rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Historia uczucia dwojga młodych ludzi. Uczucia, które nigdy nie zostało nazwane.
Bohaterów poznajemy na przestrzeni kilku lat i różnorodnych relacji (głównie toksycznych), w które są uwikłani. Rozumiemy ich pobudki, ale wybory już niekoniecznie. Oboje są nadwrażliwi, pogubieni, rozpaczliwie spragnieni akceptacji i bardzo autentyczni w swoich poszukiwaniach. Ich związek zaś jest jak klosz, jak obrona przed światem.

To proza wnikliwa, szczegółowa, dość intymna. Mało tu dialogów, całość opiera się na niewypowiedzianych słowach, niewykonanych gestach i nienazwanych emocjach. Ale to też proza chłodna, stawiająca czytelnika w roli obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Zresztą niewiele w tej powieści się dzieje, nie ma zwrotów akcji, nie ma finału. Taka narracja najlepiej oddaje bieg życia bohaterów (i czytelnika, przy okazji).

Obiektywnie rzecz biorąc, to jest dobra literatura, porusza i zostaje w głowie na długo po skończeniu książki. Ale czy mi się podobała? Nie wiem. Jak dla mnie, ta historia jest za zimna. Za dużo w niej dystansu i niedopowiedzeń. A bohaterowie są zbyt ulegli i bezwolni, by można im było kibicować czy współczuć lub choćby tylko polubić.

Historia uczucia dwojga młodych ludzi. Uczucia, które nigdy nie zostało nazwane.
Bohaterów poznajemy na przestrzeni kilku lat i różnorodnych relacji (głównie toksycznych), w które są uwikłani. Rozumiemy ich pobudki, ale wybory już niekoniecznie. Oboje są nadwrażliwi, pogubieni, rozpaczliwie spragnieni akceptacji i bardzo autentyczni w swoich poszukiwaniach. Ich związek zaś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Marek Krajewski, znany dotychczas jako twórca stylowych kryminałów retro, napisał swą pierwszą powieść szpiegowską. I rzeczywiście, „Dziewczyna o czterech palcach” różni się w wielu aspektach od innych książek autora.

Po pierwsze, po prawie czterech latach przerwy jako główny bohater wraca Edward Popielski. Obecnie w stopniu porucznika, otrzymuje zadanie ujęcia sowieckiego bandyty brutalnie napadającego na pociągi i wsie na Polesiu Wołyńskim. Mamy rok 1922 i wojna polsko-bolszewicka trwa nadal choć walka zbrojna już się zakończyła. Popielski wpada po czubek swej łysej głowy w samo serce konfliktu, gdy jego kolejnym zadaniem staje się wyjaśnienie przyczyn pewnego samobójstwa. Nie rozwiązuje zagadki kryminalnej jako takiej, lecz wikła się w starcie wywiadów, co wymusza odejście od zwykłych metod pracy. Powodzenia nie zapewnią już Popielskiemu układy z półświatkiem, teraz musi uciec się do śledzenia, inwigilowania i szukania ukrytych znaków. Wszystko może być prowokacją, a każda napotkana osoba – szpiegiem jednej lub drugiej strony, a nawet obu naraz.

Po drugie, choć Popielski wciąż pozostaje tym samym sabarytą i dandysem w ciemnych binoklach, otaczają go teraz zupełnie inni bohaterowie. Już nie zwyrodniali arystokraci czy twarde zakapiory, lecz agenci polscy i sowieccy, wojskowi wywiadowcy i tajniacy. Mamy Polaków, Żydów, Rosjan, Ukraińców i Niemców, endeków i komunistów, postaci fikcyjne i historyczne. Mamy całą panoramę społeczeństwa lat dwudziestych: od zapadłej poleskiej wsi, przez biedotę stolicy, aż po właścicieli manufaktur w Gdańsku.

Pomimo tak wielu nowych w twórczości Krajewskiego elementów, jedno się na szczęście nie zmieniło – niezawodny, przebogaty język i żywy sposób obrazowania. Każda postać, choćby najbardziej epizodyczna, zyskuje twarz, charakter i historię, a każde miejsce ma kolor, zapach i klimat. Śledzimy rozwój intrygi odwiedzając eleganckie gabinety dygnitarzy i przedsiębiorców, zaglądając do wykwintnych restauracji i obskurnych spelun, spacerując po parkach i głównych ulicach miast, szwendając się po ciemnych zaułkach i bagnistych lasach. I grając w szachy. Bo szachy są tu nie tylko dekoracyjnym elementem okładki, ale ważnym tropem do zrozumienia zawiłej intrygi, Intrygi, której celem jest zachwianie świeżo odzyskaną niepodległością Rzeczypospolitej.

Takie powieści szpiegowskie to ja mogę i chcę czytać, choć do fanów czy znawców gatunku z całą pewnością się nie zaliczam.


Za możliwość przeczytania książki jeszcze przed premierą dziękuję Wydawnictwu Znak :)

Marek Krajewski, znany dotychczas jako twórca stylowych kryminałów retro, napisał swą pierwszą powieść szpiegowską. I rzeczywiście, „Dziewczyna o czterech palcach” różni się w wielu aspektach od innych książek autora.

Po pierwsze, po prawie czterech latach przerwy jako główny bohater wraca Edward Popielski. Obecnie w stopniu porucznika, otrzymuje zadanie ujęcia sowieckiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„A.B.C.” – trzy miejscowości, trzy trupy i trzy rozkłady jazdy pociągów pozostawione na miejscu zbrodni. Każde morderstwo zostało zapowiedziane w liście wysłanym do Herkulesa Poirota. Szaleniec zabija mieszkańców angielskiej prowincji, ofiar nic ze sobą nie łączy, śladów sprawcy brak. Ale nawet szaleniec kieruje się jakąś logiką…

„A.B.C.” wyróżnia się na tle innych kryminałów Christie, bo przełamuje schemat jej w sumie bardzo intymnego pisarstwa. Powieści Christie to zazwyczaj kwintesencja arystotelesowskiej zasady jedności czasu, miejsca i akcji plus zamknięty krąg podejrzanych ukazywany od wewnątrz. W jej kryminałach zawsze liczą się ludzie i motywy ich postępowania. Intryga budowana jest w rozmowach i obserwacjach. Poirot korzysta z dobrodziejstw nauki i technologii (choćby daktyloskopii czy balistyki), ale i tak kieruje się wyłącznie żelazną logiką. Trochę inaczej wygląda to w książkach z panną Marple w roli głównej, gdzie jest jeszcze bardziej intymnie a czynnik ludzki jest najważniejszy.
Tu podejrzany jest tylko jeden, a śledztwo typowo zewnętrzne, bo prowadzone przez policję i to na terenie kilku hrabstw. Poirot oczywiście we wszystkim uczestniczy wraz z (prawie) nieodłącznym kapitanem Hastingsem. Ale największą odmianą jest sposób budowania całej intrygi oparty na policyjnych naradach i przesłuchaniach oraz umieszczenie w tekście rozdziałów, w których czytelnik może obserwować działania mordercy. Schemat jest inny: już nie ‘wszyscy są podejrzani’, ale ‘organa ścigania kontra zabójca’.

„A.B.C.” powstała w okresie, gdy sposób pisania kryminałów zmieniał się już z takiego intymnego na bardziej szeroki, prezentujący działania policji, sprawców i ofiar. Trudno powiedzieć czy Christie chciała pójść tym tropem czy bardziej z niego zakpić, ale ja przychylam się do opcji drugiej. Mam mocne wrażenie, że ta książka to blef. Na pewno fabularny, skoro tak usilnie sugeruje się czytelnikowi odpowiedź na pytanie kto zabił. Ale też i blef literacki skierowany do innych autorów kryminałów i jasno dowodzący, że w każdej zbrodni i tak najważniejszy jest człowiek.
Nie jest to najlepsza powieść Christie. Nie ma tak perfekcyjnie zbudowanej intrygi jak choćby „Morderstwo w Orient Expressie” czy „Śmierć na Nilu”. Nie ma takiego wymiaru moralnego jak jej arcydzieło „I nie było już nikogo”. „A.B.C.” jest powieścią ciekawą właśnie ze względu na zmianę optyki, na odejście od schematu, tym bardziej że to odejście jest i tak pozorne. Udany blef.

