-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2024-04-10
2024-02-17
2024-01-23
2023-07-26
Książka legenda, jeśli chodzi o zniechęcanie młodzieży do czytania :D I faktycznie: czytana jako lektura może nie być najszczęśliwszym wyborem. Jednak kiedy czyta się ją bez szkolnych zobowiązań, okazuje się, że wcale nie jest taka zła ;)
Niezbędna tu jednak będzie świadomość tego, że tej historii nie da się czytać bez znajomości kontekstu jej powstania. Bez tego opowieść o miłości ubogiej - ale jednak - szlachcianki z chłopem (choć wcale nie prostym) wydać się może ckliwym romansem, przepełnionym jeszcze nachalnym idealizmem.
Książka legenda, jeśli chodzi o zniechęcanie młodzieży do czytania :D I faktycznie: czytana jako lektura może nie być najszczęśliwszym wyborem. Jednak kiedy czyta się ją bez szkolnych zobowiązań, okazuje się, że wcale nie jest taka zła ;)
Niezbędna tu jednak będzie świadomość tego, że tej historii nie da się czytać bez znajomości kontekstu jej powstania. Bez tego opowieść...
2022-01-03
2021-08-06
2020-10-03
Namęczyłam się z tą książką nieziemsko... I nie chodzi tylko o rozwlekłe opisy obyczajowości czy o przydługie rozciąganie intrygi. Chodzi również o to, że w tej powieści nie było w zasadzie żadnej postaci, którą mogłabym obdarzyć sympatią.
Główny bohater, Stach Połaniecki, wydał mi się grubiańskim cwaniakiem. I nie chodzi tylko o to, co zrobił (w końcu każdy ma prawo zbłądzić, a jego moralne rozterki post factum wyszły nawet całkiem ciekawie - chociaż daleko im do "Pani Bovary"). Chodzi raczej o to, że był jak taki śliski węgorz, który ze wszystkich kłopotów jakimś cudem się wyślizgnie. Marynia? Jasne, na tle przedstawionych w powieści kobiet - anioł, dobra duszyczka, wspaniała żona i matka. Ale, na rany boskie, momentami od tej jej anielskości aż mdliło.
Wiem, że "Rodzina Połanieckich" to powieść z kluczem, zemsta Sienkiewicza skierowana na rodzinę swojej bodajże pierwszej (czy niedoszłej) żony. I jako pewna satyra na środowisko polskich ziemian i obyczajowość wyszło dość dobitnie. Ale fabularnie, no, nie wiem, czegoś mi zabrakło. Może gdyby sprawa rozwiązania Maryni skończyła się inaczej? Może gdyby Maszkowa zechciała pociągnąć Stacha do odpowiedzialności? Przydałoby się chyba trochę drastycznych środków. A tak - cała intryga rozpłynęła się na falach sielskości.
Namęczyłam się z tą książką nieziemsko... I nie chodzi tylko o rozwlekłe opisy obyczajowości czy o przydługie rozciąganie intrygi. Chodzi również o to, że w tej powieści nie było w zasadzie żadnej postaci, którą mogłabym obdarzyć sympatią.
Główny bohater, Stach Połaniecki, wydał mi się grubiańskim cwaniakiem. I nie chodzi tylko o to, co zrobił (w końcu każdy ma prawo...
2020-03-18
Nie jest to może dzieło jakoś szczególnie wybitne (pamiętać należy, że to debiut literacki Conrada), ale też nie można mu odmówić uroku. Jasne, nie czyta się tej książki tak lekko i szybko, jak utwory współczesne: bo pisarz nie szczędzi czytelnikowi opisów, a sam tekst tka dość gęsto. Ale przecież w literaturze klasycznej nie chodzi o to, żeby było szybko i po łebkach. Człowiek powinien ją smakować powoli, delektować się nią.
Po "Szaleństwie Almayera" spodziewałam się powieści w klimacie "Wyspy skarbów", bo jakoś zawsze kojarzę Conrada właśnie z historiami okrętowymi, z awanturniczymi przygodami i tak dalej. W sumie to wszystko znalazło się i w tej książce: intrygi, nie do końca czyste interesy, nieodkryte lądy i czekające na swego znalazcę skarby (choćby w postaci kopalni złota), romans, porwania, zdrady i knowania. Ale wątki te stanowiły zaledwie tło do głównego dramatu, jakim były losy tytułowego bohatera.
Ważniejszy bowiem od wątku miłości Niny i Daina był konflikt kulturowy, którego ofiarą padł Almayer i jego najbliżsi. Rozpad wartości, utrata życiowego celu, jedynej nadziei, która pozwalała trwać w nielubianej egzystencji. Sporo można by głównemu bohaterowi zarzucić (szczególnie jeśli chodzi o jego rasistowskie niemalże podejście do tubylczej ludności malajskiej), ale nie można mu odmówić tragizmu. Po cichu liczyłam na inne zakończenie, na inną decyzję z jego strony. Ale gdyby cała historia skończyła się happy endem - czy zapadłaby tak bardzo w pamięć?
