rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nie spodziewałem się, że pod tą niepozorną oprawą znajdę tak wciągającą historię. Ba, że w biblioteczce posiadamy takie perełki. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z twórczością Melchiora Wańkowicza, więc nazwisko autora było dla mnie niewiadomą. Sam tytuł książki, „Ziele na kraterze”, nie działał jakoś zachęcająco. A że książka stała na brzegu półki, a ja potrzebowałem „krótkiej” książki do przeczytania (340 stron to nie dużo, tylko czcionka jakaś taka mała się okazała) przed ukazaniem się nowego, czerwcowego wydania CD-Action, to po nią sięgnąłem.

„Ziele na kraterze” jest książką o dzieciach i dla dzieci, dzieci Wańkowicza – Krystyny i Tili  (Marty). Towarzyszymy im od momentu narodzin aż po czas powstania warszawskiego. Książkę możemy podzielić na dwie części – okres międzywojenny oraz II wojnę światową. Różnice między obiema częściami odczuwalne są bardzo mocno. „Pierwsza” część obfituje w humor i radość życia, zaś „druga” bardzo dobrze oddaje klimat wojny, w czym duża zasługa wkradającego się reportażowego stylu – ludzi poznajemy z imienia i nazwiska, znamy ich ostateczne, często tragiczne losy. Szczególnie, że są to ludzie bliscy lub związani w jakiś sposób z rodziną Wańkowiczów. Nie są to więc jakieś przypadkowe osoby, anonimy, które giną na wojnie, których śmierć nie pozostawia w nas choćby maleńkiego śladu.

Lecz wróćmy do początków. O wojnie zdążymy jeszcze sobie pomówić.

King (rodzinne przezwisko Wańkowicza) poświęcił tę książkę swoim córkom. Książkę przepełnioną miłością oraz tęsknotą. Lekko napisaną, pełną humoru i anegdot.

Starsza, Krystyna, urodziła się w 1919, zaś młodsza, Tili, w 1921. Pokolenie Kolumbów. Jesteśmy świadkami ich kiełkowania i wypuszczania pierwszych listków, aż do momentu kwitnienia i wydania owoców. A cóż to była za uprawa przeprowadzona na warszawskim Żoliborzu oraz polskiej wsi! Eksperymentalna wręcz. Dzieci chowane w „kozaczym duchu”, którym dano świat i zachęcano do jego poznawania. Beztroskie wychowanie z zasadami, tj. z obecnością rodziców. King nie szczędził swoim dzieciom wrażeń – od domowych zabaw w podróżowanie pociągiem do Szczypina, Całuska, Kłujewa (zgadnijcie co się takiego działo po „wyjściu” na stację ;) ), po czytanie książek na dobranoc (Sienkiewicz), aż po kajaki czy samochodowe wojaże po Polsce. Prowokował je, zgrywał się, zawsze znajdował jakiś sposób na wszystko, zaś mama, Królik, była ostoją, osłoną i „powstrzymywaczem” Kinga, gdy ten, w oczach dzieci, przesadzał lub, gdy dzieciaki się skapnęły, że są przez niego wkręcane.

Bardzo ujął mnie jeden fragment:

-Tili, dać ci jabłko?
- Nie, dziękuję, mamusiu, natomiast zjadłabym głuszkę.
Czas warunkowy i zaprzeszły również był uważany za fine fleur dorosłego mówienia i niegodny Tata pouczał swoje małpki mówić w plusquamperfectum.
- Nie, odwłotnie, wzięłabym była głuszkę.
Plusquamperfectum, zwłaszcza obowiązywało jako objaw szacunku; przy zwracaniu się do Taty żadna prośba nie miała powodzenia, o ile nie była wyrażona w czasie zaprzeszłym:
- Tatusiu, chciałabym była pójść na kajak.
I to wszystko słowa 6-latki!

Książka roi się od zabawnych zachowań dzieci, pokazuje ich świat i sprawia, że samemu chciałoby się mieć takie dzieciństwo. Chciałoby się przeżyć to samo co one, chciałoby się mieć tak kolorowe wspomnienia. One już pisały felietony z wypraw z ojcem do gazet w wieku 7 lat! Chciałoby się być tak dobrze przygotowanym do wejścia w dorosłość.

I wszystko przerwała wojna.

Jeszcze przed jej wybuchem, po zdanej maturze, dziewczęta wybrały się, wraz z Mamą, na wycieczkę rowerową po Europie Zachodniej (głównie Francja). Co ciekawe, Królik nie brała udziału w rowerowych wojażach – czekała na córki w „punktach przelotowych”; w większych miastach znajdujących się na trasie wycieczki. Kto by tak nie chciał w wieku 16-18 lat pokonywać kilometrów na rowerze, spać w schroniskach, poznawać ludzi z całej Europy i widzieć się z rodzicem/opiekunem raz na kilka dni? Tak się poznaje świat!

Ale przychodzi wrzesień 1939 roku. Rodzina zostaje rozdzielona – Wańkowicz, jako ważna osobistość wyjeżdża z Polski, Tili zostaje przerzucona do Stanów, w Warszawie pozostają Królik z Krysią. W pierwszych latach wojny rodzina jeszcze utrzymuje listowny kontakt. Wańkowicz zamieszcza w książce sporo korespondencji swoich córek, z których dowiadujemy się bezpośrednio od nich jak wygląda ich życie. Tili stara się pomagać swej ojczyźnie poprzez wysyłanie paczek do obozów i akcje propagandowo-edukacyjne. Królik z Krystyną starają się żyć normalnie, co ostatecznie kończy się pracą w podziemiu. Domeczek (który stanowi ważną składową tej książki, bo „żyje” wraz z dziewczynkami) staje się miejscem, gdzie odbywają się szkolenia, tajne komplety, jest punktem przerzutowym i noclegowym dla poszukiwanych przez Gestapo. Pełen angaż.

W końcu nadchodzi powstanie, w którym czynny udział bierze Krysia, pseudonim Anna, łączniczka „Parasola”.

Czytając dzieje wojenne słyszymy o wszystkich ludziach, którzy zaistnieli w życiu rodziny Wańkowiczów w czasie międzywojnia. Dowiadujemy się kto gdzie i kiedy zginął. Dostajemy ponury obraz ówczesnej rzeczywistości. Ma się wrażenie, że wszyscy (młodzi) umierają. Ostatni mazur tańczony na imieninach Krysi w przededniu godziny W oraz rozdział poświęcony szesnastce, ośmiu parom, które brały udział w tym tańcu, jest bardzo wymowny.

Ciężko uwierzyć, że książka, która czyniła uśmiech na mej twarzy zabawnymi anegdotkami, może zmienić się o 180 stopni, dostarczając smutków, zmuszając do zadumy i refleksji, krótko mówiąc kuwaka.

Warto sięgnąć po „Ziele na kraterze” –  poznać historię dziewcząt Wańkowiczów, zobaczyć jaki inny świat można zaoferować dzieciom, gdy się zaangażuje w ich rozwój oraz jakie są tego konsekwencje. Zobaczyć inny rodzaj rodzicielstwa, tak różny od współczesnego modelu. Odczuć grozę i dramat wojny, nadzieję jaką niosło powstanie oraz beznadzieję sytuacji, w której znalazł się kwiat warszawskiej (polskiej) młodzieży. Warto przeczytać nawet dla samych anegdot, dla języka operowanego z dużym kunsztem przez Kinga, dla neologizmów które tworzy on lub jego małe dzieci. Można się zachwycić tym „wewnętrznym” słownikiem rodziny.

Do bibliotek, do księgarń, antykwariatów czy innych allegro!

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2017/06/15/melchior-wankowicz-ziele-na-kraterze/

Nie spodziewałem się, że pod tą niepozorną oprawą znajdę tak wciągającą historię. Ba, że w biblioteczce posiadamy takie perełki. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z twórczością Melchiora Wańkowicza, więc nazwisko autora było dla mnie niewiadomą. Sam tytuł książki, „Ziele na kraterze”, nie działał jakoś zachęcająco. A że książka stała na brzegu półki, a ja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść z typu „zaczynam czytać i o co w tym wszystkim chodzi?”. Na szczęście na okładce było napisane, że chodzi tu o czekanie na swą miłość. I to przez kawał czasu.

Jednak nim poznamy dwójkę głównych bohaterów, wokół których miłosnych i życiowych perypetii się obracamy, ma miejsce sprawa samobójczej śmierci fotografa, którego ciało ma obadać doktor Juvenal Urbino – jedna z najważniejszych i najprominentniejszych postaci w mieście (nie ma to jak napisać jedno, długie zdanie, które spokojnie można by podzielić na kilka mniejszych, ale taki jest styl Márqueza, a w końcu o jego książce piszę). Ot, takie powolne wprowadzenie do akcji, z dużą ilością wspomnień doktora o belgijskim fotografie. Swoją drogą, Belg popełnił samobójstwo, bo skończył 60 lat. Nie ma to jednak znaczenia dla rozwoju powieści. Ot, jeszcze żywy doktor Juvenal Urbino wykonuje swoje obowiązki jak co dzień, przy okazji łamiąc swój schemat dnia wyprawą do kobiety fotografa w celu przekazania jej listu samobójcy. Dowiadujemy się trochę o jego pożyciu małżeńskim z Ferminą Dazą. Następnie zaś jest impreza z pogodowymi niespodziankami u młodego lekarza Lacidesa Olivelli (następcy Juvenala Urbino) (kolejna maniera pisarza – podaje pełne nazwiska pojawiających się postaci, na szczęście akcja ma miejsce przede wszystkim na Karaibach, więc typowych, kilkuczłonowych, hiszpańskich nazwisk nie uświadczymy). Tego samego dnia ma miejsce pogrzeb Juvenala Urbino, który chcąc złapać papugę, która zwiała wcześniej z klatki, wspiął się na drabinę, i gdy już miał ptaka w garści, na patio wyszła służąca, której to ostrzegający go przed własną śmiercią głos, wystraszył doktora, na skutek czego spadł z drabiny i „na złość” służącej właśnie umierał z przerażeniem w oczach, bo jak że to mógł dogorywać w błocie (coraz lepiej idzie mi pisanie zdań a’la Márquez).

Fermina Daza staje się wdową. I nie ucichły jeszcze kościelne dzwony, kwiaty w wieńcach pogrzebowych nie zdążyły jeszcze stracić zapachu, jeszcze ranny kur nie zapiał obwieszczając pierwszy dzień na nowej, wdowiej drodze życia Ferminy Dazy, ba, jeszcze noc nie minęła, wieczór się nie skończył, kiedy przed Ferminą Dazą stanął siedemdziesięciosześcioletni Florentino Ariza, ponawiający swoje oświadczyny po ponad pięćdziesięciu latach czekania. Pieprzyć konwenanse i stan psychiczny świeżej wdowy. Nie po to Florentino Ariza czekał tyle lat, by dać jej jeszcze trochę czasu na ochłonięcie się z nowym stanem cywilnym. A cóż na to biedna Fermina Daza? Zrobiła to co do niej należało – kazała mu się wynosić.

I zaczyna się historia, dosłownie. Marquez jest ponoć znany (przeczytałem jedną jego książkę i dwa króciutkie opowiadanka) z przeplatania ówczesnej teraźniejszości bohaterów z wtrąceniami odnośnie ich przeszłości. A w tej książce jest tego sporo. Latamy po osi historii to Ferminy Dazy i osób z nią związanych, a to po zawijasach historii Florentino Arizy. Raz tu, raz tam, ale co trzeba przyznać, nie gubiłem się w tych meandrach retrospekcji. Cała historia jest składna, nie ma jakichś nieścisłości.

Po nieudanych oświadczynach, cofamy się o pięćdziesiąt lat, do samego początku młodzieńczej miłości Ferminy Dazy i Florentino Arizy, i stopniowo dowiadujemy się, co działo się przez te pięćdziesiąt lat u Ferminy Dazy i Florentino Arizy. A jak możemy się domyślić po wstępie powieści, coś poszło w tym związku nie tak, skoro Fermina Daza wyszła za Juvenala Urbino. Nie ma sensu zdradzać całej historii. Wystarczy, że streściłem już pierwsze sześćdziesiąt stron (na trzysta osiemdziesiąt-trzy strony mego wydania).

