Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Atlas rekordów świata Ben Handicott, Emily Hawkins, Lucy Letherland
Ocena 9,5
Atlas rekordów... Ben Handicott, Emil...

Na półkach:

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Książki o różnych rekordach wywołują u mnie zazwyczaj mieszane uczucia. Z jednej strony, nowy rekord oznacza jakiś rozwój, kolejny szczebel możliwości, ale z drugiej często te rekordy są dziwaczne. Jednak Atlas rekordów świata od początku wzbudzał we mnie wyłącznie entuzjazm.

Książka Emily Hawkins wydana przez Wydawnictwo Nasza Księgarnia, jest kolejną pozycją z cyklu atlasów (wcześniej były Atlas przygód dinozaurów oraz Atlas oceanicznych przygód). Duży format nie jest może zbyt poręczny, ale sprawdza się doskonale w przypadku dużych, zawierających sporo szczegółów, ilustracji. A te są bardzo ciekawe. Mam wrażenie, że z książki na książkę warsztat ilustratorski Lucy Letherland jest coraz lepszy.

Podróż przez cudowny świat

Książka to w zasadzie podróż dookoła świata przez różne kontynenty. Odwiedzając różne miejsca można dowiedzieć się m.in. jaka jest najgłębsza rzeka na świecie, największy wodospad, które zwierzę nurkuje najgłębiej, gdzie znajduje się największy na świecie zbiór kości itd. Atlas rekordów świata to podróż przez świat zwierząt, cudów natury, ale również ludzkiej pomysłowości i… wytrzymałości.

Co bardzo mi się spodobało to małe ramki znajdujące się przy poruszanych tematach z kolejnymi ciekawostkami, np. przekrojem wulkanu czy cyklem życiowym świetlika nowozelandzkiego. Dzięki temu dzieci mają okazję poznać różne aspekty nauk przyrodniczych.

Na końcu książki znajdują się rysunki, które zostały ukryte w książce, więc oglądanie można urozmaicić zabawą.

Szybciej, wyżej, mocniej

Atlas rekordów świata to naprawdę interesująca pozycja nie tylko dla młodszych czytelników. Bardzo lubię tego typu książki, bo mogę również poszerzyć własną wiedzę, są też pomocne przy wyjaśnianiu różnych naukowych zawiłości dzieciom. Takie książki są niezwykle cenne, ponieważ pokazują również różnorodność, złożoność i niezwykłość naszego świata.

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Książki o różnych rekordach wywołują u mnie zazwyczaj mieszane uczucia. Z jednej strony, nowy rekord oznacza jakiś rozwój, kolejny szczebel możliwości, ale z drugiej często te rekordy są dziwaczne. Jednak Atlas rekordów świata od początku wzbudzał we mnie wyłącznie entuzjazm.

Książka Emily Hawkins wydana przez...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Brud. Cuchnąca historia higieny Piotr Socha, Monika Utnik
Ocena 8,1
Brud. Cuchnąca... Piotr Socha, Monika...

Na półkach:

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Historia higieny jest fascynująca. Nie zawsze się o tym mówi, temat często uważany jest za wstydliwy, ale - szczęśliwie - dzieci nie mają podobnych obiekcji i chętnie pytają o wszystko. Sama w mojej pracy (muzeum archeologiczne) niejednokrotnie spotykałam się z pytaniem "a gdzie oni mieli toalety?". W takich przypadkach z pomocą przychodzi książka Brud. Cuchnąca historia higieny, która nie dość, że odpowiada na wiele dziecięcych pytań, uzupełnia także naszą wiedzę o sporo naprawdę ciekawych informacji.

Ale po kolei

Pierwszy rozdział dotyczy języka i pochodzenia zwrotów stosowanych powszechnie związanych z higieną, np. “opera mydlana”, tam gdzie król piechotą chodzi”, “wyjść jak Zabłocki na mydle” itd. To bardzo ciekawy wątek i historie związane z konkretnymi frazami. Sama z zainteresowaniem czytałam całość i konotacji wielu zwrotów zwyczajnie nie znałam.