Jeśli ktoś chce choć na moment przenieść się w czasie do tropikalnego Borneo z końca XIX wieku - szczerze polecam.
Nie jest to może dzieło jakoś szczególnie wybitne (pamiętać należy, że to debiut literacki Conrada), ale też nie można mu odmówić uroku. Jasne, nie czyta się tej książki tak lekko i szybko, jak utwory współczesne: bo pisarz nie szczędzi czytelnikowi opisów, a sam tekst tka dość gęsto. Ale przecież w literaturze klasycznej nie chodzi o to, żeby było szybko i po łebkach....
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-23
Ta książka jest na liście 100 książek, którą według BBC trzeba przeczytać. I tak się zastanawiam: dlaczego? Co jest w niej tak wartościowego i ważnego, że na tę listę trafiła? Dodatkowo uplasowała się na 11 miejscu (choć nie wiem, czy to akurat miało jakieś znaczenie przy tworzeniu tegoż zestawienia). Dla mnie akurat nie byłoby wielką stratą, gdybym "Małych kobietek" nie poznała (czego nie mogę powiedzieć np. o "Mistrzu i Małgorzacie" czy "Blaszanym bębenku", których, nawiasem mówiąc, na tej liście zabrakło)...
Ale rozumiem, co mogło się w tej książce decydentom podobać. Bo ta książka przesiąknięta jest moralitetami aż do bólu. Oto cztery siostry, których ojciec wyjechał na wojnę spełnić obowiązek wobec kraju. Wszystko fajnie, tylko jak się czyta o żonie, która cieszy się, że mogła swojego wysłać na rzeź, robi się trochę dziwnie. Ale wracając do meritum: dziewczyny postanawiają zmienić się na lepsze, z godnością znosić znoje swojej biedy (choć bardzo im było daleko do ubóstwa), pracować nad swoją moralnością i tak dalej. Wszystko pod kontrolą matczynego autorytetu, sypiącego z rękawa mądrościami, będącego uosobieniem cnót wszelkich...
Niby zdarzają się tu dramaty, ale wszystko zawsze układa się pomyślnie - również za przyczyną modlitw, wiary w czuwającą Opatrzność i tak dalej. No, niby wszystko ok, ale ta straszliwa poprawność książki przy czytaniu zwyczajnie wychodzi bokiem...
Jedyną chyba zaletą jest wyraźne zróżnicowanie charakterów poszczególnych sióstr (Jo najbardziej przypadła mi do gustu). Jest to też z pewnością przyjemna opowieść o kochającej się rodzinie, o przyjaźni, miłości, napawająca optymizmem i radością ducha. Ale jak dla mnie była zbyt ckliwa, banalna i moralizatorska. Nie wniosła kompletnie niczego (poza zniesmaczeniem) w moje życie. Nie tego oczekiwałam po pozycji z listy "must read"...
Ta książka jest na liście 100 książek, którą według BBC trzeba przeczytać. I tak się zastanawiam: dlaczego? Co jest w niej tak wartościowego i ważnego, że na tę listę trafiła? Dodatkowo uplasowała się na 11 miejscu (choć nie wiem, czy to akurat miało jakieś znaczenie przy tworzeniu tegoż zestawienia). Dla mnie akurat nie byłoby wielką stratą, gdybym "Małych...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-21
Lektura z lat szkolnych, przeczytana pod kątem przygotowań do Narodowego Czytania ;)
Jasne, że pozytywistycznie moralistyczna. Jasne, że tendencyjna. Ale jednak wzrusza, nawet dziś. W swoim czasie miała za zadanie ośmieszyć udawaną filantropię, wydobyć na jaw zepsucie "wielkich pań", spełniających wszystkie swoje zachcianki, innych traktując bądź to jak zabawki, bądź jak służących. Myślących jedynie o własnej rozrywce i szczęściu. Jednak te kwestie są jak najbardziej aktualne jeszcze dzisiaj. I pewnie niejeden celebryta, brylujący na balach charytatywnych, o czym później rozpisuje się kolorowa prasa, mógłby przejrzeć się w tej nowelce, jak w lustrze...
Lektura z lat szkolnych, przeczytana pod kątem przygotowań do Narodowego Czytania ;)
Jasne, że pozytywistycznie moralistyczna. Jasne, że tendencyjna. Ale jednak wzrusza, nawet dziś. W swoim czasie miała za zadanie ośmieszyć udawaną filantropię, wydobyć na jaw zepsucie "wielkich pań", spełniających wszystkie swoje zachcianki, innych traktując bądź to jak zabawki, bądź jak...