Ciekawy był stosunek Florentino Arizy do miłości. Stwierdził, że by zdobyć na nowo serce swej ukochanej (ta go odtrąciła po zobaczeniu go po raz pierwszy, od jej przymusowego wyjazdu z miasta) musi zdobyć pozycję i pieniądze. Przez te wszystkie lata ciężko pracował, zaczynając od ciężkich prac fizycznych w przedsiębiorstwie rzecznym swego wuja, na pozycji prezesa rodzinnego biznesu kończąc. Mimo tego, że Fermina Daza wyszła za mąż, on nie przestał myśleć o tym, że nadejdzie dzień kiedy się z nią połączy. Doprowadziło to do sytuacji, że przez całe praktycznie życie nie widziano go oficjalnie z żadną kobietą, z którą byłby w związku. Krążyły nawet słuchy, że jest homoseksualistą lub innym dewiantem. A tu psikus. Florentino Ariza, choć kochał Ferminę Dazę całym swym sercem, nie miał nic przeciwko stosunkom z innymi kobietami. A tych nałożnic było sporo w jego życiu. Ba, sam ich szukał (nawet raz trafił na wariatkę, która uciekła ze szpitala), w czym był dobry. W ten sposób znalazł diament, kobietę swego życia – Leonę Cassiani. Choć oboje się nie kochali (w platonicznym tego słowa znaczeniu) dużo sobie zawdzięczali – on jej załatwił pracę, a ona pomogła mu wejść na sam szczyt w hierarchii firmy. Dla Florentino Arizy stosunek z kobietą był czymś normalnym, ba! czymś co jest potrzebne by mógł utrzymać swój wigor w odpowiednim stanie (nie można zawieść Ferminy Dazy, gdy nadejdzie TEN moment). Ale tak to chyba jest, gdy się większość czasu w młodości spędza w hotelu przemienionym w burdel (nie, nie zbereźnicy, wcale on tam nie uprawiał seksu, w hoteloburdelu dobrze mu się czytało książki i pisało listy do Ferminy Dazy) – miłość fizyczna powszednieje i staje się, jak jedzenie czy oddychanie, nieodłącznym elementem życia. Wiek zaś panny, mężatki czy wdowy nie ma znaczenia dla Florentino Arizy, zaś o jego guście też można podyskutować. Ale jak on to robił, że nikt o tych jego przygodach dłuższych i krótszych nie wiedział? Florentino Ariza robił wszystko by nie zostawiać żadnych śladów, które mogłyby go połączyć z jakąkolwiek kobietą. Nikt nawet, poza Ferminą Dazą i kilkoma osobami z jej otoczenia, nie wiedział o afekcie Florentino Arizy do niej.

Nasz jurny kochanek napisał nawet książkę o miłości, zaś z jego późniejszych listów do Ferminy Dazy wyłania się kolejna książka, wręcz poradnik miłosny (nawet pisał z myślą o tym, robiąc kopie listów i numerując je).

Ale Florentino Ariza i tak tylko kochał swoją boginię w koronie – Ferminę Dazę.

Na ostatek jeszcze trochę o tytule. Przed przeczytaniem książki myślałem, że historia będzie typu „oni się kochają, ale wybucha zaraza, zostają rozdzieleni i dopiero po długim czasie udaje się im znów spiknąć”. A tu masz ci los! Marquez wymyślił coś „lepszego”. Przez praktycznie całą powieść dalej się zastanawiałem o co chodzi z tą zarazą. Niby było w tle, że gdzieś tam jest zaraza lub statek płynie pod żółtą banderą (cholera na statku), było, że ojciec Juvenala Urbino, jak i on sam, walczył z cholerą, ale to nie miało praktycznie żadnego wpływu na historię miłości Ferminy Dazy i Florentino Arizy. Dopiero na sam koniec wszystko się dla mnie wyjaśniło. Ale nie zdradzę wam tego. 😉 (Chyba że ktoś mnie ładnie poprosi.) Muszę też przyznać, że polskie tłumaczenie tytułu lepiej brzmi niż oryginał. Dosłownie tłumacząc z hiszpańskiego mielibyśmy „miłość w czasach cholery” (tak też jest tłumaczone choćby na angielski).

Gabriel García Márquez – jedni go kochają, inni nienawidzą, jednych wciąga, drugich zaś nudzi i odpycha. Nic dziwnego, że dostał nobla za całokształt twórczości. A co z „Miłością w czasach zarazy”? Myślę, że warto ją przeczytać, choćby po to by zobaczyć, że miłość ma wiele imion, zaś człowiek, który na pierwszy rzut oka wydaje się ciamajdowatym romantykiem/sentymentalistą jest mężczyzną, który potrafi zdobyć stanowisko oraz kobiety.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2017/01/14/gabriel-garcia-marquez-milosc-w-czasach-zarazy-el-amor-en-los-tiempos-del-colera/

Powieść z typu „zaczynam czytać i o co w tym wszystkim chodzi?”. Na szczęście na okładce było napisane, że chodzi tu o czekanie na swą miłość. I to przez kawał czasu.

Jednak nim poznamy dwójkę głównych bohaterów, wokół których miłosnych i życiowych perypetii się obracamy, ma miejsce sprawa samobójczej śmierci fotografa, którego ciało ma obadać doktor Juvenal Urbino – jedna...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Z Wacławem Berentem miałem już styczność przy okazji książki „Tako rzecze Zaratustra” – on był autorem przekładu. Teraz przyszła kolej na jego pełnoprawne dzieło.

Akcja „Próchna” dzieje się w okresie Młodej Polski, czasu dekadentyzmu, czasu kiedy jednym z głównych haseł ówczesnego pokolenia artystów było „sztuka dla sztuki”. I tymże artystom jest poświęcona ta powieść.

Grono bohaterów jest standardowe – mamy aktorów (ojca i syna), dziennikarza, malarza, dramaturga, poetę, muzyka, a nawet doktora. Do nich też należy głos w tej powieści. Od nich dowiadujemy się jak wygląda życie bohemy artystycznej, z jakimi problemami się mierzą, jakie idee są u nich na topie.

Sensem ich życia jest życie twórcze, życie dla sztuki, inne rzeczy ich nie interesują (no może poza spotkaniami-libacjami w kawiarniach). Dowodem na to jest choćby ucieczka aktora-syna Borowskiego z dramatopisarzem Turkułem. Młody Borowski tak tęsknił za sceną, że wolał porzucić swoją żonę Zochę i udać się z dramaturgiem w świat, gdyż ten obiecał mu napisanie idealnej i specjalnie dla niego sztuki. Przykładów można znaleźć jeszcze kilka.

Wyjątkiem jest osoba Hertensteina – on zobaczył te tytułowe próchno jakim się stała bohema artystyczna. Jego długa rozmowa z Müllerem jest demaskacją tego upadłego środowiska oraz przedstawieniem nowej drogi dla Europejczyka – buddyzmu i idącą za nim nirwaną.

Na podstawie książki, ciężko jest jednoznacznie stwierdzić czy Berent w „Próchnie” potępia ówczesne mu środowisko artystów-dekadentów. Ja te postaci polubiłem, był w nich tragizm znany chyba każdemu artyście, coś co sprawia, że szuka się tego czegoś by móc tworzyć. Nie oznacza to, że trzeba aprobować drogi jakie część z nich wybrała. Choć kto wie czy jedną z prawd jakimi kieruje się świat nie jest myśl Turguła, iż sztuka czerpie z ludzkiego życia garściami tak wielkimi, że potrafi doprowadzić ich tym do grobu – ona po prostu wymaga ofiar. Brutalne? A czy świat nie jest brutalny?

Polecam sięgnąć po tę książkę. Nie będzie to czas zmarnowany.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2017/01/15/waclaw-berent-prochno/

Z Wacławem Berentem miałem już styczność przy okazji książki „Tako rzecze Zaratustra” – on był autorem przekładu. Teraz przyszła kolej na jego pełnoprawne dzieło.

Akcja „Próchna” dzieje się w okresie Młodej Polski, czasu dekadentyzmu, czasu kiedy jednym z głównych haseł ówczesnego pokolenia artystów było „sztuka dla sztuki”. I tymże artystom jest poświęcona ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ledwo co opadł kurz po walce z samym Antykreatorem, ledwo zakończyła się afera z Dajmonem Freyem i rozkazem od Jasności, wedle którego miał zniszczyć ukochaną planetę Pana, Ziemię, ledwo nastał spokój w niespokojnych czasach, a tu na łeb regenta Królestwa, Gabriela, spada kolejny problem – jeden z najlepszych naukowców Królestwa, Sereda, powraca z wyprawy do Stref Poza Czasem, gdzie podobno odczuła emanację Jasności. A trzeba Ci wiedzieć czytelniku, że Jasność wraz ze swym najbliższym dworem opuściła Królestwo i nikt nie miał pojęcia, gdzie się udała. Aż do teraz? Nikt, poza kilkoma Archaniołami z Królestwa oraz z Głębi, nie wie, że Jasność opuściła Tron. Ta informacja nie może wyjść na jaw, bo dojdzie do kompletnego armagedonu. Biedny Gabryś… Ciągle same problemy z tym regentowaniem. Nie pozostało mu nic jak tylko zorganizować wielką wyprawę do Stref Poza Czasem by sprawdzić rewelacje Seredy. Na czele ekspedycji staje nie kto inny jak sam Niszczyciel Światów, Abaddon, Dajmon Frey. Mimo tajemnicy jaką okryty jest cel wyprawy, wiadomość ta dociera do Pałacu Pandemonium. Co zrobi w tej sytuacji największy romantyk i buntownik wśród boskich stworzeń jakim jest Lucyfer? Jakie niebezpieczeństwa czyhają na członków wyprawy w Strefach? Czy warto czekać na kolejny tom? Na te pytania odpowiedzieć może tylko sama książka, a ja zaś pomogę pośrednio odpowiedzieć na ostatnie pytanie. 😉

Jak widać po zajawce, akcja książki z Królestwa i okolic przenosi się do Stref Poza Czasem, do krain, gdzie żyją istoty pradawne i nieraz zapomniane, o których to w Królestwie mało się wie. Ekspedycja musi przemierzyć między innymi krainę zwaną Meru. Czym jest Meru? To nic innego jak kraina Bogów, zaświaty hinduizmu. Bo tym razem Kossakowska bierze pełnymi garściami z mitologii i wierzeń hinduistycznych (Królestwo oczywiście jest oparte na mitologii żydowskiej, chrześcijańskiej i muzułmańskiej, lub inaczej mówiąc, na mitologii religii odabrahamowych z elementami wierzeń z obszaru basenu Morza Śródziemnego). Inne realia, inne tradycje, inne obyczaje, inni mieszkańcy, inne demony. Dla mnie świetny sposób na ożywienie serii i wprowadzenie czegoś nowego (może w drugim tomie Kossakowska zaserwuje nam wierzenia Słowian lub Wikingów?).

Tło wydarzeń, miejsce akcji jest już znane. Ale to co ożywia świat to postaci. Znajomość poprzednich części sagi nie jest potrzebna by zrozumieć wydarzenia z „Bram…”, by zrozumieć siatkę zależności między głównymi postaciami Królestwa. Pojawia się Gabryś – regent Królestwa i Razjel – Pan Tajemnic, jest i Zgniły Chłopiec – Asmodeusz, ale są to tutaj postaci drugoplanowe. Na pierwszy plan jest wyciągnięta, nowa w serii, Sereda, Pan Światłości – Lucyfer (i on to znajduje się na okładce książki), który to prawie zabił swą decyzją Asmodeusza, nie mówiąc już o dołożeniu kolejnych problemów na ledwie wyrabiającego psychicznie Gabriela, no i oczywiście Dajmon Frey – moja ulubiona postać, który w zniszczeniu nie ma sobie równych. Ale kim byłby on bez swego wiernego przyjaciela, konia Parasim, Bożej Bestii – Piołuna? Ten duet to najjaśniejsza gwiazda w tej opowieści.

Fabryka Słów dba o wydania swoich książek. Zwykle nie ma się do czego przyczepić, ale w tym przypadku należą im się baty za ilustracje. Dlaczego są takie rozspikselowane? Zła rozdzielczość ilustracji sprawia, że dużo tracą w moich oczach i mocno odbiegają od tego do czego zdążyła mnie Fabryka przyzwyczaić. Są zwyczajnie brzydkie.

Jestem wielkim fanem „Zastępów anielskich” Kossakowskiej i grudniowa wiadomość o premierze nowej książki z tej serii, naelektryzowała mnie. „Bramy Światłości” były dla mnie książką z rodzaju „must have”. I nie zawiodłem się. Pożarłem ją w jeden weekend i z niecierpliwością czekam na premierę tomu drugiego (ktoś wie kiedy to będzie?).

