Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Gdy pojawiła się informacja, że Disney chce wypuścić serial o Lokim, Radek Pisula na swoim fanpage'u napisał, że obecnie twarzą Hiddlestone'a można z powodzeniem sprzedawać dżumę. Współcześnie - w pewnym sensie w erze MCU - cokolwiek z "Loki" w tytule też przyciągnie masę ludzi. I tak było ze mną.
Nie oczekiwałam, że dostanę mity nordyckie w wersji Lokiego, którego wykreował Hiddlestone'a. Byłoby to nudne. Spodziewałam się, że Joanne M. Harris stworzy własnego Lokiego i z jego perspektywy przedstawi jeszcze raz opowieści z mitologii nordyckiej. Owszem, wykreowała swojego własnego Lokiego, który jest... nijaki. I nic więcej. Autorka nie dodała nic, co nie kojarzyłoby się już wcześniej z Lokim - cynizm, spryt, złośliwość. To jest znany wszystkim Loki, tylko z dodatkiem bycia nijakim.
Opierając całą książkę o mity nordyckie można było zrobić masę rzeczy. Rozbudować świat, postacie, wydarzenia, wątki. Jedyne, co dostajemy to mity z perspektywy Lokiego opowiedziane współczesnym językiem. Z jednej strony jest to zaleta książki, z drugiej wada, bo pojawiają się określenia związane z mitami greckimi, pochodzące z łaciny czy nadal aktualnych powiedzonek - małe rzeczy, ale wytrącają z równowagi.
Joanne M. Harris ma lekkie pióro. Momentami bawi, momentami żenuje. Mamy otwarte zakończenie i każdy może dopowiedzieć sobie dalsze losy. "Ewangelię według Lokiego" czyta się szybko i jeszcze szybciej zapomina. Może oprócz jednej kwestii: prowadzenia floty po równinie.

Gdy pojawiła się informacja, że Disney chce wypuścić serial o Lokim, Radek Pisula na swoim fanpage'u napisał, że obecnie twarzą Hiddlestone'a można z powodzeniem sprzedawać dżumę. Współcześnie - w pewnym sensie w erze MCU - cokolwiek z "Loki" w tytule też przyciągnie masę ludzi. I tak było ze mną.
Nie oczekiwałam, że dostanę mity nordyckie w wersji Lokiego, którego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Stan Lee był, jest i będzie ikoną popkultury i świata komiksowego, która budzi różne emocje. Można go uwielbiać, można nie lubić, można też krytykować, ale bez niego nie byłoby też Marvela, jakiego znamy obecnie. Książkę Boba Batchelora traktuję wyłącznie jako wstęp do dalszego zaznajamiania się z niezwykle bogatym życiorysem Stana Lee. "Stan Lee. Człowiek-Marvel" jest napisany lekkim, przystępnym językiem i przybliża życie Stana the Mana. Jednak wiele wątków traktuje zbyt pobieżnie - relacjom Stana z Kirbym oraz Ditko można by było poświęcić osobne rozdziały, a może nawet i książki. Zabrakło mi również spisu materiałów, z których korzystał autor oraz takich, do których warto sięgnąć. Ogólnie książka jest bardzo dobra i warto po nią sięgnąć bez względu na osobisty stosunek do Stana.

Stan Lee był, jest i będzie ikoną popkultury i świata komiksowego, która budzi różne emocje. Można go uwielbiać, można nie lubić, można też krytykować, ale bez niego nie byłoby też Marvela, jakiego znamy obecnie. Książkę Boba Batchelora traktuję wyłącznie jako wstęp do dalszego zaznajamiania się z niezwykle bogatym życiorysem Stana Lee. "Stan Lee. Człowiek-Marvel"...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Płynny Ołów. Izraelska operacja wojskowa w Strefie Gazy 2008-2009" jest jedną z tych książek, które trafiły do druku, choć nie powinny. Nie jestem na tyle kompetentna, aby oceniać sferę merytoryczną, lecz ilość błędów ortograficznych, gramatycznych, interpunkcyjnych, składniowych, dublujących się słów i ogólna chaotyczność głównej części książki eliminują ją choćby z listy pozycji możliwych do puszczenia do druku.
Podczas czytania niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że lwia część książki została napisana dosłownie na jednym wydechu bez jakiegoś szerszego planu i przemyślenia. Do rozdziału przeznaczonego na opis samych działań w ramach operacji Płynny Ołów zostały wplecione wątki reakcji międzynarodowych, stanowisk stron, działań poza granicami Izraela i Strefy Gazy, wypowiedzi najróżniejszych osobistości, a także i refleksje autora dotyczące tego wydarzenia. A wystarczyło stworzyć z tego oddzielny rozdział lub rozbudować IV pt. "Prawdy, półprawdy, propaganda i odbiór społeczny". Przy wyliczeniach sprzętu i środków bojowych brakowało ich fotografii, aby czytelnik mógł lepiej zapoznać się z całym wyposażeniem ponad te niewiele mówiące nazwy.
Chaos i brak faktycznego korektora to dwie cechy, które przesłaniają pozostałe elementy.

"Płynny Ołów. Izraelska operacja wojskowa w Strefie Gazy 2008-2009" jest jedną z tych książek, które trafiły do druku, choć nie powinny. Nie jestem na tyle kompetentna, aby oceniać sferę merytoryczną, lecz ilość błędów ortograficznych, gramatycznych, interpunkcyjnych, składniowych, dublujących się słów i ogólna chaotyczność głównej części książki eliminują ją choćby z listy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Kadziu. Siatkówka & rocknroll Łukasz Kadziewicz, Łukasz Olkowicz
Ocena 7,5
Kadziu. Siatkó... Łukasz Kadziewicz,&...

Na półkach: , , , ,

Autobiografie i biografie sportowców już od jakiegoś czasu pojawiają się na półkach księgarni i bibliotek. D"Kadziu. Siatkówka & Rock'n'Roll" jak na razie jest najlepsza. Barwna i szczera jak sam "Kadziu".
Lekkim, wyciągającym i nieugrzecznionym językiem pokazuje, jak to z siatkówką było na początku kariery, w jej rozkwicie i na końcu. W książce przejawiają się przeróżne wątki - zabawy, żarty, relacje z ludźmi, skandale, treningi, kontuzje, sukcesy, porażki, rozczarowania. Gama różnorakich historii jest nie tylko pełna, wręcz wykracza poza skale.
"Kadziu" był, jest i będzie osobą, którą jedni lubi, a drudzy nie trawią, ale po którejkolwiek stronie by się nie znalazło, ta książka, zwłaszcza dla fana siatkówki, jest warta przeczytania.

