-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać370
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
To nie są wspomnienia w stylu "Z kim piłem i z kim tańczyłem". To intelektualna autobiografia jednego z ciekawszych umysłów w historii. Mises opowiada nam tylko i wyłącznie o swojej pracy zawodowej i działalności naukowej. W opisie tejże drugiej zanurza się w ciekawych rozważaniach metodologicznych. Wspomnienia jednak sięgają tylko 1940 roku, bo wtedy były pisane. A warto dodać, że pisane były z perspektywy błędnego rycerza wolności, pogrążonego w smutku przez barbarzyństwo w Europie, którego nie był w stanie odeprzeć (ale dzielnie opóźniał jego marsz w Austrii!) i przez które musiał opuścić najpierw ojczyznę, a potem Szwajcarię. Gdy trafił do USA nawet nie znał języka.
To nie są wspomnienia w stylu "Z kim piłem i z kim tańczyłem". To intelektualna autobiografia jednego z ciekawszych umysłów w historii. Mises opowiada nam tylko i wyłącznie o swojej pracy zawodowej i działalności naukowej. W opisie tejże drugiej zanurza się w ciekawych rozważaniach metodologicznych. Wspomnienia jednak sięgają tylko 1940 roku, bo wtedy były pisane. A warto...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-04
Uważny czytelnik odnajdzie tu wiele inspirujących fragmentów. Szczerze polecam.
Uważny czytelnik odnajdzie tu wiele inspirujących fragmentów. Szczerze polecam.
Pokaż mimo to
Książka legenda. Poruszająca, przerażająca, oburzająca i imponująca. Wspaniałe zaoranie głupich wyobrażeń zachodniego lewactwa na temat komunizmu. Wstrzymaj się z jakimiś negatywnymi skojarzeniami z jąkającym się panem z muszką – słowo zaoranie pasuje tutaj idealnie, ponieważ ogrom przedstawionego materiału oraz subtelny komentarz do niego nie pozostawiają miejsca na złudzenia. Komunizm był najstraszniejszą rzeczą w historii ludzkości, gorszą nawet od narodowego socjalizmu, o ile w ogóle można tworzyć takie porównania. Mnie wydaje się, że raczej można, skoro nawet narodowy socjalizm nie zmuszał do bania się większości obywateli i ludzi, których wysłał na front, a którzy trafili do obozów jenieckich, nie traktował potem potencjalnych zdrajców. Wyobraźcie sobie ten poziom zepsucia: bestia groźna nie tylko dla odrębnych i niewinnych, ale też dla samej siebie: dla swoich kłów, dla swoich pazurów, dla swoich kończyn. Zdolna ranić samą siebie, byleby zwiększyć stan rozkładu świata. No i to wielu Rosjan miało swoje siły w armii niemieckiej, bo tak nienawidzili ZSRS. Niemcy jacyś pojedynczy w partii byli owszem, ale nie wstępowali masowo do Armii Czerwonej.
Archipelag Gułag cenię przede wszystkim za uzdrowienie mojej skrajnie pesymistycznej wizji człowieka, która ukształtowała mi się po lekturze „Innego świata". Gustaw Herling-Grudziński opisywał ludzi, którzy nawet w fatalnych warunkach obozowych starali się być ofiarni i pomagać innym. Po wielu miesiącach każdy z miłosiernych samarytan uczył się w końcu zwierzęcego egoizmu i nawet nie dało się myśleć o tym źle, bo nasuwał się taki obraz odklejenia osoby od jej ciała, czy też jej wycofania się w głąb siebie, że czymś naturalnym wydawało się, że te ludzkie cienie włączały biologicznego autopilota i robili wszystko by przetrwać. Ojciec Kolbe, który jakoś długo nie siedział w obozie koncentracyjnym, wydawał się fałszywym bohaterem. Posiedziałby jeszcze parę miesięcy albo lepiej: lat, np. z dychę, to odechciałoby mu się świętości.
Otóż Herling-Grudziński mnie oszukał. Sołżenicyn wspomniał o wielu (wiadomo, w morzu zwykłych ludzi byli to nieliczni, ale jednak), którzy nie stracili swojego człowieczeństwa nawet po wielu latach życia obozowego. To taki najjaśniejszy punkt tej książki.
Oprócz tego to tym, co wywarło jakiś większy wpływ na mój umysł i zażądało miejsca do zadomowienia się, były już rzeczy raczej przykre, choć czasem zabawne. Lubicie czarny humor? Książka serwuje go nam na wejściu, w postaci opisu więźniów kopiących w lodzie w jakiejś zimnej części Rosji, którzy znaleźli świetnie zachowane prehistoryczne okazy ryb. W każdym normalnym kraju zajęliby się tym naukowcy i byłby to dla nauki nie lada skarb. Rosjanie oczywiście te ryby po prostu zjedli. I to też nie tak, że mieli czas na namysł podczas ich oprawiania, przyrządzania etc. Zjedli je surowe i na wpół jeszcze zamrożone. Nie, nie z głupoty. Z głodu. Z przeraźliwego głodu.
Komiczna jeszcze jest sytuacja kojarząca się z typowymi owocami interwencjonizmu państwowego. Urzędnik coś w swojej pysze zaplanuje, wymusi to na innych i osiągnie efekt przeciwny do oczekiwanego. W którymś momencie istnienia Archipelagu wymyślono, że zrobi się osobny obóz dla kobiet i osobny dla mężczyzn, bo ciąże uniemożliwiały kobietom pracę i jeszcze trzeba było je karmić. Poskutkowało to tym, że kobiety spragnione dzieci oddawały się pierwszemu napotkanemu mężczyźnie przy pierwszej lepszej okazji i liczba ciąż... wzrosła.