„A.B.C.” – trzy miejscowości, trzy trupy i trzy rozkłady jazdy pociągów pozostawione na miejscu zbrodni. Każde morderstwo zostało zapowiedziane w liście wysłanym do Herkulesa Poirota. Szaleniec zabija mieszkańców angielskiej prowincji, ofiar nic ze sobą nie łączy, śladów sprawcy brak. Ale nawet szaleniec kieruje się jakąś logiką…

„A.B.C.” wyróżnia się na tle innych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Martin Pollack jest Austriakiem, szczególnie zainteresowanym historią Europy Wschodniej i Środkowej, poświęcającym swoje eseje tej właśnie części świata. "Skażone krajobrazy" nie są wyjątkiem. Ta króciutka,bo zaledwie stustronicowa, książeczka ma za zadanie ukazać czytelnikowi okropności kryjące się w harmonii i sielskości znanych nam tak dobrze pejzaży.

Lasy, pola, malownicze wzgórza, spokojne jeziora czy górskie szczyty cieszą nasze oczy, uspokajają i pozwalają odpocząć od zabieganej codzienności. Przywykliśmy również, że pośród kojących widoków natrafiamy czasem na przydrożne kapliczki, samotne krzyże, pojedyncze pomniki czy obeliski, niekiedy wtopione w krajobraz, a niekiedy zupełnie do niego niepasujące. Ale przystajemy przed nimi, bo są świadectwem czyjegoś tragicznego losu i czyjejś żywej pamięci. Niestety, takich miejsc jest relatywnie niewiele, a my nie jesteśmy świadomi, że kontemplując piękno krajobrazu, spoglądamy w istocie na cmentarzysko. Autor stawia nawet tezę, że spora część Europy Środkowo-Wschodniej to jest właśnie cmentarzysko. Na masowe groby natrafia wszędzie: w Polsce i w Niemczech, w Austrii i w Czechach, w Słowenii i na Ukrainie. Wszędzie dokonywano zbiorowych mordów i każdy europejski naród ma takowe mordy na sumieniu. Wszędzie też możemy natrafić na 'skażone krajobrazy'.

Gęste lasy, bystre rzeki, gładkie tafle jezior, głębokie parowy, skalne rozpadliny i jaskinie skrywają groby, setki grobów. Niewinne krajobrazy stały się niemym świadkiem masowych mordów, przelana krew trwale je skaziła. Mordowano w ścisłej tajemnicy i starannie ukrywano ciała - doły zasypywano i równano z ziemią, sadzono lasy, wysadzano wejścia do jaskiń. Wszystko po to, by upływający czas i zmieniająca się przyroda pochłonęły wszelkie ślady, by zapomniano i o sprawcach i o ofiarach. Jednak, dzięki plotkom, nielicznym zdjęciom, świadectwom czy przypadkowym odkryciom spora część tych zbrodni już wyszła na jaw i dotarła do powszechnej świadomości. Wspomnieć należy oczywiście Katyń, Babi Jar, Kuropaty czy Ponary. A podobnych miejsc są tysiące. Właściwie prawie każda wioska mogła być miejscem masowej egzekucji. I tu pojawia się pytanie - co czują ludzie obecnie mieszkający na tych terenach? Czy wiedzą? Czy pamiętają? Czy może nie chcą wiedzieć i próbują układać swoje życie, nie zwracając uwagi na dziwny pagórek w środku pola pszenicy, głęboki rów zarośnięty zdziczałymi krzakami czy drzewa rosnące równiutko jak 'spod linijki'?

Autor postuluje stworzenie mapy 'skażonych krajobrazów'. Trzeba poświęcić wiele czasu i wysiłku, wykorzystać możliwości archeologii historycznej i spróbować odkryć groby. Trzeba opowiedzieć o ludziach w nich spoczywających, przywrócić im twarze i nazwiska. Trzeba ich pochować, by później móc przystanąć przy nagrobku, wspomnieć, pomodlić się. "Skażone krajobrazy" to esej historyczny, nie ma dokumentować zbrodni. Jest wrażliwym hołdem dla tysięcy bezimiennych. Warto czytać takie książki, warto być świadomym.

Martin Pollack jest Austriakiem, szczególnie zainteresowanym historią Europy Wschodniej i Środkowej, poświęcającym swoje eseje tej właśnie części świata. "Skażone krajobrazy" nie są wyjątkiem. Ta króciutka,bo zaledwie stustronicowa, książeczka ma za zadanie ukazać czytelnikowi okropności kryjące się w harmonii i sielskości znanych nam tak dobrze pejzaży.

Lasy, pola,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To pierwsza książka Swietłany Aleksijewicz, którą przeczytałam. I nie była to łatwa lektura.
Tytuł dobrze oddaje tematykę: upadek komunizmu widziany oczami prostego człowieka, kiedyś radzieckiego, a teraz... nie wiadomo jakiego.

Styl białoruskiej pisarki i dziennikarki można w przybliżeniu określić jako 'gadające głowy'. Ona spotyka się z ludźmi i rozmawia, pyta, współczuje, ale przede wszystkim słucha. A rozmówcy się otwierają i opowiadają o swoich marzeniach, nadziejach, lękach, frustracjach. Taka polifoniczność ma i zalety i wady. Na pewno czytelnik zyskuje możliwość poznania bardzo różnych punktów widzenia i wielu historii pojedynczych ludzi, składających się przecież na historię znacznie większą i poważniejszą. Sprzyja temu też ogromna wrażliwość autorki, która unika oceniania swoich rozmówców, wnioski pozostawiając nam. Niestety, ta forma może też nużyć, tym bardziej że książka jest 'ciężka' gabarytowo i gatunkowo. Bywa, że brnie się przez nią jak przez syberyjskie śniegi. Nawet ja, wielbicielka reportażu, czułam się miejscami przytłoczona.

Każda z historii jest inna, a wszystkie podobne. Z jednej strony mamy dumnych ludzi radzieckich, urodzonych w ZSRR, ślepo wierzących w partię i Stalina. Czują się oszukani przez Gorbaczowa i Jelcyna, bo 'ci dwaj' zamienili imperium na supermarket, a w komunizmie żyło się może biednie i szaro, ale każdy miał dach nad głową i obiad na stole. Najbardziej oszukani czują się byli czerwonoarmiści, zwycięzcy i bohaterowie wojenni, dla których wojna nigdy się nie skończy. Z drugiej strony poznamy historie romantyków i idealistów, którzy chcieli tylko kochać i żyć godnie, ale nie było im to dane. Najpierw represje, donosy i łagry, a potem pieriestrojka, nędza i życie na ulicy. A kapitalizm przyniósł przecież nie tylko biedę, ale też rozpad Związku Radzieckiego oraz kolejne wojny, rzezie i terror. Aż trudno się dziwić, że tak doświadczony 'czerwony człowiek' tęskni za Stalinem czy Leninem.

Jaki obraz Rosji wyłania się z tej książki? Ogromny kraj, kiedyś dumne i zwycięskie imperium, rozdarty bratobójczymi wojnami, utopiony we krwi i wódce, okaleczony psychicznie i fizycznie, sprzedany za dżinsy i colę, zamieniony w kurek z gazem. Jest to obraz porażający, a dla nas Polaków, pewnie i zaskakujący.
To pierwsza książka Swietłany Aleksijewicz, którą przeczytałam. I na pewno nie ostatnia.

To pierwsza książka Swietłany Aleksijewicz, którą przeczytałam. I nie była to łatwa lektura.
Tytuł dobrze oddaje tematykę: upadek komunizmu widziany oczami prostego człowieka, kiedyś radzieckiego, a teraz... nie wiadomo jakiego.