Autobiografie i biografie sportowców już od jakiegoś czasu pojawiają się na półkach księgarni i bibliotek. D"Kadziu. Siatkówka & Rock'n'Roll" jak na razie jest najlepsza. Barwna i szczera jak sam "Kadziu".
Lekkim, wyciągającym i nieugrzecznionym językiem pokazuje, jak to z siatkówką było na początku kariery, w jej rozkwicie i na końcu. W książce przejawiają się przeróżne...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Tajemna Krucjata", którą przeczytałam przed styczniowym filmem Assassin's Creed, była równie nie udana, co film, i nie sądziłam, że może być gorzej. Szczęściem w nieszczęściu, rozpoczęcie zaznajamiania się z tym światem zaczęłam od trzeciego tomu, bo "Renesans" jest książką tak złą, że skutecznie niszczy każdą chęć, aby dać tej serii szansę.
Od "Szmaragdowych Rycerzy. Nieba w płomieniach" Anne Robillard nie zetknęłam się z powieścią, w której osiąganie wyznaczonych sobie celów byłoby tak łatwe. Oliver Bowden, w jeszcze większym stopniu niż Anne Robillard, ułatwiał życie swojemu bohaterowi. Bohaterowi tak płaskiemu, nijakiemu i papierowemu, że zastanawiającym jest, czemu nikt z wydawnictwa nie zwrócił mu na to uwagi.
Z resztą postaci wcale nie jest lepiej - tak znamienite osoby dla włoskiej historii jak Leonardo da Vinci, Nicollo Machiavelli, Caterina Sforza czy nawet Rodrigo Borgia zostały sprowadzone do głębokich, bardzo głębokich nizin. Zostali całkowicie pozbawieni swojej charyzmy, geniuszu i wyjątkowości - stali się karykaturami. Niestety autor przesadził też w drugą stronę - żadna, absolutnie żadna dziewięciolatka, nawet ta najodważniejsza i zahartowana, nie byłaby w stanie zachowywać się tak, jak to czyniła córka Cateriny.
W "Renesansie" jest się albo dobrym, albo złym. Nie ma nikogo pomiędzy, w zasadzie nie ma tam niczego. Albo jesteś po stronie dobra i walczysz o lepszy świat, albo znajdujesz się w obozie złych i chcesz tym światem okrutnie rządzić. Obowiązkiem wydawców było powiedzieć autorowi, że upchanie takiej ilości wydarzeń w jednej książce i przechodzenie między nimi jak między checkpointami w grzech jest dobre dla przewodników, nie dla książki, którą chce się nazwać nie tylko powieścią, ale i epicką. W "Renesansie" nikt się nie zastanawia - jest zadanie, to trzeba je wykonać. Nie ma postaci, która przystanęłaby na chwilę, pomyślała i wyraziła jakąkolwiek wątpliwość.
Konflikt między tymi dobrymi a złymi jest, po prostu jest. Wspomniano skąd się wziął, ale żadna ze stron nie wyjaśnia, dlaczego i po co. Sztampowe "dla władzy nad światem" nie sprawia, że nagle zaczynie kibicować się asasynom, ale też ich motywacje nie doprowadzają do tego, żeby na ich zwycięstwie zależało czytelnikowi. Asasynom (no, jednemu) udało się? Aha. Przegrał? Aha. O wiele większe zaangażowanie w sprawę jest przy oglądaniu zmagań na szkolnym festiwalu sportowym, gdzie każdy otrzymuje jakiś upominek.
Opisy wydarzeń nie porywają, dialogi tym bardziej. Co więcej, niekiedy wypowiedzi zupełnie nie odnoszą się do sytuacji, a jeszcze częściej - co jest zdecydowanie gorsze - zupełnie przypadkiem zawierają w sobie to, czego główny bohater potrzebuje. Sam czytelnik nie ma okazji, aby zastanowić się nad jakąś zagadką czy wydarzeniem, bo wszystko zostaje podane na tacy. Z samymi akcjami też jest kiepsko - nie ważne, ilu wrogów nie zawarłoby swoich sił i wspólnie napadło na asasyna, to ten i tak doskonale sobie poradzi, z rzadka wychodząc rannym.
"Assassin's Creed: Renesans" Oliver Bowdena to pustka na papierze.

"Tajemna Krucjata", którą przeczytałam przed styczniowym filmem Assassin's Creed, była równie nie udana, co film, i nie sądziłam, że może być gorzej. Szczęściem w nieszczęściu, rozpoczęcie zaznajamiania się z tym światem zaczęłam od trzeciego tomu, bo "Renesans" jest książką tak złą, że skutecznie niszczy każdą chęć, aby dać tej serii szansę.
Od "Szmaragdowych Rycerzy....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trudno zaprzeczyć wypowiedziom zamieszczonym na tyłach książki, że nie tylko siatkarze, ale prawdopodobnie i wielu kibiców Gibę znało z występów na parkiecie, wywiadów i innych występów w telewizji.
"W punkt. Autobiografia" nie posiada zwyczajowego układu - od czasów najstarszych do najnowszych. Giba krąży - zaczyna od wydarzenia z dopingiem, a potem się cofa, aby w powrócić i idzie dalej. Nie skupia się jednak tylko na siatkówce i swojej karierze, przywołuje także inne wątki, z których moim ulubionym jest ten poświęconych pozornie nic nie znaczącej postaci, która wstawała o piątej rano, aby wykonać pewną czynność. Jaką? Po to trzeba sięgnąć do lektury.
Gdy ogląda się mecze siatkówki, na hali bądź w telewizji, widzi się siatkarza, gracza, "produkt" ukończony. A pod strojem meczowym, skórą i mięśniami, tam w głębi jest jeszcze coś - historia, przeżycia dobre i złe, wspomnienia tego "produktu". Można przywołać wypowiedź pana Krzysztofa Ignaczaka z tyłów "W punkt": Giba udowadnia, że nie jesteśmy robotami, a ludźmi z krwi i kości.

Trudno zaprzeczyć wypowiedziom zamieszczonym na tyłach książki, że nie tylko siatkarze, ale prawdopodobnie i wielu kibiców Gibę znało z występów na parkiecie, wywiadów i innych występów w telewizji.
"W punkt. Autobiografia" nie posiada zwyczajowego układu - od czasów najstarszych do najnowszych. Giba krąży - zaczyna od wydarzenia z dopingiem, a potem się cofa, aby w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Schwytałem Eichmanna Peter Z. Malkin, Harry Stein
Ocena 6,7
Schwytałem Eic... Peter Z. Malkin, Ha...

