mi skóra. New Adult jest prawdopodobnie na szczycie gatunków, których nie chce ruszać, a nawet jeśli już doskonała promocja przekonuje mnie do sięgnięcia po jakiś tytuł czytanie szybko staje się torturą. Od wszystkiego są jednak odstępstwa. Jedno z nich nosi tytuł „Serce ze szkła”.

Swój wywód powinnam zacząć od tego, iż od zawsze śledzę rynek wydawniczy pod kątem książek, w których występuje motyw śmiertelnej choroby. Książka Emmy Scott trafiła w moje ręce jednak kompletnie przez przypadek. Postanowiłam zaryzykować i w sumie nie zawiodłam się.

Choć „Serce ze szkła posiada wszystkie wady NA, jednak będąc na to przygotowana uznawałam je za specyficzny „urok” powieści. Obowiązkowo mamy romans, którego początek bierze się z jakiegoś nielogicznego wydarzenia. Całe szczęście autorka odeszła od schematu cichej dziewczyny i bad boya, stawiając na postać spokojnego chłopaka i gitarzystki zespołu rockowego uzależnionej od alkoholu, próbującej zapomnieć o ciężkiej przeszłości i pozwalającej, aby ktoś inny sprawował nad nią kontrolę. Bardzo szybko dowiadujemy się, że uroczy Jonah także nie pozbawiony jest problemów, wśród których prym wiedzie problem z przeszczepionym kilkanaście miesięcy wcześniej sercem, które zaczyna atakować miażdżyca. Czując ciążący nad nim wyrok, chłopak sumiennie przestrzega ustalonego harmonogramu – bierze w udział w niedzielnych spotkaniach z rodziną, spędza wieczory z wąskim gronem znajomych, dorabia jako kierowca limuzyny i całe dnie spędza na tworzeniu instalacji ze szkła, która ma być jego dziedzictwem. Kacey wywraca jednak jego życie do góry nogami a przy okazji zmienia swój sposób patrzenia na świat. Całość opiera się na utartym schemacie znanych z wielu innych powieści jednak nie jest to wada. Czasami dobrze poczytać o czymś co już się zna.



Niepodważalnym plusem „Serca ze szkła” jest fakt, iż autorka nie bawi się w tworzenie romansu z tajemnicą w tle, która ujawnia się pod koniec i zmienia życie bohaterów. Wątek choroby wprowadzony jest już na pierwszych stronach i idealnie przeplata się z wątkiem romantycznym. Dni Jonaha są bowiem policzone i wiedzą o tym wszyscy, którzy go otaczają, łącznie z nowo poznaną dziewczyną. Fakt ten nadaje jakiegoś dramatycznego wyrazu całości, ponieważ posiadając tą wiedzę Kacey świadomie podejmuje każdą decyzję nie spodziewając się happy endu, a mimo to bez wahania wkracza w życie protagonisty. Wybory bohaterów dokonane w chwilach próby są ogólnie warte pochwały i sprawiają, że z miejsca lubimy każdą pojawiającą się postać.

Na uwagę zasługują stworzone przez autorkę relacje miedzy bohaterami. Kontakt Jonaha bratem, rodzicami, przyjaciółmi jest czymś rozgrzewającym serce. Jego znajomość z Kasey, która przez długi czas funkcjonowała na poziome przyjaźni była ukazana fantastycznie. Więź łącząca tą dwójkę ujawniała się przy okazji każdego dialogu, ich rozmowy podszyte były jednocześnie dawką wzajemnego pożądania. W tym momencie pojawia się jednak pewne ale… Świadoma tego że NA rządzi się swoimi prawami od pierwszych stron wiedziałam, że wcześniej czy później pojawi się wątek romansowy. Związek, który na kartach swojej powieści opisała Scott w najlepszym razie nazwać można letnim. Cała chemia między głównymi bohaterami wyparowała, a w zamian dostaliśmy wątpliwej jakości dialogi i suche sceny seksu (serio, te fragmenty miały w sobie tyle polotu co instrukcja obsługi drylownicy do wiśni). Nie można mieć wszystkiego. Wróćmy jednak do jaśniejszej strony „Serca ze szkła”.

Tak ja NA tak i książki z wątkiem śmiertelnej choroby rządzą się swoimi prawami wśród których wyróżnić można nadmierny patetyzm, głębokie sentencje i łzawe momenty balansujące na granicy kiczu. Choć nie świadczy to może najlepiej o moim guście czytelniczym jednak bez bicia przyznaję się, że uwielbiam to wszystko co składa się na te historie. „Serce ze szkła” dostarczyło mi więc dokładnie tego czego potrzebowałam (choć z bólem przyznam, że brakowało mi sentencji a’la Green, które po prostu ładnie brzmią). Tak wiec tam gdzie miało być puchato i słodko było puchato i słodko, tam gdzie miało być smutno tam było smutno, tam gdzie miały się polać łzy tam… powiedzmy że wciąż było smutno. Na wielki plus zasługuje również postawa protagonisty. O zachowaniu bohaterów literackich w obliczu śmierci napisać można całą prace magisterską. Scott odrzuciła jednak pomysły związane z samorealizacją, spełnianiu marzeń, znalezieniu tej jedynej/jedynego i postawiła na próbie pozostawienia po sobie jakiegoś dziedzictwa, czym w przypadku Jonaha była instalacja ze szkła, którą chciał skończyć przed śmiercią. Całość zyskała tym samym na autentyczności i realności, ponieważ zostawienie czegoś po sobie jest tym o czym chyba każdy z nas myśli i co rzeczywiście można zrealizować. Nie musi być to artystyczne dzieło, lub czyn który zapisze się w pamięci potomnych jednak nawet mała rzecz może zaświadczyć o naszym istnieniu. Mogę więc z całą pewnością stwierdzić, że podobał mi się wydźwięk tej powieści.

Jeśli miałabym porównać książkę Scott do innych powieści najbliżej byłoby jej do „Utraty”, która prawdopodobnie na stałe znalazła miejsce w moim sercu. I nie mam na myśli tylko tego, że obie okładki wskazują na to, że grafik miał jakiś gorszy dzień, lecz fakt iż noszą w sobie ogromne pokłady ciepła i dostarczają odpowiedniej dawki wzruszeń (choć „Serce ze szkła” definitywnie wygrywa jeśli chodzi o zakończenie). Żadna z ich nie udaje, iż jest powieścią, która ma odmienić czyjeś życie, lecz nawet te krótkie chwile spędzone w ich towarzystwie sprawiają, że człowiek czuje się troszeczkę bardziej zaprzyjaźniony ze swoim życiem.