Dalej już śmiechu przez łzy nie będzie. W I tomie dużo jest o śledztwach; w większości przypadków zamykano oczywiście za nic i na podstawie zmyślonych oskarżeń, czy to przez samą Czekę/NKWD, czy ich ofiary, które wypisywały ciągi nazwisk, by ratować swoją skórę. To wydaje się raczej znanym faktem i aż tak bardzo nie dziwi, choć momentami człowiek się zastanawiał jakim cudem ktokolwiek został na wolności, skoro panowały takie kryteria aresztowań. Bardziej barwnym aspektem śledztw jest ten po stronie Czeki/NKWD. Otóż jego trepy wykazywały się niebywałą oryginalnością w ich prowadzeniu oraz w aresztowaniach. Wymyślali takie fortele, prowokacje i pułapki, by kogoś aresztować, czy zmusić do podpisania wyroku na siebie, że tym większy dysonans dopada czytelnika, gdy czyta też o aresztowaniach na zasadzie „podchodzą do ciebie na ulicy w biały dzień i każą ci wejść do samochodu". To był jakiś przeraźliwy festiwal absurdu. I jak to na festiwalu: „atrakcji" było więcej. Czekiści i enkawudziści wykazywali się niebywałym okrucieństwem i chęcią zgnębienia człowieka. Czasem nie zadowalało ich to, że ktoś już był skłonny podpisać wszystko, co mu się podsunęło. Męczyli ofiarę dalej. Sołżenicyn kpi z czarnej legendy inkwizycji, podczas gdy w Rosji praktykowany tortury i pseudo sądy na potęgę.
Swoją drogą z tym podpisywaniem to dość śmieszne, że w państwie absolutnego bezprawia przywiązywano tak wielką uwagę do tych papierków, skoro i tak wszyscy wiedzieli, że są fałszywe. Zabezpieczenie sumienia czekisty? A może jakiś atawizm czy też relikt po dawnym cywilizowanym systemie prawnym? Jakby nie mogli po prostu posyłać tych ludzi prosto na roboty.
Według Sołżenicyna do Czeki i NKWD pchały wygoda i pycha oraz naturalna selekcja. Ludzie przyzwoici sami wykruszali się, gdy skierowano ich do pracy w organach. Opowiedział też jak sam tuż po aresztowaniu, gdy jeszcze miał mentalność obleśnego, radzieckiego oficera, kazał nieść niemieckiemu współwięźniowi swoją walizkę. Oczywiście bardzo się potem tego wstydził, ale nie wyklucza, że w innych okolicznościach to on mógł być członkiem tego samego rdzenia machiny zła: „Linia podziału między dobrem a złem przecina serce każdego człowieka. A kto gotów jest odciąć sobie kawałek serca?".
Przygnębiającą jest historia tego, jak ZSRS domagało się odesłania do kraju wszystkich rosyjskich jeńców i uchodźców, zwłaszcza żołnierzy. Alianci podpisali umowy w tej sprawie bez mrugnięcia okiem i wydali dziesiątki tysięcy osób na pewną śmierć. Anglicy nawet rozbroili podstępem jakiś legion tatarski, tucząc go wcześniej porządnymi racjami żywnościowymi i wydając mu najlepszy sprzęt, by potem zaprosić oficerów tego legionu na jakąś uroczystość, gdzie zostali spałowani i przekazani sowietom.
Emigrantów i uchodźców w Szanghaju nie mogli dosięgnąć swoimi mackami, więc ogłosili, że będzie amnestia dla każdego, kto wróci. Ludzie więc masowo wsiadali na parostatki do „domu", a tam już w trakcie podróży zaczynano ich głodzić. Celem podróży okazywał się oczywiście Gułag. Nielicznych zostawiano w spokoju, ale tylko na parę lat – prędzej czy później trafiali do obozu.
Skoro o obozach mowa, to ich administracja rekrutowana była spośród byłych więźniów, którzy chętnie zajmowali te posady, a pasowali na nie idealnie – byli już odczłowieczeni i przynajmniej było pewne, że wiedza o tym, co dokładnie dzieje się w obozach, nie rozprzestrzeni się.
Więźniowie kryminalni byli traktowani jak proletariusze, których trzeba po prostu resocjalizować, a polityczni jako zło wcielone, którym należy pomiatać. To pozwalało na uczynienie patologicznym nie tylko systemu prawnego, ale i samego odbywania kary. Obozy dla prawdziwych przestępców były szkołami złodziejstwa, łajdactwa, rozboju i gwałtu. Mogli się w nich bezkarnie dalej deprawować, kosztem politycznych, którzy byli terroryzowani zarówno przez te zwierzęta, jak i przez strażników.
Deprawowały się też w najlepsze prostytutki. Raz nawet wpadnięto na taki pomysł, by w ramach walki z nierządem wyłapać prostytutki w Rosji i wsadzić je do obozów. To oczywiście tylko poprawiło ich byt i pozwoliło na względny dobrobyt materialny.
Zło obozów pracy jest oczywiste, ale podróże wcale nie bywały lepsze, zwłaszcza pociągami. Po drodze strażnicy wywłaszczali więźniów, każąc im np. wykupować przysługujące im racje żywnościowe za ubrania. Żywność rozdawano na określony czas i jak było jakieś dłuższe opóźnienie, to nie uzupełniano wcale zapasów. No i mogło się okazać, że nie wysiadłeś na swojej stacji i że wysiądziesz, gdy pociąg będzie zawracał. Za parę dni.
Nie sposób jeszcze nie wspomnieć o ekonomicznym absurdzie gułagu i tego, że w skali państwowej przynosił tylko straty. Natychmiast przypomina się Hitler, który mimo przegrywania wojny, marnował środki na gazowanie Żydów. Na archipelagu bogacili się tylko jego zarządcy, dla których stanowiły one prywatne folwarki (choć folwark to może nieadekwatne słowo, skoro każdy z więźniów z rozkoszą zamieniłby swój los na los chłopa pańszczyźnianego). W sprawie marnotrawstwa kapitału ludzkiego przez państwo warto jeszcze dodać, że kanał białomorski wykopano nie z powodu jakiejś realnej potrzeby, a dlatego, że Stalin potrzebował wielkiej budowy w celach propagandowych oraz dla samej idei wyniszczenia więźniów. Rozkazano zbudować go w 20 miesięcy i nie dano w tym celu betonu, a tylko tysiące ludzkich istnień, mających spalić się w morderczych warunkach pracy i głodu.