Na półkach: , , ,

Jak czasem mówi się, że masło jest maślane, tak porywająca relacja jest porywającą relacją. Od książki powstałej przy współpracy naocznego świadka pojmania Adolfa Eichamanna, Petera Z. Malkina, i amerykańskiego autora Harry'ego Steina, nie sposób się oderwać.
Malkin przedstawia swoje losy przed znamienną akcją w sposób zarówno zwięzły, jak i pełen emocji. Wplata to także pewne fakty z życia Eichmanna, aby przedstawić czytelnikowi nieco szerszą perspektywę. Ciągła akcja związana nie tylko z przygotowaniami do pojmania poszukiwanego i nieuchwytnego nazisty, ale także innymi zadaniami wykonywanymi przed i w trakcie pracy w Mossadzie.
"Schwytałem Eichamanna" zapada w pamięć. Zwłaszcza wtedy, gdy znika konsternacja wywołana postacią Uziego i nagłe olśnienie związane z odkryciem tożsamości tego agenta, którego pseudonim "Uzi" pojawia się tylko w tej książce.

Jak czasem mówi się, że masło jest maślane, tak porywająca relacja jest porywającą relacją. Od książki powstałej przy współpracy naocznego świadka pojmania Adolfa Eichamanna, Petera Z. Malkina, i amerykańskiego autora Harry'ego Steina, nie sposób się oderwać.
Malkin przedstawia swoje losy przed znamienną akcją w sposób zarówno zwięzły, jak i pełen emocji. Wplata to także...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Przysięga Królowej. Historia Izabeli Kastylijskiej" ma dwie strony. Tą pozytywną jest styl autora - przyjemny, płynny, nie powodujący ziewania. Kolejną jest postać Beatriz, która swoją osoba zawsze wprowadzała uśmiech, zwłaszcza gdy buntowniczo odstępowała od przyjętych zasad i odważnie marzyła. I, cóż, prawdę mówiąc, na tym plusy się kończą.
Wraz z rozwojem akcji Izabela, podobnie jak Ferdynand, stawali się coraz bardziej denerwujący. Stale brakowało mi w nich tej radości, uroczej naiwności z pierwszej ich wspólnej "sceny". Oczywiście, Ferdynand uśmiechał się zawadiacko, a Izabela powstrzymywała śmiech, ponieważ to nie przystoi królowej. Przyznam, że najbardziej irytującą mnie cechą Izabeli było to błyskawiczne przejście od księżniczki, która wiązała supeł z sukni, by jej nie ubrudzić (zwłaszcza, że nie miała ich wiele) do królowej, której stroje były pełne brokatu, drogocennych klejnotów i, zdawałoby się, że są one absolutnie wszędzie, futer z gronostajów. Niemniej jednak, kreacja Izabeli jako pewnej siebie, stanowczej i odważnej kobiety, troskliwej matki, oddanej żony i pobożnej katoliczki wyszła C.W. Gortnerowi znakomicie.
Uważam, że jedną z najwyraźniejszych wad było potraktowanie Beatriz, zwłaszcza już w czasie, gdy była mężatką i matką. Andres nagle gdzieś znika, podobnie dzieje się z ich synem. Nie przypominam sobie, aby w książce pojawiła się choćby wzmianka, że Senior nagle zmarł, ani co się stało z Juniorem. Po prostu nagle ich nie ma, a Beatriz wiernie trwa u boku przyjaciółki, troszcząc się także o jej dzieci, gdy ta zajmuje się sprawami związanymi z Królestwem.
Żałuję trochę, że autor nie poprowadził historii dalej. Z chęcią dowiedziałabym się, jak, w wydaniu Gortnera, Izabela poradziła sobie z małżeństwami jej młodszych dzieci, dalsze losy jej współpracy z Krzysztofem Kolumbem.

"Przysięga Królowej. Historia Izabeli Kastylijskiej" ma dwie strony. Tą pozytywną jest styl autora - przyjemny, płynny, nie powodujący ziewania. Kolejną jest postać Beatriz, która swoją osoba zawsze wprowadzała uśmiech, zwłaszcza gdy buntowniczo odstępowała od przyjętych zasad i odważnie marzyła. I, cóż, prawdę mówiąc, na tym plusy się kończą.
Wraz z rozwojem akcji Izabela,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby istniał oficjalny ranking najbardziej irytujących postaci literackich, Ethan Gage z pewnością byłby wysoko, może nawet w pierwszej dziesiątce. Przez kilkaset stron Gage kilka razy zmieniał stronę z angielskiej na francuską; podrywał jedną kobietę, aby zaraz wrócić do drugiej, narzekał na swoje powodzenie (prawdę mówiąc, kompletnie niezrozumiałe); przemieniał wrogów w przyjaciół tylko po to, aby zaraz ci zginęli w jego obronie; rozwiązywał zagadki, oszukiwał, "czarował" elektrycznością... i nie zrobił absolutnie nic, co zapaliłoby chociaż maleńki płomyczek sympatii.
Nie sądziłam także, że w jakimkolwiek książkowym uniwersum istnieje postać ze zdolnościami do unikania śmierci równie epickimi, co Bella Swan. Gage przeżył wystarczającą ilość razy, aby mógł z powodzeniem ubiegać się o nadanie tym wydarzeniom statusu cudu. Bycie wśród rozstrzeliwanej ludności? Nie. Ucieczka o własnych siłach przed pościgiem? Nie. Otrucie i rzucenie na pożarcie krokodylowi? Nie. Zakopanie na pustyni i towarzystwo skorpionów? Nie. Wielokrotnie narażenie się Napoleonowi? A skąd! Trudno powiedzieć, co - oprócz bycia głównym bohaterem - tak naprawdę trzymało Gage'a przy życiu. Z pewnością nie był to wielokrotnie wspominany Tot, który w całej swej mądrości raczej wolałby uwolnić świat od postaci pokroju Ethana Gage'a niż narażać o wiele sympatyczniejszych bohaterów na obcowanie z nim.
Największy wygrany "Klucza z Rosetty"? Miriam. Z radością przybiłabym jej piątkę, jeśli tylko byłaby taka możliwość. Przegranym z kolei jest Alessandro Silano i to nie tylko ze względu na wydarzenia, ale był jedyną naprawdę dobrze skonstruowaną postacią, która nie zmieniała się w zależności od strony, którą aktualnie zajmował Gage.