Styl białoruskiej pisarki i dziennikarki można w przybliżeniu określić jako 'gadające głowy'. Ona spotyka się z ludźmi i rozmawia, pyta,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy pożyczałam tę książkę od mojej bratowej, wystawiła jej następującą cenzurkę: "Strata czasu. Bo to ględzenie o tym, żeby jeść sztućcami i nie pierdzieć przy stole". Miała rację.
Dodałabym jeszcze, że to książka o tym, żeby umeblować sobie mieszkanie antykami, bo dzięki temu nie będziemy się garbić. Żeby regularnie strzyc włosy u dobrego fryzjera, najlepiej na tzw. pazia. Żeby codziennie wykonywać staranny makijaż, nawet jeśli nie planujemy wychodzić z domu. Koniecznie omijać supermarkety i zażywać aktywności fizycznej maniakalnie wchodząc i schodząc po schodach. Wyrzucić kanapy i większość ciuchów, szczególnie dresy. Czytać, bywać, oglądać i korzystać tylko z produktów najwyższej jakości.
Już to sobie wyobrażam: czytam książkę, siedząc prosto przy stole (kolanka razem, łokcie przy ciele), w pełnym makijażu i ubrana w swoje najlepsze ciuchy, sącząc herbatkę z delikatnej porcelanowej filiżaneczki. Sorry, ale ja wolę sobie tę książkę przeczytać rozwalona w dresie na kanapie i nie sądzę by makijaż, choćby najstaranniejszy, jakoś szczególnie ubogacił mi lekturę.
Nie odczuwam potrzeby bycia 'chic' od rana do wieczora i to we własnym domu. Nie twierdzę jednak, że uwagi zawarte w książce są zupełnie beznadziejne, możliwe że komuś się przydadzą. Życzę temu komuś powodzenia, bo praca przed nim/nią ciężka i nie będzie ani miło, ani tanio.

Gdy pożyczałam tę książkę od mojej bratowej, wystawiła jej następującą cenzurkę: "Strata czasu. Bo to ględzenie o tym, żeby jeść sztućcami i nie pierdzieć przy stole". Miała rację.
Dodałabym jeszcze, że to książka o tym, żeby umeblować sobie mieszkanie antykami, bo dzięki temu nie będziemy się garbić. Żeby regularnie strzyc włosy u dobrego fryzjera, najlepiej na tzw. pazia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podstawowe fakty znamy wszyscy: luksusowy liniowiec wypływa z Southampton w dziewiczy rejs do Nowego Jorku i po czterech dniach tonie po zderzeniu z górą lodową, a Atlantyk pochłania dziesiątki tysięcy ton stali, cały ładunek i życie około tysiąca pięciuset ludzi. Tej katastrofie poświęcono już dziesiątki najróżniejszych publikacji, spektakle teatralne oraz filmy dokumentalne i fabularne. Po dziś dzień 15 kwietnia 1912 roku jest datą największej katastrofy morskiej w dziejach.

Książka Waltera Lorda jest fabularyzowanym zapisem tamtej pamiętnej (nomen omen) nocy. Powstawała jakieś 40 lat po katastrofie, więc autor mógł spotkać się i porozmawiać z ocalałymi z Titanica. Zapoznał się również dokładnie z większością istniejących świadectw i dokumentów, w tym z protokołami trzech komisji, które badały przyczyny i skutki tragedii. Jest to zapis rzetelny i wiarygodny, zapis z perspektywy pokładu tonącego statku. Czytelnik ma jedyną w swym rodzaju możliwość stać się jednym z pasażerów i zajrzeć w każdy zakątek transatlantyku: na mostek kapitański, do kwater oficerskich, do kajut pasażerów, do palarni i jadalni. Przeczyta o radiotelegrafistach nieprzerwanie wystukujących wołanie o pomoc, o zalewanych maszynowniach i ładowniach, o ludziach walczących najpierw o utrzymanie statku na wodzie, a potem o życie swoje i współpasażerów. Będzie uczestniczył w wodowaniu szalup i w walce o miejsce w jednej z nich, będzie stał zamknięty na dolnych pokładach wraz z pozostawionymi samym sobie pasażerami trzeciej klasy. Zaobserwuje akty heroicznej odwagi, niezwykłej galanterii, ogromnego współczucia i zwyczajnego tchórzostwa. Poczuje i grozę śmierci i radość ocalenia. A na koniec przejrzy listę 2207 nazwisk pasażerów i członków załogi ze świadomością, że ponad połowę z tych osób na zawsze pochłonęły fale Atlantyku.

Duże brawa należą się autorowi za język tej relacji - żywy i sugestywny, ale też bardzo powściągliwy, unikający i patosu i sentymentalizmu. Lord przyznaje, że nadal istnieje szereg wątpliwości co do szczegółów katastrofy, pytań na które już nie poznamy odpowiedzi. Nie ukrywa też, że tragedii można było uniknąć lub chociaż zminimalizować jej rozmiary. Gdyby nie zlekceważono komunikatów o dryfującym lodzie, gdyby Titanic płynął wolniej, gdyby... Zaletą autora jest również to, że nie rości sobie praw do oceniania kogokolwiek. Z lektury wyniesiemy przekonanie, że ta pamiętna noc przyniosła kres pewnej epoki. Epoki, w której nawet na tonącym statku obowiązywała etykieta i bezwzględny szacunek dla dam. Epoki, w której i w podtopionej szalupie, siedząc w piżamie lub w szlafroku, należało mieć na głowie kapelusz.

Podstawowe fakty znamy wszyscy: luksusowy liniowiec wypływa z Southampton w dziewiczy rejs do Nowego Jorku i po czterech dniach tonie po zderzeniu z górą lodową, a Atlantyk pochłania dziesiątki tysięcy ton stali, cały ładunek i życie około tysiąca pięciuset ludzi. Tej katastrofie poświęcono już dziesiątki najróżniejszych publikacji, spektakle teatralne oraz filmy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O Elenie Ferrante wiadomo, że nic nie wiadomo. Oczywiście poza faktem, że jej nazwisko widnieje na okładkach czterech książek. Choć i tak niektórzy twierdzą, że to pseudonim i jeden wielki pic na wodę. Autorka ukryła się za swoją twórczością i można tylko zgadywać jak bardzo jest to twórczość autobiograficzna. W każdym razie, narratorce neapolitańskich powieści nadała Ferrante swoje imię.

Narratorce, a nie bohaterce, bo bohaterki zasadniczo są tu dwie. Elena i Lila to mieszkanki jednej z biednych i wykluczonych dzielnic Neapolu, przyjaciółki których życie obserwujemy od dzieciństwa do starości. Dziwna to przyjaźń- intensywna, mroczna, niespokojna. Ale nie może być inna, bo determinuje ją Lila, jej fascynująca osobowość i paskudny charakter. Elena natomiast jest uległa do przesady, podporządkowana biegowi wydarzeń, choć to ona opuszcza dzielnicę i Neapol by odnosić sukcesy jako pisarka. W czterech tomach mamy opis sześćdziesięciu lat tej trudnej przyjaźni. Obie dziewczyny dorastają, dojrzewają, wychodzą za mąż, rodzą dzieci, wplątują się w romanse. Niby każda inaczej, ale jednak tak samo, bo ich losy i łączą się i wpływają na siebie.

Elena i Lila zależą nie tylko od siebie nawzajem. Zależą również od dzielnicy, w której się wychowały i ta dzielnica, wraz z całą galerią mieszkańców, jest i tłem i determinantem całego ich życia. Dla Lili będzie całym światem aż do później starości, nigdy jej nie opuści. A Elena, wykształcona, podróżująca i mieszkająca w innych miastach, pozostanie na zawsze przypisana do miejsca swego urodzenia. To zamknięcie w sprawach dzielnicy jest tak głębokie, że miasto gdzie ta dzielnica się mieści jest właściwie nieobecne na kartach powieści (Neapol nabiera znaczenia dopiero w ostatnim tomie). Im bohaterki są starsze, im więcej rozumieją, tym bardziej dzielnica przestaje im się kojarzyć z poczuciem bezpieczeństwa i ujawnia swoje prawdziwe oblicze- rejonu podporządkowanego jednej mafijnej rodzinie.
Jednak bardziej niż mafia, w tetralogii obecna jest polityka. Socjaliści, komuniści, faszyści, strajki robotników, zamieszki, aresztowania - dużo tego. Za dużo, ale może ktoś bardziej ode mnie zorientowany w powojennej historii Włoch uzna te fragmenty za ciekawe.