2019-05-26
Dać ocenę "przeciętną" klasykowi literatury? A jednak...
Ktoś trafnie stwierdził, że zawartość tych ponad 550 stron dałoby się streścić w kilku zdaniach. I to rzeczywiście odbija się na lekturze. Są tu fragmenty ciekawe, jak przede wszystkim opis choroby i śmierci babci głównego bohatera, ale reszta jest niemożliwie wręcz przegadana. Przynajmniej dla współczesnego czytelnika, bo dla francuskiego czytelnika z początku XX wieku ten szczegółowo przedstawiony obraz francuskich "wyższych sfer" miał z pewnością zupełnie inną wartość. Ta wydmuszka arystokratycznego świata, który nie robi nic, poza ciągłymi spotkaniami, plotkami i pustymi dowcipami, wzajemną adoracją i kontemplowaniem własnych genealogii i koneksji rodzinnych... Swego czasu musiał to być solidny prztyczek w nos dla przedstawicieli tej części społeczeństwa. Ale dzisiaj? To jak obraz świata, który umarł śmiercią naturalną, pewna egzotyka, która jednak trąci straszną nudą...
Ciekawy jest wątek antysemityzmu, pod postacią nawiązań do sprawy Dreyfussa i podziału społeczeństwa pod kątem poglądów na tę sprawę. Ale ginie on w okrutnym przegadaniu, w wielostronicowych rozmowach o niczym.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że trzecia część kończy się małą bombą związaną ze Swannem (który generalnie pojawia się zaledwie epizodycznie). No i chcąc nie chcąc, trzeba będzie sięgnąć jednak po kolejną część w niezbyt odległym czasie...
Dać ocenę "przeciętną" klasykowi literatury? A jednak...
Ktoś trafnie stwierdził, że zawartość tych ponad 550 stron dałoby się streścić w kilku zdaniach. I to rzeczywiście odbija się na lekturze. Są tu fragmenty ciekawe, jak przede wszystkim opis choroby i śmierci babci głównego bohatera, ale reszta jest niemożliwie wręcz przegadana. Przynajmniej dla współczesnego...
2019-04-21
Wymęczyłam ten tom. O ile pierwsza część cyklu mnie wciągnęła (mimo specyficznego stylu narracji), o tyle druga rozłożyła mnie na łopatki i sprawiła, że lektura była męczarnią, a nie przyjemnością. Choć całej opowieści nie da się odmówić pewnego uroku...
Ta część opowiada o młodzieńczych miłościach głównego narratora: najpierw do Gilberty, potem do grupki dziewcząt, które poznał podczas letniego pobytu nad morzem. No i wszystko niby fajnie, gdyby nie sposób opowiedzenia o tych wydarzeniach. Najpierw przez pół książki widzimy głównego bohatera, jak daje się wodzić za nos Gilbercie, jak przychodzi do jej domu, chłonie atmosferę jej bliskości, jak łudzi się, że dziewczyna coś do niego czuje. Potem zaczynają się dziwne gierki, w których on niby chce ją spotkać, ale równocześnie jej unika. W których dostrzega jej nieszczerość, ale równocześnie w nią wątpi. Całość przypomina trochę sytuację Swanna z poprzedniego tomu, tyle że jest aż irytująca w swojej naiwności.
Druga połowa książki, jak dla mnie, niewiele lepsza. Każda przypadkowo spotkana młoda dziewczyna budzi w bohaterze zachwyt i poczucie, że ją kocha. Gdy poznaje grono przyjaciółek z Albertyną w roli głównej, raz czuje się zakochany w tej, raz w innej. Liściki, krzyżujące się spojrzenia, niedomówienia i źle zinterpretowane zagrania - wszystko to układa się w opowieść o niespełnionym młodym człowieku, którego miłość nie może znaleźć ujścia. I byłoby to dość interesujące studium niespełnionej młodzieńczej miłości, gdyby nie gęsty od słów i złotych myśli sos, którym całość została podlana.
Treść pierwszej części nie została aż tak wycyzelowana - i chyba właśnie dlatego czytało się ją zdecydowanie lepiej. W przypadku drugiego tomu miałam wrażenie, że autor każde napisane zdanie odczytywał na nowo po tysiąc razy i tak długo je poprawiał i dopieszczał, aż przybrało w jego mniemaniu postać idealną. Czytaj: przeładowaną myślową treścią. I ta wiwisekcja młodzieńczych nastrojów, poddana baardzo dogłębnej analizie, obejrzana niemal ze wszystkich stron - nie wyszła opowieści na dobre. Takie jest przynajmniej moje zdanie.