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2017/01/18/maja-lidia-kossakowska-bramy-swiatlosci-tom-1/

Ledwo co opadł kurz po walce z samym Antykreatorem, ledwo zakończyła się afera z Dajmonem Freyem i rozkazem od Jasności, wedle którego miał zniszczyć ukochaną planetę Pana, Ziemię, ledwo nastał spokój w niespokojnych czasach, a tu na łeb regenta Królestwa, Gabriela, spada kolejny problem – jeden z najlepszych naukowców Królestwa, Sereda, powraca z wyprawy do Stref Poza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/11/21/jonathan-swift-podroze-gulliwera/

Każdy z nas zna ten tytuł. Najczęściej kojarzy się nam on z opowieścią dla dzieci i z tych czasów ją pamiętamy. Bo kto nie kojarzy Gulliwera w krainie Liliputów i Blefusku, gdzie toczył się spór o to od której strony należy jeść jajko? No właśnie. :) Jednak „Gulliwer” to nie tylko historia człowieka w krainie malutkich, kilkucalowych ludzików. To historia o podróżach tego angielskiego chirurga do czterech (łącznie) osobliwych krain.
Gulliwera ciągle nosi na morze. Nie ma też problemów z zostawieniem (i ewentualnym osieroceniem) swej rodziny. Ot, człowiek-przygoda. Z racji wykonywanego zawodu na statkach zajmuje stanowisko chirurga pokładowego. Mamy więc do czynienia z człowiekiem wykształconym i śmiałym. Jest on obywatelem angielskim, o czym nie raz będziemy słyszeć z jego ust (narratorem jest bohater, więc poznajemy go bardzo dobrze podczas lektury jego przygód). Z Fortuną ma on niejasne relacje – z jednej strony ma pecha: a to zostaje rozbitkiem, a to bunt wybucha na statku, którym dowodzi; z drugiej strony, z każdej przygody wraca cały i zdrowy do domu, z nowym bagażem doświadczeń oraz wiedzą. Jednak bez tych wypadków nie moglibyśmy dowiedzieć sie wielu ciekawych rzeczy o... naturze ludzkiej (postać Gulliwera jest oczywiście postacią fikcyjną).
Książka ta jest powieścią satyryczną. Perypetie Gulliwera służą zaś za tło dla Jonathana Swifta w celu ukazania ludzkich wad, a także (a może przede wszystkim) systemu w jakim ówczesny człowiek funkcjonował (dużo się nie zmieniło od XVII wieku). Coby książka służyła też i pozytywnej dydaktyce, autor przedstawia i chwali pozytywne, według niego, cechy jakimi powinien charakteryzować się system oraz tkwiący w nim człowiek. Nie może więc dziwić fakt, że Swift zafundował Gulliwerowi wycieczki do nietypowych krain. Poznajemy więc ustrój i zwyczaje panujące u małych ludzi, gdzie jednym z najważniejszych praw było skazywanie na śmierć fałszywych donosicieli. Następnie trafiamy do krainy gigantów, gdzie nasz podróżnik traktowany jest jako oryginalne i inteligentne zwierzątko. Dalej dostajemy się na latający statek Laputa, gdzie arystokracja zajmuje się tylko muzyką oraz matematyką, zaś by wyjść z zamyślenia każdy z arystokratów ma przy boku „wybudzaczy”. Później trafiamy na wyspę, gdzie prawie wszystko popada w ruinę, gdyż porzuca się sprawdzone i tradycyjne metody gospodarowania na rzecz innowacyjnych wynalazków z Akademii Systematyków (np. budowanie budynków od dachu, czy też oranie ziemi przy pomocy dzików – pomysły dobre, ale tylko w teorii, zaś w praktyce wymagające zaledwie „kilku” poprawek ;) ). Żadna z odwiedzonych przez Gulliwera krain nie jest ideałem – ma swoje zalety, ale zaraz obok znajdują się i wady. Swift, ustami chirurga, konfrontuje ustrój angielski z ustrojami i zwyczajami panującymi w odwiedzanych krainach. Nie raz Gulliwer dyskutuje z władcami odnośnie panujących u nich i w swej ojczyźnie ustrojach. Jednak z racji tego, że jest albo malutki, albo ogromny, albo na odwiedzanym dworze panują takie a nie inne zasady odnośnie cudzoziemców z odległych, nieznanych krain, może śmiało te dyskusje prowadzić i krytykować to co zastał w danym państwie oraz mężnie bronić swojej własnej ojczyzny.
Ostatnia wyprawa Gulliwera jest najbardziej dziwaczną oraz czarno-białą w swych osądach podróżą. Swift wykazał się niemałą wyobraźnią rzucając Guliwera do kraju Houyhnhnmów (ciężko to wymówić, ale jak jesteś koniem to nie powinno ci to sprawić problemów ;) ). Wcześniej mieliśmy do czynienia tylko z krajami rządzonymi przez ludzi, teraz zaś z... końmi. Tak, rasą inteligentną i rządzącą na wyspie są konie, zaś ludzie są niczym więcej jak obrzydliwymi i zdegenerowanymi małpami - jahu. W tej to ostatniej, czwartej części Swift punktuje wady rodzaju ludzkiego przeciwstawiając im zalety i mądrości rasy Houyhnhnmów. Życie w takiej krystalicznie praworządnej i mądrej społeczności odbiło się na psychice Gulliwera. Widząc zachowanie swoich gatunkowych pobratymców, ich degenerację, obrzydza sobie cały rodzaj ludzki, nie chce wracać do swej ojczyzny, do swej rodziny. Udało mu się znaleźć idealne społeczeństwo, gdzie nie znajdzie się w słowniku takich słów jak kłamstwo, chciwość, defraudacja, morderstwo, gwałt. Nie znajdzie się, bo takie zjawiska tam nie występują, a wszystko co złe, negatywne określane jest poprzez jego antonim z dodanym słowem „jahu”. Nic dziwnego, że Gulliwer zwariował i gdy przyszło mu z musu wrócić do domu to wyjechał na prowincję, gdzie zajmował się końmi, zaś przyzwyczajenie się wpierw do rodziny, a potem do innych ludzi, zajęło mu kilka lat (w końcu wszyscy ludzie to nieczyste i prymitywne jahu).
Niby książka dla dzieci/młodzieży, ale przez starszych też warta przeczytania, choćby dla samego porównania tego co wyszydzał Swift z tym co mamy dzisiaj. Poznanie obyczajów panujących w XVII wieku w Anglii także nie zaszkodzi. Zaś co najważniejsze – książkę się dobrze czyta, a bez tego nawet najlepsza merytorycznie książka ląduje na półce, na strychu, w kartonie.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/11/21/jonathan-swift-podroze-gulliwera/

Każdy z nas zna ten tytuł. Najczęściej kojarzy się nam on z opowieścią dla dzieci i z tych czasów ją pamiętamy. Bo kto nie kojarzy Gulliwera w krainie Liliputów i Blefusku, gdzie toczył się spór o to od której strony należy jeść jajko? No właśnie. :) Jednak „Gulliwer” to nie tylko historia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/11/13/friedrich-nietzsche-tako-rzecze-zaratustra/

Książkę przeczytałem dwukrotnie – po raz pierwszy w lipcu, po raz drugi na przełomie września i października. W przypadku tej książki uznałem to za nieodzowne i wiem, że na tych dwóch czytaniach nie zakończę przygody z tą książką (jak i z innymi utworami Nietzschego). Książka jest tak upakowana treścią, że aby wszystko sobie przyswoić i ułożyć, trzeba by ją czytać z maksymalnym skupieniem. Czytanie w komunikacji miejskiej nie zapewnia optymalnych warunków. A jeśli dodać do tego ciężki w czytaniu styl filozofa (albo to wina przekładu) to trudność jeszcze bardziej wzrasta. Także dwa czytania to dla mnie za mało by napisać obszerną rozprawę o samym „Zaratustrze”.
Utwór ten powstał w latach 1883-85 i zawiera w sobie główną myśl filozoficzną Nietschego. Sam autor uważał ją za najważniejsze swoje dzieło. Swoją drogą, myśl ta została mocno zniekształcona przez pewnego pana z wąsikiem, a tym samym kojarzy się dla ogółu negatywnie. Czy rzeczywiście za wszystko co złe w nazizmie należy obarczać „brutalną i zbrodniczą” filozofię Niemca z polskim duchem?
Książka składa się z czterech części oraz z przedmowy. W skrócie „fabuła” książki traktuje o poszukiwaniu nadczłowieka przez Zaratustrę. Zaratustra, pustelnik-filozof, schodzi ze swej góry i wyrusza do miasta, do ludzi, i zaczyna ich nauczać na rynku miejskim. Te nieudane jego wystąpienie jest źródłem jego nowych przemyśleń o naturze człowieka. Dalej poznajemy jego nauki wygłaszane już do jego uczniów, przygody podczas jego wędrówek, które zawsze służą głoszeniu jego prawd o nadczłowieku. W książce jednak nadczłowieka nie ujrzymy. Jedynie jego „protoplastów” – ludzi wyższych – pewnego etapu w drodze ludzkości do nadczłowieka.
Skoro wszystko się kręci wokół nadczłowieka, o jego opozycji wobec zwykłych ludzi, to kimże jest ten nadczłowiek? Wbrew stereotypowej opinii, nie jest nim istota ludzka doskonała biologicznie, genetycznie. Żaden kolor włosów, oczu, skóry. Żadne z tych nazistowskich bzdur. Nadczłowiek to ktoś kto pokonał w sobie człowieka i wzniósł się ponad jego słabości. Jest to jednostka twórcza, potrafiąca się cieszyć życiem i korzystająca z niego, hedonista. Nietzsche’owski nadczłowiek potrafi się śmiać i tańczyć w swym życiu, i robi to szczerze, bez przymusu, jako dziecko, a nie podle obowiązujących konwenansów. Jest on stworzony do wielkich rzeczy. Wreszcie, nikt nie stoi ponad nim. Oznacza to, że nie ma nikogo silniejszego, mocniejszego, kto byłby w stanie go osądzić czy wesprzeć w jego dziele. A to wymaga wielkiej odwagi – kroczyć swoją drogą bez żadnego wsparcia „z góry”.
Z „osamotnieniem” nadczłowieka łączy się ważny, w filozofii Nietzschego, paradygmat – Bóg umarł. Ciekawe stwierdzenie. Pisarz nie mówi, że Boga nie ma i nie było, mówi, że Bóg umarł. Był i zmarł. Zmarł przez człowieka – swoje dzieło. Zabiła go litość i miłość do ludzi. A skoro nie ma już Boga, to nie ma też nikogo kto mógłby krępować i ograniczać nadczłowieka w jego dziele.
Zachęcam do sięgnięcia po dzieło tego wielkiego filozofa i osobiste zapoznanie się z jego myślą.
Tako rzecze Fantom.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/11/13/friedrich-nietzsche-tako-rzecze-zaratustra/

Książkę przeczytałem dwukrotnie – po raz pierwszy w lipcu, po raz drugi na przełomie września i października. W przypadku tej książki uznałem to za nieodzowne i wiem, że na tych dwóch czytaniach nie zakończę przygody z tą książką (jak i z innymi utworami Nietzschego). Książka jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/09/25/stephen-king-marzenia-i-koszmary-nightmares-and-dreamscapes/