Anegdoty i wstrząsające obrazy można mnożyć w nieskończoność, więc w którymś momencie należy przerwać i sądzę, że to właśnie ten moment. Jakiekolwiek podsumowanie będzie banalne, więc po prostu, jeśli starczy wam odwagi, to przeczytajcie tę książkę.
9/10
Książka legenda. Poruszająca, przerażająca, oburzająca i imponująca. Wspaniałe zaoranie głupich wyobrażeń zachodniego lewactwa na temat komunizmu. Wstrzymaj się z jakimiś negatywnymi skojarzeniami z jąkającym się panem z muszką – słowo zaoranie pasuje tutaj idealnie, ponieważ ogrom przedstawionego materiału oraz subtelny komentarz do niego nie pozostawiają miejsca na...
więcej mniej Pokaż mimo toNiezwykle ciekawa i zarazem przerażająca książka. Pełna barwnych scen, dostarczających informacji nie tylko na tematy czysto polityczne. Oprócz opisów przesłuchań, procesów, tortur etc. i "oświetlenia" łagrów przez pryzmat socjalistycznej gospodarki oraz państwowości, zawiera również przedstawienie wielu zawiłych psychologicznych procesów. Patrzeć jak ludzie tracą swoje człowieczeństwo i stają się nieufni, zlęknieni, złośliwi czy bezlitośni, jest naprawdę głęboko poruszające i sprawia, że tym głębiej docenia się codzienną ludzką solidarność, dobroć, miłosierdzie. Najciekawsze jest to, że warunki w łagrach, a także duża pomysłowość ich pracowników, rekrutujących z chyba najbardziej obrzydliwych, okrutnych i zdemoralizowanych kreatur, jakie chodziły po ziemi (notabene zatrudniano w nich często dla dyskrecji byłych więźniów), łamały z czasem nawet tych ludzi, którzy ryzykowali głodem, czy karami, by pomagać innym. Jakby w człowieku była jakaś granica, jakaś otchłań, w którą wepchnąć można każdego, nieważne jak dobrego bohatera. Św. Maksymilian Kolbe spędził w obozie koncentracyjnym raptem dwa miesiące. Nie chcę umniejszać jego poświęceniu wartościom, które wyznawał, ale obawiam się, że nawet on by zobojętniał po dłuższym pobycie w gułagu.
Niezwykle ciekawa i zarazem przerażająca książka. Pełna barwnych scen, dostarczających informacji nie tylko na tematy czysto polityczne. Oprócz opisów przesłuchań, procesów, tortur etc. i "oświetlenia" łagrów przez pryzmat socjalistycznej gospodarki oraz państwowości, zawiera również przedstawienie wielu zawiłych psychologicznych procesów. Patrzeć jak ludzie tracą swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo lekka, krótka i przyjemna książka, w której są przytoczone plany dnia znanych artystów, filozofów i naukowców. Bogato uźródłowiona, więc niespotykanie, jak dla takich książek, wiarygodna. Ktoś zarzucił autorowi, że nie wyciągnął żadnych wniosków z przytaczanych informacji. Nie było jego zamiarem, więc zarzut raczej chybiony. Za to ktoś przytomnie zauważył w komentarzach na LC, że można chociaż było lepiej uporządkować materiał, dzieląc np. na ludzi pracujących w nocy i pracujących w dzień.
Mniejsza z tym. Jakie są moje wnioski z lektury?
-Istnieją ludzie z zegarem biologicznym dobrze funkcjonującym w nocy, ale to zdecydowana mniejszość. Większość ludzi odnoszących jakieś większe sukcesy wstaje rano, pracuje regularnie i raczej podchodzi do swojej działalności jak rzemieślnik, nawet jak to działalność twórcza.
-Autor wymienił bodajże 160 postaci, a na palcach jednej ręki można policzyć artystów-półbogów pracujących pod natchnieniem, którym "coś skapnęło z wyższego świata", a jak już tacy się zdarzają, to są muzykami.
-Zwyczajna praca etatowa nie przeszkadza w pracy twórczej po godzinach. Dla niektórych nawet jest "warunkiem wewnętrznym" tworzenia (bo, że jest "warunkiem zewnętrznym" tj. zapewnia pieniądze na życie to swoją drogą), co potwierdza współczesna psychologia. Rutyna działa na bardzo kreatywne osoby jak woda na spragnione rośliny i pozwala lepiej ukierunkować tę ich kreatywność.
Może było coś jeszcze, ale nie pamiętam. W każdym razie dobrze się bawiłem i poczułem się bardzo zmotywowany do pracy, chyba bardziej niż kiedykolwiek po przeczytaniu dowolnej książki z działu "pop-psychologiczna pasza" o organizacji czasu, nawykach etc. Polecam.
Bardzo lekka, krótka i przyjemna książka, w której są przytoczone plany dnia znanych artystów, filozofów i naukowców. Bogato uźródłowiona, więc niespotykanie, jak dla takich książek, wiarygodna. Ktoś zarzucił autorowi, że nie wyciągnął żadnych wniosków z przytaczanych informacji. Nie było jego zamiarem, więc zarzut raczej chybiony. Za to ktoś przytomnie zauważył w...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Wywiad z władzą" to ponoć kolejny tom "Wywiadu z historią", ale kolejność lektury nie ma znaczenia. Każdy rozdział to po prostu zamknięty wywiad z daną osobą. Jeśli miałbym coś doradzać w tej kwestii, to osoby gorzej orientujące się w historii powszechnej XX wieku, powinny w pierwszej kolejności otworzyć książkę na samym końcu i przeczytać zawarte tam krótkie noty biograficzne, co pozwoli więcej wyciągnąć z wywiadów.