Aż się boję sięgać po kolejny tom...
Wymęczyłam ten tom. O ile pierwsza część cyklu mnie wciągnęła (mimo specyficznego stylu narracji), o tyle druga rozłożyła mnie na łopatki i sprawiła, że lektura była męczarnią, a nie przyjemnością. Choć całej opowieści nie da się odmówić pewnego uroku...
Ta część opowiada o młodzieńczych miłościach głównego narratora: najpierw do Gilberty, potem do grupki dziewcząt, które...
2019-03-22
Zawsze, gdy sięgam po klasykę literatury, mam lekkie obawy. Bo czy książka uznana za „wielką”, kultową i tak dalej, może się nie podobać? I jak to świadczy o mnie, jako o czytelniku? Może po prostu intelektualnie do niej nie dorosłam? Cóż dopiero mówić o legendzie takiej, jak „W poszukiwaniu straconego czasu”, do której już się wiele lat temu przymierzałam, a której jednak wówczas nie podołałam.
Jest to książka, co by nie powiedzieć, specyficzna. I może się współczesnemu czytelnikowi nie podobać. Przyzwyczajeni jesteśmy do szybkiej akcji, pełnej intryg, zwrotów, do tego, że kolejne rozdziały pochłaniamy zaciekawieni, co się stanie z głównym bohaterem. Opisy – przyrody, otoczenia itp., gdy są dłuższe niż kilka linijek, zwykle omijamy, albo czytamy jedynie pobieżnie, byle dotrzeć do głębi treści, byle pchnąć akcję do przodu. Czy może być więc dziwne, że książka, w której podstawowym założeniem jest rozgrzebywanie wspomnień z dzieciństwa, wieloakapitowe refleksje nad smakiem jakiejś potrawy, zapachem kwiatu czy zachwyt nad grą promieni świetlnych w koronach drzew, może zniechęcać?
Jednak właśnie w tym tkwi niezaprzeczalny urok tej powieści: w próbie uchwycenia czegoś, co minęło, co przetrwało jedynie w ludzkiej pamięci. Zaczyna się niepozornie, smak maczanego w herbacie ciastka, wspomnienie dzieciństwa, historii i postaci, o których wówczas opowiadano, pierwszej miłości. Wskrzeszony na nowo świat, który przeminął, by nigdy nie wrócić: świat pięknych kobiecych kreacji, powozów, rautów, świat nieskażony jeszcze tragediami wielkich wojen. Wspominany z sentymentem, a jakże, ale również z pewnym melancholijnym przymrużeniem oka, co czyni z tej książki również świetny obraz francuskiego społeczeństwa końca XIX wieku, porównywalny do balzakowskiej "Komedii ludzkiej".
Trzeba przestawić się na styl pisania Prousta. Skupić się na każdym zdaniu, nie pozwolić myślom uciekać poza wykreowany przez niego świat. Wówczas można naprawdę czerpać przyjemność z tej lektury. Da się – nawet jeżeli, tak jak ja, nie jest się zwolennikiem romansów historycznych. Mało tego, może okazać się, że człowieka na tyle wciągną losy Swanna, że będzie chciał szybko sięgnąć po kolejny tom cyklu, żeby poznać dalsze dzieje jego splątanych relacji uczuciowych. Mnie w każdym razie wciągnęło. I rozumiem zarówno tych, którzy sarkają na rozwlekłość opowieści, jak i tych, którzy się nią zachwycają.
Zawsze, gdy sięgam po klasykę literatury, mam lekkie obawy. Bo czy książka uznana za „wielką”, kultową i tak dalej, może się nie podobać? I jak to świadczy o mnie, jako o czytelniku? Może po prostu intelektualnie do niej nie dorosłam? Cóż dopiero mówić o legendzie takiej, jak „W poszukiwaniu straconego czasu”, do której już się wiele lat temu przymierzałam, a której jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-06
Dobre, rzeczowe opracowanie, w którym autor trzymał się zasady: krótko, zwięźle i na temat. Jest tu przegląd najważniejszych wydarzeń z życia Żeromskiego oraz jego twórczości, z krótką analizą głównych myśli, przedstawionych w jego utworach. Kalendarium z najważniejszymi datami, umieszczone na końcu opracowania, spina całość, pozwalając uporządkować sobie wszystkie informacje.
Próżno tu szukać rozwlekłych analiz utworów, ich genezy, motywów postępowania bohaterów i tak dalej. Nie ma na to po prostu miejsca. Ale w tej krótkiej kompilacji udało się, moim zdaniem, zawrzeć najważniejsze informacje, dotyczące twórcy, uchwycić ducha jego twórczości. Znaczna ilość fotografii stanowi dodatkowy walor opracowania - będąc doskonałym tłem do tekstu. Polecam każdemu, kto chce na szybko ogarnąć najważniejsze informacje na temat Żeromskiego.