To było moje pierwsze spotkanie z prozą King’a. Dość nietypowo zaczęte – mistrz grozy, masa dobrych książek na koncie, a ja biorę się za jeden ze zbiorów opowiadań. A jak wiadomo takie zbiory charakteryzują się często nierównym poziomem. Jednak dla mnie, co innego miało znaczenie (poza tym, że miałem akurat tę książkę u siebie).
Nie jestem fanem horrorów, nie lubię ich oglądać, jednak czytać je jestem w stanie. Jakoś moja własna wyobraźnia wystarcza, nie potrzebuje dodatkowego wzmocnienia obrazem i dźwiękiem. Opowiadania mają to do siebie, że szybciej się kończą od powieści, więc napięcie podczas czytania trwa krócej. To dla mnie plus (Choć tak strasznie przez cały czas nie było ;) ). Ale co można znaleźć w tym zbiorku?
Książkę tę tworzą 23 opowiadania, jeden wiersz oraz noty od autora. Bardzo lubię, gdy autor pisze coś o swoich utworach – jak powstawały, skąd pomysł, co o nich sądzi, czasem o co w nich chodzi. Pozwala to rozszerzyć swą wiedzę o parę ciekawostek, a ludzie, z reguły, lubią ciekawostki. Ja szczególnie. Pozwala to także na zajrzenie do wnętrza pisarza, na lepsze jego poznanie, a tym samym na stworzenie silniejszej więzi autor-czytelnik – twórca przestaje być „anonimem”, bożyszczem, osobą idealną (w końcu napisał taką świetną książkę/ki). A przynajmniej ja tak to widzę (i szukam podobnych cech u siebie).
Rozwodzić się nad każdym opowiadaniem nie ma sensu – zbyt dużo miejsca by to zajęło, lepiej przeczytać i samemu wyrobić zdanie. Mi zaś najbardziej spodobały się opowiadania „Cadillac Dolana”, „Koniec całego bałaganu”, „Gryziszczęka”, „Palec”, „Ludzie Godziny Dziesiątej”, „Dom na Maple Street”, „Sprawa doktora”, „Ostatnia sprawa Umneya” oraz „Pałka niżej!”.
W „Cadillac’u...” główny bohater, Tom Robinson, stara się pomścić swą, zabitą przez mafiosa Dolana, żonę. Robi to w iście ciekawy sposób (w dodatku wykazując się ogromną cierpliwością, precyzją oraz determinacją w drodze do celu). „Koniec całego bałaganu” jest historią o tym jak pewne, na pierwszy rzut oka, genialne pomysły posiadają nieprzewidywalne i drogie w konsekwencje skutki. Choć gdyby genialny brat Howie’go nie zakończył zbyt szybko badań i przeanalizował jeszcze parę innych aspektów, to może cała rzecz nie miałaby miejsca? Problem w tym, że w momencie odkrycia cudownego „leku na ludzkość”, niejedna osoba chciałaby jak najszybciej wprowadzić swoje panaceum-na-całe-zło-tego-świata w obieg. Opowiadanie to bardzo polecam. W „Gryziszczęce” przenosimy się na jedną z amerykańskich pustyń. Sceneria standardowa – akwizytor, stacja benzynowa, burza piaskowa. Główny bohater dostaje w prezencie od właścicieli stacji popsutą gryziszczękę, a następnie zabiera ze sobą w podróż autostopowicza. Jak to się kończy, można się domyślić. W każdym razie, z opowiadania wynika, że taka chodząca szczęka to fajna zabawka. ;) Kto chciałby zobaczyć walkę człowieka z palcem z umywalki, z teleturniejem w tle, niech przeczyta „Palec”. Jednak odpowiedzi na to dlaczego złe rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom nie dostanie. Trzeba samemu się nad tym zastanowić. „Ludzie Godziny Dziesiątej” zawiera w sobie elementy Cthulhu. Tytułowi Ludzie Godziny Dziesiątej to palacze, którzy odkrywają, że wiele wysoko postawionych osób nie jest w rzeczywistości ludźmi. Jest to dobry horror, z ruchem oporu przeciw „batmanom” w tle. Przyjemnie się czytało „Dom na Maple Street” – historia o dzieciakach, które odkrywają, że ich dom zmienia się w statek kosmiczny. Dodatkowo powiem, że nie pałają one wielką miłością do swego ojczyma. „Sprawa doktora” – dr Watson w roli głównej. Szybciej od Sherlocka rozwiązuje jedną, jedyną sprawę, którą jest sprawa morderstwa w szczelnie zamkniętym pokoju. W „Ostatniej sprawie Umneya” detektyw Umney spotyka... swego stwórcę. Ciekawy pomysł na opowiadanie – autor postaci fikcyjnej zamienia się z nią na rzeczywistości. Zostaje też skonfrontowany, doskonały na swój sposób, świat fikcji oraz świat rzeczywisty, gdzie trzeba co jakiś czas chodzić na stronę (albo lodówka nie jest zawsze pełna). W książce z opowiadaniami grozy, gdzie na każdym kroku mamy do czynienia z fikcją, znalazł się esej o baseballu. „Pałka niżej!” jest w całości jej poświęcona i King opisuje w niej losy drużyny młodzików ze stanu Maine, która wygrywa ligę stanową. Nie jestem fanem baseballu, nie znam się na zasadach, ale przyjemnie czytało się o zmaganiach dzieciaków na boisku, gdzie wszystko może się zdarzyć, a gra nie jest skażona przez sportowy świat dorosłych (media, pieniądze).
Pewnie sporo czasu minie nim sięgnę po kolejną książkę King’a. Przyczyną nie jest niezadowolenie z jego prozy na podstawie tej jednej książki, lecz masa innych książek posiadanych w „biblioteczce” (głównie klasyka). Czeka mnie owocny (o ile czas pozwoli) okres czytelniczy. :)

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/09/25/stephen-king-marzenia-i-koszmary-nightmares-and-dreamscapes/

To było moje pierwsze spotkanie z prozą King’a. Dość nietypowo zaczęte – mistrz grozy, masa dobrych książek na koncie, a ja biorę się za jeden ze zbiorów opowiadań. A jak wiadomo takie zbiory charakteryzują się często nierównym poziomem. Jednak dla mnie, co innego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/08/18/peter-apianus-zyskaj-na-kryzysie/

Co się tyczy tej książeczki...
Dziwi mnie to, że cena tego produktu to aż 25zł. Tekstu jest tam tyle, że zmieściłoby się to na 10 stronach (a jest ich setka), reszta to obrazki. Co za tym idzie, przeczytanie tego „poradnika” zajęło mi ok. 15 minut.
Książka została podzielona na dwie części – „Kryzys – co to takiego?” oraz „Jak?”. Po przeczytaniu pierwszej części nie mam dalej zielonego pojęcia czym jest ten kryzys. Zamiast tego dostaję rady odnośnie swojej osoby oraz o tym co mam robić by być lepszym. Autor „poradnika” zakłada a priori, że czytelnik jest nudziarzem, czyli człowiekiem skazanym na porażkę, zaś rady autora mają mu pomóc stać się człowiekiem sukcesu. Przecież to takie proste! Wystarczy posłuchać rad zawartych w książeczce (co z tego, że część z nich się wyklucza?). Druga część jest już lepsza, bo zawiera konkretne i zdroworozsądkowe rady, o których... każdy lub prawie każdy wie lub powinien wiedzieć. Nic odkrywczego pan Apianus nie wymyślił. Choć i tu nie zabrakło wykluczających się rad.
Cały poradniczek to zbiór ok. 50 punktów/rad. Krótko, przystępnie i nic poza tym. Większości ludzi i tak to nic nie pomoże, bo jak? Mam wrażenie, że jedyną osobą, która chciała zyskać na kryzysie w tej sytuacji, jest sam autor. 25zł za książeczkę, którą spokojnie można przeczytać w księgarni, a następnie odłożyć na półkę i zapomnieć.

PS: Ja tej książki nie kupowałem, więc straty nie odczuwam żadnej. ;)

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/08/18/peter-apianus-zyskaj-na-kryzysie/

Co się tyczy tej książeczki...
Dziwi mnie to, że cena tego produktu to aż 25zł. Tekstu jest tam tyle, że zmieściłoby się to na 10 stronach (a jest ich setka), reszta to obrazki. Co za tym idzie, przeczytanie tego „poradnika” zajęło mi ok. 15 minut.
Książka została podzielona na dwie części...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/08/16/sarah-j-maas-dwor-cierni-i-roz-dwor-cierni-i-roz/

Przed wiekami miała miejsce wielka wojna pomiędzy nieśmiertelnymi, obdarzonymi magią i okrutnymi fae, a sprowadzonymi do roli niewolników, słabymi ludźmi. Gdy długa i krwawa wojna dobiegła końca, obie strony podpisały traktat pokojowy. Kontynent Prythian został podzielony niewidzialnym, magicznym murem na ziemię śmiertelnych oraz magicznych. Najważniejszym zapiskiem było zaś zniesienie niewolnictwa – danie wolności ludziom.
Jak można się domyślić, ostatni zapis traktatu nie każdemu się podobał. Stało się to przyczyną wydarzeń, których świadkami jesteśmy w „Dworze cierni i róż”.
Bohaterką książki jest 19-letnia Feyra. (Swoją drogą, czemu to zawsze musi być jakaś dziewczyna około dwudziestki? Czyżby starsza, dojrzalsza kobieta (koło trzydziestki chociażby) nie byłaby dobrym materiałem na bohaterkę, czy może nastolatki miałyby problem z pokochaniem takiej postaci, mimo wszystko, jeszcze bardziej mądrzejszej od nich? Zostawiam to jako pytanie otwarte.) Zmuszona do zadbania o swą rodzinę, stała się jej jedyną karmicielką, oczywiście poprzez przyswojenie sobie sztuki myśliwskiej (w „Igrzyskach śmierci” mamy podobny motyw) i wprowadzenie jej w praktykę. Nienawidzi ona fae całym swoim ludzkim sercem. Nie wie jednak do czego ta nienawiść ją doprowadzi i jaki los ześle tym samym na siebie, rodzinę, a nawet na cały kontynent.
„Dwór cierni i róż” jest pierwszym tomem serii o tym samym tytule. Akcja budowana jest powoli, świat obserwujemy oczami bohaterki – wiemy tylko tyle, ile ona sama, co tworzy aurę tajemniczości i niedomówień. Koncepcja inna niż w „Szklanym Tronie”. Choć i tu, jak i w pierwszej części przygód zabójczyni z Adarlanu, brakuje tego czegoś. Książka jest ciekawa, ale nie porywa. Nie zmusza do biegu przez kartki, byle dowiedzieć się co dalej. Idziemy spokojnym spacerkiem, który przechodzi momentami w lekki trucht, by ostatecznie spiąć się do sprintu na ostatnich metrach.
Książka nie jest grzeczna. Jest nawet bardziej brutalna i wulgarna od Szklanego Tronu. Fae w „Dworze...” nie są tymi samymi co w „Tronie...”, o czym dość szybko się przekonujemy. Potwory, przemierzające lasy i pustkowia Prythianu, mają zaś tylko jeden cel – zabić i pożreć, a wcześniej sprawić by śmierć była jak najdłuższa i opływała w morza cierpień. Część fae także rozkoszuje się w tego typu rozrywkach (bez pożerania oczywiście). Ciemnej wyobraźni pani Maas nie można odmówić. Ale to się lubi! A przynajmniej mi się podoba. Zresztą, wiadomo przecież, że główna bohaterka i tak przeżyje, co najwyżej zginie jakaś postronna postać. Ale do tego przyzwyczajony jest chyba każdy czytelnik.
Po książkę sięgnąć jednak warto, choćby po to by „przygotować” się na nadejście kolejnej części. Bo jeżeli w zwyczaju Maas leży powolne budowanie napięcia w każdym pierwszym tomie danego cyklu, to potem powinno być tylko lepiej, dużo lepiej.

PS: Ciekawi mnie, dlaczego pisarze fantasy często za miejsce akcji wybierają/”tworzą” kontynent tak bardzo podobny do Wysp Brytyjskich, i czemu Irlandia to zawsze Hybernia? : P

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/08/16/sarah-j-maas-dwor-cierni-i-roz-dwor-cierni-i-roz/

Przed wiekami miała miejsce wielka wojna pomiędzy nieśmiertelnymi, obdarzonymi magią i okrutnymi fae, a sprowadzonymi do roli niewolników, słabymi ludźmi. Gdy długa i krwawa wojna dobiegła końca, obie strony podpisały traktat pokojowy. Kontynent Prythian został podzielony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/07/03/wieslaw-mysliwski-traktat-o-luskaniu-fasoli/

„Każdy kolor nieskończoność”

Nie bez przyczyny, książka ta, otrzymała Nike 2007. Opowieść w formie monologu. Opowieść życia opowiedziana nieznajomemu podczas łuskania fasoli (a może ten nieznajomy to tylko postać urojona, lustro, do którego mówi, z którym rozmawia narrator?). Różne wątki z życia narratora mieszają się ze sobą, płynnie przechodząc jeden w drugi. Nie ma bałaganu w tej opowieści. Wszystko jest na swoim miejscu. Wszystko jest odpowiednie i wciągające, jak opowieść dziadka o swych młodzieńczych latach skierowana do wnuków w zimowy wieczór, przy rozpalonym kominku.


Wspomnienia jako świadectwo życia, tego, że się żyje. Bo czymże byłby człowiek bez pamięci? Czy mógłby wtedy istnieć? Czy to pamięć nas definiuje, daje nam podstawy do istnienia? Z kart książki wydaje się, że tak. Bez tej pamięci o przeszłych latach nie sposób byłoby zdefiniować siebie, nie mówiąc już o otaczającym nas świecie. Wraz ze zdobywanym doświadczeniem, wiedzą pytań jednak nie ubywa, wręcz przeciwnie, ich ilość rośnie.

Bohater bez zbędnego zakłopotania opowiada o sobie. Widzimy go na przestrzeni lat, dowiadujemy się co go kształtowało. Chciałoby się powiedzieć, że motywem przewodnim w opowieściach, czy też punktem zaczepnym do wielu z nich, jest saksofon. Tak, można zauważyć, że autor oparł swą książkę na pewnych słowach kluczach. Poza saksofonem jest nim chociażby kapelusz (brązowy, pilśniowy), zaś fasola stanowi tło, podczas której to łuskania, prowadzony jest monolog. Epizody są w zręczny sposób poprzeplatane z aktualnym życiem narratora. Ma się wrażenie, że bohater wie co i ile chce powiedzieć nieznajomemu. Nawiązuje także z nim dialog. Daje to pretekst do przemyśleń i rozmyślań nad życiem. Książka jest z tego powodu pełna przeróżnych sentencji, aforyzmów, które, co ważne, pozbawione są sztuczności. Nie są nadmiernie górnolotne. Są mądrością i doświadczeniem bohatera.