Całą sagę spaja klamra - zniknięcie Lili, takie całkowite. Nie pozostawia po sobie żadnych śladów, a wierna Elena pozostaje i te ślady wydobywa z głębi swojej pamięci. Robi to bardzo drobiazgowo, językiem prostym, ale niekiedy nadmiernie rozwleczonym. Jej opowieść wciąga, pochłania wręcz, choć ma też momenty nużące i nie unika powtórzeń.
Polecam przeczytać całość, bo naprawdę warto, ale nie cztery tomy pod rząd. To jest ten typ literatury, który lepiej sobie dawkować.

O Elenie Ferrante wiadomo, że nic nie wiadomo. Oczywiście poza faktem, że jej nazwisko widnieje na okładkach czterech książek. Choć i tak niektórzy twierdzą, że to pseudonim i jeden wielki pic na wodę. Autorka ukryła się za swoją twórczością i można tylko zgadywać jak bardzo jest to twórczość autobiograficzna. W każdym razie, narratorce neapolitańskich powieści nadała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Proszę sobie wyobrazić prawie półmilionowe miasto odcięte od świata i otoczone posterunkami Milicji Obywatelskiej. Po ulicach mkną wojskowe gaziki i karetki na sygnale, a w nich ludzie z zasłoniętymi twarzami. Połowa szpitali jest zamknięta. Tylko jedna stacja pogotowia działa, ale też nie można tak po prostu do niej wejść, bo przy bramie obowiązuje ścisła selekcja. Selekcja obowiązuje zresztą również w każdej innej instytucji, a osoby podejrzane lądują w izolatorium. Całe miasto obklejono ostrzeżeniami, zamknięto restauracje, kina i teatry. Codziennie nadawane są specjalne komunikaty w radio i w prasie.

Czy to sceneria z opowieści postapokaliptycznej, z horroru, czy może science fiction?
Nic z tych rzeczy. To obraz Wrocławia latem 1963 – Wrocławia zaatakowanego wirusem ospy prawdziwej, zwanej też czarną ospą.

Książka Ambroziewicza nie jest powieścią lecz fabularyzowanym reportażem i zabiera nas w sam środek walki z tytułową zarazą. Czytamy więc głównie o ludziach zamkniętych: we własnych domach, w miejscach objętych kwarantanną, w szpitalu dla chorych na ospę i w izolatorium dla tych, którzy z ospą się zetknęli. Czytamy też o tych, co między pozamykanymi krążą, dowożą, odwożą, badają, konsultują, dostarczają, załatwiają, organizują. I wreszcie czytamy o takich, co nic nie robią, ale awanturują się, wymyślają i złorzeczą.
Autor, znany reporter i publicysta zmarły w 1995 roku, nie różnicuje i nie ocenia. Opisuje zarówno poświęcenie i solidarność, jak i głupotę czy lekceważenie ogarniające w taki sam sposób i zwykłych ludzi i lekarzy i partyjnych decydentów. Nie od dziś wiadomo przecież, że realne zagrożenie generuje różne reakcje, a dominują strach i bezsilność wobec braku możliwości wolnego decydowania o sobie.

Owszem, napisano już wiele podobnych książek, ale czemu nie przeczytać kolejnej, szczególnie jeśli jest mądra i świetnie napisana?


PS. Zaraza wrocławska nie zebrała wielkiego żniwa (zachorowało 99 osób, zmarło siedem) i pozostaje ostatnią epidemią zanotowaną na terenie Polski. Zaś wirus czarnej ospy jest aktywny już tylko we fiolkach przechowywanych przez Światową Organizację Zdrowia.

Proszę sobie wyobrazić prawie półmilionowe miasto odcięte od świata i otoczone posterunkami Milicji Obywatelskiej. Po ulicach mkną wojskowe gaziki i karetki na sygnale, a w nich ludzie z zasłoniętymi twarzami. Połowa szpitali jest zamknięta. Tylko jedna stacja pogotowia działa, ale też nie można tak po prostu do niej wejść, bo przy bramie obowiązuje ścisła selekcja....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kukiz. Grajek, który został graczem i inne Roman Kubiak, Karolina Przewrocka, Małgorzata Rostowska, Andrzej Stankiewicz
Ocena 6,4
Kukiz. Grajek,... Roman Kubiak, Karol...

Na półkach: ,

Książka "Kukiz. Grajek, który został graczem i inne" to zbiór czterech reportaży, które otwierają nową serię "Reportaż Polski" warszawskiego wydawnictwa Fabuła Fraza wcześniej znanego z opublikowania tekstów polskich reporterów i dziennikarzy śledczych w tomiku pod tytułem "Ekspress Reporterów".

Pierwszy w zbiorze jest reportaż tytułowy. Andrzej Stankiewicz kreśli w nim sylwetkę Pawła Kukiza, zaczynając od przejawów młodzieńczego buntu, opisuje karierę muzyka, aktora i polityka. Kukiz jawi się tu jako człowiek pełen sprzeczności, chaotyczny w działaniach i niekonsekwentny w poglądach. Widać to było już wtedy, gdy wyrażał siebie tylko jako muzyk, najpierw wykrzykując protest songi w Jarocinie z włosami postawionymi na cukier, by po iluś tam latach zaśpiewać melancholijną pieśń w duecie z Ireną Santor. Jedni poczytują to Kukizowi za zdradę buntowniczych ideałów, inni za objaw dojrzałości. Ale jak odczytać fakt, że autor tekstu „Skóry”, piosenki-hymnu przeciw wszelkim przejawom dyskryminacji, tak ostro i wrogo nastawiony jest do problemu uchodźców? Jak tłumaczyć, że ten sam człowiek, którego ciągano po sądach za tekst obrazoburczego utworu pt. „ZCHN zbliża się”, sympatyzuje z narodowcami? Paweł Kukiz, kiedyś programowo antysystemowy, teraz stał się tego systemu częścią, zajmując trzecie miejsce w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Można jego poglądy podzielać lub odrzucać, ale nie da się nie zauważyć jak spektakularny sukces odniósł jako polityk i to w ciągu zaledwie roku. Jest to swoisty fenomen, a reportaż Stankiewicza jest próbą opisania tego fenomenu.

„Człowiek, który złapał Eichmanna” autorstwa Karoliny Przewrockiej to opowieść o Rafim Eitanie, też polityku, ale jakże innym od Kukiza. Eitan to przede wszystkim wieloletni agent Mosadu, Żyd, który wytropił i doprowadził przed sąd Adolfa Eichmanna – głównego koordynatora i wykonawcę planu ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Nie dziwi więc, że tej właśnie operacji poświęcona jest większość reportażu. Następny sukces Eitan odniósł likwidując członków palestyńskiej organizacji odpowiedzialnej za zamach na izraelskich sportowców podczas igrzysk w Monachium w 1972 roku. Potem był doradcą rządowym do spraw terroryzmu, a jeszcze później biznesmenem. Podejmował kontrowersyjne decyzje, działał nieszablonowo, zarzucano mu nawet stosowanie nazistowskich metod nacisku (podczas pierwszej intifady) – jemu, człowiekowi, który poświęcił życie zwalczaniu nazistów i innych przejawów terroru. Eitan, dla Izraelczyków, jest bohaterem, człowiekiem który współtworzył historię ich kraju. Ale my, czytając opowieść Przewrockiej, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że Eitan jest pozbawiony skrupułów. W wywiadzie udzielonym autorce nie używa nawet słowa „zabić”, on nikogo nie zabił- on „eliminował”, bo taką miał pracę. A emocje, owszem, umie wyrażać, ale w sztuce, bo jego pasją i sposobem odreagowania jest rzeźbiarstwo.