Gdyby istniał oficjalny ranking najbardziej irytujących postaci literackich, Ethan Gage z pewnością byłby wysoko, może nawet w pierwszej dziesiątce. Przez kilkaset stron Gage kilka razy zmieniał stronę z angielskiej na francuską; podrywał jedną kobietę, aby zaraz wrócić do drugiej, narzekał na swoje powodzenie (prawdę mówiąc, kompletnie niezrozumiałe); przemieniał wrogów w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Szczera do bólu swoista spowiedź, żadnego koloryzowania, upiększania, tłumaczenia, szukania wymówek... Marcin Prus nie bawi się w piękne słowa, wali prosto z mostu jak było. Zamieszczone na tylnej okładce słowa pana Bartosza Gajdy są chyba najlepszą recenzją: Książka sportowa, jakiej nie było.

Szczera do bólu swoista spowiedź, żadnego koloryzowania, upiększania, tłumaczenia, szukania wymówek... Marcin Prus nie bawi się w piękne słowa, wali prosto z mostu jak było. Zamieszczone na tylnej okładce słowa pana Bartosza Gajdy są chyba najlepszą recenzją: Książka sportowa, jakiej nie było.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo zabierałam się do „Zmierzchu” oczami Edwarda, zastanawiając się przy tym, po co Meyer w ogóle się zabierała za jeszcze jedną książkę o iskrzących wampirach. Przyczyniła się do wycięcia wystarczającej liczby drzew, zarobiła kilkakrotnie raz więcej niż osoby, które rzeczywiście posiadają talent pisarski i nie mogą się przebić na rynek. Mniej więcej w połowie czytania zrozumiałam – Stephanie Meyer za wszelką cenę chciała udowodnić wszystkim anty-fanom, że ta urojona miłość jej ukochanych laleczek jest doskonała i doskonały jest Edward, a Bella jest najbardziej wyjątkową istotą jaka kiedykolwiek chodziła po tej planecie.
Nie, Meyer, po prostu nie. Cztery tomy wystarczyły, aby dobitnie zaprzeczyć, że wszystkie czynniki, które miały stworzyć Edwarda, nie istniały nawet przez moment. W ebooku, który miałam, pojawił się fragment, że Edward i jego rodzina oddaliby wszystko, aby na powrót stać się człowiekiem – uśmiałam się setnie. Rosalie, być może i Esme, faktycznie byłyby gotowe znieść największe tortury, aby przestać być zamrożoną w czasie bryłą, ale sam narrator? Ten sam, który co chwila określał uczniów liceum jako nijakich, o przeciętnej inteligencji, nie wartych jego uwagi? Nauczyciela biologii uznał za nudnego faceta bazującego jedynie na podręczniku i, jak już wspomniałam, o przeciętym intelekcie, a panią Goff, nauczycielkę hiszpańskiego, jako osobę, która mówi od niego o wiele gorzej w nauczanym przez nią języku? Dla zachowania równowagi we wszechświecie zachwycał się własnymi super zmysłami – wzrokiem, który wychwytywał wszystkie detale mimo nikłego światła generowanego przez stary telewizor bądź uchwycić pierwsze promienie słońca, które dla zwykłych śmiertelników były niewidoczne. Co więcej, Edward ma głęboko gdzieś ludzkie życie – ileż to razy chciał skrzywdzić Mike’a tylko dlatego, że chłopak kręcił się wokół Belli? I to nawet wtedy, kiedy nie zmienił ze swoją przyszłą żoną nawet słowa? Meyer, zlituj się. Można brnąć dalej: Edward, który nie chce podsłuchiwać myśli swojej rodziny – nie znał ich treści tylko wtedy, kiedy postanawiał skupić się na śledzeniu Belli, zatracał się we własnych bądź był zbyt daleko od swoich bliskich, aby je znać; Cullen walczący z pragnieniem posmakowania krwi Belli – trochę się pomęczył, ale jeszcze, mimo bycia chodzącym marmurowym posągiem, by się spocił i jego męki zniknęły jak ręką odjął; miedzianowłosy Adonis wysiadujący pod oknem Belli, w jej pokoju bądź na drzewach – to nie jest oznaka miłości, to jest chora obsesja podlegająca karze natychmiastowego odseparowania od społeczeństwa. Aż powtórzę: Meyer, zlituj się.
Gdybym przeczytała tę niedokończoną książkę wcześniej niż sam „Zmierzch”, byłabym gotowa uwierzyć, że Bella jest faktycznie miłą, uprzejmą, bezinteresowną dziewczyną, która nie chce, aby inni się o nią martwili. Na nieszczęście, lub nie, „Zmierzch” pojawił się o wiele wcześniej i ta wyjątkowość panny Swan wyszła kompletnie na odwrót, a tutaj Meyer chciała tylko pokazać, że anty-fani nie mają racji. Stephanie, znów ci nie wyszło, sorry.
Pozostali bohaterowie także wyszli kompletnie inaczej niż było w zamierzeniach. Emmett wciąż jest niesamowitym, sympatycznym chłopakiem, potwierdzając, że Meyer musiała w jakiś magiczny znać „Growing up Cullen” o wiele wcześniej niż ten twór został napisany. Tak samo jest z Rosalie, która w zamierzeniu miała być pustą laleczką myślącą jedynie o swoim wyglądzie. I poprzez Edwarda nie pozostała pokazana nawet jedna myśl Rose, która mogłaby to udowodnić. Jeszcze bardziej znienawidziłam Carlisle jako tego, który miał być najlepszym z najlepszych – facet bez mrugnięcia okiem zdecydował o pozbawieniu wolności niedoszłego gwałciciela Belli. Lonnie był zły, temu nie da się zaprzeczyć, ale pan doktor i Edward są ostatnimi, którym wolno decydować o losie innego człowieka, kimkolwiek by nie był. Esme jak była mi zupełnie obojętną osobą, tak nic się nie zmieniło, a jej rola wciąż sprowadzała się do zachwycania się talentami Edwarda. Jasper... ech, chłopie, wciąż się nad tobą znęcają, każąc chodzić do liceum, a poza tym – jedna z niewielu postaci, mimo jego przerażającego daru, da się lubić. Alice wciąż nie ukazała mi się taka jaką widziałą ją Meyer – radosną, pełną, nomen omen, życia dziewczyną czuwającą nad bezpieczeństwem swojej rodziny poprzez wizje. Panna Cullen jest dalej nieśmiertelną mieszanką wszystkich nastolatek z „My Sweet Sixteen”, która obraża się, kiedy nie dostaje tego, czego chce – w tym przypadku bliższych kontaktów ze swoją przyszłą przyjaciółką Bellą, aby wizja mogła okazać się prawdą. Meyer, takie pytanie: na jakiej zasadzie dział dar Alice? Bo im bardziej szczegółowe przedstawienie, tym ma on coraz mniej sensu.
Podobnie jest z ludzkimi postaciami. Dam sobie rękę uciąć, że chłopcy, którzy wykazywali zainteresowanie Bellą, są doskonałym odwzorowaniem tych do których Meyer pałała miłością. Samo wyżywanie się na Mike’u, czy to z perspektywy Edwarda, czy Belli, jest wystarczającym przykładem. Z kolei Jessica i Lauren musiały być w licealnych czasach autorki bardzo popularnymi dziewczynami, o których towarzystwie nastoletnia Stephanie mogła tylko marzyć. I do tych bohaterów, jakkolwiek Meyer próbowałaby ich nie obrzydzić, odczuwam o niebo większą sympatię niż do głównej pary, która z kolei miała być ze wszech miar perfekcyjna i w wyglądzie, i zachowaniu, i wszelkich cechach osobowości oraz intelektu.
Jedną gwiazdkę „Zmierzch” oczami Edwarda otrzymuje za fragment, który tylko potwierdził moje myśli o tym, iż Stephanie Meyer musiała znać treść „Growing up Cullen” o wiele wcześniej niż powstał. W pewnym momencie Cullen zaczyna drżeć o zdrowie Belli i przed oczami stanęły mi fragment ze wspomnianej parodii, gdzie główny bohater prowadzi statystyki ilości oddechów, które Bella wzięła przez noc czy chce pobrać jej mocz, aby w porę wykryć śmiertelną chorobę u swojej ukochanej.