Kolejne rozdziały dotyczą m.in. higieny w Egipcie czy antycznym Rzymie, ale znajdziemy również rozdziały poświęcone konkretnym aspektom higieny, np. pielęgnacji włosów na całym ciele. Z książki dowiemy się także kiedy i dlaczego noszono białe koszule, co skrywały kunsztowne peruki i bogate stroje epoki baroku, jak wyglądały dawne miasta (np. Londyn) czy jak wyglądały toalety i czego używano zamiast papieru toaletowego. Dowiemy się też o rodzajach sauny, kiedy wynaleziono wannę i jak wyglądała higiena w szpitalach w XIX wieku. Na koniec autor poruszył bardziej współczesne kwestie, między innymi problem higieny w Indiach.

Walka z brudem

Brud. Cuchnąca historia higieny to książka zawierająca mnóstwo informacji. Monika Utnik-Strugała i Piotr Socha wykonali kawał świetnej roboty wyszukując ciekawostki i przedstawiając temat kompleksowo, pokazując, jak podchodzono do higieny w różnych częściach świata i różnych epokach. Niektóre z nich są bardzo zaskakujące i z dzisiejszej perspektywy zwyczajnie obrzydliwe. Całość jest zilustrowana bogato i z humorem, do tego książkę wydano na świetnym papierze i w twardej oprawie.

Brud. Cuchnąca historia higieny to skarbnica informacji nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych. A ja zwyczajnie i prosto napiszę: kocham takie książki!

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Historia higieny jest fascynująca. Nie zawsze się o tym mówi, temat często uważany jest za wstydliwy, ale - szczęśliwie - dzieci nie mają podobnych obiekcji i chętnie pytają o wszystko. Sama w mojej pracy (muzeum archeologiczne) niejednokrotnie spotykałam się z pytaniem "a gdzie oni mieli toalety?". W takich przypadkach z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gabinet dinozaurów Lucy Brownridge, Carnovsky
Ocena 8,4
Gabinet dinoza... Lucy Brownridge, Ca...

Na półkach:

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Od dziecka lubię dinozaury (zresztą, chyba jest niewiele osób, które by ich nie lubiły), dlatego z ciekawością śledzę kolejne książki o wymarłych gadach, które pojawiają się na rynku wydawniczym. Wśród nich jest dużo powtarzalnych i podobnych do siebie tytułów, ale staram się wybierać te ciekawsze. A jedną z takich książek jest Gabinet dinozaurów.

Przyznaję, że na kolejną książkę z serii W Gabinecie Wiedzy wydawnictwa Dwie Siostry czekałam z niecierpliwością. Poprzednie dwie pozycje, Gabinet anatomii i Gabinet zoologii, czytałam i oglądałam z dziećmi nie raz i nie dwa razy (co ciekawe, przy okazji odkryły, że żarówka ze zmiennym kolorem światła doskonale zastępuje małe folie dodawane do książek, dzięki czemu jednocześnie oboje mogą oglądać książkę). A więc Gabinet dinozaurów to było takie must have w naszym domu.

Książka składa się z dziesięciu rozdziałów prezentujących poszczególne części świata w erze mezozoicznej. Załączone do każdego rozdziału opisy przybliżają prezentowane środowisko naturalne (zielona soczewka), rośliny (niebieska soczewka) i dinozaury oraz zwierzęta (czerwona soczewka). Trójwarstwowe ilustracje są bardzo ciekawe, szczegółowe, aczkolwiek jedynym minusem są mało realistycznie narysowane dinozaury (czasem bardziej przypominające smoki, niż wymarłe gady).

Gabinet dinozaurów, podobnie jak pozostałe książki z serii, to doskonała pozycja dla dzieci (i dorosłych!) ciekawych świata i tajemnic przyrody. Idea pokazywania różnych płaszczyzn i ekosystemów za pomocą kolorowych filtrów jest po prostu świetna - jest nie tylko fascynująca, ale także pouczająca, bo pokazuje, że świat składa się z różnych części, które nie zawsze są widoczne na pierwszy rzut oka. A stąd już jest tylko krok do odkrywania fascynujących rzeczy za pomocą mikroskopu i dalszych własnych poszukiwań.

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Od dziecka lubię dinozaury (zresztą, chyba jest niewiele osób, które by ich nie lubiły), dlatego z ciekawością śledzę kolejne książki o wymarłych gadach, które pojawiają się na rynku wydawniczym. Wśród nich jest dużo powtarzalnych i podobnych do siebie tytułów, ale staram się wybierać te ciekawsze. A jedną z takich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com

Świat jest fascynujący, a książki dla dzieci pozwalają także nam, dorosłym, na nowo się nim zachwycić. Po lekturze książki Co się kryje w kwiatku? autorstwa Rachel Ignotofsky, która ukazała się nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia, na nowo odkryjemy magię, jaka kryje się w procesie wzrostu roślin.