Trzeci jest reportaż Małgorzaty Rostowskiej o księdzu, „który zrzucił sutannę”, moim skromnym zdaniem, najciekawszy w zbiorze. Proszę nie liczyć na łzawe romantyczne historie, dramatyczny coming out czy wstydliwy przychówek. Problem księdza Pawła jest znacznie głębszy i poważniejszy. Z opowieści byłego kapłana wyłania się najpierw obraz seminarium, przypominającego oddział psychiatryczny. Klerycy poddawani są intensywnym, wielce wątpliwym, ale za to przymusowym terapiom, które mają ich wyleczyć z grzechu międzypokoleniowego, a później wysyłani są do różnych wspólnot charyzmatycznych i wystawiani na dalsze eksperymenty. Ich osobowość, duchowość, a nawet wiara są już tak zniszczone, że po święceniach nie radzą sobie z posługą kapłańską, zagubieni i pogrążeni w głębokiej depresji. A zwierzchnicy wymagają od nich czynnego uczestnictwa i zaangażowania w coś, co bardziej przypomina widowisko niż uczestnictwo we mszy świętej. Czeka ich tylko bolesne rozczarowanie.
Zbiór dopełnia reportaż Romana Kubiaka zatytułowany „Parszywi z Banditenstadt”. Jest to powieść o byłych żołnierzach Armii Krajowej i Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Odmówiono im laurów, salw honorowych i miejsca na Powązkach. Ukrywają się lub zmieniają tożsamość w strachu przed tropiącą ich bezpieką, nawet żony dowiadują się o ich przeszłości będąc już wdowami. Kiedyś patrioci, później bandyci. Większość z nich umiera za wcześnie i przeważnie na serce. Nie da się żyć w nieustającym strachu.

Niewielka książeczka, czterech dziennikarzy i cztery opowieści. Co je łączy? Każdy z bohaterów wypełnia jakąś misję i każdy przeżywa rozczarowanie. Poświęca swoje ideały, marzenia, emocje, człowieczeństwo i spokój ducha, z różnym skutkiem. Warto poznać ich losy, ich dążenia oraz powody utraty nadziei czy wiary i w ludzi i w siebie.

Książka "Kukiz. Grajek, który został graczem i inne" to zbiór czterech reportaży, które otwierają nową serię "Reportaż Polski" warszawskiego wydawnictwa Fabuła Fraza wcześniej znanego z opublikowania tekstów polskich reporterów i dziennikarzy śledczych w tomiku pod tytułem "Ekspress Reporterów".

Pierwszy w zbiorze jest reportaż tytułowy. Andrzej Stankiewicz kreśli w nim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kaukaz to taki zakątek świata, gdzie wojna wcześniej czy później każdemu zajrzy w oczy.

Lara, bohaterka najnowszej książki Wojciecha Jagielskiego, przyszła na świat w dolinie Pankisi. Bardziej długa niż szeroka, żyzna i kolorowa, Pankisi była spokojna oazą wśród gór, z jednej strony zamieszkanych przez Gruzinów, a z drugiej przez Czeczenów. Doliną rządziła starszyzna i odwieczne prawa, konflikty religijne czy wojenne zawieruchy raczej tam nie docierały. Lara dorastała w rytmie pór roku, a jej największym marzeniem była teatralna scena. Po raz pierwszy opuściła dolinę tuż po ślubie i zamieszkała z mężem w Groznym. Urodziła dwóch synów i z czasem chwaliła sobie wygodę życia w wielkim mieście i pracę w teatrze. Tu spokój zmąciła jej wojna, Rosjanie przypuścili inwazję na Czeczenię. Lara zabrała synów i wróciła do swojej doliny, ale nie była to już ta sama dolina. Wciąż przybywali uchodźcy i partyzanci, a następstwa różnych wojen nigdy już nie opuściły Pankisi.

Nie opuściła jej też Lara, ale jej synowie już tak. Wyjechali do Europy, do ojca. Tam zdobyli paszporty, wykształcenie i pracę, osiedlili się i założyli rodziny. Początkowo zachwycająca i wiele obiecująca, Europa zaczęła odstraszać ich powierzchownością życia, jałowością wszelkich starań czy dążeń. Swoje miejsce odnajdują w meczetach, a przyjaciół na stronach internetowych. Tak wciąga ich święta wojna, a Lara staje się matką mudżahedinów. Jej synowie porzucają własne dzieci i wyruszają, gotowi ginąć za „swoich braci w wierze”.

Już krótki opis pokazuje jak ważna i aktualna jest ta książka. Osobista historia Lary odwołuje się do wydarzeń na Kaukazie i Bliskim Wschodzie, wydarzeń sprzed lat dwudziestu, dziesięciu, sprzed kilku miesięcy i dni. Jedna tragedia matki walczącej o życie dzieci zbiega się z tragedią naszych czasów – czasów kiedy to coraz wyraźniej słychać głosy wszelkiej maści fundamentalistów.

Posłuchajmy Lary, przeczytajmy jej opowieść i, choć nie zrozumiemy żadnego mudżahedina, to samo współczucie dla cierpiącej matki otworzy nam oczy, pozwoli spojrzeć szerzej, przyjrzeć się uważniej, porzucić stereotypowe myślenie. Tak właśnie powinien działać reportaż!

Kaukaz to taki zakątek świata, gdzie wojna wcześniej czy później każdemu zajrzy w oczy.

Lara, bohaterka najnowszej książki Wojciecha Jagielskiego, przyszła na świat w dolinie Pankisi. Bardziej długa niż szeroka, żyzna i kolorowa, Pankisi była spokojna oazą wśród gór, z jednej strony zamieszkanych przez Gruzinów, a z drugiej przez Czeczenów. Doliną rządziła starszyzna i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mediolan, rok 1992. Poznajemy pana Colonnę, człowieka który sam siebie dyskredytuje twierdząc, iż nie ma żadnych właściwości. My, czytelnicy, nie możemy się z nim zgodzić, gdyż wiemy, że Colonna posiada cieknący prysznic (fakt niebagatelnej wagi!), dobrą znajomość niemieckiego i talent pisarski. Trudnił się piórem długo i niezobowiązująco jako podrzędny krytyk teatralny, dorywczy recenzent i ghost writer, aż odkrywa go niejaki pan Simei i proponuje współpracę przy tworzeniu nowego dziennika. Gazeta ma nosić wielce znaczący tytuł „Jutro”, a pan Colonna ma z prac nad jego publikacją uczynić bestsellerową powieść.

Tym sposobem „człowiek bez właściwości” godzi się wziąć udział w mistyfikacji. „Jutro” bowiem to tylko eksperyment, projekt służący ziszczeniu planów pewnego biznesmena zwanego Prezesem. Zwerbowani dziennikarze, przypadkowi i bez znaczącego dorobku, nie są oczywiście świadomi blefu i ochoczo rzucają się w wir pracy. Kolegia redakcyjne to najciekawsze i najzabawniejsze elementy w książce. Redaktorzy proponują tematy, a naczelny (Simei) wszystkie torpeduje albo jako zbyt niebezpieczne i Prezes ich nie zaakceptuje, albo jako zbyt skomplikowane i czytelnik ich nie zrozumie. Odbiorca „Jutra” ma poprawić sobie nastrój lekturą optymistycznego horoskopu, wzruszyć się przy natchnionym nekrologu i podnieść swoją samoocenę rozwiązując krzyżówkę dla bystrych inaczej. Tworzony dziennik nie będzie zawierać poważnych opinii czy polemik, ma być dwudziestoczterostronicowym newsem z d…, zwanym współcześnie i bardziej cenzuralnie tabloidem.