Długo zabierałam się do „Zmierzchu” oczami Edwarda, zastanawiając się przy tym, po co Meyer w ogóle się zabierała za jeszcze jedną książkę o iskrzących wampirach. Przyczyniła się do wycięcia wystarczającej liczby drzew, zarobiła kilkakrotnie raz więcej niż osoby, które rzeczywiście posiadają talent pisarski i nie mogą się przebić na rynek. Mniej więcej w połowie czytania...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po prostu nie wierzę, że takie maleństwo zaciekawiło mnie o wiele bardziej niż wszystkie cztery tomy sagi razem wzięte. Tutaj Meyer przynajmniej trzyma się swoich założeń:
1. Przemiana w wampira jako bardzo bolesny proces - Bella (chociaż naćpana) przechodząca ją w zupełnej ciszy, podobnie Carlise, aczkolwiek on nie znajdował się pod wpływem.
2. Głód krwi bierze górę nad rozsądkiem, odruchy człowieczeństwa nie mają nic do gadania - liczy się tylko krew. I tu znów przykład Belli i jej hiper samokontroli, Carlise zżerający rodzinkę Bambiego w niedługim czasie od przemiany czy choćby Rosalie i jej wstrzemięźliwość ze względu na szacunek do swego twórcy.
3. Typowa dla młodziutkich wampirów agresywność, której Bella - jako jedyny nowonarodzony przedstawiony w sadze naprawdę blisko - nie wykazała nawet przez chwilę. Sceny, gdzie podobno pogruchotała Setha nie liczę, bo Meyer wysiliła się na przeskok czasowy i żadnego opisu tego zdarzenia nie było.
W krzesło wbiło mnie to, że te młode wampiry sądziły, iż światło słoneczne jest dla nich śmiertelne. Victoria z premedytacją manipulowała zdezorientowanymi świeżakami, wiedząc jakie są legendy. Za każdym razem, kiedy po prostu przeglądam ebooka, rozbraja mnie kreacja Bree i jej porównanie tej świecącej jak miliony monet skóry do kuli dyskotekowej. To naprawdę przyjemne czytać element tej sagi w narracji innej niż Belli - żadnych marmurów, Adonisów, omdleń, diamentów i westchnień połączonej z jej niesamowitą głupotą, wiecznym narzekaniem i kompletną zależnością od tego, co powie Lord Edward.

Po prostu nie wierzę, że takie maleństwo zaciekawiło mnie o wiele bardziej niż wszystkie cztery tomy sagi razem wzięte. Tutaj Meyer przynajmniej trzyma się swoich założeń:
1. Przemiana w wampira jako bardzo bolesny proces - Bella (chociaż naćpana) przechodząca ją w zupełnej ciszy, podobnie Carlise, aczkolwiek on nie znajdował się pod wpływem.
2. Głód krwi bierze górę nad...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W skrócie: patologia patologię goni; męscy, nieiskrzący (i tych kilku iskrzących) się panowie w roli "podkreślaczy" perfekcyjności Edka; logika dawno pomarła; akcja nie istnieje; Bella w roli Mary Sue wznosi się ponad atmosferę i jak Meyer wcześniej miała gdzieś początkowe założenia fabuły, tak nic się nie zmieniło.

W skrócie: patologia patologię goni; męscy, nieiskrzący (i tych kilku iskrzących) się panowie w roli "podkreślaczy" perfekcyjności Edka; logika dawno pomarła; akcja nie istnieje; Bella w roli Mary Sue wznosi się ponad atmosferę i jak Meyer wcześniej miała gdzieś początkowe założenia fabuły, tak nic się nie zmieniło.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Matko z ojcem, jakie to nudne. Gigantyczna część poświęcona depresji Belli (patrz: Październik. Listopad. Grudzień. Styczeń.), która wywoływała u mnie: a). napady ziewania, b). napady śmiechu, c). facepalm(y), d). nagłe zainteresowanie pracą domową lub nauką.
Meyer, gratuluję. Żadna książka nie była tak nudna (nawet "Jądro ciemności"), żeby przekonać mnie, że podręcznik do fizyki jest fascynującą lekturą. O ile w poprzedniej części znalazłam to przyjemne maleństwo związane ze wspomnieniem Belli o jej mamie przy fortepianie, tak tutaj... Hm, nic. Nie, jednak Jacob był tym plusem. Nim Meyer i go zredukowała do bycia wzmacniaczem doskonałości Edwarda. A taki sympatyczny chłopak z niego był.
Volterra i te kolejne próby wprowadzenia napięcia. Jak w "Przed świtem" - rozmowa. Pogadali, pogrozili, pokłamali i koniec. Przyznam, że wcześniej widziałam film i naprawdę sądziłam, że w książce rozegrała się walka. Och, nadziejo płonna... Utwierdziłam się też w przekonaniu, że nawet czarne charaktery by "Stephanie Meyer spółka z.o.o" to porażka na całej linii. Przerażająca, sadystyczna Jane w roli chodzącego anioła Botticellego, odwieczny władca Volturi, Aro, jako dobrotliwy dziadek, Feliks stający się kolejnym, który za cel stawia sobie uchlanie Belli (James, czemuś zawalił?) i reszta ferajny stworzona po to, aby w czwartej części jeszcze bardziej uwypuklić zajedwabistość Mary Sue nad Mary Sue.
I to poszło w milionowych nakładach? Aż powtórzę: matko z ojcem!