Co ja z nich wyciągnąłem? W sumie niewiele, głównie umocniłem się w moich poglądach na różne sprawy, ale też nie powiem, że nic. Większość ważniejszych postaci była dokładnie takich, jak je sobie wyobrażałem i ich bełkot czy rozumna obrona były adekwatne do ich afiliacji i czynów. Wyjątkowi pod tym względem byli: Wałęsa sprzed czasów, gdy woda sodowa mu uderzyła do głowy i Dalajlama, który okazał się trochę ciekawszy, niż typowy wspakulturowy mnich. No i jeszcze przyznam, że nie miałem pojęcia, że Kadafi był takim kretynem, ale Robert Kennedy, Chomeini, Rakowski, Sharon, Deng Xiaoping byli "typowi". Było jeszcze parę mniej znaczących nazwisk, które wyrzuciłem z głowy, ale było to głównie terrorystyczne, islamskie bydło, atakujące cywilizowane kraje, czy cyniczni marksiści. W temacie marksizmu to autorka trochę traci na traktowaniu marksizmu jako mniejszego zła, niż faszyzm, ale z drugiej strony to włoszka, wychowana w duchu antyfaszystowskim, więc chyba można jej wybaczyć.
Generalnie wywiady były prowadzone bardzo ciekawie, widać było, że jest do nich przygotowana i traktuje je bardzo poważnie. Dzięki dzieleniu się z czytelnikiem swoimi myślami na temat trwającej rozmowy autorka pozwoliła czytelnikowi wziąć emocjonalny udział w jej bitwach, przy czym nie miało to charakteru nachalnej propagandy. Jej niezasłużona oschłość wobec Izraela po prostu spłynęła po mnie i nie czułem się jakoś zniesmaczony tym, że Fallaci śmiała mieć własne zdanie. Taka forma wywiadu chyba bardziej mi odpowiada, niż nudne dukanie losowych pytań, więc książkę zdecydowanie polecam. Świetnym dodatkiem do niej jest opis jej wyprawy do Iranu, bo przeprowadzenie wywiadu z Chomeinim to prawdziwy wyczyn. Nie przychodzi mi do głowy współczesny reporter/publicysta, mogący dorównać Orianie klasą. Na Lubimy czytać widziałem krzywdzące porównanie jej do Moniki Olejnik, ale być może autor tamtego komentarza ma specyficzne poczuci humoru.
"Wywiad z władzą" to ponoć kolejny tom "Wywiadu z historią", ale kolejność lektury nie ma znaczenia. Każdy rozdział to po prostu zamknięty wywiad z daną osobą. Jeśli miałbym coś doradzać w tej kwestii, to osoby gorzej orientujące się w historii powszechnej XX wieku, powinny w pierwszej kolejności otworzyć książkę na samym końcu i przeczytać zawarte tam krótkie noty...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lubię często podawać jako atut książki to, że jest krótka. Ta nie jest, ale jej objętość i mnogość wątków, trochę przytłaczających w przypadku mniej znanych postaci, nie popsuła ogólnego wrażenia. Jest to książka świetna. Świadczą o tym tematyka, źródła i komentarz autora, któremu zarzucają niektórzy stronniczość. Prawdą jest, że mamy tu głównie myślicieli lewicowych i Johnson pozwala sobie nie raz na dość złośliwy humor, ale biorąc pod uwagę, co wyczyniali bohaterowie tej książki, to cudem jest, że czytelnik ma do czynienia tylko z drobnymi przytykami, bo mnie nasuwałyby się na myśl głównie przekleństwa.
Ależ gdzie moje maniery! Opowiadam, a nie przedstawiłem was sobie. „Intelektualiści", to są czytelnicy recenzji; czytelnicy recenzji, to są „Intelektualiści". Jest to zbiór biografii bardziej i mniej znanych postaci, których żywoty miały duże znaczenie w przekształcaniu roli całej grupy społecznej, jaką są intelektualiści. A że tak się składa, że jest to współcześnie grupa skompromitowana i mająca wiele za uszami, to i jej twórcy aniołami nie są. Słusznie mógłby ktoś teraz zauważyć, że nikt nie jest idealny; widziałem na portalu Lubimy czytać opinie w stylu, że można napisać książkę o prawicowych intelektualistach, czy że każda osoba „wybitna" jest ekscentryczna i odstaje od realiów swojego świata. To drugie jest tak oczywistą bzdurą, że nawet nie będę się nad tym pochylać, a co do pierwszego – litości! Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Abstrahując już od tego, że podział na lewicę i prawicę jest współcześnie trochę bezsensowny – oponenci książkowych intelektualistów, chcących zmieniać całe fundamenty społeczności czy naturę człowieka, nie głosili nigdy nic tak skrajnego, by ich hipokryzja była aż tak kłująca w oczy, jak hipokryzja Rousseau, Marksa, Tołstoja, czy Sartre'a. Możemy sobie wyobrazić np. katolickiego konserwatystę, który na co dzień głosi czystość, a sam się łajdaczy, ale idee takowego uwzględniają ułomność człowieka i skłonność do upadania. To lewicowcy lubią opowiadać o zupełnym i ostatecznym rozwiązaniu ludzkich problemów, gdy tylko spełni się pewne warunki, czy też lubują się w nazywaniu normalnych, cywilizacjo-twórczych czynników wynaturzeniami, więc ciężko traktować ich poważnie, gdy nauczają na temat wychowania dzieci, swoje oddając do sierocińca, jak Rousseau, czy gdy całe życie narzekają na rzekomy wyzysk robotników, samemu trzymając w domu niewolnicę jak Marks.
Przedstawianie poszczególnych biografii nie ma sensu, bo każda nadawałaby się na osobny artykuł, ale spróbuję zbudować ogólny portret intelektualisty-świeckiego kapłana, którego szkic odnajdujemy w tej pozycji. Poszczególne postacie oczywiście różniły się między sobą i potrafiły w poszczególnych kwestiach wyróżnić się pozytywnie, ale kompensowały to sobie większym zepsuciem w innej dziedzinie, więc tak czy siak, mowa o jednostkach zdegenerowanych.