Książka stawia pytanie czy istnieje coś takiego jak przypadek? Czy to może jednak wszystko jest dziełem przeznaczenia? Czytając książkę ma się wrażenie, że historia saksofonisty zatoczyła koło – mieszkał we wsi na rzeką Rutką, gdzie nauczył się grać na pierwszym instrumencie – organkach, dalej uczył się gry na saksofonie, grał w orkiestrach zakładowych i zagranicznych lokalach, by ostatecznie „skończyć” z reumatyzmem nad zalewem stworzonym na „jego” rzece, bez możliwości dalszej gry na swym instrumencie. Czy to wszystko było mu pisane, czy też zadziałaj przypadek? A może przypadek to część przeznaczenia – pośrednia, losowa droga do osiągnięcia ostatecznego, zapisanego z góry celu?

Zostawiam Was z tymi pytaniami i zachęcam do przeczytania „Traktatu o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego, tej wielkiej metafizycznej powieści o wędrówce człowieka przez życie.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/07/03/wieslaw-mysliwski-traktat-o-luskaniu-fasoli/

„Każdy kolor nieskończoność”

Nie bez przyczyny, książka ta, otrzymała Nike 2007. Opowieść w formie monologu. Opowieść życia opowiedziana nieznajomemu podczas łuskania fasoli (a może ten nieznajomy to tylko postać urojona, lustro, do którego mówi, z którym rozmawia narrator?)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/06/09/terry-pratchett-wiedzmikolaj/

Pratchett. To powinno wystarczyć za cały wpis. Autor, którego nie trzeba nikomu przedstawiać (a przynajmniej się nie powinno). Autor potężnego Świata Dysku.

wiedzmikolaj
Jak przystało na odpowiednią porę roku, ostatnio zabrałem się za przeczytanie „Wiedźmikołaja”. Świąteczna książka na preludium kalendarzowego lata. Śnieg, prezenty, Wiedźmikołaj oraz słońce, upały i burze. Połączenie klimatyczne jak najbardziej odpowiednie. A jak się doda do tego ratowanie świata/świąt przez wnuczkę Śmierci Susan z pomocą o, boga Kaca, gadającego kruka i Śmierci Szczurów, Śmierć robiącą za Wiedźmikołaja (HO HO HO!), skrytobójcę pana Herbatkę uwikłanego w zniknięcie Wróżki Zębuszki i prawdziwego Wiedźmikołaja, uniwersytet magiczny z szalonymi magami i tajemniczych, i złowrogich Audytorów, a wszystko to okraszone zostanie potężną dawką humoru oraz absurdu, to nie ma wyjścia – książka musi być świetna. Tak i jest w tym przypadku. Pratchett świetnie przedstawia poważne tematy (w tym przypadku przede wszystkim wiary/niewiary dzieci/dorosłych w rzeczy fantastyczne, nierzeczywiste) w bardzo przystępny sposób. Więc bierzemy do ręki nie tylko porządną dawkę rozrywki, ale także materiał, który zmusi nas do refleksji (a przynajmniej mnie zmusił). W końcu dziecko tkwi w każdym z nas. A na Strzeżenie Wiedźm nie zostaje nic innego jak powiesić dużą skarpetę i czekać na przyjście czerwonego grubaska z białą, gęstą brodą (oczywiście wcześniej przygotowując mu ciastka i szklaneczkę sherry). HO HO HO!

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/06/09/terry-pratchett-wiedzmikolaj/

Pratchett. To powinno wystarczyć za cały wpis. Autor, którego nie trzeba nikomu przedstawiać (a przynajmniej się nie powinno). Autor potężnego Świata Dysku.

wiedzmikolaj
Jak przystało na odpowiednią porę roku, ostatnio zabrałem się za przeczytanie „Wiedźmikołaja”. Świąteczna książka na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/06/14/niccolo-machiavelli-ksiaze/

„(…) Szwajcarzy są bardzo zbrojni i bardzo wolni.”



ksiaze-hpd123440Książkę przeczytałem dwukrotnie, z przerwą na „Wiedźmikołaja” Pratchetta. I o dziwo, mógłbym ją przeczytać jeszcze po raz kolejny. Wszystko po to, by jak najwięcej z tej książki wyciągnąć Bo choć napisana w 1512 roku, w kompletnie innej epoce, zawiera pewne uniwersalne prawdy, które warto poznać – by zastosować lub rozpoznać u innych. No i dobrze mi się tę książkę czytało.

Machiavelli napisał swój traktat polityczny dla Lorenzo de Medici, zwanego Wawrzyńcem Wspaniałym. Wszystko po tym, jak po czternastu latach pełnienia urzędu sekretarza II Kancelarii Signorii, Machiavelli został zwolniony ze stanowiska, na skutek czystki przeprowadzonej przez Wawrzyńca. Nie zostało byłemu sekretarzowi nic innego jak tylko napisanie książki o rządzeniu.

Traktat jest podzielony na kilka niewyodrębnionych od siebie części. Pierwsze rozdziały są o typach królestw i sposobach przejmowania oraz utrzymywania w nich władzy. Dalej, kilka rozdziałów poświęconych jest wojsku – jego typach, wadach i zaletach poszczególnych rodzajów wojsk (Machiavelli skupił się na pochodzeniu tych wojsk, np. wojsko najemne). Jak można się domyślić, najlepsze wojsko to własne wojsko. Ostatnia, trzecia część, mówi o cechach jakimi powinien charakteryzować się książę. I to ta część traktatu jest źródłem powszechnej opinii o tej książce. Tam tkwi kwintesencja machiawelizmu, czyli dewizy „cel uświęca środki”. Bo książę nie musi być, upraszczając, dobry, on ma sprawiać wrażenie dobrego by osiągnąć swój cel i utrzymać się u władzy, bo jak zauważył Machiavelli – „(…) ludzie w ogóle więcej osądzają oczyma niż rękoma, bo widzieć dane jest każdemu, a dotykać niewielu. Każdy widzi, za jakiego uchodzisz, lecz bardzo mało wie, czym jesteś, i ta garstka nie odważy się stawić czoła opinii powszechnej (…).”

Swoje tezy Machiavelli argumentuje dużą ilością przykładów – od władców i dowódców antycznych, po mu ówczesnych. Podaje przykłady władców zwycięskich, jak i tych, co ponieśli porażki. Wyjaśnia przyczyny ich sukcesów oraz porażek. Wszystko po to, by stworzyć ideał władcy, księcia, który można by wprowadzić w życie. Jest to przykład dla nas, by uczyć się historii, a przede wszystkim wyciągać z niej konkretne wnioski oraz unikać/nie popełniać błędów innych (choćby po to by nie przypłacić jakiegoś błędu życiem).

Książkę polecam przeczytać każdemu. Nieważne czy jesteś politykiem, kierownikiem czy też inną osobą sprawującą władzę, nieważne czy jesteś zwykłym pracownikiem, zwykłym obywatelem, osobą, która „nie interesuje” się polityką – każdemu z was przyda się wiedza zawarta w tej książce. Ale co z nią zrobicie, zależy już całkowicie od was.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/06/14/niccolo-machiavelli-ksiaze/

„(…) Szwajcarzy są bardzo zbrojni i bardzo wolni.”



ksiaze-hpd123440Książkę przeczytałem dwukrotnie, z przerwą na „Wiedźmikołaja” Pratchetta. I o dziwo, mógłbym ją przeczytać jeszcze po raz kolejny. Wszystko po to, by jak najwięcej z tej książki wyciągnąć Bo choć napisana w 1512 roku, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/06/04/leopoldo-alas-clarin-regentka-la-regenta/

(...)

„Regentka” jest zaliczana do arcydzieł literatury hiszpańskiej, jako powieść realistyczna z elementami naturalizmu oraz powieści psychologicznej. Jak zwykle bywa z arcydziełami, wyprzedzała ona swą epokę (powstała w latach 1884-85), zaś poprzez poruszaną tematykę, także jak zwykle, została uznana za obrazoburczą (choć w porównaniu z książkami O. Wilda było to lekkie, ale jakie czasy, takie społeczeństwo i takież na książkę reakcje). A to wszystko dlatego, iż poruszała temat zdrady małżeńskiej, życia arystokracji oraz kleru. Niektórzy nie lubią, gdy są wytykane ich wady i przywary i to w ironiczny sposób. A gdy doda się, że wiele postaci występujących w książce (ktoś je policzył i wyszło ich ok. 150) było wzorowanych na prawdziwych osobach, to tym bardziej oburzenie „ludu” nie dziwi.
Akcja książki rozgrywa się w drugiej połowie XIX w. w Starym Grodzie (Oviedo) oraz w jego okolicach. W tym oto mieście poznajemy, nieistniejącą bez niego jak i vice versa, całą paletę charakterystycznych postaci. Głównymi osobami, wokół których toczy się oś powieści, są Anita Ozores de Quintanar, tytułowa regentka, jej mąż don Victor de Quintanar, teolog kanonik don Fermin De Pas oraz dyrektor kasyna i przywódca partii liberalnej, a także największy amant Starego Grodu, don Alvaro Mesiá.
Pierwszy tom powieści obejmuje zaledwie trzy dni oraz naszpikowany jest dużą liczbą retrospekcji. Krótko mówiąc, zaznajamiamy się z mieszkańcami Starego Grodu oraz ich przeszłością. Bardzo dokładnie poznajemy przeszłość Anity. Przeskakujemy z miejsca na miejsce – to jesteśmy w katedrze, to w kasynie, to w posiadłości jednego z arystokratów. Poznajemy miasto i zwyczaje społeczności je zamieszkującą. Przede wszystkim jesteśmy świadkami zaczątku wielkiej intrygi, a także walki o wpływy w mieście, między Kościołem (don Fermin) a partią świecką (don Alvaro).
Drugi tom to już nie trzy dni, a trzy lata. Akcję dyktują pory roku i święta kościelne, zaś sama akcja skupia się na wspomnianej już intrydze, której nieodłącznym elementem jest także wspomniana walka o wpływy. Finał jest dość mocny.
Chciałbym uniknąć streszczania książki by nie psuć zabawy potencjalnym czytelnikom (choć studentom by to nie przeszkadzało), ale chcąc poruszyć pewne tematy, parę spojlerów się jednak trafi.
Jak już wspomniałem, w mieście ma miejsce walka o wpływy. Don Alvaro Mesiá rywalizuje z kanonikiem teologiem don Ferminem o władzę nad miastem. Co ciekawe walka ta polega na poszerzanie swego stronnictwa kosztem drugiej frakcji oraz jej ośmieszaniu. Główną postacią, o którą toczy się przede wszystkim rywalizacja jest regentka, Anita Ozores. Regentka uważana jest za najbardziej cnotliwą damę w Starym Grodzie, za niedostępną i tajemniczą. W momencie rozpoczęcia się akcji książki zmienia się jej spowiednik z don Cayetano na don Fermina. W ten sposób w ręce De Pas’a wpada osoba, która jest wstanie zapewnić mu zwycięstwo w drodze do tronu biskupa. Pragnie stać się jej przewodnikiem duchowym, „zawładnąć” jej duszą. Chce uczynić z niej najgorliwszą chrześcijankę i jego wyznawczynię w całym Starym Grodzie, taką, która stanie za nim murem w każdej sytuacji. Lecz od samego początku pojawiają się problemy i plotki, gdyż ze względu na trwającą 2h spowiedź generalną Anity, zaczęto nabierać już dwuznacznych podejrzeń. Oczywiście takie wyróżnienie Fermina przez Cayetano spowodowało wściekłość archidiakona Restituto Mourelo, zwanego Gloucester – jego rywala w drodze po laury kościelne.
Po drugiej stronie barykady mamy don Alvaro, który wyznacza sobie jako cel uwiedzenie Anity i doprowadzenie tym samym do jej moralnego upadku. Wspierają go w tych działaniach doña Visitación oraz don Paco. Uwiedzenie regentki zapewniłoby mu rozgłos na salonach, a przede wszystkim pozwoliłoby na poniżenie don Fermina. Jednak Alvaro napotyka na duży opór ze strony swej ofiary.
Wraz z rozwojem akcji, dowiadujemy się o powstaniu klubu antyklerykalnego wymierzonego w don Fermina, na którego czele staje Mesiá. Co ciekawe, do klubu dołącza także Gloucester jako osoba prywatna. Inną ważną w nim postacią jest Pompeyo Guimaran, ateista. Pierwszym atakiem wymierzonym w kanonika teologa jest wykorzystanie śmierci Santos’a Barinagi. Barinaga prowadził sklep z artykułami religijnymi, lecz został wygryziony z interesu przez don Fermina i jego matkę. Plajta spowodowała, że zaczął pić i znienawidził Kościół. Santos umiera z głodu „otoczony” przez swych „przyjaciół” z klubu antyklerykalnego. Co ciekawe, perfidia tego działania była taka, iż biedny Guimaran nie zorientował się, że i on został wykorzystany. Świecki pogrzeb byłego sklepikarza stał się demonstracją środowiska antyklerykalnego, co zachwiało mocno pozycją don Fermina w mieście.
Konflikt i rywalizacja trwają dalej. Nie ma sensu jednak odkrywać wszystkich kart, tylko zajrzeć samemu do książki i przekonać się kto odniósł zwycięstwo w tym pojedynku.
Bogactwo Kościoła i jego przemożny wpływ na życie ludzi powodował bunt pewnych środowisk świeckich. Czasy, gdy Kościół rządził niepodzielnie (słynna hiszpańska inkwizycja) kończyły się. Kler bardziej starał się pomnażać swe bogactwa niż dbać o rozwój duchowy swych owieczek. Bardziej dbał o tytuły i hierarchię niż o to, by zadbać o los umierających. Ważniejsza była budowa stronnictwa i kontrola oraz wpływ na rodziny poprzez żony-dewotki, by ojcowie nie szczędzili grosza na kler. Takie działania nie podobały się kołom intelektualnym, partiom liberalnym, które starały się temu przeciwdziałać i osłabiać wpływy Kościoła. Obnażenie tego problemu, było jednym z celów Clarina podczas pisania tej powieści, zaś „pojedynek” Alvaro vs Fermin dobrze to obrazuje. Choć postać don Fermina tak została skonstruowana, że to jego postać przypadła mi do gustu i to jemu kibicowałem w tej walce. Raczej nie taki cel przyświecał Clarinowi, który był antyklerykałem.
Na koniec (ktoś to musi do końca przeczytać😛 ) o postaci, która najwięcej wygrała na tym całym przedstawieniu, w czworokącie Anita-Victor-Alvaro-Fermin. Była nią pokojówka Any, Petra. To ona jest przyczyną rozwiązania akcji. Nie lubiła Anity za jej cnotliwość oraz mistycyzm. Nie lubiła Victora, gdyż nie potrafił się za nią zabrać. Wykorzystywała Alvaro, a ten myślał, że ma ją w garści. U Fermina zaś, miała mieć załatwioną posadę pokojówki w jego domu. Dużo wiedziała. I tą wiedzę perfekcyjnie, dla siebie, wykorzystała. W momencie, gdy jej czas w domu Quintanarów się kończył, doniosła don Ferminowi o całej sytuacji i doprowadziła do poznania prawdy przez don Victora. Wniosek? Służbę trzeba sobie dokładnie dobierać i o nią dbać.
O książce można by pisać i pisać (pole do popisu jest szerokie, w internecie jest niewiele polskich opracowań tej lektury), jednak mój blog nie ma ambicji na szeroko zakrojoną analizę każdej przeczytanej przeze mnie książki. Ciekawych aspektów w „Regentce” jest wiele, analizować można przeróżne wątki, zaś, wg mnie, najważniejsze jest to, by mimo takiej obszerności dzieła dało się je dobrze i z ciekawością czytać. „Regentka” Clarina spełnia ten ostatni warunek. Zatem zapraszam do lektury!