Matko z ojcem, jakie to nudne. Gigantyczna część poświęcona depresji Belli (patrz: Październik. Listopad. Grudzień. Styczeń.), która wywoływała u mnie: a). napady ziewania, b). napady śmiechu, c). facepalm(y), d). nagłe zainteresowanie pracą domową lub nauką.
Meyer, gratuluję. Żadna książka nie była tak nudna (nawet "Jądro ciemności"), żeby przekonać mnie, że podręcznik do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niech każdy ma swoje wyobrażenie o wampirach - niech śpią w trumnach, pod ziemią, w sarkofagach faraonów, na wersalce cioci Krysi, pod mostem, w łożu godnym Ludwika XIV czy gdziekolwiek dusza (jeśli jest wpisana w wyobrażenie) zapragnie; niech są piękne, inteligentne, kulturalne, sławne, oczytane czy wręcz przeciwne - brzydkie, z IQ jednokomórkowca, pozbawione społecznych przywilejów, a z "literatury" znają jedynie sprośne wierszyki. Albo niech łączą w sobie losowe cechy, co to za wyzwanie - dla zdolnego pisarza połączenie uchlanego krwią wampira o aparycji obywatela miasta "Pod Monopolowym" i na stałe mieszkającego w Wersalu nie będzie problemem. Co więcej, taka postać może zyskać sympatię czytelników.
No chyba że jest się Stephanie Meyer. Zła wiadomość? Przysłowiowy pan Edek (hłe-hłe), choćby nie wiem jak sympatyczny, nie zagrzeje miejsca dłużej niż na ułamek sekundy - nawet w chwilowej myśli. Dobra wiadomość? "Dzieło" gwarantuje światową sławę i tysiące wyznawczyń (odsetek wyznawców).
Czy "Zmierzch" ma fabułę, akcję? W tej książce nie dzieje się nic. Bella robi poranną/wieczorną toaletę, szykuje śniadanie/obiad/kolację i dochodzi do konsumpcji, odrabia lekcje, szykuje się do snu. Potem Meyer ukróca te rozległe, do bólu szczegółowe opisy na rzecz opisywania facjaty Edzia - jego spojrzeń, uśmiechów, marmurów i reszty tak wielkiego piękna, że aż majty spadają. Niesamowite nudy i aż dziw bierze, że ktoś to chciał wydać i gigantyczny smutek, bo tyle drzew musiało zostać ściętych. Meyer nie potrafi tworzyć realnego zagrożenia - polowanie Jamesa i plan ochrony Belli przez Cullenów nie ma najmniejszego sensu i jest tylko idiotycznym zwiększeniem ilości stron i co za tym idzie - więcej zabitych drzew.
Czy ma postaci z charakterem? Chciałabym. Zadaniem Cullenów jest podporządkowanie się zachciankom Lorda Edwarda (no, może poza Rosalie); społeczność szkolna to z kolei trzy grupy: pierwsza, która wzdycha do Edwarda i traci zdolność mówienia na jego widok, druga nie lubi wyżej wspomnianego z określonych powodów (Meyer, kim był ten biedny Mike Newton?) i trzecia, która Edka ma w głębokim poważaniu. W tle przewija się Jacob i jego ojciec Billy, ale tu są jeszcze statystami, podobnie jak Charlie, który jedyne, co robi to: a). chodzi do pracy, b). pożywia się tym, co upichci córcia, c). ogląda mecze, d). najważniejszy punkt: ma być bierny wobec kompletnie nie przemyślanych działań Belli. Och, jest jeszcze Renee, ale w zamierzeniu miała być roztrzepaną matką, którą należy kontrolować na każdym kroku. Meyer, zlituj się, bohaterowie wychodzą ci perfekcyjnie na odwrót niż zamierzałaś.
Czy niesie ze sobą jakieś wartości? Eee... Zero. Miłość Edwarda i Belli? Dobre żarty. Cullena jara zapach dziewczyny i brak dostępu do jej myśli, a ją jego perfekcyjna facjata. Co wiedzą o sobie nawzajem? Nic. Oboje przedstawili życiorysy sprzed pierwszego spotkania, w międzyczasie były wspominki rodem z ankiety (ot, choćby ulubiony kolor Belli) i na tym koniec.
Na ponad czterystu stronach znalazł się aż jeden fragment, który zapadł mi w pamięć i nie powoduje u mnie zgorszenia - Bella wspominająca swoją mamę grającą na fortepianie i bawiącej się przy tym jak dziecko. Na cztery tomy tylko ten wycinek był przykładem, że Bella faktycznie kocha swoją mamę. Potem Renee idzie w odstawkę i nikt więcej się nią nie przejmuje. Kolejny argument, że ta saga jest jedynie papierową wersją typowego blogaska, gdzie rodzice to jedynie chodzące bankomaty, których w końcu trzeba się pozbyć.
Meyer nie ma za grosz umiejętności pisarskich, a te niewielkie, bo zwykle liczące kilka zdań, fragmenciki to rzadkość. Autorka stworzyła świat, gdzie liczy się jedynie twój wygląd, stan konta i możliwość wybudowania sobie drugiego Wersalu. Osobowość, wartości niematerialne, chęć osiągnięcia czegoś w życiu? Nie.