Dobre, rzeczowe opracowanie, w którym autor trzymał się zasady: krótko, zwięźle i na temat. Jest tu przegląd najważniejszych wydarzeń z życia Żeromskiego oraz jego twórczości, z krótką analizą głównych myśli, przedstawionych w jego utworach. Kalendarium z najważniejszymi datami, umieszczone na końcu opracowania, spina całość, pozwalając uporządkować sobie wszystkie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-08
Na początku lektury stawałam lekkim okoniem: bo nie lubię książek, które podejmują tematy na tzw. fali, które niemal z góry okrzykuje się bestsellerami, które dostają fory już na samym początku bo są idealnie poprawne politycznie. Ale moje podejście zmieniało się z każdą kolejną stroną, bo „Kolej podziemna” nie jest tylko tłem dla zdobywających Oscary filmów o niewolnictwie, ale interesującą i poruszającą, niezależną historią. Z drugiej strony – nie jest też ckliwą opowieścią, której autor chce zarobić na współczuciu bądź poczuciu winy czytelników. Odkurzył pewną mroczną kartę w historii Stanów Zjednoczonych, rozjątrzył nieco ranę, która już zdążyła trochę się zagoić, pozwolić o sobie zapomnieć.
Nie jest to epicka opowieść w stylu "Chaty wuja Toma", a chociaż główną bohaterką jest kobieta, cała opowieść napisana jest bardzo po męsku. Bez roztkliwiania się, krótkimi, dosadnymi zdaniami. Bez przydługich opisów, jakby autor bardziej chciał zdać relację z opisywanych wydarzeń, niż oddać je w formie gawędy. Do mnie taki sposób opowiadania o dramatycznych wydarzeniach znacznie mocniej przemawia, celniej uderza w serce niż rozwlekłe elaboraty przesycone płaczem i długaśnym rozpisywaniem się nad uczuciami bohaterów...
I chociaż opisywana historia pozornie nie wnosi do tematyki nic nowego, to odświeża ją, odkurza, nie pozwala zapomnieć. Czyż nie takie jest właśnie zadanie dobrej literatury? Rozdrapywać rany, które nie powinny się nigdy do końca zagoić?
Na początku lektury stawałam lekkim okoniem: bo nie lubię książek, które podejmują tematy na tzw. fali, które niemal z góry okrzykuje się bestsellerami, które dostają fory już na samym początku bo są idealnie poprawne politycznie. Ale moje podejście zmieniało się z każdą kolejną stroną, bo „Kolej podziemna” nie jest tylko tłem dla zdobywających Oscary filmów o...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-26
Nie przepadam za takimi romantycznymi klimatami, ale muszę przyznać, że sposób kreowania opowieści przez Jane Austen pozytywnie mnie zdziwił. Spodziewałam się właśnie jakichś ckliwych historyjek, pełnych egzaltowanych, sentymentalnych panienek, wzdychających do książąt na białych rumakach (czy może raczej – w białych ekwipażach, stosownie do epoki), rzucających co i rusz powłóczyste spojrzenia i tak dalej. A tu czytam o sprytnej (choć bynajmniej nie budzącej sympatii) intrygantce Lady Susan, o rozważnej Emmie, nie dającej się omotać pierwszemu lepszemu bogatemu fircykowi. Postacie wyraziste, choć wiele ubranych w charakterystyczne cechy epoki (trochę irytujące jest to ich wieczne wzajemne odwiedzanie się, ciągłe przesiadywanie na herbatkach itd.; ale w końcu czymś takim się też zajmowano w tych sferach). Może jedynie ostatni utwór „Sanditon” trochę mnie znudził. Ale trzeba w końcu mieć gdzieś w tyle głowy, że wersja, którą czyta dzisiejszy czytelnik, dla autorki mogła być zaledwie wersją roboczą, do porządnego wyszlifowania...
Wydawanie takich niedokończonych (z różnych zresztą powodów) tekstów stanowi oczywiście kwestię sporną: czy warto publikować dzieło nieukończone, fragmentaryczne? Urwane w momencie, gdy czytelnik zdążył do bohaterów zapałać sympatią, kiedy zdążył wciągnąć się w opisywane intrygi? Trochę to nie fair – szczególnie w przypadku autora nieżyjącego, co do którego nie ma już absolutnie żadnej nadziei, że daną rzecz kiedyś będzie kontynuował... Z drugiej jednak strony – jak widać po publikacjach pani Austen – nawet w tekstach nieukończonych widać literacki talent i zwyczajnie szkoda byłoby nie przeczytać tych zaczynów powieściowych. Szczególnie jeśli ktoś lubuje się w takich klimatach...