Czytając przez niemalże całe życie łatwo zaszufladkować się w określonych gatunkach. Doskonale wiem jakie tematy poruszane w książkach mnie interesują a od których cierpnie mi skóra. New Adult jest prawdopodobnie na szczycie gatunków, których nie chce ruszać, a nawet jeśli już doskonała promocja przekonuje mnie do sięgnięcia po jakiś tytuł czytanie szybko staje się torturą....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie całej trylogii. Niby wszystko jest okej. Mamy ciekawych bohaterów, którzy nie są pisani na jedną modłę, bardzo fajnie przedstawione relacje między osobami, które niekiedy kłócą się, nie potrafią ze sobą rozmawiać, lub chcą się na wzajem pozabijać, lecz łączy ich jednocześnie nietypowa przyjaźń, która sprawia, że są dla siebie jak rodzina. Ten duch braterstwa jest zresztą najlepszym punktem tej książki, gdyż reszta to trochę nielogiczna papka.
To, że książka odeszła trochę za bardzo od realizmu zauważyć już można w pierwszej części, kiedy okazuje się, że porachunki gangsterskie są bardzo ważnym elementem fabuły, który nakręca cały ten festiwal przemocy. Mamy więc morderstwo, tortury, gwałt, trwałe okaleczenia, a poszczególni bohaterowie podczas trwania akcji zmieniają jedynie miejsce umiejscawiania bandaży. Jestem wielką miłośniczą podkoloryzowanego angstu, jednak co za dużo to nie zdrowo, szczególnie, że wyraźnie widać w tym pewną niekonsekwencję. Choć książka ma w sobie drastyczne sceny jej raiting jest relatywnie niski i to wyraźnie czuć gdyż całość jest wyjątkowo ugładzona.
Wątek sportowy, który jest główną osią fabularną jest dla mnie jakiś taki nijaki. Niby da się go czytać, jednak nie można nie odnieść wrażenia, że bohaterom wszystko przychodzi odrobinę zbyt łatwo. Niemalże każda dobra historia z wątkiem sportowym posiada tą odrobinę niepewności odnośnie szans na wygraną, a ostatecznie pokazuje, cel nie jest tak ważny jak metody, którymi do niego dążymy. Sakavic ten motyw jednak nie do końca przypasował.
Podsumowując ten jakże chaotyczny wywód trylogia Sakvic jest dobra (choć czuć, że jest to historia która zaistniały na początku w internecie, szczególnie w sposobie prowadzenia fabuły i rozmieszczenia poszczególnych scen), jednakże słysząc peany na jej temat spodziewałam się czegoś innego.

Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie całej trylogii. Niby wszystko jest okej. Mamy ciekawych bohaterów, którzy nie są pisani na jedną modłę, bardzo fajnie przedstawione relacje między osobami, które niekiedy kłócą się, nie potrafią ze sobą rozmawiać, lub chcą się na wzajem pozabijać, lecz łączy ich jednocześnie nietypowa przyjaźń, która sprawia, że są dla siebie jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej strony zainteresował mnie historią, to na dodatek wzbudził żywe emocje.

Na kartach powieści zawarte zostają wspomnienia pewnego lata spędzonego przez 17-letniego Elio i jego rodziców w ich domu na włoskiej riwierze, w którego progi, pewnego dnia, wstępuje letnik mający pod pieczą ojca głównego bohatera - profesora sztuki, kończyć swoja pracę doktorancką. Spotkanie to staje się wstępem do nieoczekiwanego romansu między młodym chłopakiem a niemalże 10-lat starszym Oliverem. Relacji niesamowicie intensywnej, wręcz zahaczającej o obsesje, jednocześnie fascynującej i przerażającej, którą obserwujemy z perspektywy Elio. Choć żadne słowo z tego krótkiego opisu (który nie przekonuje nawet mnie) nie mija się z prawdą „Call me by your name” jest czymś znacznie więcej niż zwykłym romansidłem.

Całość podzielić można na cztery zasadnicze części. Pierwsza to ta, w której Elio zaczyna odkrywać swoje zainteresowanie letnikiem. Niczym w najlepszym thrillerze z każdą stroną rośnie napięcie. Między głównymi bohaterami rzadko dochodzi do konfrontacji; cała ich relacja opiera się głównie na pozornej obojętności przeplatanej nie kiedy wymianą spojrzeń, lub dwuznacznymi sytuacjami. Elio w tym czasie obserwuje letnika, rozmyśla, wzdycha z ukrycia, analizuje czy dobrze odbiera otrzymywane sygnały i pragnie konfrontacji. Uczucia odczuwane przez chłopaka są tak intensywne, iż udzielają się nawet czytelnikowi, a napięcie między tą dwójką staje się nie do zniesienia. Druga, przynosi długo oczekiwany rozwój relacji i jest to prawdopodobnie jeden z najintensywniejszych rozdziałów jakie kiedykolwiek spotkałam. Po tym przechodzimy płynnie do podróży do Rzymu (jakby nie było już dość klimatycznie) gdzie następuje pewne spowolnienie akcji, a ostatecznie docieramy do zakończenia, które istnieje prawdopodobnie tylko po to aby załamać serce (kilkukrotnie).

Nie wiem od czego zacząć opis moich odczuć związanych z tą książką, która po prostu sponiewierała mnie emocjonalnie (choć uczucia te uderzyły mnie ze znacznym, bo ponad dwumiesięcznym, opóźnieniem). Nie spodziewałam się, że książka w gruncie rzeczy pozbawiona akcji może mnie tak pochłonąć. Lwią część powieści zajmują rozmyślania głównego bohatera, które przybliżają nam jego sposób bycia, jego rozterki, oraz pogląd na świat. Dzięki temu między bohaterem a czytelnikiem wytwarza się jedyna w swoim rodzaju więź. Historia widziana oczami Elio staje się tym samym niezwykle angażująca. Wraz z bohaterem przeżywamy rodzącą się miłość i pragniemy kontaktu z obiektem westchnień.

Acimanowi udało się stworzyć prawdziwych bohaterów, którzy są bardzo ludzcy w swoim zachowaniu. Posiadają swoje wady i zalety, nie zawsze postępują słusznie, miewają chwile zwątpienia, niekiedy żałują swoich wyborów. Nawet Oliver, którego obserwujemy jedynie przez pryzmat postrzegania Elio, nie jest jedynie skupiskiem wspaniałych cech, lecz bytem posiadającym indywidualne cechy charakteru. Co ciekawe jakiekolwiek wnioski na temat tego jakimi ludźmi sa wysuwamy jedynie na podstawie ich zachowań tu i teraz. Nie znamy ich przeszłości, ani nie implikujemy na temat przyszłości. Choć to ta dwójka odgrywa główną rolę, pozostałym bohaterom też nie można nic zarzucić. Ukazani bardzo powierzchownie, z racji na sposób prowadzenia narracji, nie irytują, ani nie są wprowadzani na siłę. Na duży plus zasługuje fakt, iż autor stworzył postacie obdarzone niebywałą inteligencją. Wykazał się przy tym dużą subtelnością nie kreując na siłę sylwetek intelektualistów, których wiedza jest tak sztuczna i nienaturalna, że czytelnik czuje się zażenowany, ani tak powierzchowna, iż staje się jedynie mało znaczącym epitetem określającym postacie. W dialogach prowadzonych między Elio, który jako syn profesora wykazuje się znaczną wiedzą na różne tematy i Oliverem, który jest w trakcie końcowych prac swojej książki o Heraklicie, a po wakacjach ma podjąć pracę wykładowcy, wyczuwa się, iż Aciman naprawdę wie o czym pisze, a jednocześnie nie szarżuje swoją wiedza. Patrząc na to z innej perspektywy nigdy jeszcze nie czytałam dialogu pomiędzy postaciami o kulturze antycznej w takim stopniu podszytej napięciem seksualnym.