Ale spokojnie, Umberto Eco to nadal wielbiciel spisków, więc i w swej najnowszej powieści tropi i odkrywa. Jednym z redaktorów „Jutra” jest Braggadocio, facet ogarnięty manią prześladowczą, doszukujący się zakłamań nawet w katalogach motoryzacyjnych. Jego największą obsesją jest wielki spisek, w wyniku którego w Giulino di Mezzegra nie rozstrzelano Mussoliniego lecz jego sobowtóra, a sam Duce ukrył się w Argentynie lub w Watykanie, co pośrednio ma mieć związek z międzynarodową tajną organizacją Gladio, tajnymi służbami, lożą masońską P2, a nawet z zamachem na Jana Pawła II. I Gdyby Braggadocio opublikował swoje hipotezy, byłby to na pewno „temat na pierwszą stronę”.

Obie warstwy powieści składają się na obraz niepokojący, choć przecież nie zaskakujący. Media manipulują odbiorcami, a same też nie są wolne, ulegając naciskom różnych kół finansowych czy politycznych. W duchu satyrycznym Eco prowadzi czytelnika przez wielki medialny świat, pokazuje jak z braku informacji zrobić newsa, jak oczernić niewinnego człowieka, jak „mówiąc prawdę o wszystkim” zakłamać rzeczywistość.

Warto przeczytać, ale warto też postawić pytanie: kto jutro biegnie do kiosku po gazetę? ;)

Mediolan, rok 1992. Poznajemy pana Colonnę, człowieka który sam siebie dyskredytuje twierdząc, iż nie ma żadnych właściwości. My, czytelnicy, nie możemy się z nim zgodzić, gdyż wiemy, że Colonna posiada cieknący prysznic (fakt niebagatelnej wagi!), dobrą znajomość niemieckiego i talent pisarski. Trudnił się piórem długo i niezobowiązująco jako podrzędny krytyk teatralny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto w dzieciństwie zaczytywał się w książkach podróżniczych, ten zrozumie autora „Czasu”. Mały Piotruś dostał w prezencie od dziadka książeczkę słabo znanego czeskiego pisarza pt. „Poławiacze pereł”. Dorastający Piotrek, zauroczony lekturą, marzył o Erytrei, niewielkim państwie we wschodniej Afryce, na granicy z Etiopią. Dojrzały Piotr Ibrahim, już sam będący ojcem, do tej Erytrei poleciał.

Poleciał by odnaleźć ślady miejsc, osób i wydarzeń czytanych tak wiele razy, że znanych już na pamięć. To podróż najprawdziwsza z prawdziwych, podróż przez czas i przestrzeń, podróż w głąb małego, biednego kraju i podróż do korzeni, do własnych wspomnień. Autor wiedzie więc nas przez kamienne miasteczka, trzcinowe wioski, zamglone góry i piaski pustyni do wysp, gdzie łowi się już nie perły lecz rekiny. Wiedzie nas również w świat swojego dzieciństwa, swoich zabaw i smuteczków, młodzieńczych wzlotów i upadków. Każde odwiedzone miejsce, każdy napotkany człowiek ma znaczenie, przywołuje jakieś wspomnienie, gdzieś prowadzi, ubogaca, otwiera. Otwiera też muzyka, cały czas słuchana w drodze, opowiadana i (a jakże!) wspominana. Cała ta podróż jest jak muzyka, jak jazz. Wszystko tu płynie, faluje, miesza się i łączy. Cytaty z Biblii, sury Koranu i fragmenty „Poławiaczy pereł”. Wczoraj, dziś i jutro, Warszawa i Afryka. Wspomnienia, sny, marzenia, zarobaczone pokoiki hotelowe, katedra, synagoga, pustynia, meczet, upał, modlitwa i jazz. Czuje się wręcz wszechobecny żar, mgłę na oczach i pierwotny puls Afryki. Ta książka urzeka.

Ale ma też momenty trudne. Autor, „ten chłopak z Powiśla”, jest muzułmaninem i broni swojej religii, nie szczędząc gorzkich słów katolikom (kto ciekaw argumentacji, niech zajrzy do książki). Nie Żydom i nie chrześcijanom jako takim, bo tych bardzo ceni, poważa i odwiedza w swej drodze. Trafia na przykład do klasztoru Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego, klasztoru jak z „Imienia róży” z wielką biblioteką i skryptorium. Klasztoru, w którym na czas wizyty wyznawcy Allaha, zdejmuje się krzyż ze ściany. A wszystko w imię zasady, gorliwie wyznawanej przez autora, że nienawiść rodzi się z niewiedzy, a „niewiedza jest jak niewiara”. Dlatego jest to książka raczej tylko dla umysłów otwartych, ciekawych świata i wolnych od uprzedzeń. I takowym szczerze ją polecam.

Kto w dzieciństwie zaczytywał się w książkach podróżniczych, ten zrozumie autora „Czasu”. Mały Piotruś dostał w prezencie od dziadka książeczkę słabo znanego czeskiego pisarza pt. „Poławiacze pereł”. Dorastający Piotrek, zauroczony lekturą, marzył o Erytrei, niewielkim państwie we wschodniej Afryce, na granicy z Etiopią. Dojrzały Piotr Ibrahim, już sam będący ojcem, do tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dorota Masłowska. Wiadomo – jeszcze nie tak dawno objawienie literackie, nazwisko gorące jak egipskie słońce, oblewane miodem przez krytyków (choć niekoniecznie przez czytelników), obsypywane nagrodami, wystawiane na teatralnych deskach i filmowane (razem z twarzą), obecnie nie generujące już takich emocji, ale nadal rozpoznawane i doceniane. Nie pisze już tyle co kiedyś, ostatnio (2012-2013) głównie felietony około-gastronomiczne („parakulinarne”) do magazynu „Zwierciadło”, teraz zebrane w książce i opatrzone rysunkami Macieja Sieńczyka.

Tak się jakoś cywilizacyjnie potoczyło, że żyjemy w czasach, kiedy ogromnym nietaktem jest brak zainteresowania dla kulinariów. Nie wypada nie oglądać wszelakich rewolucyjnych czy piekielnych kuchni tudzież innych „chefów”. Teraz nie uchodzi już gotowanie obiadów, teraz posiłki się komponuje jak symfonie, bo i nikt już pospolicie nie jada, lecz napawa się kontemplując smaki i aromaty. Masłowska, wiedziona poniekąd własnym gastronomicznym nazwiskiem, ale głównie elementarną potrzebą, również zwykła jadać, a nawet gotować. Jednak, co nikogo dziwić nie powinno, próżno u niej szukać przepisów na potrawy o wykwintnych nazwach, do przygotowania ze składników, które trzeba najpierw rozszyfrować przy pomocy Wikipedii. Nie zapominajmy, że Masłowską cechuje przede wszystkim niewiarygodny wprost zmysł społecznej obserwacji i wykorzystuje go bez skrupułów do drobiazgowego podpatrywania, bezwzględnego oceniania i cynicznego puentowania zachowań rodaków, tu głównie (choć oczywiście nie tylko) kulinarnych. Doprawdy, można w tych felietonach przejrzeć się jak w zwierciadle i raczej nie wpłynie to pobudzająco na nasze apetyty. Ot np. jaka jest różnica pomiędzy siermiężną konsumpcją erzaców w PRLu a współczesnym wchłanianiem fast foodu niezmiennie smakującego glutaminianem sodu? Albo jak to jest wspominać z rozrzewnieniem rozgotowany makaron zjedzony w brudnym wagonie WARSU, ale dostawać skrętu kiszek z obrzydzenia na myśl o rybie rodem z reprezentacyjnej ulicy Sopotu? No i jak w ogóle można z lubością delektować się najzwyklejszą bułką z serem, zapijaną ciepławą wodą w kolorze różowym zwaną szumnie kompotem?

Po odpowiedzi odsyłam do książki i (za autorką) smacznego wszystkim życzę. Od siebie życzę jeszcze przyjemnej lektury, bo naprawdę warto.

Dorota Masłowska. Wiadomo – jeszcze nie tak dawno objawienie literackie, nazwisko gorące jak egipskie słońce, oblewane miodem przez krytyków (choć niekoniecznie przez czytelników), obsypywane nagrodami, wystawiane na teatralnych deskach i filmowane (razem z twarzą), obecnie nie generujące już takich emocji, ale nadal rozpoznawane i doceniane. Nie pisze już tyle co kiedyś,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wyznań Niedźwiedzia część druga...