No to tak. Archetyp nowożytnego intelektualisty stworzył Jan Jakub Rousseau, inni go pogłębiali i rozwijali. Jako pierwszy skumulował w sobie wszystkie cechy „prometejczyka" tj. odrzucanie w całości istniejącego porządku, ufność w swoją zdolność zbudowania nowego według wymyślonych przez siebie zasad, wiara w osiągnięcie tego środkami politycznymi i uznanie roli instynktu, intuicji i impulsu w działaniu człowieka. I to będzie typowe dla wszystkich kolejnych, zwłaszcza skrajny irracjonalizm i poddawanie się emocjom. Nawet u Bertranda Rusella, który deklaratywnie był fetyszystą rozumu, a w praktyce rezygnował z jego używania jak mało kto.
Z Rousseau nadeszła też nienawiść do własności prywatnej, mieszczaństwa, racjonalnego egoizmu; skłonność do uważania się za jednostkę wybitną i bardzo wrażliwą, przekonanie o konieczności pouczania tłumów i obrony tych klas społecznych, z którymi nigdy się nie miało de facto do czynienia i której problemów się nie zna; przeświadczenie o byciu „przyjacielem całej ludzkości" i niezdolności do negatywnych emocji przy jednoczesnej kłótliwości i wręcz kipieniu zazdrością, zawiścią i nienawiścią. Opatentował też specyficzny, grubiański sposób bycia, oparty na jego koncepcji dobrego dzikusa, nieskrzywionego cywilizacją. Był skrajnie chamski, nieprzyjemny, niewdzięczny i dawał do zrozumienia swoim gospodarzom, mecenasom i wszelkim innym dobrodziejom, że wyświadcza im łaskę, korzystając z ich hojności. Ciężko to zrozumieć, ale podejrzewam, że po prostu natrafiał na ludzi z odwrotnymi jemu brakami intelektualno-emocjonalnymi i dochodziło do specyficznej symbiozy, trochę jak w mechanizmie kat-ofiara. A propos problemów z psychiką, to od Marksa częstą cechą intelektualistów był wyniszczający styl życia, wymagający jakiejś podświadomej nienawiści do samego siebie i życia jako takiego. Mnóstwo alkoholu, papierosów, niedbanie o higienę, załamania nerwowe, rozwiązłość. Późniejsi odkryli też narkotyki i choroby weneryczne.
Z Henrykiem Ibsenem, norweskim dramaturgiem, który miał olbrzymią zasługę w przekształceniu społeczeństwa końca XIX wieku poprzez przekonanie ludzi, że indywidualne sumienie i wyobrażenie wolności mają moralne pierwszeństwo nad wymaganiami społeczeństwa, doszła mizoginia. To widać i dzisiejszych lewicowców, że im więcej ktoś gada o prawach kobiet, emancypacji, równości itd., tym bardziej skrycie gardzi kobietami, nie wierzy w ich równość, nie traktuje partnersko i wykorzystuje głównie do zaspokajania potrzeb seksualnych.
Ostatnim najważniejszym twórcą tej instytucji-plagi, nękającej nas po czasy współczesne, był Lew Tołstoj. Żądał, by jego żona czytała wszystkie jego Dzienniki, zawierające najbardziej intymne szczegóły jego życia, w ramach polityki pełnej otwartości, ale z czasem zaczął taić przed nią fakty związane z seksem. Ten postulat jawnej rozwiązłości również głosili i zatajali Hemingway, Russell, czy Sartre i za każdym razem było to ze szkodą dla którejś ze stron i było źródłem cierpienia, wstydu, upokorzenia, zazdrości, czy załamań nerwowych i prób samobójczych.
Ale nie na tym polega główna „zasługa" Tołstoja. Jest nią to, że ustanowił urząd świeckiego kapłana-intelektualisty, zabierającego głos w każdej możliwej sprawie, udzielającego poparcia danym grupom, publikującego oświadczenia, podejmującego „problemy" i proponującego rozwiązania. Potem już każdy ważniejszy myśliciel miał to w nawyku i wypowiadał się na multum tematów spoza swojej dziedziny. Nie tylko na takie oczywiste jak ekonomia i polityka, ale też czy używać szminki oraz czy bić żonę, jakie to ma na koncie Rusell. Prawdziwie destrukcyjna siła tego gatunku demonów, nękających naszą cywilizację objawiła się w dobie totalitaryzmów. Intelektualiści potrafili usprawiedliwiać komunizm nie tylko przez swoją naiwność i zaczadzenie ideologiczne, ale też potrafili bez zająknięcia kłamać, mimo widzenia na własne oczy jak się żyje w ZSRE. Taki np. Sartre mówił bez żadnego skrępowania w wywiadzie do gazety France Obsevateur, że sowieci nie podróżują po świecie, bo tak jest im dobrze w ich kraju. Po latach się przyznał do kłamstwa i usprawiedliwiał się tym, że nieładnie byłoby mówić źle o państwie, które go dopiero co ugościło. Ręce opadają. Zresztą to wyjątkowo obrzydliwa postać, bo jego nawoływanie lewaków do aktów przemocy zrodziło wiele organizacji terrorystycznych, czarny rasizm w Afryce i ludobójstwo w Kambodży. Ale nie psujmy już sobie humoru.
Książkę tę uważam za bardzo ważną i jest na pewno cennym źródłem informacji na temat wielu niesłusznie wielbionych dziś osób. Nawet jak nie całość, to polecam gorąco rozdziały o Marksie, Tołstoju i tym zezowatym karle, o którym już miałem nie mówić. Johnson na koniec stara się nazwać swoje przesłanie do świata, ale mam wątpliwości co do jego słuszności. Twierdzi on, że należy przestać przywiązywać uwagę do wypowiedzi intelektualistów i oprzeć się na własnym sądzie. Jest to wezwanie o tyle nietrafione, że jest niemożliwe do spełnienia. Musimy słuchać autorytetów w dziedzinach, o których nie mamy pojęcia, bo inaczej będziemy skazani na los antyszczepionkowców, czy innych dzikusów. Musimy wierzyć nauce, że Ziemia nie jest płaska, albo, że na Alasce jest dość zimno, bo nie osiągniemy nic w życiu, jeśli będziemy odkrywać koło na nowo. Sztuka polega na tym, by umieć rozpoznawać autorytety i nasze emocjonalne skłonności do wierzenia w coś, co nie musi być wcale prawdą. Nie wydaje mi się, by było to możliwe na dużą skalę, z uwagi na naturę ludzką, więc raczej należałoby walczyć z egalitarną i obowiązkową edukacją, a nie z instytucją autorytetu. Szkoda, że taki postulat spotka się z mniejszą przychylnością, niż chwytliwe hasło „myśl samodzielnie".