Książka Ignotofsky przede wszystkim przyciąga uwagę kolorami, jak prawdziwe kwiaty. Liczne barwne ilustracje pozwalają przyjrzeć się i zrozumieć jak wygląda budowa kwiatu, czym jest fotosynteza czy w jaki sposób odżywiają się rośliny. Dowiemy się także gdzie można zobaczyć kwiatki, jakie rośliny je mają, czym jest zapylanie i jakie zwierzęta zapylają kwiaty. W kolejnych rozdziałach możemy dowiedzieć się jak wygląda wzrost rośliny od nasiona do dorosłego osobnika, a także, w jaki sposób rozprzestrzeniają się nasiona oraz dlaczego rośliny są ważne.

Ilustracje bardzo dobrze uzupełnia tekst, którego nie jest zbyt dużo, co w przypadku podobnych publikacji jest tylko zaletą.

Co się kryje w kwiatku? to wspaniała podróż po fascynującym świecie roślin, z mnóstwem informacji podanych w przejrzysty i przystępny sposób, tak, że dzieci zrozumieją temat bez problemu. To doskonała pozycja by zacząć swoją przygodę z botaniką i przyjrzeć się kwiatom w swoim otoczeniu.

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com

Świat jest fascynujący, a książki dla dzieci pozwalają także nam, dorosłym, na nowo się nim zachwycić. Po lekturze książki Co się kryje w kwiatku? autorstwa Rachel Ignotofsky, która ukazała się nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia, na nowo odkryjemy magię, jaka kryje się w procesie wzrostu roślin.

Książka Ignotofsky...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Nadchodzą czasy innego patrzenia na ogród. To już nie tylko miejsce uprawy roślin ozdobnych i jadalnych, lecz także ekosystem.

Łukasza Łuczaja nie trzeba przedstawiać. Myślę, że każda osoba interesująca się naturą gdzieś o nim słyszała. Jego poprzednia książka, Dzika kuchnia, była bardzo interesującą pozycją pokazującą, w jaki sposób można wykorzystywać znalezione rośliny w kuchni i jak bogate w pożywienie jest środowisko naturalne. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo. Nowa książka Łuczaja nawiązuje do tematyki poprzedniej i, w moim odczuciu, doskonale ją uzupełnia.

Tym razem Łuczaj prezentuje Dziki ogród - książkę, dzięki której zamienimy nasz ogród w przepiękny, bogaty ekosystem i azyl dla zwierząt. Wydaje się, że przecież to nic trudnego - wystarczy wysiać rośliny i po sprawie, same dziko urosną. Jednak nie do końca tak jest, o czym uświadamia czytelników Łuczaj.

Dziki, czyli jaki?

Autor zaczyna od wydawać by się mogło prostej rzeczy: wyjaśnienia czytelnikowi po co właściwie jest dziki ogród i czy naprawdę go potrzebujemy. W czasach, gdy modne są wypielęgnowane trawniki, egzotyczne rośliny i skalniaki, takie rozpoczęcie książki jest wręcz wskazane. Autor przekonuje czytelników, że dzięki dzikiemu ogrodowi stworzymy siedlisko dla rodzimych gatunków roślin i zwierząt, zadbamy o bioróżnorodność, a nasz ogród stanie się miejscem powrotu do natury.

Z dalszych rozdziałów Dzikiego ogrodu dowiemy się, w jaki sposób prawidłowo go założyć, jak pielęgnować, jakie rośliny powinny się w nim znaleźć. Dowiemy się, jakie inwazyjne gatunki roślin można najczęściej spotkać, czym jest kwietna łąka, jakie gatunki kwiatów należy wybrać i gdzie założyć oczko wodne.

Łuczaj nie zapomniał również o drzewach. Opisuje jak posadzić las (który jest ważną częścią dzikiego ogrodu) i jak o niego dbać. Wymienia plusy i minusy drzew iglastych i liściastych, doradza jak pnącza i rośliny zielne. I na koniec opisuje zwierzęta, które można w takim ogrodzie spotkać. Jak sam pisze zwierzęta są ozdobą ogrodu i całkowicie się z tym zgadzam.