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/06/04/leopoldo-alas-clarin-regentka-la-regenta/

(...)

„Regentka” jest zaliczana do arcydzieł literatury hiszpańskiej, jako powieść realistyczna z elementami naturalizmu oraz powieści psychologicznej. Jak zwykle bywa z arcydziełami, wyprzedzała ona swą epokę (powstała w latach 1884-85), zaś poprzez poruszaną tematykę, także jak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Hłasko nieznany Marek Hłasko, Piotr Wasilewski
Ocena 6,8
Hłasko nieznany Marek Hłasko, Piotr...

Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/05/09/hlasko-nieznany/

(...)

„Hłasko nieznany” jest to zbiór kilku wczesnych opowiadań Marka Hłaski, kilku felietonów oraz artykułów jego autorstwa, a także paru wywiadów i polemik, w tym wywiad z jego matką. Wszystko uzupełnione długim i ciekawym wstępem Piotra Wasilewskiego. Zbiór ten stanowi dobre uzupełnienie dla osób zainteresowanych lepszym poznaniem twórczości oraz życia polskiego James’a Dean’a. Choć fanom Hłaski pozycja ta (wiekowa już) jest zapewne znana.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/05/09/hlasko-nieznany/

(...)

„Hłasko nieznany” jest to zbiór kilku wczesnych opowiadań Marka Hłaski, kilku felietonów oraz artykułów jego autorstwa, a także paru wywiadów i polemik, w tym wywiad z jego matką. Wszystko uzupełnione długim i ciekawym wstępem Piotra Wasilewskiego. Zbiór ten stanowi dobre uzupełnienie dla osób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/03/14/jestem-kibolem/

(...)

„Jestem kibolem” jest książką Krzysztofa Korsaka. Jak można się domyślić, przedstawia ona życie kibicowskie we współczesnej Polsce, na przykładzie kiboli klubu Stillon Gorzów. Belfer, młody nauczyciel historii z miejscowego liceum, wyszczekany cwaniaczek, co to na wszystko ma odpowiedź, jest głównym bohaterem tej książki. Życie kibicowskie, chuligankę, poznajemy dzięki niemu. A jest co poznawać. Belfer jest wręcz wzorowym kibolem w pełni zaangażowanym w życie swego klubu. Jeździ na mecze, bierze udział w ustawkach. Broni swej braci kibolowskiej podczas dyskusji z rodziną i znajomymi, tłumaczy wartość ustawek oraz zasad kierującymi tą grupą. Wszystko pięknie, ładnie. Mamy wrażenie, że bycie kibolem to wspaniała sprawa, same superlatywy, że to męska rzecz. Z czasem jednak zaczynają się problemy z prawem, z pracą, z rodziną, ale takie już życie chuligana. Coś się zaczyna dopiero zmieniać, gdy przyjaciel Belfra, Kocur, ulega wypadkowi.
Przedstawiony obraz życia kibicowskiego wydaje mi się prymitywny, mimo wykreowania takich postaci jak Belfer, Kocur, Matka czy Kobra. Oni potrafią myśleć. Mają zasady. W opozycji do nich mamy osiemnastoletniego Obiada – tępego chłopca, który by tylko jadł. I ma się wrażenie, że to on, a nie grono wymienionych wcześniej postaci, jest typowym kibolem. Pewnie nie to było zamiarem autora, no ale cóż, mnie nie przekonał.
Przy książce można troszkę się pośmiać, parsknąć pod nosem. Jednak nie jest to żart wysublimowany. Ot, taki rodem z szarego blokowiska.
Wspomniałem o prymitywizmie. W książce jest dużo odniesień do seksu, alkoholu, narkotyków. Ma się wrażenie, że kibola, poza życiem stadionowym, biciem się, interesują jeszcze tylko te trzy, wymienione wcześniej, rzeczy (Obiada interesuje jeszcze jedzenie). Jak na książkę liczącą 300 stron, tego wszystkiego jest o wiele za dużo.
Różnego rodzaju wstawek, zapchaj-stron jest pełno – a to główny bohater musi podrapać się po jajach, bo niewygodnie mu się leży i czytamy o tym przez pół strony, a to powtarza sobie, że nie może zerkać na krzaczaste brwi dyrektora szkoły i po kilkunastu takich powtórzeniach w końcu na nie zerka. Po co to komu? Bez tego książka mogłaby być spokojnie chudsza o połowę i lepiej by się ją czytało. Celowy zamiar czy też błąd debiutanta, który chce wszystko jak najdokładniej opisać? Narracja to duży minus tej opowieści.
I w sumie tyle by wystarczyło o tej książce. Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju. Wystarczy wejść na stronę Lubimyczytac.pl. W serwisie książka jest oceniona na 7,55/10! (Ode mnie dostała 4/10.) Trochę statystyk ze strony (stan na 13.03.2016):
Ocena – Ilość ocen
10 – 180
9 – 45
8 – 82
7 – 90
6 – 59
5 – 33
4 – 17
3 – 13
2 – 2
1 – 29
Strasznie rzuca się w oczy ilość dziesiątek, jest ich aż 1/3! Możliwe, że ktoś zadbał o to, by książka wysoko się plasowała w rankingach. Wystarczy poczytać opinie o książce w serwisie, niektóre są dość tendencyjne. Mi szkoda miejsca na ich umieszczanie. I taka uwaga – to, że coś ma wysoką ocenę, nie znaczy, że jest dobre. Najlepiej to samemu zweryfikować, ale czy ktoś dysponuje taką ilością czasu by przeczytać każdą książkę?

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/03/14/jestem-kibolem/

(...)

„Jestem kibolem” jest książką Krzysztofa Korsaka. Jak można się domyślić, przedstawia ona życie kibicowskie we współczesnej Polsce, na przykładzie kiboli klubu Stillon Gorzów. Belfer, młody nauczyciel historii z miejscowego liceum, wyszczekany cwaniaczek, co to na wszystko ma odpowiedź, jest głównym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/02/15/lolita-vladimir-nabokov/

„Piętnastoletnich głupich ust
Uściski wśród brzóz mokrych”
Fiński nóż A. Bursa

Lolita

Przechlapane jest życie człowieka uzależnionego od małych, smarkatych nimfetek. Nie dość, że trwa to do końca życia (jak ogólne zainteresowanie płcią przeciwną), to jeszcze z wiekiem jest coraz trudniej sobie z tym radzić. No bo jak? 80-letni staruszek i 12-letnia dziewuszka? Takie rzeczy to tylko u Romów czy muzułmanów. Ba! dodatkowo nimfetyzm u takiej dziewczynki nie trwa wiecznie i trzeba co kilka lat szukać sobie nowych miłości. Nie mówiąc już o ciągłym trzymaniu tego w tajemnicy. Same problemy, nie? Dlatego też, chcąc pomóc kolegom amatorom nimfetek/lolitek, stworzyłem ten o to krótki poradnik jak sobie radzić z tym zboczeniem. Milej lektury!
Krótki poradnik dla 40-letnich-i-plus nimfiarzy