Lubię często podawać jako atut książki to, że jest krótka. Ta nie jest, ale jej objętość i mnogość wątków, trochę przytłaczających w przypadku mniej znanych postaci, nie popsuła ogólnego wrażenia. Jest to książka świetna. Świadczą o tym tematyka, źródła i komentarz autora, któremu zarzucają niektórzy stronniczość. Prawdą jest, że mamy tu głównie myślicieli lewicowych i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wywiad ze słynnym konserwatywnym liberałem. No ale właśnie. Czy aby na pewno konserwatywnym liberałem? Z jednej strony Kisiel mówił, że najbliżej mu do Korwina, ale z drugiej twierdził, że on nie wyznaje żadnej ideologii i kieruje się czystym pragmatyzmem. Jakby tak faktycznie było, to po co podawałby swoje rozróżnienie na lewicę i prawicę? Lewica jest według niego internacjonalistyczna i chce urządzić cały świat na jedną modłę, jedną metodą. Prawica zaś zajmuje się powierzonym jej wycinkiem świata i nie ma narzędzi, nie rości sobie prawa do doradzania ludziom na drugim końcu globu, by uspołecznili środki produkcji. Sam oczywiście w tym rozróżnieniu uważa się za prawicowca, a więc czy aby na pewno nie przypisuje żadnych łatek? No jeśli potraktujemy to rozróżnienie czysto psychologicznie to nie. Lewica to te osoby, które, mówiąc Jordanem Petersonem, nie posprzątały swojego pokoju, a z fanatyzmem chcą „sprzątać” świat, podczas gdy prawicowcy to osoby dojrzałe emocjonalnie, świadome immanencji cierpienia w świecie, a więc i jego nawrotów mimo chwilowej ulgi, toteż racjonalniej kierują swoją energię.
W każdym razie jest to wywiad z Kisielem. Postacią bardzo znaną pod koniec PRL-u, a którą współcześnie ludzie co najwyżej kojarzą z mema z cytatem „Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju!”. Niektórym młodszym osobom może obiła się też o uszy Nagroda Kisiela, choć mało kto się tym de facto interesuje i słusznie. Nie ma czym się interesować.
Kisielewski rozwodzi się na różne tematy związane z transformacją. Raz szanuje Balcerowicza, czy Michnika, innym razem ich krytykuje. Ten drugi element mnie nie interesuje, a profesora się czepiał głównie za zbyt wolną prywatyzację. Tak, dobrze czytacie. Za ZBYT WOLNĄ, a nie za prywatyzację W OGÓLE. Bo nie ma niczego dobrego w publicznej własności środków produkcji, czego autor (dziwne określenie na osobę, z którą przeprowadzany jest wywiad, ale trudno) jest świadom do tego stopnia, że krytykuje nawet ideę oddania fabryk pracujących w niej ludziom. Jak prywatnemu przedsiębiorcy na zachodzie dobrze się wiedzie, to wtedy dopuszcza akcjonariuszy. Polacy chcieliby zacząć od podziału akcji, podczas gdy nie wiadomo, czy będzie jakiś zysk do dzielenia, czy raczej deficyt. Uściślając jego czasem mętne na publicystyczną modłę wywody: pracowniczy akcjonariat nie rozwiąże problemu braku kapitału. W pewnym sensie jest to prawda, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by pracownicy sprzedali swoje akcje jednej osobie, a byłoby to sprawiedliwsze, bo to aktualni użytkownicy własności państwowej powinni być potraktowani jako jej faktyczni właściciele, skoro nie można ustalić, która ukradziona podatnikowi złotówka wywędrowała gdzie.
Podobał mi się też postulat utworzenia teologii zysku i zwalczenia „pobożnego socjalizmu” typowego dla polakkatolickiego homo sovieticus. Szkoda tylko, że Kisiel nie okazał tutaj umiaru i wpadł w zachwyt skrajnie deterministycznym kalwinizmem.
To chyba tyle z najważniejszych kwestii. Reszta mnie zanudzała. Było o konieczności utrzymywania dobrych stosunków z Rosją, było trochę o życiu prywatnym autora, było o bieżących wydarzeniach politycznych, było również o zjednoczeniu Niemiec, czemu towarzyszył przytomny komentarz, że deal ziemie zachodnie za Kresy nie jest dla Polski taki zły. Więcej nie pamiętam, ale zainteresowanym historią najnowszą zdecydowanie rekomenduję i to mimo tego, że zdarza się Kisielowi popaść w „nie znam się, to się wypowiem”. No bo nie jest tak źle.
Wywiad ze słynnym konserwatywnym liberałem. No ale właśnie. Czy aby na pewno konserwatywnym liberałem? Z jednej strony Kisiel mówił, że najbliżej mu do Korwina, ale z drugiej twierdził, że on nie wyznaje żadnej ideologii i kieruje się czystym pragmatyzmem. Jakby tak faktycznie było, to po co podawałby swoje rozróżnienie na lewicę i prawicę? Lewica jest według niego...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Spowiedź" Tołstoja to dość krótka pozycja, w której opisuje on swoją utratę wiary w Boga, nihilistyczny okres życia i nawrócenie. Sięgnąłem po nią, gdyż wspomniał o niej Thomas Ligotti w swoim "Spisku przeciwko ludzkiej rasie", dla którego Tołstoj idealnie wpisywał się swoją osobą w nurt filozofii pesymistycznej, tworząc bardzo dobre opisy stanu poczucia beznadziei i bezsensowności życia. Fakt nawrócenia oczywiście Ligottiemu się nie spodobał...