Niech każdy ma swoje wyobrażenie o wampirach - niech śpią w trumnach, pod ziemią, w sarkofagach faraonów, na wersalce cioci Krysi, pod mostem, w łożu godnym Ludwika XIV czy gdziekolwiek dusza (jeśli jest wpisana w wyobrażenie) zapragnie; niech są piękne, inteligentne, kulturalne, sławne, oczytane czy wręcz przeciwne - brzydkie, z IQ jednokomórkowca, pozbawione społecznych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stephanie, mistrzu, ucz mnie! Ja też chcę tak potrafić! Zdradź mi tajniki jak można z taką premedytacją skopać finał między tymi dobrymi a złymi oraz w tak niesamowicie nudny, pocukrzony sposób zakończyć czterotomową sagę.
A teraz na poważnie. "Przed świtem" jest kumulacją wszystkiego, co w tym cyklu było złe i chore. Czy Meyer posiada jakiegokolwiek edytora? Powalająca większość wątków wręcz o niego krzyczy:
1. Narodziny Absolutnej Mary Sue: a). prawa biologii popełniły harakiri, b). jeszcze więcej lukru, tęczy i kucyponków w "Świecie wg Stephanie Meyer", c). błagam, niech ktoś zakaże publikacji tego "dzieła". W tym zawiera się m.in.: Zapładniający jad (heloł, Edek-jest-ponad-stuletnim-diamentowym-chodzącym-trupem), który p-o-d-b-n-o jest dla ludzi śmiertelny, więc czemu, na Bora Wszechlistnego, Bella w trybie now nie zaczęła się iskrzyć?
2. Iście diabelska intryga Alice, czyli sposób jak ściąć jeszcze więcej drzew - nie dość, że zabicie drzewostanu, to jeszcze kompletny bezsens samego planu Naczelnej Wróżki.
3. "Poradnik jak rozwiązać problem moralny w dwóch zdaniach, czyli Główni Bohaterowie kontra Statyści" - Cullenowie i szacunek dla ludzkiego życia? Wyborny żart, milordzie.
3. Kolejny poradnik "Jak rozwiązać konflikt między wampirami a wilkołakami, które wilkołakami nie są". Jedyny wymóg: Boskość Mary Sue.
4. Przerobienie względnie dobrych, charakternych postaci w: a). bierne ameby, b). tło dla diamentowych buziek Edzia i Belki, c). przyklaskujące rozwielitki dla działań wcześniej wspomnianych
5. Finał nad Finałami, czyli absolutne, lukrowe i tęczowe szczęście osiągnięte bez żadnych poświęceń (serio, kto się przejął Iriną?).

To tylko pięć punktów, a gdyby być bardziej szczegółowym doszłoby kilkanaście podpunktów i powstałby materiał na pracę doktorską. Warsztat literacki pani Meyer jak nie istniał, tak nie istnieje. Jak wyżej, wszystko załatwia w dwóch zdaniach, finał przeprowadza jako rozmowę (dziękuję ci, panie reżyserze, że użyłeś kreatywności i nie pozwoliłeś zasnąć w kinie oraz zmarnować w całości wydanych na bilet pieniędzy), ma w kompletnym poważaniu biologię (której podobno się uczyła w formie rozszerzonej) i tworzy tak idiotyczne intrygi, że aż człowieka płacz bierze - tyle zabitych drzew. I oczywiście przemiana tych dających się lubić postaci: pokazanie jaka to Leah nie jest zła dla Belci (ot, choćby scena, gdzie ma odwagę nawrzeszczeć na Mary Sue za traktowanie przez nią Jacoba) i w ogóle taka nieposłuszna (śmiała wyrzucić łaskawie ofiarowane ubrania! Na stos z nią!); zamiana Charliego w bierne zombie wobec poczynań córuni i rodziny zięcia; podobne potraktowanie Emmetta, choć w nieco mniejszym stopniu, który jako kolejny ma stać się tłem dla boskości Belli.
Podsumowując, takiej książki kończącej cykl świat nie widział Żadnego poświęcenia ze strony tych "dobrych", Volturi podkulają ogony i uciekają w popłochu przed jedną osobą kompletnie pozbawioną charakteru i kręgosłupa moralnego, wszystko jest cacy (Irina, ciesz się, że już cię tam nie ma). Ten tom tylko podkreślił jakimi potworami są Cullenowie, których powinno się natychmiast spalić, a stosowni ludzie (biolodzy, psychologowie) zacząć walczyć o zakazanie całego cyklu.

Stephanie, mistrzu, ucz mnie! Ja też chcę tak potrafić! Zdradź mi tajniki jak można z taką premedytacją skopać finał między tymi dobrymi a złymi oraz w tak niesamowicie nudny, pocukrzony sposób zakończyć czterotomową sagę.
A teraz na poważnie. "Przed świtem" jest kumulacją wszystkiego, co w tym cyklu było złe i chore. Czy Meyer posiada jakiegokolwiek edytora? Powalająca...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po "Tajemną Wieczerzę" sięgnęłam tylko dlatego, że opis zawierał magiczne słowa: Leonardo da Vinci. Książkę w której bezpośrednio lub pośrednio występuje właśnie ta postać biorę bez zastanowienia, choćby była największym chłamem.
Otoczka, która powstała wokół "Ostatniej Wieczerzy" toskańskiego malarza wraz z ojcem Leyre, postaciami związanymi z kościołem i osobami świeckimi pochłonęła mnie na długie godziny. Najbardziej wciągnęła mnie zagadka, której rozwiązanie wyobrażałam sobie całkiem inaczej. Ojciec Leyre wyszedł autorowi znakomicie - jeden z niewielu głównych bohaterów, który zdołał wzbudzić moją sympatię i nawet przez chwilę nie sprawił, że miałam ochotę wejść w karty książki i zatłuc go tępym narzędziem.
Dość znaczącym minusem, przy całym ogromnie pozytywów, jest zakończenie historii, która pozostawiła spory niedosyt.

Po "Tajemną Wieczerzę" sięgnęłam tylko dlatego, że opis zawierał magiczne słowa: Leonardo da Vinci. Książkę w której bezpośrednio lub pośrednio występuje właśnie ta postać biorę bez zastanowienia, choćby była największym chłamem.
Otoczka, która powstała wokół "Ostatniej Wieczerzy" toskańskiego malarza wraz z ojcem Leyre, postaciami związanymi z kościołem i osobami świeckimi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przez cały czas czytania tej książki nie mogłam odpędzić się od kwestii Cezarego Pazury, którą mówił w jednym ze swoich monologów: "Oho, oho, Pruszków zaatakował". W przypadku "Dziecka Gwiazd Atlantydy" brzmiało to nieco inaczej: "Oho, oho, wielokropki mają gody".
Pannie Olszańskiej trzeba oddać jedno - tak irytującej Mary Sue nikt nie zdołał stworzyć. Meihna (Mina? Poważnie?) w mgnieniu oka zrzuciła Bellę Swan z piedestału postaci, na które najchętniej nasłałabym wszelkie plagi egipskie i inne kataklizmy. Postać niesamowicie nierealna i wręcz niemożliwa do polubienia. W jednym z wywiadów autorka określa Terinę jako kobietę z wieloma wadami, między innymi taką, że jest słaba psychicznie. Psychologiem nie jestem, ale gdzie zostało pokazane, że Terina faktycznie taka jest? Poddała się tyranowi? A co innego mogła zrobić, wiedząc, że niedługo zostanie matką? Odebrać dziecku cień nadziei na względnie normalne życie, bo ważniejsze było przecież sprzeciwienie się tyranii? Albo pozwolić zabić i siebie, i nienarodzone dziecko, bo zniewolono Atlantydę?
Samo przedstawienie Atlantydy jest śmiechu warte. Wspaniała, bogata, szczęśliwa, spokojna, nikt się nie skarży na władcę, inne królestwa jak to durne cielę uznają zwierzchnictwo... Moim zdaniem to czysta utopia, nie królestwo, które mogło kiedyś istnieć. Nawet dzisiaj te najbogatsze i teoretycznie najlepiej zarządzane państwa mają swoje oczywiste wady. Na początku autorka twierdzi, że Atlantyda jest oświecona, z wieloma machinami, których obsługa może być trudna przez brak odpowiednich do tych zadań ludzi. Przez niemal pięćset stron książki nie spotkałam się z ani jedną. Co więcej, Atlantyda nie ma żadnej kultury - wspomniane są tańce i żaden nie jest atlantydzki. Mamy kapłanów i ustalone przez nich zasady, podjęte decyzje (choćby ślub Teriny z Mojnesem) i, o ile mnie pamięć nie myli, ani jeden nie został chociaż trochę przybliżony, a co dopiero mówić o pojawieniu któregokolwiek z nich. Takich negatywnych perełek jest o wiele więcej - ot, choćby ukochany Meihny i cała jego kompletnie pozbawiona sensu otoczka.
Dziecinnie prosta do przewidzenia fabuła, rozwiązanie zagadek było kwestią krótkiej chwili, a koniec tak oczywisty, że momentami aż bolał. Przez chwilę wahałam się czy nie dać tej książce dwóch gwiazdek, zważając na bardzo młody wiek tworzenia "Dziecka Gwiazd Atlantydy", ale gdy doszły mnie słuchy, że panna Olszańska zakazała jakiejkolwiek korekty (co musi być prawdą, gdyż niemal każda strona krzyczy o edycję), z szerokim uśmiechem zaznaczyłam jedną gwiazdkę. Tylko i wyłącznie za jedną pozytywną stronę całego "Dziecka Gwiazd Atlantydy" - kozę.