...Lub pierwsza rozszerzona, bo wszystkiego jest tu więcej niż w "Nie wierzę z życie pozaradiowe". Więcej stron, więcej tekstu, więcej zdjęć. Materia wspomnień pana Marka jest podobna jak w poprzedniej książce, ale "Radiota" stanowi już pozycję obszerniejszą, pełniejszą i bogatszą w różne smaczki, np. te dotyczące radiowej 'kuchni'. Jest też książką bardziej pogodną, pisaną z większym dystansem, z pewnością dokonanych wyborów i pełnym pogodzeniem z ich konsekwencjami.
Gdy pan Marek pisze o swoim dzieciństwie czy młodości, wyczuwa się w jego wspomnieniach radość z nutką nostalgii, kiedy wspomina o radiu - czuć żywą pasję, gdy opowiada o Australii - bije z jego słów czyste zauroczenie, a gdy opisuje swoją codzienność - jest spokój i zadowolenie z życia.

"Nie wierzę w życie pozaradiowe" urzekło mnie refleksyjnością i intymną atmosferą, pewnie za sprawą fragmentów pamiętników pana Marka, których tu już nie ma. Zresztą Niedźwiedź od kilku lat pisze również bloga, można sobie odszukać i pouczestniczyć w pozaradiowym życiu "Radioty". A ta książka jest po prostu autobiografią z prawdziwego zdarzenia. Bardzo dobrą autobiografią człowieka, który ma swoje szczęścia i rozczarowania, swój zestaw rzeczy ulubionych i znienawidzonych, swój stosunek do świata. Człowieka, który w tym roku skończył 60 lat i którego głos wszyscy znamy.

P.S. Wysłuchałam "Radioty" we fragmentach również w audiobooku i choć fanką tychże nie jestem, to w tym wypadku, ugnę się i przyznam, że Niedźwiedź w interpretacji Niedźwiedzia wypada rewelacyjnie.

Wyznań Niedźwiedzia część druga...

...Lub pierwsza rozszerzona, bo wszystkiego jest tu więcej niż w "Nie wierzę z życie pozaradiowe". Więcej stron, więcej tekstu, więcej zdjęć. Materia wspomnień pana Marka jest podobna jak w poprzedniej książce, ale "Radiota" stanowi już pozycję obszerniejszą, pełniejszą i bogatszą w różne smaczki, np. te dotyczące radiowej 'kuchni'. Jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pochodzący z małego miasteczka, szkolny prymus produkujący się na wszystkich akademiach, wielbiciel poezji Poświatowskiej i australijskich win, dżentelmen w każdym calu, uporządkowany do bólu, zapalony podróżnik, właściciel charakterystycznych i tylko raz zgolonych wąsów, obdarzony wyśmienitym gustem muzycznym, najpiękniejszy głos polskiego radia, krótko mówiąc - Marek Niedźwiecki.

Pierwsze wrażenie miałam takie, że w książce jest jakoś mało tekstu. Ale na szczęście są też fragmenty pamiętnika (niektóre bardzo intymne) i masa zdjęć. I dopiero wszystkie te elementy łącznie składają się na opowieść autora, ubarwiając ją nie tylko treściowo, ale też wizualnie.

Książka, siłą rzeczy, ma w większości charakter wspomnieniowy. Czasy dzieciństwa, studiów i godziny spędzane przy radiu oraz na tworzeniu własnych list ulubionych piosenek. Potem już praca po tej drugiej stronie odbiornika, praca, muzyka i podróże. To są pasje pana Marka, więc nie dziwne, że poświęca im najwięcej miejsca, słów i emocji. Jest jeszcze codzienność, czyli po prostu Niedźwiedź na zakupach lub w skarpetach, przy roślinkach i przy garach.

Natrafiłam na lc na opinię, że jest to książka smutna. Owszem, jest refleksyjna, ale czy smutna? Owszem, pan Marek jest samotnikiem, ale jest to samotność życzliwa ludziom, ciekawa świata, samotność pogodna i oswojona. Jest to samotność spełnionego życia. Nie tylko zresztą radiowego.

Pochodzący z małego miasteczka, szkolny prymus produkujący się na wszystkich akademiach, wielbiciel poezji Poświatowskiej i australijskich win, dżentelmen w każdym calu, uporządkowany do bólu, zapalony podróżnik, właściciel charakterystycznych i tylko raz zgolonych wąsów, obdarzony wyśmienitym gustem muzycznym, najpiękniejszy głos polskiego radia, krótko mówiąc - Marek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy raz tę książkę przeczytałam w 2011 roku podczas wakacyjnego wyjazdu. Przeczytałam bardzo szybko, bo już ustawiła się niecierpliwa kolejka chętnych do lektury. Pozostało mi wówczas wrażenie ogromnego poczucia humoru i przyjemnego gawędziarstwa redaktora Manna.

Teraz miałam już książkę w rękach nieco dłużej, bez dyszących mi nad uchem lekturowych poganiaczy, więc mogłam czytać spokojnie. I owszem, humor i dystans autora do własnej osoby widać i czuć już od pierwszej strony, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze są wspomnienia pana Wojtka, wspomnienia o życiu muzyką. Od słuchania radia, poprzez kolekcjonowanie płyt, czytanie i pisanie o muzyce, aż do jej prezentowania w radiu, telewizji, na koncertach i festiwalach. Wspomnienia dotyczą też oczywiście muzyków, głównie rockmanów i jazzmanów, bardziej znanych i mniej, bardziej trzeźwych i mniej.

Bije z tych wspomnień i pasja i skromność autora. Bije też dowcip i nostalgia. Nostalgia za czasami siermiężnymi i biednymi, które jednak we wspomnieniach pana Wojtka wydają się barwne i obfitujące w różnoraką inicjatywę własną. Kreatywność obywateli PRLu pozwalała zdarte do białości winyle oblec ponownie (choć krótkotrwale) w lśniącą czerń, podłączyć gołe kable bezpośrednio do gniazdka przy pomocy zapałek oraz zaprosić bardzo znany brytyjski zespół na zupełnie prywatną imprezę.

Oczywiście można się zastanawiać czy teraz mamy lepiej czy gorzej (pan Wojtek na ostatnich stronach też tak robi), ale ta książka to przecież nie rozprawa filozoficzna, tylko wspomnienia człowieka, który życie poświęcił muzyce. A że zawsze umiał o niej barwnie opowiadać, to i w podobny sposób swe wspomnienia spisał, pozostawiając czytelnikom wrażenie jakby nadal opowiadał.

Polecam:)

Pierwszy raz tę książkę przeczytałam w 2011 roku podczas wakacyjnego wyjazdu. Przeczytałam bardzo szybko, bo już ustawiła się niecierpliwa kolejka chętnych do lektury. Pozostało mi wówczas wrażenie ogromnego poczucia humoru i przyjemnego gawędziarstwa redaktora Manna.

Teraz miałam już książkę w rękach nieco dłużej, bez dyszących mi nad uchem lekturowych poganiaczy, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tom Knox to autor ponoć świetnego "Sekretu Genezis". Ponoć, bo mnie akurat nie było dane owej świetności odkryć, a cała książka wydała mi się mocno przedobrzona, wydumana i epatująca nadmiernym okrucieństwem. W "Rytuale babilońskim" Knox już nie ukrywa swej zawistnej fascynacji Danem Brownem, wspominając go z nazwiska i z tytułu ksiązki ("Kod Leonarda Da Vinci"). Więcej nawet - jednemu z pobocznych bohaterów każe być znanym naukowcem, specjalistą od historii średniowiecznej Europy, zakonu templariuszy i legend o Świętym Graalu. Mówi Wam to coś? To dodam jeszcze, że Knox rozpoczyna swą opowieść dokładnie w tym miejscu, w którym Brown ją zakończył, czyli w kaplicy Rosslyn w Szkocji.