Autor zaczyna swoje wyznania wspomnieniem młodości, w której to dość szybko odrzucił wiarę w Boga, gdyż nie żył nią. Żył w specyficznym środowisku literackim, w którym uchodził za człowieka raczej cnotliwego, choć autor zaznacza, że nie było obrzydliwości, której nie popełnił w tym czasie. Pisał motywowany swoją próżnością, a także żądzą sławy i zdobycia pieniędzy. W związku z tym "koniecznie trzeba było ukrywać dobro, a ukazywać zło", co robił i osiągał sukcesy literackie. Jest to moim zdaniem bardzo ciekawa uwaga dla filozofów zajmujących się estetyką oraz psychologów i socjologów.
Dość szybko zauważył zepsucie innych pisarzy, bezcelowość ich życia i nieświadomość pytania o zasadność egzystencji albo zagłuszanie go alkoholem. Obrzydzała go bezzasadność autorytetu tych ludzi w społeczeństwie, ale ponieważ sam w niej uczestniczył i czerpał korzyści z bycia inteligenckim, świeckim kapłanem, to kontynuował swoje życie pozorami i zaczął się brzydzić również samego siebie.
Pouczał ludzi, co jest dobre, a co złe, mimo że sam tego nie wiedział.
Jakoś w tym czasie zakochał się w postępie. Ta religia, polegająca na przekonaniu, że wszystko, co nowe, jest lepsze i że nieokreślona jeszcze przyszłość niesie rozwiązanie wszystkich ludzkich problemów, jest bardzo popularna i dziś. Na ułamki chwil Tołstoj się z niej leczył, oglądając we Francji publiczne gilotynowanie i przeżywając mocno śmierć swojego brata. "Mądry, dobry, poważny, zachorował będąc młodym człowiekiem, cierpiał ponad rok i zmarł w cierpieniach, nie rozumiejąc dlaczego żył, a jeszcze mniej, dlaczego musi umrzeć. Nie było teorii, która mogła udzielić jemu lub mnie jakiejkolwiek odpowiedzi na te pytania w czasie jego powolnej i bolesnej śmierci". Swojej scjentystycznej religii jednak trzymaj się nadal, bo nie miał przecież nic innego.
Doprowadziło go to w końcu do myśli samobójczych i wtedy dopiero uznał ubóstwo nauk szczegółowych, które w żaden sposób nie odpowiadają na najważniejsze pytania w życiu. Zainteresował się na tyle filozofią nauki, by pojąć coś, co przerasta wszystkich ludzi spod znaku "Nauka dowodzi nieistnienie Boga!", mianowicie fakt, że nauki mają swoje określone przedmioty materialne i formalne i nie jest zupełnie w ich kompetencji mówienie o Bogu. O ostatecznych przyczynach może mówić tylko (jeśli ktokolwiek może mówić) metafizyka.
Tołstoj nie zabił się, bo oprócz rozumu znalazł w sobie coś, co nazwał "świadomością życia" i w czym źródło swe brało przekonanie, że sąd autora na temat bezsensowności życia jest po prostu niesprawiedliwy i czegoś nie uwzględnił. Dotarł w końcu do takiego rozumowania:
"Pytałem: „Jakie jest pozaczasowe, pozaprzyczynowe i pozaprzestrzenne znaczenie mojego życia?” A odpowiadałem na pytanie: „Jakie jest czasowe, przyczynowe i przestrzenne znaczenie mojego życia?” Okazało się, że po długich i ciężkich rozmyślaniach odpowiedź brzmiała: „Żadne”. W rozważaniach swoich ciągle porównywałem (i nie mogłem postępować inaczej) skończone ze skończonym i nieskończone z nieskończonym i dlatego wychodziło mi z tego, co wyjść musiało: siła jest siłą, substancja substancją, wola wolą, nieskończoność nieskończonością, nic niczym – nic innego wyjść nie mogło. Było to coś podobnego do tego, co zdarza się w matematyce, kiedy rozwiązujesz równanie i
okazuje się, że jest to tożsamość. Tok rozważań jest prawidłowy, ale w wyniku otrzymuje się odpowiedź: a = a albo x = x, albo 0 = 0".
Uznał w końcu, że za zdolność istnienia odpowiada wiara w coś, ale chrześcijaństwo ze względu na swój kształt wydawało mu się absurdem. Chwilę mu więc też zajęło ustalenie, że nie widział prawdziwego chrześcijaństwa w swoim środowisku, bo siedział w bańce degeneratów, a jednak większość ludzi na świecie, mimo dużo gorszych warunków bytowych od tych bogatego arystokraty-autora, potrafi żyć i wiedzą, że ich życie ma sens. Mimo nawet czasem codziennego cierpienia nie myślą obsesyjnie o śmierci, tylko robią swoje. Tołstoj zaakcentował tu zależność, że im ktoś bardziej wykształcony, tym głupszymi wydają mu się zwyczaje kościelne. On jednak gdy zaczął oglądać je praktykowane przez zwykłych ludzi, dostrzegł, że jest przez nie pociągany i widzi w nich głęboki sens.
Autor dostrzegł też, że jego przekonanie o tym, że życie jako takiej jest złem, wzięło się stąd, że jego życie było złem i bezmyślnie przenosił tę zależność na całą ludzkość. Padło też parę ciekawych myśli na temat ogólnego stosunku ludzi do Boga, ale nie mają już one większego znaczenia. Czytało się bardzo dobrze i jak kogoś interesuje taka tematyka, to jest to zdecydowany must read. Inni powinni omijać szerokim łukiem.