Autor niezwykłym wyczuciem odznacza się niemalże w każdej kwestii. Historia pozbawiona jest zbędnego patosu, szokowania na siłę, czy nadmiernego lukrowania rzeczywistości. Powieść w pewnych momentach nie stroni od seksu, jednakże nawet on opisany jest bezbłędnie – nie wprawiają w poczucie zażenowania, ani zniesmaczenia zbytnim naturalizmem. Czuć, że nie jest one środkiem do taniej sensacji, lecz integralną częścią całości. Dodatkowym atutem jest to, że nie stara się zawrzeć w swojej historii wszystkich bolączek świata. Problemy Elio skupiają się wyłącznie na próbach zrozumienia własnej seksualności nie rozdrabniając się na kwestie podejścia społeczeństwa do tematu homoseksualizmu, możliwości spotkania się z odrzuceniem, agresją, lub innymi problemami. Romans między nim a Oliverem rozgrywa się jakby poza światem zewnętrznym. Jednym ograniczeniem jest 6 tygodni, które spędzić mogą wspólnie po czym każdy z nich wyruszy w swoją stronę.

„Call me by…” na tle innych tego typu powieści wyróżnia także niepowtarzalny klimat śródziemnomorskich Włoch. Z każdej strony wyczuć można wakacyjną atmosferę dni spędzonych na wycieczkach rowerowych, kąpaniu się w morzu, rozmowach o literaturze i sztuce. Acimanowi udało uchwycić się klimat przygody życia, która zdarzyć się może tylko raz. Chwili, którą chcemy wycisnąć do końca niczym sok z pomarańczy, wiedząc, iż jest to tylko moment, który jednak na zawsze zostanie w naszym sercu.

Powieść to jeden wielki emocjonalny rollercoaster. Pomimo całej masy scen, w której uczucia biorą górę nad czytelnikiem największe wrażenie robi zakończenie. Bardzo kameralne i pozbawione akcji a przez to wyjątkowo mocno chwytające za serce. Na szczególną uwagę zasługuje tu rozmowa Elio z ojcem, w której wypowiedziana została cała miłość rodzica do dziecka, oraz pełna akceptacja wszystkich jego poczynań. Ta prosta w gruncie rzeczy rozmowa sprawdza się lepiej niż patetyczne dialogi, w każdej innej powieści.

Aciman zmierzając się z oklepanym do granic możliwości wątkiem wakacyjnej miłości mógł ponieść sromotną porażkę. „Call me by your name” to jego wielkie zwycięstwo – powieść niezwykła i pełna emocji poruszająca poniekąd wątek dorastania, którego nieodłączną częścią jest poszukiwanie siebie, przeżywania pierwszych miłości, wzlotów i upadków, oraz momentów, które choć zbyt szybko przemijają na zawsze stają się częścią nas samych.

„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Po obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.

„Holding the Man” to wspomnienia australijskiego aktora, pisarza i aktywisty, skupiające się na jego trwającym 15 lat związku z Johnem Coleo spisane krótko przed jego śmiercią spowodowaną przez AIDS. Tim swoją historię zaczyna w czasach wczesnej młodości, gdy już jako 11-latek dochodzi do wniosku, że woli chłopców. Kilka lat później w katolickiej szkole, do której uczęszcza poznaje Johna – kapitana drużyny footbolowej, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Wydarzenie to staje się punktem wyjścia do dalszej części opowieści, w której znajduje się miejsce na liczne wzloty i upadki, początek epidemii AIDS, pozytywna diagnoza na obecność wirusa HIV, oraz nierówna walka z chorobą, która początkowo odbiera Timowi ukochanego, a kilka lat później sama pozbawia go życia.

Pierwsze co nawsuwa się po przeczytaniu całości jest myśl jak bardzo jest to angażująca lektura. Historia w niej przedstawiona jest bowiem opisem zwykłego życia, które toczyć może każdy z nas – pozbawionej heroicznych wyczynów, niespodziewanych darów od losu, czy pojawiającego deux ex machina rozwiązującego wszystkie problemy. Ot, zwykła szara rzeczywistość, a w niej ludzkie cierpienie, bez nadziei na pomyślne zakończenie. Jednakże o poziomie na jakim zaangażujemy się emocjonalnie w lekturę w dużej mierze ma nasz stosunek do narratora historii, bowiem sam Conigrave nie jest, aż tak jednoznaczną postacią za którą chciałby uchodzić.

Narrator to palant. Nie ma w tym wypadku potrzeby owijania niczego w bawełnę i udawania, że bohaterowie powinni być krystalicznie czyści skoro historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, a na dodatek dotyczy choroby i śmierci. Conigarve nie stara wybielić swoich czynów, ani umniejszać ich znaczenia, jednakże jednocześnie podchodzi do wszystkiego bez autorefleksji. Autor był bowiem zwolennikiem wolnych związków co w rzeczywistości sprowadzało się do tego, iż zdradzał zakochanego w nim chłopaka na prawo i lewo, tłumacząc się chęcią poszerzania horyzontów lub zwykłej zabawy. Epizody te powtarzały się co jakiś czas i każdorazowo kończyły się powrotem do stałego związku, mętnymi tłumaczeniami i brakiem jakichkolwiek zmian w dalszym postępowaniu. Przyczyną wszystkich nieszczęść, które spadły na głównego bohatera była tylko i wyłącznie jego rozwiązłość seksualna, czemu w całej książce poświęcona zostaje tylko chwila refleksji skompensowana do jednego akapitu. Conigrave w swoim postępowaniu nieustannie ukazuje się jego dziecinny sposób myślenia. Sprowadzenie go jedynie do „tego samolubnego, nieprzewidującego dupka” byłoby jednak sporym nadużyciem, gdyż podczas czytania postrzegać go można jako osobę całkiem sympatyczną, do której ludzie po prostu lgnęli. Czynne uczestnictwo w organizacjach wspierających gejów, pisanie sztuk teatralnych dotyczących sytuacji homoseksualistów w dobie AIDS a także praca jako doradca dla osób zarażonych ukazuje go jako charyzmatycznego, empatycznego człowieka; idealistę, który choć trochę chciał zmienić świat. Po połączeniu tego wszystkie powstaje obraz osoby, słaba nadającego się na towarzysza życiowego, lecz jednocześnie oddanego przyjaciela. Fakt, ten przemawia za tym, iż wyznania miłości do Johna (pomimo wielokrotnych zdrad do, których się dopuszczał) nie były jedynie pustymi frazesami, gdyż związek ten w gruncie rzeczy opierał się na wzajemnej przyjaźni.


Na podstawie książki powstał bardzo nierówny film, którego pierwsza połowa doprowadza do łez rozpaczy, dlatego, że jest tak zła, druga natomiast dlatego, że jest tak dobra.