1. Noś się elegancko – garnitur, koszula i te sprawy. Wykształcenie też pomoże. Nie paplaj jednak za dużo po francusku (no chyba że nimfetka jest francuską to wtedy nie ma wyjścia).
2. Pracuj w jakimś wolnym zawodzie i miej kasę. Taka lolitka sporo kosztuje (lub jej matka, siostra, babcia, stryjeczna, ect.) i wymaga poświęcenia jej dużej ilości czasu. W końcu musisz pilnować by nie certoliła się z obcymi chłopakami, czy, o zgrozo!, innymi amatorami nimfetek! No i rzecz jasna musisz przekabacić ją na swą stronę.
3. Kontroluj się. Co by się nie zdradzić przed światem oraz innymi osobami. Wspomnienia możesz zapisywać w dzienniku (a potem go wydać pod zmienionym nazwiskiem).
4. Uważaj by nie paść ofiarą swojej lolitki. To że ma te 12 lat nie znaczy, że nie okręci cię wokół małego palca u nogi, a ty, jak ten ostatni pantoflarz, będziesz jej usługiwał na kolanach. Miej godność, człowieku! To ona ma klęczeć przed tobą.
5. Jeśli jakimś rządzeniem losu trafisz na super sztukę – uciekaj. Nie oglądaj się, tylko uciekaj. Bo inaczej po tobie. Wpadniesz jak śliwka w kompot i zostaniesz mordercą na dobitkę. Warto? Myślę, że nie.
6. A pro po punktu 5. istnieje wyjątek – jeśli jesteś silny facet to sobie możesz poradzić z poskromieniem złośnicy. Ale miej oczy dookoła głowy (i uszy też)!
7. Jeśli poznasz odpowiednią nimfetkę ożeń się z jej matką (jeśli to możliwe).
8. Nie myśl o zabójstwu swej żony by mieć małą tylko dla siebie. Zbrodnie doskonałe to rzadkość, nawet w książkach, już prędzej przypadek cię wyręczy, np. gdy żonka odkryje twoje zapiski (patrz punk 3.) i wpadnie chwilę później pod samochód, rozmazując zawartość swej głowy na jezdni.
9. Gdy już masz lolitkę całą dla siebie, to… jesteś w błędzie. Nie masz jej.
10. Wypad w trasę po ju-es-ej to fajny pomysł. Można zwiedzić wiele moteli czy zajazdów. Twoja nimfetka najprawdopodobniej zgubiła już swój wianek na obozie dla panienek klasy średniej, więc będzie obeznana z tajnikami miłości.
11. Nie zdziw się jak po waszym pierwszym razie powie ci, że ją zgwałciłeś. Nawet jeśli sama na ciebie siadła.
12. Dobra konspira to klucz do sukcesu. Ty jesteś jej najukochańszym tatką, ona zaś twoją słodziutką córuś. Parą kochanków jesteście tylko za zamkniętymi drzwiami. Dla ciebie, 40-latka, może być to ciężkie, ale się przyzwyczaisz. W końcu możesz pieścić swą nimfetkę. Uważaj jednak na mundurowych. Oni zawsze węszą, a i mała może się wygadać.
13. Jeśli nimfetka jest wobec ciebie niemiła, złośliwa, kapryśna, ect., to znaczy, że pewnie kogoś na boku już ma. Kupowanie jej ciuchów, wypady do kina, prezenty i pieszczoty na nic się zdadzą. Przegrałeś i to tylko kwestia czasu aż ptaszek wyfrunie (nie twój, zboczusiu, nie twój).
14. Jeśli twoja pannica planuje całą trasę waszej wycieczki, to wiedz, że coś się dzieje.
15. Gdy dojdzie do przypadku w punkcie 14., miej oczy szeroko otwarte i zaglądaj często w samochodowe lusterka. Możliwe, że jej tajemniczy gach was śledzi.
16. W ogóle w takiej sytuacji już na stówę straciłeś swą lolitkę. Przy pierwszej lepszej okazji, np. gdy trafi do szpitala z powodu choroby i ciebie choróbsko też rozłoży przy okazji, odejdzie ze swoim „stryjkiem”, a w placówce cię o tym z uśmiechem poinformują.
17. Szukanie swej najświętszej nimfetki nie ma sensu. I tak jej nie znajdziesz.
18. Poszukiwanie wytchnienia w innej kobiecie jest dobrym pomysłem. Przynajmniej nie będziesz w samotności przywoływał obrazu swej księżniczki, upijał się i nie zarośniesz jak Crusoe na swej wyspie. Obłęd nie będzie postępował za szybko.
19. Zapewne będziesz cieszył swe oczy innymi nimfetkami, ale je wszystkie i tak będziesz porównywał z tą Jedyną.
20. Gdy dostaniesz od swej nimfetki list po latach, zapewne będzie już w ciąży i będzie prosić cię o kasę.
21. Jako że zostało sporo kasy po śp. matce, więc dajesz ją swej przybranej córce. Warto też pojechać i ją znaleźć, choćby tylko dla poznania prawdy (czyli przede wszystkim – kto ci ją porwał).
22. Pamiętaj, to że poznasz prawdę nie znaczy, że musisz już czyścić swój pistolet. Nie jesteś przecież mordercą (nie?).
23. Gdy jednak postąpisz wbrew punktowi 22. i będziesz chciał zabić tego zboczeńca, nie pij. O wiele szybciej i łatwiej ci to pójdzie. Zmarnujesz mniej kul i się nie pobrudzisz.
24. Po morderstwie powinieneś uciec do Meksyku. Obaj jednak wiemy, że wylądujesz wpierdlu/psychiatryku, a ty nawet nie będziesz się przed tym bronić.
25. TEN PUNKT JEST BARDZO WAŻNY! Społeczeństwo uważa cię za zboczeńca i pedofila. Nawet jeśli mała ci się sama oddawała to i tak masz przerypane gorzej niż samotny kibic Wisły Kraków otoczony przez chłopaków z szalikami Cracovii. Dlatego też:
1. przyłącz się do Romów, u nich można się żenić z 10-11 letnimi dziewczynkami; mimo że nimfetyzm nie trwa wiecznie, to jednak wierzę, że sobie poradzisz;
2. stań się wyznawcą Allaha; oni też mogą tak jak Romowie; wizja haremu nimfetek na pewno jest kusząca; w dodatku Europa Zachodnia będzie dla ciebie rajem, szczególnie gdy się opalisz i upodobnisz do ubóstwianych przez tamtejsze rządy imigrantów;
3. w Polsce takie manewry i tak nie zadziałają, więc tu nie próbuj nawet.

26. Swoje wspomnienia (które skrzętnie zapisywałeś w dzienniku, patrz punkt 3.) wydaj. Znajdź jakieś liberalne wydawnictwo. Pozostałe będą dzieło odrzucać. A i wymuś na książkowydawcach by wspomnienia ukazały się po twojej i lolitki śmierci. Tak w razie w.

UWAGA! Powyższy poradnik jest przeznaczony TYLKO dla osób o naturze podobnej do pana Humberta Humberta oraz żyjących w pierwszej połowie XX wieku w Ameryce. Wyrafinowanym, zimnym skurwesynom życzę takiego potraktowania jak w punkcie 25.


To teraz krótko i trochę poważniej. „Lolita” Nabokova opowiada o związku 40-letniego Humberta Humberta z 12-letnią Dolores Haze, czyli tytułową Lolitą. Narratorem jest sam H. H., więc dużo miejsca jest poświęconego jego życiu wewnętrznemu. Dzięki takiemu zabiegowi możemy wejść do głowy głównego bohatera – nieszczęśliwie zakochanego w nimfetce. Poznajemy jego wariactwa, lęki, jego obsesję na punkcie małej Lo. I ta życiowa obsesja na punkcie nimfetek doprowadza go do ostatecznego upadku. Życie w tajemnicach, kłamstwach, w lęku o swą Lolitę, mocno odbija się na jego psychice. Książka jest więc studium psychologicznym inteligenta-poety-pedofila. Jestem jednak świadom, że o tej książce napisano już tysiące rozpraw, więc nie ma sensu produkować kolejnej o H. H. i jego Lolicie. Gdybym chociaż coś nowego, odkrywczego mógł o tej książce napisać….

Nie pozostaje nic innego jak tylko samemu sięgnąć po tą książkę, która nieprzypadkowo trafiła do klasyki literatury światowej.

PS. Niektórych może zdziwić/zasmucić fakt, że większość miejsca przeznaczyłem H.H., nie zaś słodkiej, wulgarnej i perfidnej Dolores (w końcu jestem facetem, więc to winno być naturalne, że będę rozwodził się nad nimfetkami, nimfetyzmem i rozwiązłością seksualną ówczesnej Ameryki, ha! I tu was mam ;p). Nie ma co odkrywać wszystkich kart, a tym samym odbierać całej przyjemności z czytania.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/02/15/lolita-vladimir-nabokov/

„Piętnastoletnich głupich ust
Uściski wśród brzóz mokrych”
Fiński nóż A. Bursa

Lolita

Przechlapane jest życie człowieka uzależnionego od małych, smarkatych nimfetek. Nie dość, że trwa to do końca życia (jak ogólne zainteresowanie płcią przeciwną), to jeszcze z wiekiem jest coraz trudniej sobie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/01/15/dziedzictwo-ognia/

Mnogość nieprzeczytanych i posiadanych książek powoduje pewien problem – niewiadomo za jaką książkę się zabrać. Ostatnio ten problem został u mnie w prosty sposób rozwiązany – Nymphlous mi ją „wybrała”. Raz, że bardzo lubi tę serię i kolejną część musiałem jak najszybciej przeczytać, dwa, po przeczytaniu miałbym się stać bardziej romantyczny. Książka była świetna (póki co nie zawiodłem się na żadnej z książek z tej serii), ale bardziej romantyczny się nie stałem, ba!, nawet nie wiem co w tym utworze miałoby mnie „uromantycznić”. Ale o jakiej książce mowa? Jak sam tytuł wpisu wskazuje, jest to Dziedzictwo ognia Sarah J. Maas, trzecia część z cyklu Szklanego Tronu.

(...)

Narracja Dziedzictwa ognia podzielona jest na trzy, przeplatające się części. I jest to novum w tej serii. W pierwszej mamy Celaenę Sardothien i jej wzmagania w Wedlyn, gdzie została wysłana pośrednio przez Chaola, kapitana gwardii królewskiej, by wykonać rozkaz króla. W drugiej, akcja toczy się w Rifthold – dowiadujemy się co dzieje się u Doriana oraz Chaola, a także spotykamy nowe postaci, których wpływ na następujące zdarzenie będzie istotny. Ostatnia, trzecia część dotyczy wiedźm z Zachodnich Pustkowi, wśród których poznajemy Manon Czarnodziobą i jej sabat Trzynastkę. Z początku takie skakanie z miejsca na miejsce denerwowało mnie. Bo wciągam się w działania Celaeny, a tu przenosimy się o tysiące kilometrów dalej, w góry, by poobserwować sobie wiedźmy i ich trening z wiwernami. Zresztą, kogo by to nie denerwowało, zważywszy na to, że rozdziały są dość krótkie i nie zatytułowane, więc niewiadomo, na pierwszy rzut oka, o kim w nich będzie? A autorka potrafi pisać tak by wciągnąć w świat Erilei. Szczególnie gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego. A że główne postaci są „trzy” to i tyle mamy punktów kulminacyjnych. Aż żal bierze, że jeszcze nie ma wydanej po polsku czwartej części, bo nie chce się przerywać czytania.

A akcja nabiera mroczności, o czym można było się już przekonać w Koronie w mroku. Na szczęście jest w tym wszystkim światło, ogień Celaeny Sardothien, która wreszcie z tchórza przeistacza się w prawdziwą królową gotową walczyć o swój lud i z królem Adarlanu. Droga do tego nie była prosta i lekka, lecz usłana wielką ilością cierpienia. Co przeżyła Zabójczyni wśród istot Fae, jakie niebezpieczeństwa na nią czyhały, jakie monstra tworzy król Adarlanu by podbić cały świat? Tego się dowiecie tylko czytając tę książkę, którą bardzo polecam.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/01/15/dziedzictwo-ognia/

Mnogość nieprzeczytanych i posiadanych książek powoduje pewien problem – niewiadomo za jaką książkę się zabrać. Ostatnio ten problem został u mnie w prosty sposób rozwiązany – Nymphlous mi ją „wybrała”. Raz, że bardzo lubi tę serię i kolejną część musiałem jak najszybciej przeczytać, dwa, po przeczytaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/01/12/piesn-o-cydzie-cantar-de-mio-cid/

(...)

Ciężko też powiedzieć, że ta notka jest recenzją Pieśni o Cydzie. Bo jakże tu recenzować utwór, który „wyszedł” prawie 10 wieków temu? Co nieco można jednak o nim napisać.

Cantar de mio Cid zostało napisane lub spisane w XII w. przez Piotra Opata. W Hiszpanii wtedy na dobre szalała rekonkwista i był potrzebny utwór swego rodzaju „propagandowy”. Dlaczego? Po to by wzmocnić wysiłki chrześcijan w podbijaniu ziem opanowanych przez Arabów. W końcu nic tak nie poprawia statystyk wojennych jak wydanie dzieła, które byłoby śpiewane przez tysiące bardów w celach podniesienia morale żołnierzy (pokazał Cid jak zwyciężać mamy!) oraz wśród ludności cywilnej. Oczywiście nie obeszło się bez idealizacji religii watykańskiej oraz ukazania wzorca rycerza. Krótko mówiąc, powszechne zjawisko w ówczesnych utworach.

Epos składa się z trzech pieśni: Cantar del destirreo (pieśń o wygnaniu), Cantar de lad bodas (pieśń o weselu córek bohatera) oraz Cantar de la afrenta de Corpes (pieśń o zniewadze w Corpes). Bohaterem eposu jest wspomniany w tytule Cyd, czyli don Rodrigo Diaz de Vivar. Była to postać historyczna, choć część naukowców to kwestionuje (tacy najczęściej się pojawiają, gdy jakieś zjawisko zdobywa zbyt dużą popularność i może zaburzyć wcześniejszą naukę, a tym samym dochody jajogłowych, zresztą, oni najczęściej bardziej się boją o swe dochody niż o prawdę – warto to zapamiętać). Akcja zaś ma miejsce w XI wiecznej Hiszpanii, podczas rządów króla Alfonsa VI.

Jak zostało wspomniane, utwór dzieli się na trzy części. W pierwszej jest mowa o wygnaniu Cyda z królestwa Kastylii oraz jego podbojach na ziemiach Maurów. Wtedy poznajemy bohatera jako wzorzec wojownika – nieugiętego, odważnego i… szczęśliwego gdy może rozbić przynajmniej kilka setek wojsk pogańskich czy oblec miasto. Te uczucia nie są też obce jego wiernej drużynie, bo nic tak nie cieszy jak wizja zarobienia grubej kasy w przeciągu kilka chwil (łupy, łupy i jeszcze raz łupy wojenne). A dobra materialne są tak ważne, że nawet króla „przekonają” by Cyd mógł wrócić do łask. Oczywiście też, don Rodrigo, żadnej bitwy nie przegrywa (krzyż górą, a półksiężyc dołem!).

W drugiej pieśni jesteśmy świadkami wydania córek rycerza za mąż. Dowiadujemy się trochę o zwyczajach z tym związanych, o przebiegu swatów. Poznajemy wtedy też czarne charaktery chrześcijańskie. W ostatniej pieśni zaś mają miejsce wypadki, które nie przystoją prawdziwym wyznawcom Chrystusa – mamy tu krytykę zachowania wyższych warstw szlachty, która uważała, że honor i chwała zależą od płynącej w nich krwi, a nie zaś od czynów (na co przykładem jest Cyd). Oczywiście, przestępstwo wychodzi na jaw i dochodzi do rozprawy sądowej oraz sądu bożego, w którym zbrodniarze zostają oczywiście ukarani „rękami” Boga. Mamy więc porcję kolejnych zwyczajów i praw średniowiecznej Hiszpanii.