Nie przepadam za takimi romantycznymi klimatami, ale muszę przyznać, że sposób kreowania opowieści przez Jane Austen pozytywnie mnie zdziwił. Spodziewałam się właśnie jakichś ckliwych historyjek, pełnych egzaltowanych, sentymentalnych panienek, wzdychających do książąt na białych rumakach (czy może raczej – w białych ekwipażach, stosownie do epoki), rzucających co i rusz...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-20
Po tej lekturze nasuwa się jeden jedyny wniosek: ależ z tego Einsteina podły drań... Czy taki był zamiar autorki? Super sprawa, że odkurzyła sprawę jego pierwszej żony, jakby przywracając ją światu – skoro babeczka widocznie sama nie miała wystarczająco dużo siły, żeby upomnieć się o to, co jej się należało. Ale wydaje mi się, że forma, w jakiej to zrobiła, psuje cały efekt. Może gdyby zamiast ubierać całą historię w formę romansu historycznego, opartego na prawdziwych wydarzeniach, skompilowała zebrane informacje na przykład w formie listów, albo udokumentowanej relacji dziennikarskiej, wszystko to miałoby większe znamiona prawdopodobieństwa i historycznej prawdy. A tak – wyszła historia poruszająca, owszem, ale bliższa zwykłemu romansowi z historią w tle. Mało tego, sama autorka przyznaje, że wiele fragmentów i interpretacji wydarzeń jest jej własną inwencją, fakty historyczne są tu więc wybitnie zmiksowane z wytworami jej wyobraźni. Czyli żadna to biografia, a jedynie czysta beletrystyka? Myślę, że uczciwie wobec czytelnika byłoby umieścić jakieś dookreślenie na wstępie całej książki.
Cała historia jest poruszająca, tym bardziej, że dość trafnie oddane jest tło społeczne epoki. Ale odnoszę cały czas wrażenie, że autorka za bardzo chciała wbić szpilę w naukowy autorytet Einsteina, zamiast przyjąć bardziej obiektywną postawę. Kwestia, na ile żona Einsteina miała rzeczywiście wpływ na jego słynną teorię, jest sporny. Jedni sugerują, że miała znaczący wkład dydaktyczny, inni, że chodziło zaledwie o zapewnienie spokoju i odpowiednich warunków do pracy. W „Pani Einstein” natomiast sprawa jest pozbawiona wątpliwości: to Mileva miała natchnienie, przybita śmiercią córki, a Einstein jedynie wykorzystał płody jej umysłu, żeby całą chwałę zgarnąć dla siebie. Autorka nie wnika w motywy jego postępowania, ukazując go jako zimnego drania, egoistę, przedkładającego własną wygodę nawet na życie i zdrowie własnego dziecka. Nie mówię, że tak nie było – nie znam w końcu na tyle biografii tych ludzi. Ale inaczej takie rzeczy czytałoby się w typowo dokumentalnym opracowaniu, a inaczej – w książce typowo literackiej.
Książka w takiej formie z pewnością o wiele łatwiej trafi pod przysłowiowe strzechy, rozpowszechniając wiedzę o istnieniu i znaczeniu pierwszej żony wybitnego naukowca. I chwała autorce za to. Ale ukazanie całej tej, jak by nie było pełnej nie do końca wyjaśnionych kwestii, historii w dość stronniczy sposób jest lekkim przegięciem, kto wie, czy nie ocierającym się momentami o zniesławienie. Bohaterami są faktycznie żyjący ludzie, nie wykreowane przez autorkę postacie, a to jednak zobowiązuje do pewnej pokory i obiektywizmu. A jeśli to miała być tylko "wariacja na temat", to trzeba to jasno zaznaczyć.
Po tej lekturze nasuwa się jeden jedyny wniosek: ależ z tego Einsteina podły drań... Czy taki był zamiar autorki? Super sprawa, że odkurzyła sprawę jego pierwszej żony, jakby przywracając ją światu – skoro babeczka widocznie sama nie miała wystarczająco dużo siły, żeby upomnieć się o to, co jej się należało. Ale wydaje mi się, że forma, w jakiej to zrobiła, psuje cały...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-13
Zawsze, gdy w tytule książki figuruje hasło „skandale”, „sekrety” albo „tajemnice”, podchodzę do jej lektury ze sporym uprzedzeniem. Bo pewnie znowu ktoś szuka taniej sensacji, próbuje na jakieś plotki i pikantne anegdoty (często zresztą mijające się z prawdą) przyciągnąć czytelnika = nabywcę książki. Z drugiej jednak strony nazwisko pani Kienzler powinno trochę uspokoić emocje i podejrzenia, bo po tej autorce można spodziewać się raczej pozytywnych treści, popartych źródłami. I tak też było w przypadku „W oparach absyntu”.