Zdumiewa mnie jak ludzka w gruncie rzeczy jest to historia. Życie geja w katolickiej szkole w latach 70-tych z pewnością mogło przysporzyć wiele dramatów, Conigrave przeszedł jednak ten okres bez większych problemów. To samo się tyczy jego coming-outu przed rodzicami, którzy pomimo początkowego szoku nie mieli większych kłopotów z zaakceptowaniem go. Jego życie nie było serią niepowodzeń, czy niekończącym się pasmem cierpień, przez co wątek choroby wkraczające w to w miarę spokojne życie wybrzmiewa tym silniej.

Conigrave nie był wielkim myślicielem, który w swojej historii zawarł życiowe mądrości, które towarzyszyć będą ludzkości przez pokolenia. Nie mam w niej miejsca także na heroiczną walkę inspirującą innych. Najwięcej miejsca poświęcone zostaje bezsilności, która notorycznie odczuwał. Przez lwią część tekstu autor skupia się na własnych odczuciach i lękach, na które nie znajduje jednak lekarstwa. Niejednokrotnie zauważyć można, iż w chwilach, zamiast być opoką dla ukochanego on sam nieustannie szukał wsparcia. Jego słabości przemawiały do mnie niekiedy mocniej niż poświęcenie na które decydował się bez chwili zawahania.

Historie dotyczące AIDS w czasach gdy wiązało się to z pewną śmiercią bardzo do mnie trafiają. Był to bowiem okres, w którym na świecie nagle pojawiło się wiele niepotrzebnego cierpienia i strachu. Społeczeństwo zaczęło odrzucać ludzi znajdujących się w grupie ryzyka, pojawiła się wzajemna nieufność spowodowana tym, iż brakowało usystematyzowanej wiedzy na temat AIDS, choroba rozprzestrzeniała się, ponieważ uciskanie przez lata homoseksualiście nie chcieli ograniczać swojej dopiero co odzyskanej wolności. Aspekty te nie zostały oczywiście zbytnio poruszone w tej książce, co w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jej dramatyzm. Zakończenie bowiem zawsze jest takie samo – choroba i śmierć, którą można było uniknąć.

Tim i John nie dokonali żadnych spektakularnych czynów, ani nie przyczynili się do zmian, jeden z nich postanowił jednak , że ich miłość jest warta uwiecznienia i podzielenia się z innymi. Zapewne gdyby podobną historię stworzył wybitny pisarz, akcenty rozłożone zostałby inaczej, całość naszpikowana byłaby sentencjami podnoszącymi na duchu, a bohaterowie trafialiby prosto w nasze serce. Tim Conigrave stworzył jednak coś co przez swoje wady jest tym bardziej ludzkie. Prawdopodobnie nie był wielkim myślicielem, być może nie był dobrym człowiekiem, ale przynajmniej naprawdę żył.

Po obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.

„Holding the Man” to wspomnienia australijskiego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Kroniki Bane’a Cassandra Clare, Maureen Johnson, Sarah Rees Brennan
Ocena 7,7
Kroniki Bane’a Cassandra Clare, Ma...

Na półkach: ,

Któż z nas nie pragnął zajrzeć w przeszłość ulubionego bohatera? Poznać czynniki, które go ukształtowały, zdarzenia, które stały się ważną częścią jego życia, miejsca, które odwiedził, ludzi których poznał? Cassandra Clare wraz z dwoma innymi autorkami postanowiły wyjść na przeciw marzeniom fanów. W taki sposób powstały "Kroniki Bane'a".



O tym jak barwne życie prowadził Bane na długo przed zdarzeniami z "Darów anioła", a nawet "Diabelskimi maszynami" wspominane było bardzo często. Wysoki Czarownik Brooklyn'u jest w końcu postacią niezwykle barwną, mającą kilka setek na karku, a w głowie niezliczona ilość pomysłów. Nic dziwnego że szybko stał się ulubieńcem czytelników. Opowiadania w których odgrywałby główną rolę wydawał się więc tylko kwestią czasu.

"Kroniki..." składające się z kilkunastu niezwiązanych ze sobą historii opisują losy Magnusa na przestrzeni lat. Zbiór otwiera historia pobytu w Peru, po której jak wiemy z wcześniejszych serii, zabroniono przekraczać mu granicy tego państwa. Było to bardzo wyraźne puszczanie oczka do fanów serii, którzy z pewnością poświęcili choć jedną myśl na to co takiego zrobił tam ten niesforny czarodziej. Obietnica objawienia nam tej wielkiej tajemnicy okazała się jednak bez pokrycia. Tyczy się to zresztą większości opowiadań.

Styl Clare jest niepowtarzalny. Jej powieści są pełne humoru, ciekawych rozwiązań fabularnych i cudownych bohaterów, których nie sposób nie lubić. W "Kronikach..." wszystko za co czytelnicy pokochali prozę Clare zostało zepchnięte na dalszy plan. W dużej mierze jest to zapewne zasługa współautorek. O ich udziale w poszczególnych historiach możemy jednak tylko gdybać. Faktem pozostaje jednak, iż związek z seriami ogranicza się jedynie do warstwy fabularnej. Brakuje tej iskry, która wyróżniała jej książki. I choć mamy możliwość poznać bohaterów, o których wcześniej tylko słyszeliśmy, poznać historie z ich udziałem, oraz choć przez chwilę obserwować świat oczami Magnusa, jest to ciągle za mało aby czuć się w pełni usatysfakcjonowanym. Opowiadania więcej obiecują niż są w rzeczywistości w stanie nam dać.

Nie warto jednak całkowicie skreślać całego zbioru. W jak każdej tego typu pozycji pojawiały się fragmenty lepsze lub gorsze. Moim faworytem okazała się historia Rafaela Santiago, postaci doskonale nam znanej z serii „Dary Anioła”, i jego przemiany w wampira, oraz roli jaką odegrał w tym wszystkim Magnus. Na uwagę zasługują także przygody związane z wydarzeniami rozgrywające się gdzieś na przestrzeni pierwotnej trylogii „Dary anioła”. Opowiadania są jednak wyraźnie kierowane do osób znających świat nocnych łowców i podziemnych, przez co czytelnik niezaznajomiony z wcześniejszymi częściami odczuwałby znikomą radość z ich poznawania.

Sądzę, że pośród tak różnorodnych opowiadań rozgrywających się na przestrzeni wieków każdy powinien odnaleźć coś dla siebie. W końcu tak barwna historia, jak ta stworzona przez Banea zasługuje na uwagę, a każda możliwość choć chwilowego powrotu do świata wykreowanego przez Clare z pewnością warta jest wykorzystania.

Któż z nas nie pragnął zajrzeć w przeszłość ulubionego bohatera? Poznać czynniki, które go ukształtowały, zdarzenia, które stały się ważną częścią jego życia, miejsca, które odwiedził, ludzi których poznał? Cassandra Clare wraz z dwoma innymi autorkami postanowiły wyjść na przeciw marzeniom fanów. W taki sposób powstały "Kroniki Bane'a".