Ów naukowiec zginął tragicznie, co policja uznała za samobójstwo, a jego córka za morderstwo. Wraz z pewnym australijskim dziennikarzem, wiedziona przez skrupulatnie zbierane przez ojca rachunki, wyrusza ku wyjaśnieniu zagadki jego śmierci.
Oczywiście jest to tylko jeden z wątków "Rytuału". Kolejny kieruje nas do Londynu, gdzie pewnien inspektor stara się rozwikłać tajemnice zaskakujących samobójstw. Otóż młodzi, piękni, przeraźliwie bogaci i wysoce ustosunkowani ludzie, targają się na swoje życie odrąbując sobie kończyny i głowy z lepszym bądź gorszym skutkiem. Śledztwo dowodzi, że ktoś ich do tego nakłania, a akt samookaleczenia wiąże się ściśle z przyjemnością.
Jest i trzeci, antropologiczno-archeologiczny, wątek. Młoda kobieta pragnie zgłębić sekrety prekolumbijskiej kultury Moshe, kultury tak zdeprawowanej i okrutnej, że nawet wyrywający bijące serca Aztecy, zdają się przy nich dziećmi zabawiającymi się niewinnie w piaskownicy. Znalezisko okazuje się tak okropne, że jego odkrywcy nie chcą się pod nim podpisać.

Te wątki łączą się i splatają w całość, którą przeczytałam do końca w bólach i (prawie) torsjach. Dawno już nie spotkałam się z książką jednocześnie tak bzdurną i tak epatującą okrucieństwem i zboczeniem. Tom Knox z finezją buldożera dąży by stać się drugim Brownem. W spiskowe teorie tego drugiego autora można wierzyć lub nie, ale trzeba przyznać, że są uporządkowane i konsekwentne do bólu, w jego książkach jest przynajmniej jakiś sens, bo u Knoxa brak elementarnej logiki bije wprost po oczach. Jak templariusze mogą mieć cokolwiek wspólnego z kulturą istniejącą w Ameryce Południowej w VI wieku? I jak ten wielki sekret może odkryć podrzędny, zwolniony z roboty, pismak do spółki z panienką pracującą w banku (przy pomocy 1 książki i 1000 rachunków ze stacji benzynowych)? Przecież to żenujące. U Browna mamy topografię miast i odniesienia do dzieł sztuki, które uwiarygodniają teorie autora, a u Knoxa? Ten uwiarygodnia swoje wymysły dewiacjami i perwersjami wszelkiej maści. No i ten tytułowy rytuał babiloński (którego nie zdradzę, bo może ktoś jednak będzie chciał przeczytać tę książkę)? Przecież to dno absolutne...

P.S. Drugą gwiazdkę przyznaję za obdarzenie jednej z głównych bohaterek mega rzadką chorobą, jaką jest pląsawica Huntingtona, co może świadczyć tylko o jednym - Tom Knox ogląda "Dr House'a" ;-)

Tom Knox to autor ponoć świetnego "Sekretu Genezis". Ponoć, bo mnie akurat nie było dane owej świetności odkryć, a cała książka wydała mi się mocno przedobrzona, wydumana i epatująca nadmiernym okrucieństwem. W "Rytuale babilońskim" Knox już nie ukrywa swej zawistnej fascynacji Danem Brownem, wspominając go z nazwiska i z tytułu ksiązki ("Kod Leonarda Da Vinci")....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wysłuchałam wraz z córką, a moje zauroczenie i zawodowa satysfakcja rosły z każdym kolejnym rozdziałem. Wygląda bowiem na to, że nauczyciele jednak nie "fuck off", skoro dzięki nim pani Chylińska posiadła umiejętność pisania zupełnie sensownych i urzekających historyjek, które tylko pozornie są o niczym.
A, i czytać pani Agnieszka też umie:)

Wysłuchałam wraz z córką, a moje zauroczenie i zawodowa satysfakcja rosły z każdym kolejnym rozdziałem. Wygląda bowiem na to, że nauczyciele jednak nie "fuck off", skoro dzięki nim pani Chylińska posiadła umiejętność pisania zupełnie sensownych i urzekających historyjek, które tylko pozornie są o niczym.
A, i czytać pani Agnieszka też umie:)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwaga! Dan Brown porzucił anioły, demony, tajne kody, magiczne kwadraty i spiskową teorię dziejów. Teraz wieszczy koniec świata oparty na precyzyjnych wyliczeniach matematycznych i innych czysto naukowych teoriach. Czy to lepiej czy gorzej? Przyznam, że nie potrafię jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć...

Robert Langdon, nasz spec od symboliki wszelakiej, pozostaje wciąż taki sam. Znów nie jest mu dane być po prostu wykładowcą historii sztuki i ikonografii na Harvardzie, znów musi rzucić się w wir zagadek i mylnych tropów. Tym razem dosłownie wręcz, gdyż budzi się w szpitalu z raną na głowie i amnezją wsteczną obejmującą ostatnie dwa dni. Nie pamięta jak i po co znalazł się akurat we Florencji i czemu nosi ukryty w marynarce tajemniczy pojemnik. Towarzyszy mu lekarka, Sienna Brooks, a ściga napakowana panienka w skórzanym kombinezonie z irokezem na głowie oraz cała armia żołnierzy w czarnych mundurach. Oczywiście, Langdon pomimo amnezji, działa szybko i skutecznie, miota się po Florencji, Wenecji i Stambule, ogląda świątynie, obrazy, rzeźby i inne artefakty, aż znajduje rozwiązanie zagadki. Iście dantejskie.

"Inferno" jest odejściem od schematu prezentowanego przez trzy poprzednie książki o Langdonie. Przede wszystkim dlatego, że profesor nie podąża tym razem śladami dzieł tylko jednego twórcy. Prowadzą go głównie różnorakie zabytki włoskiego renesansu oraz, rzecz jasna, poemat Dantego. Nie walczy też z żadną tajną acz potężną organizacją, tylko z wymysłem jednego szalonego naukowca-wizjonera. Nie poszukuje wskazówek tylko w jednym mieście, ale aż w trzech. Nie pomaga mu tylko jedna kobieta, ale dwie, choć każda w innym zakresie.
Odczułam tu pewien niedosyt, czyżby Brownowi skończyły się pomysły? Przecież malarzy, rzeźbiarzy czy architektów tworzących dzieła na wskroś symboliczne było całe mrowie. Przecież miast zapełnionych zabytkami też jest niemało na świecie. A może trudno znaleźć potężną choć zakamuflowaną ogranizację? Przecież są choćby scjentolodzy, mało znani i na tyle złowieszczy, że można ich wykorzystać właściwie do wszystkiego. Nietrudno wyobrazić sobie Langdona ścigającego uwolnionego z glikolu tethana Toma Cruise'a ;))) A jeśli profesorek ma biegać po jakimś mieście z książką i reprodukcjami obrazów pod pachą, to czemu nie po Warszawie, z "Lalką" i dziełami Canaletta?

Ale uczciwie trzeba przyznać, że pod jednym względem ten "nowy" Brown przewyższa "starego". Stawia czytelnika przed problemem manipulacji genami, ideą 'programowania' człowieka, przed katastrofą na skalę globalną. Czyli przed czymś, co każdego z nas może dotyczyć.
Poza tym, bez zmian. Wartka akcja gna przed siebie, jedno wydarzenie goni kolejne, a chwilę oddechu złapać można jedynie kontemplując dzieła sztuki. Dan Brown ciągle w formie :)))

Uwaga! Dan Brown porzucił anioły, demony, tajne kody, magiczne kwadraty i spiskową teorię dziejów. Teraz wieszczy koniec świata oparty na precyzyjnych wyliczeniach matematycznych i innych czysto naukowych teoriach. Czy to lepiej czy gorzej? Przyznam, że nie potrafię jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć...

Robert Langdon, nasz spec od symboliki wszelakiej, pozostaje...

więcej Pokaż mimo to