Wbrew tytułowi, próżno tu szukać opisów skandalicznych wyskoków literatów okresu Młodej Polski. Próżno oczekiwać na soczyste anegdoty z suto zakrapianych alkoholem kawiarnianych nasiadówek, wizji i działań pod wpływem narkotyków czy erotycznych przygód cyganerii. Owszem, te elementy pojawiają się we wtrąceniach, ale raczej niejako na marginesie opowieści, jako tło tego specyficznego środowiska. Syfilis Wyspiańskiego nie wziął się przecież z powietrza (zresztą opowieść o autorze „Wesela” jest bardzo interesująca – opowiada o sprawach, których próżno szukać w szkolnych podręcznikach), życie erotyczne było wyjątkowo bujne i dalekie od konwenansów, a związki artystów z chłopkami długo były tematem hucznych plotek i kłótni w mieszczańskim środowisku. Ale autorka opowiada o tym wszystkim z dużą dozą taktu, bez epatowania nadmiernymi szczegółami oraz domysłami, nie mającymi pokrycia w relacjach świadków. Odnoszę wręcz wrażenie, że autorka darzy swoich bohaterów pewną sympatią (szczególnie bohaterki kobiece), a jej opowieści mają raczej za zadanie przybliżyć człowieczeństwo tych uznanych za legendy postaci, ułatwić zrozumienie ich postępowania, ukazać jak duże zawirowania moralne i społeczne miały miejsce w tamtych czasach. A wszystko nie po to, by czytelnik zacierał ręce w niezdrowym podnieceniu, ale by ukazać jak barwnym i interesującym był okres Młodej Polski. Kto wie, może niejeden czytelnik po tej lekturze sięgnie po utwory Przybyszewskiego, z innej perspektywy spojrzy na „Wesele” (swoją drogą świetna była opowieść o tym, jak wesele Rydla zainspirowało Wyspiańskiego do napisania tego utworu), może pokusi się o odszukanie zapomnianych utworów Dagny Przybyszewskiej?
Takie książki powinny być podsuwane przez nauczycieli uczniom szkół średnich. O ileż chętniej czytaliby wówczas tę, jak by nie było, trudną młodopolską literaturę, gdyby mogli zajrzeć za kulisy jej powstania...
Zawsze, gdy w tytule książki figuruje hasło „skandale”, „sekrety” albo „tajemnice”, podchodzę do jej lektury ze sporym uprzedzeniem. Bo pewnie znowu ktoś szuka taniej sensacji, próbuje na jakieś plotki i pikantne anegdoty (często zresztą mijające się z prawdą) przyciągnąć czytelnika = nabywcę książki. Z drugiej jednak strony nazwisko pani Kienzler powinno trochę uspokoić...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-14
Rejs, w który wyruszył „Chancellor”, był wyjątkowo pechowy. Począwszy od załogi, której część nie mogła budzić zaufania pasażerów, aż po informacje o nielegalnie doładowanej skrzyni z materiałem wybuchowym, ukrytej wśród bel bawełny, wypełniającej do szczelna ładownię łodzi. Zmiana kursu przez kapitana, pożar, sztorm, bunt załogi, wreszcie – zatonięcie statku i próba przetrwania resztki ocalonych na zbitej pospiesznie tratwie, zmagania z głodem, pragnieniem, kanibalizmem... Wszystko to ułożyło się w pełną dramatycznych zwrotów akcji opowieść, na podstawie której mógłby powstać ciekawy dramat (bo raczej nie film przygodowy).
Co prawda współczesnego czytelnika może razić schematyczność konstrukcji bohaterów (ten wyraźny podział na honorowych i podłych, te kobiety - albo słabe i mdlejące, albo niezłomnie religijne i opiekuńcze) i spora przewidywalność fabuły, ale trzeba w końcu pamiętać, kiedy ta książka powstała i że był to jeden z pierwszych utworów Verne'a, daleki jeszcze od jego wielkich powieści przygodowych. Da się to dzisiaj przeczytać z przyjemnością o tyle, o ile człowiek nastroi się na klimat rodem z „Wyspy skarbów”. Wówczas historię można wciągnąć w słotny wieczór, przeżywając przygody i dramaty bohaterów. Jednak na fajerwerków nie ma co się spodziewać...