O tym jak barwne życie prowadził...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Pierwszy dzień w college'u to ciężkie przeżycie dla każdego, a szczególnie dla wyalienowanej z życia, nieśmiałej, wręcz zahukanej w sobie młodej dziewczyny. Tak właśnie jest Kiersten. Wszystko zmienia się gdy poznaje Westona - pewnego siebie opiekuna roku, który staje się dla niej katalizatorem zmian. Zamknięta w kokonie własnych lęków, zmagająca się z depresją po śmierci rodziców dzięki niemu zaczyna naprawdę żyć. Nie wie jednak, że nie ona jedna na swoich barkach dźwiga ciężar ponad jej siły, a oferowana pomoc okaże się ratunkiem dla nich obojga.


„Utrata” należy do wąskiej grupy książek, których zadaniem jest rozrywać serce czytelnika kawałek po kawałku. Jest to jedna z tych „powieści rakowych”, czerpiących garściami ze schematu (patrz „Gwiazd naszych wina”, „Zanim umrę”, w mniejszym stopniu „Bez mojej zgody”), które jednak zawsze się wybronią i wzbudzą jakieś emocje.

Tak jak w wielu wcześniejszych historiach mamy dwoje nastolatków, którzy radzą sobie z codziennością najlepiej jak potrafią, nie marnując żadnej chwili, śmiejąc się, spełniając marzenia i kochając tak jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Choć fabule daleko do oryginalności jest to temat, który nie nuży – w końcu żadna książka tak nie afirmuje życia, jak ta traktująca o ludziach, którym tak niewiele go zostało.

Siłą napędową powieści van Dyken są niewątpliwie bohaterowie, których poznajemy naprawdę dobrze, z racji tego, iż autorka zdecydowała się na dwutorową narrację. Kiersten to sympatyczna, cicha i zagubiona dziewczyna, z którą bez trudu można się utożsamić. Choć wiele jej wyborów ugruntowanych jest stratą bliskich łatwo zrozumieć jej sposób myślenia. Jest to zarazem wada i zaleta tej postaci, której wyraźnie brakuje ikry, przez co zainteresowanie jej historią dość szybko zanika. Braki te doskonale rekompensuje Weston, który staje się drugim narratorem. I choć obserwacje czynione z jego punktu widzenia są krótsze i początkowo służą jedynie jako wtrącenia do całej historii są one najlepszą częścią powieści. Bo i sam bohater jest niezwykły.
Autorka kreując go idealnie wyważyła cechy charakteru stawiając go gdzieś między duszą towarzystwa, a cichym romantykiem, przystojniakiem ze szkolnej drużyny na widok, którego żeńska część college'u mdleje, a zrównoważonym opiekunem roku, gotowym nieść pomoc w każdej sytuacji. Nie wiem jak jej się to udało, ale stworzyła tym samym postać z krwi i kości, z którą chciałoby się zaprzyjaźnić. Dodatkowo to właśnie z jego ust padają najtrafniejsze uwagi i świetne cytaty. Nieczęsto w młodzieżowych powieściach spotkać można tak dojrzałego młodego człowieka, który nie dość, że zdaje się być całkowicie pogodzony z tym, iż dano mu tak mało czasu, to potrafi wynieść ze swojej sytuacji pewną mądrość. Dlatego też, gdy czytam że życie to niebo wierzymy w to, gdyż czujemy, że to coś więcej niż utarty frazes.

Dużym plusem powieści jest także niewymuszona fabuła. Nie ma w niej nachalnego wątku miłosnego, niesamowitych zdarzeń, czy niespodziewanych zwrotów akcji. Mamy jasno określoną oś fabularną - lista rzeczy do zrobienia stworzona przez Kiersten – która staje się pretekstem do udzielenia nam kilku życiowych rad, ukazania piękna nawet najbardziej zwyczajnych chwil i pokazania, że trzeba chwytać czas póki go jeszcze mamy, nie wpychając nam przy okazji na siłę łzawej historyjki o umierającym chłopaku.
O śmierci nie mówi się tam prawie wcale. Wisi niczym widmo przyszłych zdarzeń, autor nie obsadza jej jednak w roli równorzędnego bohatera.
I choć pod koniec historia zmierza w stronę niepotrzebnej tkliwości, a autorka z coraz większą pewnością siebie dopasowuje rzeczywistość do swojej historii nie odbiera to powieści uroku, który sprawia, że od historii Westona i Kierstin nie sposób się oderwać.


„Utrata” jest niczym kocyk w zimny wieczór, otula czytelnika, sprawia, że na sercu robi się cieplej i wywołuje na twarzy mimowolny uśmiech. I po raz kolejny daje nam powód do zachwytu nad codziennością, oraz docenienia czasu, który nam dano.

Pierwszy dzień w college'u to ciężkie przeżycie dla każdego, a szczególnie dla wyalienowanej z życia, nieśmiałej, wręcz zahukanej w sobie młodej dziewczyny. Tak właśnie jest Kiersten. Wszystko zmienia się gdy poznaje Westona - pewnego siebie opiekuna roku, który staje się dla niej katalizatorem zmian. Zamknięta w kokonie własnych lęków, zmagająca się z depresją po śmierci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powieśc ta powstająca przez 10 lat dotyka problematyki wojny widzianej oczami młodego człowieka. Wraz z głównym bohaterami zostajemy wepchnięci w sam środek wojennej zawieruchy, by następnie cofnąć się do przeszłości i poznać cały proces, który doprowadził bohaterów do tego konkretnego momentu. Okrutny czas II wojny światowej obserwujemy oczami zarówno młodego chłopaka, który dzięki nieprzeciętnej inteligencji został włączony w szeregi niemieckiego wojska jak i młodziutkiej niewidomej francuski, która staje się kolejną niewinną ofiarą panującego terroru . Niewątpliwie jest to książka wartościowa, bardzo ładnie napisana, oddziaływająca na wyobraźnie i potrafiąca zaciekawić czytelnika mimo braku nagłych zwrotów akcji. Niczym opowieść starego bajarza otula nas magiczną aurą. Niestety, aż do końca nie angażuje emocjonalne (a mogłaby) przez co pozostaje jedynie kolejna historią, która choć dociera do mózgu nie dociera do serca.

Powieśc ta powstająca przez 10 lat dotyka problematyki wojny widzianej oczami młodego człowieka. Wraz z głównym bohaterami zostajemy wepchnięci w sam środek wojennej zawieruchy, by następnie cofnąć się do przeszłości i poznać cały proces, który doprowadził bohaterów do tego konkretnego momentu. Okrutny czas II wojny światowej obserwujemy oczami zarówno młodego chłopaka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Kroniki niezapowiedzianej śmierci" to już moje drugie spotkanie z twórczością Marqueza i tym razem zwieńczone zwycięstwem (czego nie można powiedzieć o "Sto lat samotności". Dzięki niewielkiej ilości stron i prostej, jednotorowej historii udało mi się ją ukończyć, a historia człowieka skazanego na śmierć w imię obrony honoru, niosła w sobie taki pokład groteski i absurdu, jakiej nie powstydziłby się sam Kafka w swoim "Procesie". Pomimo ciekawego tematu i sprawnie zrealizowanej fabuły i tym razem Marquez nie przekonał mnie do siebie.