Epos, poza przedstawieniem wzorca chrześcijańskiego rycerza, ma także dużą wartość historyczną. Wszystko za sprawą opisanych w nim zwyczajów oraz praw, a także mnogości nazw geograficznych. Można się wręcz pokusić o czytanie Pieśni… z mapą w ręku.

Jeśli zaś chodzi o technikalia – dzieło czytałem w przekładzie Anny Ludwiki Czerny, z posłowiem Zygmunta Czernego (warto przeczytać). Praktycznie cały utwór jest pisany wierszem z podziałem na strofy o nieregularnej długości, przeważnie na tym samym rymie. Język jest prosty, konkretny. Nie występują fantastyczne czy też długie opisy wydarzeń, przyrody, postaci. Kunszt autora objawił się w tym, że za pomocą krótkich rysów charakterologicznych stworzył wyraziste postaci. Ta optymalizacja utworu pozwoliła na stworzenie realistycznego (w przeciwieństwie do Pieśni o Rolandzie) i wyrazistego dzieła (jak na ówczesne standardy).

Korci mnie by nazwać Pieśń o Cydzie utworem tendencyjnym, napisanym w konkretnym celu, w konkretny sposób (w warstwie fabularnej i charakterologicznej postaci). Jaka by jednak ona nie była, ten epos rycerski wszedł do klasyki literatury hiszpańskiej i obok Don Kichota oraz Don Juana, stał się jednym z symboli Hiszpanii.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/01/12/piesn-o-cydzie-cantar-de-mio-cid/

(...)

Ciężko też powiedzieć, że ta notka jest recenzją Pieśni o Cydzie. Bo jakże tu recenzować utwór, który „wyszedł” prawie 10 wieków temu? Co nieco można jednak o nim napisać.

Cantar de mio Cid zostało napisane lub spisane w XII w. przez Piotra Opata. W Hiszpanii wtedy na dobre szalała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2015/12/21/herkules-z-mojej-zalogi/

(...)
Na pierwszy ogień idzie książka Roberta Graves’a „Herkules z mojej załogi”, którą, nie ukrywam, czytałem aż 3 miesiące. Więc strasznie długo, mimo że książka liczy trochę ponad 600 stron wraz z posłowiem. Jest to powieść historyczna, opisująca wyprawę Argonautów po Złote Runo.

Na odwrocie książki możemy przeczytać zachętę/opinię Tadeusza Górnego:

„(…) w pasjonujący sposób opisana historia wyprawy Argonautów po Złote Runo. Herkules, Jazon, Atalanta i inni mitologiczni bohaterowie ożywają na kartach dzieła mistrza gatunku powieści historycznej Roberta Graves’a (…). Książka ta, przez wielu uznawana za najlepszą w dorobku autora, ukazuje świat mityczny jako możliwą, a przy tym niezmiernie interesującą wersję historii prawdziwej i choć adresowana jest do dojrzałych czytelników znajduje również uznanie młodzieży.”

Tyle Górny. Gdybym chwycił za tę książkę w księgarni czy też w bibliotece, to najprawdopodobniej bym jej do domu nie zabrał. Ot, zero zaciekawienia tematem jak i samym autorem. Dodatkowo, gdybym otworzył książkę w losowym miejscu i sobie przeczytał jedną stronę lub akapit (mój sposób na znalezienie dobrej książki) to z miejsca bym ją odłożył. W każdym razie książkę dostałem i zdecydowałem się ją przeczytać.

Pierwsze co się rzuca w oczy to język. Jest dość ciężki i jeśli miałbym go określić kolorem to jest to biel wchodząca w szarość, taki niby patos. Dodatkowo mnogość nazw starożytnych, greckich sprawia, że ciężko się połapać na początku kto jest kim czy też czyje jest dane miasto, kraina. Jest to jedna z przyczyn wolnego czytania tej książki. Do języka trzeba się przyzwyczaić oraz go opanować, potem czytanie jest już dużo łatwiejsze.

Jako że jest to powieść historyczna opisująca wyprawę, to i mnogość postaci pojawiających się w dziele jest ogromna. Samych Argonautów było ponad 30. Połapanie się w genealogii jest ciężkie, mimo że w książce znajduje się nawet jedno drzewo genealogiczne (które swoją drogą tak zostało zamieszczone, że nie można wszystkiego odczytać). O władztwach już nie wspominając. Jednak pokazuje to jak ten mały skrawek świata starożytnego był skomplikowany, jak wiele powiązań istniało między poszczególnymi postaciami – czy to poprzez więzy krwi, czy też problemy natury politycznej/religijnej.

Na szczęście książka nie jest o politycznych zawiłościach Hellady około roku 1250 p.n.e. Wyprawa Argonautów po Złote Runo stanowi główną kanwę powieści. Wpierw jednak dowiadujemy się trochę na temat tła historycznego. W starożytnej Grecji religia miała duży wpływ na życie ludzkie i często je determinowała. Dlatego też autor swą opowieść rozpoczyna od przybliżenia konfliktu między Boginią Matką, Trójboginią noszącą wiele imion, a bogami olimpijskimi z Dzeusem na czele. Konflikt ten, o prym i boską władzę w świecie ludzi, jest przyczyną, dla której w ogóle dochodzi do wyprawy po Złote Runo. Otóż Trójbogini, rękoma Fryksosa, wykrada z groty lemnijskiej Złote Runo tryka Dzeusa i wywozi je do Kolchidy. Po latach, z Jolkos, na skutek intrygi Peliasa, wyrusza wyprawa Jazona w celu wykradnięcia Runa. Argonauci otrzymują wstawiennictwo 5 głównych bogów olimpijskich oraz samej Bogini Matki (która zleciła herosom wypełnienie jeszcze jednej misji).

Sama podróż obfituje w szereg przygód – bez mitycznych stworzeń, za to z dużą ilością walk, intryg, biesiad, igrzysk, składania ofiar z setek zwierząt czy też uciech cielesnych z płcią przeciwną (np. postój na Lemnos). Poznajemy szereg plemion, ludów zamieszkujących wybrzeże Morza Czarnego, Śródziemnomorskiego, ich zwyczaje, wierzenia. Poznajemy samych Argonautów. Praktycznie każdy cechował się czymś co go wyróżniało – jakąś umiejętnością czy też sposobem bycia. Są między nimi, oprócz Jazona, Argos, który zbudował statek; Herkules z Tyryntu, człowiek obdarzony ogromną siłą oraz gwałtownością, przez co nie jedna osoba przypadkiem ginie z jego ręki; dziewica Artemidy Atalanta, która jest świetną łowczynią; Echion, syn boga Hermesa, herold Argonautów; Orfeusz śpiewak/poeta; i wielu innych znanych bohaterów, których wymienienie i opisanie zajęłoby przynajmniej jedną stronę A4. Jesteśmy świadkami ich działań oraz śmierci niektórych z nich – czy to podczas walki, czy też na skutek niedopełnienia rytuałów, obrazy bogów czy też spełniającej się przepowiedni. W każdym razie, akcja, w mojej ocenie, jest dość statyczna.

Reasumując, książka przez pierwsze kilka rozdziałów nie jest łatwa. Wymaga wysiłku, nauczenia się realiów, bohaterów. Jednak po przebrnięciu przez początek, książkę przyjemnie się czyta. Jest ona dość spokojna, statyczna, z dość dużą ilością opisów zwyczajów religijnych starożytnych Greków oraz ludów zamieszkujących basen morza Śródziemnego oraz Czarnego. Posiada więc duże walory edukacyjne. Pokazuje też jak duży wpływ na życie ówczesnych ludzi miała wiara w bogów. Jak dużo rytuałów, ofiar było składanych na ich przebłaganie, a niedopełnienie ich niosło ze sobą duże konsekwencje. Poznajemy także mentalność ludzką z tego okresu. Pewne rzeczy mogą zadziwić co wrażliwszego czy też „klasycznego” czytelnika, który wychował się na ułagodzonych i pozbawionych krwi oraz seksu mitach greckich.

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2015/12/21/herkules-z-mojej-zalogi/

(...)
Na pierwszy ogień idzie książka Roberta Graves’a „Herkules z mojej załogi”, którą, nie ukrywam, czytałem aż 3 miesiące. Więc strasznie długo, mimo że książka liczy trochę ponad 600 stron wraz z posłowiem. Jest to powieść historyczna, opisująca wyprawę Argonautów po Złote Runo.

Na odwrocie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Już po raz czwarty wstąpiłem i zatonąłem w mrocznym świecie Erilei, w którym to zanikła magia, zaś mroczne moce z innego świata rosły w siłę i powiększały swe armie. Jednak na kontynencie pojawił się promyk światła, promyk nadziei – Celaena Sardothien, czyli Aelin Ashryver Galathynius, dziedziczka ognia, następczyni tronu Terrasenu, powraca do Adarlanu by rozproszyć mroki Valgów i odzyskać swe dziedzictwo.


W czwartej części Szklanego Tronu dzieje się dużo. 840 stron, w których nie ma miejsca na nudę. Akcja za akcją, kolejne jej zwroty, a chwilami miejsce na odpoczynek, lizanie ran, na życie wewnętrzne/miłosne bohaterów (bo i tu trochę się dzieje). Trup się ścieli gęsto. Posoka spływa z kart książki jak deszczówka po rynnie. Intryga za intrygą. Ot, codzienność zabójczyni i jej wojowniczego dworu. Momentami aż dziw bierze, że tak młoda osóbka (Aelin ma 19 lat) potrafiła wszystko tak zgrabnie obmyślić i przewidzieć. Nie raz zostajemy pozytywnie zaskoczeni.

Zbyt wielu nowych postaci autorka nie wprowadziła. W przeciwieństwie do „Dziedzictwa Ognia”, gdzie akcja podzielona została na trzy główne wątki. W „Królowej Cieni” mamy zaś tylko dwa – walkę Aelin z cieniami i mrokiem Szklanego Tronu oraz służbę Manon Czarnodziobej dla króla Adarlanu (a może bardziej lorda Peringtona?) i jej stopniową przemianę. Oba główne wątki są ciekawe i pochłaniające. W obu główną rolę odgrywają dwie, silne kobiety – tak samo zabójcze, jak i piękne (w końcu się ze sobą spotkają). Wracają też „stare” znajome z poprzednich części – Kaltain i Lysandra, oraz pojawiają się dwie nowe panny – Nesryn Faliq, kapitan straży miejskiej oraz Elide Lochan, kaleka dziewczyna o ciekawej mieszance krwi. Kobieca rewia dwoma słowami. Jednak nie ma sensu zdradzać zbyt wielu szczegółów odnośnie tych pań, bo i po co? Książki są do czytania, nie do przeczytania krótkiej notki, kupienia oraz postawienia na półce żeby szarzały od kurzu.

Na koniec wspomnę jeszcze tylko o zakończeniu. W poprzedniej części autorka delikatnie sugerowała, że Manon nie będzie wiernym narzędziem mrocznego władcy oraz swej babki, że się im przeciwstawi. Tak też się dzieje, choć dwulicowa gra, którą rozpoczęła, może przysporzyć jej wiele trudności. W przypadku zakończenia wątku Aelin zaskoczyło mnie jego tempo. Śmierć głównego złego nie okazała się końcem wojny. To był dopiero jej początek. Prawdziwe Zło czai się w górach Morath i kto wie czy groźny przeciwnik zza morza, z Doranelle, nie opowie się po ciemnej stronie mocy i połączy siły z Valgami w celu obalenia nowej królowej Terrasenu. Ale tego dowiemy się zapewne w kolejnej części. To czekamy.;)

PS: Podczas akcji ratowania Aediona ma miejsce konfrontacja Aelin z siedzącym w Dorianie demonem. Zabójczyni rysuje stopą na ziemi znak, który unieruchamia demona, gdy ten weń wchodzi. To nie był bezimienny znak Wyrda. To nawet nie był znak Wyrda. To był wiedźmiński znak Yrden.;)

https://znajnizszejwiezy.wordpress.com/2016/07/13/sarah-j-maas-krolowa-cieni-szklany-tron/#more-1426

Już po raz czwarty wstąpiłem i zatonąłem w mrocznym świecie Erilei, w którym to zanikła magia, zaś mroczne moce z innego świata rosły w siłę i powiększały swe armie. Jednak na kontynencie pojawił się promyk światła, promyk nadziei – Celaena Sardothien, czyli Aelin Ashryver Galathynius, dziedziczka ognia, następczyni tronu Terrasenu, powraca do Adarlanu by rozproszyć mroki...

więcej Pokaż mimo to