Na deser ładny cytat, który zobrazuje, czemu Ayn Rand uważała twórczość Tołstoja za absolutnie błędna filozofię:
"Jeśli z rozstajnych dróg wzięliby gołego, głodnego żebraka, przywiedli w przepięknie urządzone, zadaszone miejsce, nakarmiliby go, odziali, napoili i zmusili do poruszania w dół i w górę jakiejś dźwigni, to oczywiście zanim zacząłby on analizować dlaczego go wzięto, dlaczego ma obsługiwać dźwignię i czy miejsce jest rozsądnie urządzone, żebrak przede wszystkim musiałby zająć się poruszaniem dźwigni. Jeśli będzie poruszał dźwignią, wtedy zrozumie, że dźwignia steruje pompą, że pompa pompuje wodę, że woda idzie na grządki; wtedy wyprowadzą go z krytej studni i przydzielą inną pracę, gdzie będzie zbierał owoce i wejdzie do radości swojego Pana i przechodząc od pośledniej pracy do lepszej, coraz lepiej pojmując organizację miejsca i swoją w nim rolę, nigdy nawet nie pomyśli, aby pytać, dlaczego się tu znalazł, a już na pewno nie będzie czynił wymówek gospodarzowi."
"Spowiedź" Tołstoja to dość krótka pozycja, w której opisuje on swoją utratę wiary w Boga, nihilistyczny okres życia i nawrócenie. Sięgnąłem po nią, gdyż wspomniał o niej Thomas Ligotti w swoim "Spisku przeciwko ludzkiej rasie", dla którego Tołstoj idealnie wpisywał się swoją osobą w nurt filozofii pesymistycznej, tworząc bardzo dobre opisy stanu poczucia beznadziei i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Najlepiej się pisze w kontrze do czegoś, więc pozwolę sobie skomentować najwyżej oceniane komentarze, bo to jakieś kuriozum. Leszek Balcerowicz to postać wybitna, dzięki której żyjemy na poziomie Polski, a nie Ukrainy. Jedyna poważna krytyka jego osoby może być prowadzona tylko i wyłącznie z perspektywy liberalnej (co sam też profesor zauważa). Każde inne jęki to albo populizm albo analfabetyzm ekonomiczny.
Balcerowicz mówi czasem rzeczy, które laikom albo ćwierćintelektualistom po państwowym praniu mózgu na studiach ekonomicznych mogą się wydawać niezrozumiałe czy „niedowiedzione”, ale dokonania jego i innych osób prokapitalistycznych mówią same za siebie i to właśnie wy i wasi śmieciowi profesorowie powinniście dowodzić swoich absurdalnych tez. Stwierdzenie, że kapitalizm w XIX wieku wyciągnął ludzi z biedy to fakt, a nie „uproszczenie”. Radykalny wzrost liczby ludności empirycznie obalił teorię o pułapce maltuzjańskiej. Waszych „zdobyczy socjalnych” nie byłoby bez wypracowanego kapitału, tak jak nie byłoby tej eksplozji demograficznej. Co do sprawy kryzysu, to pozwolę sobie zacytować z książki: „kryzys ostatnich lat był wynikiem bańki kredytowej, która to powstała w skutek ingerencji państwa na rynku bankowym”. Jakiś śmieszny pan, nazwał dosyć precyzyjną diagnozę kryzysu „śmiesznym uproszczeniem”. Ustawy o kredytowaniu biednych, kolorowych i działalność Fannie Mae i Freddy Mac oraz sztuczne obniżenie stóp procentowych z poziomu 6,5% do 1% to dla pana za mało, by był kryzys? Dawno nie widziałem tu tak żenującego komentarza... ale to nie wszystko! W ostatnim/przedostatnim rozdziale Balcerowicz opisuje kryzys z 2008 roku bardzo szczegółowo tylko ktoś tu nie doczytał...
Obok inny ekonomista od siedmiu boleści, który nie ma pojęcia o historii myśli ekonomicznej i Hayeka z Misesem, przedstawicieli szkoły austriackiej, wrzuca do jednego worka z Friedmanem, przedstawicielem szkoły chicagowskiej. Całą trójkę nazywana neoklasykami. No ręce opadają. Austriacy nie działali w latach 60, tylko już dużo wcześniej, przewidując Wielki Kryzys z 1929 roku. Ich teoria cykli koniunkturalnych jest bardzo trafna i nikt nie zdołał jej obalić, ale jak szanowny pan może o tym wiedzieć, skoro najeżdża na Balcerowicza za krytykę Nobla z ekonomii. Wspomniany przez pana Krugman został parę lat temu przyłapany na wysysaniu informacji z palca. Tak nierzetelni pseudointelektualiści powinni natychmiast otrzymywać wilczy bilet, ale tak się nie dzieje przez takich ignorantów, jacy się zebrali tu by szkalować lepszego od siebie. Prawda jest taka, że austriacy są w większości podręczników przemilczani albo przywoływani z błędami, a jak już pojawia coś „liberalnego” to jest to Milton Friedman, który jest bardzo łatwym chłopcem do bicia, bo sam mam do niego wiele zastrzeżeń. Potem tacy wielcy znawcy tematu wyciągają wniosek, że skoro ich wykładowcy nie wspominali zbyt wiele o Misesie, to znaczy, że się zdezaktualizował. Nic bardziej mylnego. Twórca prakseologii, najważniejszy ekonomista w historii jest ponadczasowy, a w końcu zdezaktualizują się wasi śmieciowi profesorowie gdy tylko uda się oderwać uniwersyteckie pijawki od państwowego koryta i zawodowe kłamanie przestanie się opłacać.
Co do samej książki, to można z niej uzyskać dobre zrozumienie najnowszej historii Polski. Druga sprawa, że ciekawie jest nakreślona sylwetka Balcerowicza i profesor częstuje nas paroma myślami-perełkami, którą są wspaniałą nagrodą dla uważnego czytelnika. Nie zgadzam się tylko z jego podejściem do demokracji i państwa jako takiego, ale to niewielka rysa na tym żywym pomniku. Książka zalecana zwłaszcza nałogowym poszukiwaczom spisków i ludziom nierozumiejącym popiwku.
Najlepiej się pisze w kontrze do czegoś, więc pozwolę sobie skomentować najwyżej oceniane komentarze, bo to jakieś kuriozum. Leszek Balcerowicz to postać wybitna, dzięki której żyjemy na poziomie Polski, a nie Ukrainy. Jedyna poważna krytyka jego osoby może być prowadzona tylko i wyłącznie z perspektywy liberalnej (co sam też profesor zauważa). Każde inne jęki to albo...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to