"Kroniki niezapowiedzianej śmierci" to już moje drugie spotkanie z twórczością Marqueza i tym razem zwieńczone zwycięstwem (czego nie można powiedzieć o "Sto lat samotności". Dzięki niewielkiej ilości stron i prostej, jednotorowej historii udało mi się ją ukończyć, a historia człowieka skazanego na śmierć w imię obrony honoru, niosła w sobie taki pokład groteski i absurdu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Black Ice" nietypowa młodzieżówka kusząca wizją zimnych i mrocznych okolic, oraz niebezpieczeństwa czyhającego na każdym kroku. Dwie dziewczyny podczas podróży w góry z powodu nagłej śnieżycy zmuszone są szukać ratunku w pobliskim domku, w którym zostają wzięte jako zakładniczki przez dwójkę zbiegów.
Pomimo naprawdę fajnego pomysłu autorka dość szybko wraca na utarte tory niebezpiecznie zahaczając o typowe młodzieżowe romansidło. Na szczeście sceneria ośnieżonych stoków i opuszczonych domów pełnych trupów, pozwala przymknąć oko na te niedogodności i z przyjemnością obserwować zmagania bohaterów z naturą i mordercą czyhającym w mroku.

"Black Ice" nietypowa młodzieżówka kusząca wizją zimnych i mrocznych okolic, oraz niebezpieczeństwa czyhającego na każdym kroku. Dwie dziewczyny podczas podróży w góry z powodu nagłej śnieżycy zmuszone są szukać ratunku w pobliskim domku, w którym zostają wzięte jako zakładniczki przez dwójkę zbiegów.
Pomimo naprawdę fajnego pomysłu autorka dość szybko wraca na utarte tory...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Mort" to już moja 4 przygoda w Świecie Dysku a zarazem chyba najciekawsza pośród tych, z którymi dane mi się było zapoznać. Śmierć to niewątpliwe jedna z najciekawszych postaci powołanych do życia przez Pratchetta, dlatego tez przyjrzenie się jej z bliska dało mi sporo frajdy. Śmierć zmęczona swoja zwykła egzystencja oraz zmartwiona stanem cywilnym przybranej córki postanawia wziąć sobie pomocnika, a sama zaznać uroków ludzkiego życia. Okazuje się, że praca wykonywana przez naszego protagonistę nie jest tak łatwa jak się wydaje, a władza nad życiem i śmiercią w niepowołanych rękach może przynieść wiele zagrożeń dla całego wszechświat. Niezwykle zabawna, pełna trafnych spostrzeżeń dotyczących otaczającej nas rzeczywistości i wręcz przepełniona wyjątkowo charyzmatycznymi bohaterami umili każdy chłodny wieczór.

"Mort" to już moja 4 przygoda w Świecie Dysku a zarazem chyba najciekawsza pośród tych, z którymi dane mi się było zapoznać. Śmierć to niewątpliwe jedna z najciekawszych postaci powołanych do życia przez Pratchetta, dlatego tez przyjrzenie się jej z bliska dało mi sporo frajdy. Śmierć zmęczona swoja zwykła egzystencja oraz zmartwiona stanem cywilnym przybranej córki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kwiaty mają moc – to fakt znany nie od dziś. Potrafią pocieszyć, wzbudzić radość, a nawet miłość. Na własnej skórze doświadczają tego niejednokrotnie urocze mieszkanki Milanówka, które w trylogii Katarzyny Michalak połączyła miłość do kwiatów, wielkie serca, i pewien wspaniały różany ogród.

„Zacisze Gosi” zasadniczo podzielona jest na dwa główne wątki fabularne. Pierwszy z nich skupia się na przyjaciółce Kamili – głównej bohaterki poprzedniej części- tytułowej Gosi, do której zaczynają powracać echa przeszłości. Jednym z nich jest Jakub, który w ostatnim rozdziale „Ogrodu Kamili” staje w progu dworku w Milanówku, aby wywrócić życie dwóch, niczego nie spodziewających się kobiet, do góry nogami, drugą natomiast były mąż naszej protagonistki, chcący pozyskać majątek małżonki.

Przyznać muszę, iż sam tytuł jest dość mylący gdyż autorka dużo więcej uwagi w dalszym ciągu poświęca pannie Nowodworskiej, aniżeli swojej tytułowej bohaterce. Nie wydaje się to złą decyzją, biorąc pod uwagę fakt, iż w życiu Kamili dzieje się i to całkiem sporo. Łukasz – jej ukochany, nie mogąc pogodzić się z kalectwem będącym powikłaniem po ciężkim wypadku samochodowym, wciąż ją odpycha, na domiar złego dziewczyna sprostać musi wyzwaniom czekającymi na nią w firmie, którą przejmuje na czas rekonwalescencji prezesa. Jakby tego było wciąż zbyt mało, autorka funduje nam oraz biednej dziewczynie prawdziwy uczuciowy rollercoaster, w momencie wkroczenia do akcji Jakuba Kilńskiego – jej dawnej miłości.

Obiektywnie rzecz ujmując to właśnie postać wpływowego biznesmena skradła tę część. Jest to niewątpliwie postać najbardziej dynamiczna i chyba najciekawsza, którą tak naprawdę dopiero co poznajemy i której zmianę obserwujemy w czasie trwania akcji. W tej części ukazuje się jego bardziej ludzkie oblicze, a zarazem wraz z nim wkraczają nowe problemy. Jego pojawienie się w progu Sasanki na zawsze odmienia życie Małgosi i Kamili. Pierwsza z nich rozpoznaje w nim wybawiciela, który pomógł jej przeżyć po zamachu terrorystycznym w londyńskim metrze, druga natomiast ma możliwość w końcu poznać jego historię i wyciągnąć z niej przerażające wnioski, gdyż Jakub Kiliński okazuje się ojcem Kamili Nowodworskiej. Tak… To jeden z bardziej pokręconych wątków tej trylogii.

Po „Zaciszu Gosi” Jakub śmiało mógłby pretendować do tytułu najbardziej pechowego faceta. Dlaczego? Przyjrzyjmy się jego historii ukazanej w pierwszych rozdziałach tejże powieści. Młody chłopaka rozkochuje w sobie nauczycielkę, która porzuca go gdy zachodzi z nim w ciążę. Nieświadomy niczego po 16-latch wiąże się z jej córką, z którą to niespodziewanie zrywa kontakt po tym jak dowiaduje się, iż jej matką jest jego dawna miłość. Rozgoryczona była kochanka goniąc go wpada pod autobus osierocając swoją jedynaczkę, a mężczyzna miotany poczuciem winy nie ma odwagi odpowiedzieć na którykolwiek z licznych maili nieświadomej z ich pokrewieństwa młodziutkiej Kamili. A to jedynie fragment tej zajmującej historii niczym z brazylijskiej telenoweli przeniesionej w Polskie realia…

Druga część trylogii kwiatowej uchodzić może za najbardziej nacechowaną emocjonalnie. Jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam się z powieścią , w której autorka w takim stopniu znęcała się nad wykreowanymi przez siebie postaciami. W „Zaciszu Gosi” nie ma bowiem nikogo, kto nie zostałby doświadczony przez los. Autorka nie poprzestaje jednak na dręczeniu mieszkańców Milanówka koszmarami z przeszłości rzuca im bowiem ciągle nowe kłody pod nogi. Było to tak różne od tego co zaserwowała nam autorka w „Ogrodzie Kamili”, iż chwilami wydawało się, że są to dwie odrębne historie. W trakcie czytania pewna mogłam być tylko jednego – jeśli coś układa się dobrze znaczy to jedynie, że jest to tylko cisza przed burzą.