Rejs, w który wyruszył „Chancellor”, był wyjątkowo pechowy. Począwszy od załogi, której część nie mogła budzić zaufania pasażerów, aż po informacje o nielegalnie doładowanej skrzyni z materiałem wybuchowym, ukrytej wśród bel bawełny, wypełniającej do szczelna ładownię łodzi. Zmiana kursu przez kapitana, pożar, sztorm, bunt załogi, wreszcie – zatonięcie statku i próba...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-16
Z każdego akapitu tego utworu przebija czysty makiawelizm, w swoich założeniach posunięty aż do granic czystego zła... Ale w ten sposób trafnie odsłania on ukryte mechanizmy każdej władzy, wypowiada to, o czym marzą wszystkie partie polityczne, ale wstydzą się mówić na głos...
Założenia sformułowane w prosty sposób, chwytliwe hasła, w sam raz dla partii populistycznych i dyktatorskich w swoich zapędach. O tłumie mówi się tu pogardliwie jako o bezmyślnym motłochu. O innowiercach - jako o poganach. Planem jest zniszczenie narodowości, zawładnięcie ludzkością, zbudowanie nad-państwa, w którym najważniejszą rolę odgrywałoby złoto. A wszystko to ubrane w formułę tajnego spisku żydowskich mędrców, pragnących opanować świat...
To już z daleka śmierdzi fałszem i prowokacją, ale dla zwolenników spiskowych teorii dziejów - niewątpliwie stanowić może wodę na ich młyn. Do tego stopnia, że niektórzy nawet dzisiaj gotowi są wierzyć w autentyczność i wiarygodność tego "tajnego aktu"... Cóż, świadczy to w niezbyt dobry sposób o naszej kondycji...
"Protokoły...", nawet bez swojego tła historycznego, mogą być świetną inspiracją dla twórców jakichś antyutopijnych political i science-fiction, czy wizji katastroficznych (swoją drogą czyż ich echa nie da się odnaleźć w katastrofizmie Witkacego chociażby?). Zresztą wizja świata, o którym piszą, przypomina tę z licznych obrazów prozy i kina fantastycznego. Ale to takiej roli powinna się właśnie sprowadzać: do ciekawostki antyutopijnej oraz świadectwa ludzkiego opętania głupotą...
Z każdego akapitu tego utworu przebija czysty makiawelizm, w swoich założeniach posunięty aż do granic czystego zła... Ale w ten sposób trafnie odsłania on ukryte mechanizmy każdej władzy, wypowiada to, o czym marzą wszystkie partie polityczne, ale wstydzą się mówić na głos...
Założenia sformułowane w prosty sposób, chwytliwe hasła, w sam raz dla partii populistycznych i...
Gratka dla wszystkich miłośników Paryża z przełomu XIX i XX wieku, atmosfery zadymionych kawiarni, w których spotykała się śmietanka artystycznej bohemy, ale też świata skandali, przełamywania obyczajowych tabu i uznanych społecznie norm.
Droga do sławy, do stania się legendą paryskiej sceny kabaretowej dla Louis Weber była długa i wyboista. Dziewczyna, która wywodziła się z typowej mieszczańskiej rodziny, wskutek rodzinnej tragedii (jej ojciec zginął na wojnie) znacznie pogorszyła się ich sytuacja finansowa, matka - a wkrótce także obie dorastające córki - musiały podjąć pracę w pralni, aby się utrzymać. A praca nie należała ani do lekkich, ani do dobrze płatnych...
Z usług tej pralni korzystała m.in. jedna z tancerek kabaretowych. I choć budziła ona powszechne oburzenie swoim stylem życia, dla Louise stała się bohaterką, dowodem na to, że gdzieś niedaleko istnieje inny, dużo bardziej kolorowy i pociągający świat. Zapragnęła stać się jego częścią. Ale aby zrealizować swoje marzenie, musiała postawić na szali całe swoje dotychczasowe życie - z rodziną włącznie.
Osiągnęła sukces, stała się niekwestionowaną gwiazdą słynnego kabaretu Moulin Rouge, była szczęśliwa, kiedy jej taniec na scenie przykuwał uwagę wszystkich obecnych, kiedy skandowano jej artystyczny pseudonim, kiedy pisano o niej w gazetach. Ale cena tej sławy okazała się naprawdę wysoka...
Mi osobiście momentami trochę przeszkadzał styl pisania Autorki (choć może to kwestia tłumaczenia) i, muszę przyznać - sama bohaterka mnie nieco irytowała. Ale wciągnęłam się w opowieść, w ten specyficzny klimat schyłku epok. Ciekawa, warta poznania historia.
Gratka dla wszystkich miłośników Paryża z przełomu XIX i XX wieku, atmosfery zadymionych kawiarni, w których spotykała się śmietanka artystycznej bohemy, ale też świata skandali, przełamywania obyczajowych tabu i uznanych społecznie norm.
więcej Pokaż mimo toDroga do sławy, do stania się legendą paryskiej sceny kabaretowej dla Louis Weber była długa i wyboista. Dziewczyna, która wywodziła się...