Przez cały czas czytania tej książki nie mogłam odpędzić się od kwestii Cezarego Pazury, którą mówił w jednym ze swoich monologów: "Oho, oho, Pruszków zaatakował". W przypadku "Dziecka Gwiazd Atlantydy" brzmiało to nieco inaczej: "Oho, oho, wielokropki mają gody".
Pannie Olszańskiej trzeba oddać jedno - tak irytującej Mary Sue nikt nie zdołał stworzyć. Meihna (Mina?...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nad "Kłamczuchą" rozpływała się moja polonistka z czasów szkoły podstawowej - pochwał nie było końca, więc książka stała się jedną z moich lektur. Koleżanka z ławki także bardzo dobrze się o niej wypowiadała i kiedy przyszło mi się mierzyć z "Kłamczuchą" po raz pierwszy w życiu miałam ochotę, aby jakąkolwiek książkę spalić. Aniela była bodajże numerem jeden wśród bohaterów na których wspomnienie, miałam same mordercze myśli i wciąż nie mogę się ich pozbyć, gdy gdziekolwiek przewija się ta dziewczyna.
Z całej gamy szkolnych lektur, to "Kłamczucha" jest tą, której nie znosiłam najbardziej wraz ze wszystkimi bohaterami i ich przygodami.

Nad "Kłamczuchą" rozpływała się moja polonistka z czasów szkoły podstawowej - pochwał nie było końca, więc książka stała się jedną z moich lektur. Koleżanka z ławki także bardzo dobrze się o niej wypowiadała i kiedy przyszło mi się mierzyć z "Kłamczuchą" po raz pierwszy w życiu miałam ochotę, aby jakąkolwiek książkę spalić. Aniela była bodajże numerem jeden wśród bohaterów...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sądziłam, że po "Czego boją się anioły" nic mnie już nie zdziwi. A jednak pani Harris przeszła samą siebie.
Już w jej poprzedniej książce zrozumiałam, że Kat jest tak piękna, że gwiazdy bledną, więc przypominanie co kilka stron o jej urodzie było niemal tak samo irytujące jak każde pojawienie się tej bohaterki w książce. Nie mam najmniejszego pojęcia jak brzmiało to w oryginale, ale w "Czego boją się anioły" wszechmocny Sebastian oczy ma żółte, z kolei w "Kiedy bogowie umierają" bursztynowe. Albo pani Harris uznała, że Sebastian z żółtymi ślepiami jest mniej wspaniały niż z bursztynowymi, albo jest to niekonsekwencja w tłumaczeniu. Co do samego wicehrabiego - pani Harris zaskoczyła mnie, bo sądziłam, że niechęć do tego pana osiągnęła apogeum. Jeśli miałam głęboko współczuć bohaterowi, kiedy ten dowiedział się prawdy, no cóż - jeszcze bardziej kibicowałam wszystkim wrogom jakich napotkał, żeby mu tak dokopali, aby nie mógł wstać.
Do wąskiego grona ciekawych postaci, poza Amandą i Hero, mogę dołączyć jeszcze Toma. W poprzedniej części denerwował mnie swoim wręcz ślepym oddaniem Sebastianowi, a z kolei w "Kiedy bogowie umierają" jego przeszłość wzbudziła moje zainteresowanie. Czymże jednak jest przybliżenie losów osieroconego, uwięzionego dziecka wobec ciągłego przypominania o: urodzie/miłości/oddaniu/inteligencji/sprytowi/talentach/niepotrzebne skreślić, Sebastiana i Kat? O wiele bardziej chciałam bliżej poznać miłość pary Anglessey niż wspomnianej dwójki, a, o ile dobrze pamiętam, pani Harris poupychała to gdzieś w końcowych stronach. Lady Anglessey współczułam bardzo mocno, znając jakieś skrawki z jej biografii niż Sebastianowi, którego musiałam z trudem przetrawiać od pierwszych stron "Czego boją się anioły".
Najpewniej sięgnę, jeśli zostaną przetłumaczone, po kolejne części przygód irytującego wicehrabiego, aby sprawdzić czy pani Harris znów mi udowodni, że Sebastiana i Kat mogę znienawidzić jeszcze bardziej, ich miłość i uroda może mieć jeszcze więcej lukru, a Hero i Amanda wciąż będą się wybijać ponad chmury z grona tych niesamowicie nudnych, schematycznych postaci.

Sądziłam, że po "Czego boją się anioły" nic mnie już nie zdziwi. A jednak pani Harris przeszła samą siebie.
Już w jej poprzedniej książce zrozumiałam, że Kat jest tak piękna, że gwiazdy bledną, więc przypominanie co kilka stron o jej urodzie było niemal tak samo irytujące jak każde pojawienie się tej bohaterki w książce. Nie mam najmniejszego pojęcia jak brzmiało to w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to