Musze przyznać, że w pewien sposób uwielbiam tę serię; za jej dość absurdalne pomysły, mające więcej wspólnego z wyobraźnią autorki, aniżeli prawdziwym zżyciem, za jej lekką infantylność, i nieporadność językową. Za na siłę wprowadzany dramatyzm, który wywoływał emocje odwrotne do zamierzonych. Za trzeci osobowego narratora pojawiającego się nagle w trakcie akcji, który w jakiś sposób sugeruje nam co wydarzy się za chwilę, tworząc tym samy niezamierzony komizm. Aż trudno uwierzyć, że powieść, która posiada tyle cech charakteryzujących książki złe, naprawdę może się podobać – tak jednak jest, choć przeczy to wszelkiej logice.

„Zacisze Gosi” daje naprawdę wiele radości podczas czytania, pozwala się odprężyć i wywołuje szczery uśmiech na twarzy. Wprost nie mogę doczekać się kolejnej części „Przystań Julii”, która przybliży nam sylwetkę nowej sąsiadki protagonistek.
Widocznie z niektórym lekturami tak jest - owijają czytelnika swoją magią niczym ciepłym kocem dając poczucie bezpieczeństwa i świadomość, iż w życiu nie ma takich sytuacji, z których nie dałoby się podźwignąć co na każdym kroku udowadniają nam przyjaciółki z Milanówka.

Kwiaty mają moc – to fakt znany nie od dziś. Potrafią pocieszyć, wzbudzić radość, a nawet miłość. Na własnej skórze doświadczają tego niejednokrotnie urocze mieszkanki Milanówka, które w trylogii Katarzyny Michalak połączyła miłość do kwiatów, wielkie serca, i pewien wspaniały różany ogród.

„Zacisze Gosi” zasadniczo podzielona jest na dwa główne wątki fabularne. Pierwszy z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Ogród Kamili” Katarzyny Michalak otwierający kwiatową trylogię znalazł się w moich rękach właściwie przez przypadek i o mały włos uniknął losu powieści, po które sięgnęłam tylko po to by już na zawsze je porzucić. Nie przepadam za książkami obyczajowymi. Są dla mnie zbyt statyczne, przewidywalne i nie potrafię się w nich zatracić. Dałam jej jednak szanse, a ona odwdzięczając się ukazała mi swoje wnętrze, które pozostawiło mnie z prawdziwą mieszaniną myśli.

Kamila ma 24 lata. Niepotrafiąca odważyć się na usamodzielnienie najchętniej zamyka się w swoim pokoju z książką i liże rany po swojej nieszczęśliwej i burzliwej miłości sprzed 8 lat, oraz pisze meile do nieszczęsnego ukochanego zwierzając mu się ze swojego życia, trosk, radości i uczuć. Pewnego dnia postanawia zmienić coś w swoim życiu, opuścić ciotkę u której zamieszkała przed laty po śmierci matki. Niedoświadczona dziewczyna cudem unika jednak zatrudnienia u człowieka zajmującego się handlem ludźmi, aby wpaść prosto w pułapkę zastawioną przez mężczyznę, którego kiedyś kochała. Nieświadoma sytuacji, w której się znalazła zaczyna nową pracę i nowe życie. Jakimi pobudkami kieruje się jednak jej wybawca? Czy rzeczywiście chodzi jedynie o wybaczenie?

Początkowo miałam dość spore wątpliwości czy książka ta przypadnie mi do gustu. Po tak długim obcowaniu z fantastyką, lub innymi powieściami noszącymi jej znamiona, nagłe zakotwiczenie w rzeczywistości mogłoby niekorzystnie odbić się na moim odbiorze. „Ogród Kamili” ma w sobie jednak coś z baśni – choć traktuje o rzeczach nader przyziemnych, każde wydarzenie rozgrywające się na łamach powieści owiane jest pewną różaną magią. Na jej kojących właściwościach poznałam się jednak dopiero po kilkudziesięciu stronach pełnych irytacji na niemrawą akcje, niezdecydowanych i nijakich bohaterów i pełne egzaltacji przemyślenia. W miarę upływu czasu powieść zyskiwała jednak moją sympatię.

Kamila zahukana 24- latka żyjąca wciąż na rachunek cioci, decydując się wziąć w końcu życie w swoje ręce przestała denerwować, a jej determinacja, miłość do książek i róż prawdziwie mnie ujęła, na duży plus zasłużyli także reprezentanci płci przeciwnej – Jakub i Łukasz. W pierwszym momencie sposób wykreowania ich postaci odrzucał mnie bardziej niż główna protagonistka. Kiliński zachowywał się niczym rasowy stalker, kontrolując życie dziewczyny, a co gorsza ingerujący w nie, w dość nietuzinkowy sposób, jego przyjaciel natomiast potraktowany tak schematycznie, że aż bolało – inteligentny, przystojny, na pozór gburowaty i zbyt pewny siebie, wewnątrz wrażliwy i empatyczny. Niespodziewanie jednak szczerze ich polubiłam i dopingowałam w powziętych zamiarach.

W obserwowaniu ich poczynań nie przeszkadzał mi nawet sposób prowadzenia powieści – przemyślenia autorki, które w zamierzeniu zapewne także nas miały skłonić do refleksji, stawały się parodią samych siebie – tak doniosłe, jakby objawiały prawdę co najmniej o sensie istnienia. Bardziej od samych egzaltowanych wstawek irytujące było nagłe pojawianie się autora wszechwiedzącego, który z powagą zapowiadał, że bohaterów nie czeka to co sobie zaplanowali, gdyż „los chciał inaczej…”. Z biegiem czasu także to przestało mi jednak przeszkadzać, a nawet dość pozytywnie kojarzyć się z tą właśnie książką, trochę inną, lekko magiczną, a przede wszystkim ciepłą i napawającą otuchą.

Pomimo, iż autorka nie szczędziła swoim bohaterom trosk, za każdym razem w życiu tej czy innej osoby stawał ktoś kto bez wahania wyciągał pomocną dłoń. Choć chwilami wydawało się to nieco naiwne, było budujące. W Milanówku, do którego trafia Kamila każdy gotów jest nieść pomoc, sąsiadki wspierają się w ciężkich momentach, a w pogodne dni przesiadują w różanym ogrodzie i podziwiają jego piękno.

Sielski obraz co jakiś czas burzony jest przez demony przeszłości, które nadają całości pewną nie oczywistość. Mamy świadomość, że coś wydarzyło się w życiu bohaterów, jest to jednak zwykle nic więcej niż delikatnie zarysowane kontury tego, co naprawdę kryje się w środku. Jest to od samego początku wielki plus tej książki, gdyż informacje docierają do nas stopniowo, ukazują znane na postacie w innym świetle i manipulują naszymi uczuciami. Przeszłość protagonistów maluje się na naszych oczach, gdyż nawet oni nie znają wszystkich elementów układanki. Nadawało to całości dynamiki i sprawiało, iż nie mogłam się oderwać od lektury.

W żaden racjonalny sposób nie potrafię wyjaśnić dlaczego właśnie ta pozycja tak bardzo mnie pochłonęła ostatnimi czasy, a oczekiwanie na kolejną część było istną katorgą. Być może oczarował mnie różany ogród, może przemówił do mnie klimat tej powieści, a może ma ona po prostu to niezdefiniowane coś, które nie pozwala mi o niej zapomnieć?

„Ogród Kamili” Katarzyny Michalak otwierający kwiatową trylogię znalazł się w moich rękach właściwie przez przypadek i o mały włos uniknął losu powieści, po które sięgnęłam tylko po to by już na zawsze je porzucić. Nie przepadam za książkami obyczajowymi. Są dla mnie zbyt statyczne, przewidywalne i nie potrafię się w nich zatracić. Dałam jej jednak szanse, a ona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Mara Dayer. Tajemica” to na pierwszy rzut oka schematyczny młodzieżowy paranormal, na dodatek nie wyróżniający się wybitnym stylem pisania. Autorka jednak już od pierwszych stron próbuje zaznaczyć jego odrębność wśród innych powieści tego gatunku. Na wstępie dostajemy więc oświadczenie protagonistki, iż Mara Dayer to jedynie pseudonim stworzony za namową prawnika, a ona sama jest niebezpieczną osobą, która zagrozić może także nam – czytelnikom. Nuta grozy, połączona z pytaniami „o co chodzi?” i „jak doszło do tej sytuacji?” zachęcają do dalszej lektury.

Przenosimy do domu jednej z przyjaciółek dziewczyny, w którym wraz z koleżankami bawią się tablicą Ouija. Aby zaaplikować sobie dreszczy emocji zadają pytania dotyczące ich śmierci. Odczytana przez nich tajemnicza odpowiedź okazuje się prorocza- kilka miesięcy później dwie z uczestniczek zabawy nie żyją. Dalej jest równie ciekawie – Mara budzi się w szpitalu nie pamiętając, iż znalazła się w nim po tym jak budynek, w którym przybywała z przyjaciółmi, zawalił się. Jej, jako jedynej, udało się ujść z życiem po tym tragicznym wypadku. Wydarzenie to silnie odbiło się na jej psychice, a zespół stresu pourazowego niemalże uniemożliwił dalsze normalne funkcjonowanie. Wszystko zmienia wyprowadzka i oderwanie się od znajomych miejsc. Halucynacje jednak dalej prześladują dziewczynę. Na domiar złego stają się na tyle realne, iż dziewczyna przestaje odróżniać prawdę od realności. A może rzeczy, które widzi przydarzają się naprawdę?

Czytając każdą kolejna stronę miałam wrażenie, że to już gdzieś, kiedyś było - począwszy od charakterystyk bohaterów, przez sposób prowadzenia fabuły, na przedstawieniu życia w typowej amerykańskiej szkole skończywszy. Idąc tym tropem możemy w ciemno zakładać, iż główna bohaterka będzie cichą, na pozór niczym niewyróżniającą się dziewczyną próbującą uporać się z traumą i dręczącymi ją koszmarami. Posiadać będzie wspaniałą, choć trochę nadopiekuńczą rodzinę, jej pierwsze dni w szkole będą ciężkie, a jej towarzyszem w niedoli stanie się osoba tak jak ona lekko wyalienowana ze społeczeństwa. Nie można też zapomnieć o wrogach, których dorobi się już w pierwszym dniu nowego życia, przez zainteresowanie swoją osobą najprzystojniejszego chłopaka w całej okolicy. Jest to tak schematyczne, że aż boli – niestety sprawdza się także w tym przypadku. Podczas wspólnych lekcji z tajemniczym, urodziwym, lekko aroganckim i trzymającym wszystkich na dystans osobnikiem czułam się jakbym czytała powtórkę z lekcji biologii w „Zmierzchu”. To napięcie panujące między nimi, to że wydaje się, iż on ją zna od dawna choć nie miał do tego prawa, w końcu to, że on, boski Noah jest taki wyluzowany, cudowny, lekko hedonistyczny, jednakże z wielkim sercem, obyty w towarzystwie, inteligentny i kochający zwierzęta jest takie ekscytujące nudne! Jak dobrze, że to nie jest romans w czystym wydaniu.

Historia zdaje się, aż ociekać z nadmiaru tajemnic, które czają się na każdym kroku. Rzeczom, które dzieją się wokół Mary brak logicznego wytłumaczenia co przynosi fajny dreszczy emocji brak jednak napięcia, które sprawiłby, że czytelnik byłby autentycznie ciekawy co będzie dalej. A można by go wprowadzić i to w sporych dawkach, gdyż mamy i opisy krwawych śmierci i retrospekcje, które bardzo powoli odkrywają kolejne karty historii wydarzeń w noc tragedii, mamy w końcu samą Marę, której granica między urojeniami a rzeczywistością dość wyraźnie się zaciera. Chwilami przypomina to trochę „Szeptem” – my wiemy, że cos się dzieje, główna bohaterka wie, że coś się dzieje, nie przybliża nas to jednak w żaden sposób do rozwiązania zagadki ”dlaczego?”.

Dużym plusem jest fakt, iż autorka próbuje jednak konsekwentnie dążyć do rozwiązania zagadki wątku romansowego używając jedynie jako tła nie wybijającego się zbytnio na pierwszy plan. Między Noahem i Marą iskrzy, jednak nie jest to aż tak denerwujące jakby mogło się stać gdyby przyćmiło wszystko inne. Wprowadzając tą relację autorka miała jasno określony cel, który przysłużył się do rozwiązania tajemnicy, co sprawia, że główni bohaterowie w naszej świadomości od pewnego momentu nie funkcjonuje już jako para zakochanych, ale równorzędni partnerzy działający w tej samej sprawie.

Ewolucja bohaterki, a raczej jej początki ukazane w końcowych rozdziałach, dają nadzieję, że autorce uda się jednak przestać powielać schematy i stworzyć coś fajnego i wyróżniającego się. Pierwszy tom był jednak jedynie wstępem, przez co nie sposób mówić o nim jako o „wciągającym” czy "emocjonującym”. Po następne tomy raczej nie sięgnę, gdyż to co otrzymałam wystarczyło mi w zupełności. Nie ukrywam, że do lektury zachęciła mnie zniewalająca okładka, która przyciąga uwagę znacznie lepiej niż treść.

„Mara Dayer. Tajemica” to na pierwszy rzut oka schematyczny młodzieżowy paranormal, na dodatek nie wyróżniający się wybitnym stylem pisania. Autorka jednak już od pierwszych stron próbuje zaznaczyć jego odrębność wśród innych powieści tego gatunku. Na wstępie dostajemy więc oświadczenie protagonistki, iż Mara Dayer to jedynie pseudonim stworzony za namową prawnika, a ona...

więcej Pokaż mimo to