Kontrolowany powrót do natury

Dziki ogród to bardzo ciekawy poradnik napisany z perspektywy praktyka i naukowca oraz osoby szanującej naturę. Łuczaj zawarł w nim cenne rady dotyczące prowadzenia takiego niemal dzikiego ogrodu (niemal, bo jednak założonego przez człowieka i przez człowieka zaplanowanego), dzięki czemu perspektywa pracy nad ogrodem nie wydaje się już tak przerażająca.

Akurat teraz jest najlepszy czas by zagłębić się w lekturę, zastanowić nad własnym ogrodem i na wiosnę wdrożyć pomysły w życie. Dziki ogród jest do tego książką idealną.

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Nadchodzą czasy innego patrzenia na ogród. To już nie tylko miejsce uprawy roślin ozdobnych i jadalnych, lecz także ekosystem.

Łukasza Łuczaja nie trzeba przedstawiać. Myślę, że każda osoba interesująca się naturą gdzieś o nim słyszała. Jego poprzednia książka, Dzika kuchnia, była bardzo interesującą pozycją pokazującą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Sprawy Jedi

Ostatnimi czasy prequele wracają do łask. Pojawia się coraz więcej materiałów związanych z tym okresem - książek czy seriali. I bardzo dobrze, bo lata poprzedzające schyłek Republiki to bardzo ciekawy czas.

Mało znacząca planeta

Akcja Mistrza i ucznia rozgrywa się kilka lat przed Mrocznym widmem. Obaj Jedi zostają wysłani na planetę Pijal, by wesprzeć nie tylko młodą księżniczkę Fanry, ale także jej regenta, rycerza Raela Averrossa, na drodze ku nowej przyszłości planety. niestety, okazuje się, że nie wszyscy poddani są zachwyceni zmianami, przez co Pijal oraz jego księżyc stają się miejscami ataków terrorystycznych. Jedi muszą nie tylko chronić księżniczkę, ale również odkryć, kto stoi za tymi atakami.

Co nieco o Jedi

Mistrz i uczeń to przede wszystkim spojrzenie na Jedi. Okazuje się, że Zakon ma swoje ciemniejsze strony, a rycerze nie są pozbawieni wad. Zdarzają się również pomyłki, które w różny sposób rzutują na działanie zakonu, a Rada Jedi… No cóż, przedsmak tego, w jaki sposób działa widzieliśmy w prequelach.

Ta powieść to także przybliżenie relacji łączących Jedi, nie tylko na linii mistrz-uczeń, choć ona jest w tym przypadku najważniejsza. Współpraca między Qui-Gonem a Obi-Wanem jest niełatwa, bo obaj mają odmienne charaktery i spojrzenie na sposób działania Jedi czy Moc i muszą nauczyć się nie tylko ze sobą działać, ale i wzajemnie zaufać.

Bardzo podoba mi się pogłębienie postaci Qui-Gona i wyjaśnienie motywów jego działania, które widzieliśmy w Mrocznym widmie. W narracji przewija się również często jego mistrz, hrabia Dooku, i choć motywy jego odejścia nie są znane bohaterom, to my możemy je wyczytać między wierszami. To też mi się bardzo podobało, ponieważ nic nie dzieje się bez przyczyny - pewne zainteresowania Dooku zdeterminowały działanie Qui-Gona, a z kolei jego działania zmieniły postrzeganie Mocy i dalsze wydarzenia, które możemy obserwować w filmach. Możemy więc obserwować Qui-Gona nie tylko jako mistrza, ale również jako ucznia.

Ciekawą postacią jest Rael Averross, były uczeń Dooku i rycerz Jedi, który został regentem, jest barwną postacią, aczkolwiek niestety dość przewidywalną. Jego motywy są przekonujące, ale sam sposób działania pozostaje wiele do życzenia. Rozumiem, że intencją autorki było pokazanie przeciwwagi dla Qui-Gona, jednak mianowanie Raela regentem w przypadku, gdzie ten nie zna się na polityce i kompletnie jej nie rozumie, jest dziwnym posunięciem. Muszę jednak przyznać, że Averross dodaje kolorytu powieści i pokazuje Jedi z nieco innej strony.

Kto oprócz Jedi?

Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale w obecnym kanonie dość duży nacisk kładzie się na kwestie niewolnictwa oraz równouprawnienia droidów. To także widać w tej powieści. Bardzo ciekawe są rozważania na temat niewolnictwa - w Korporacji Czerka i ogólnie na rubieżach galaktyki. Pojawia się również kwestia droidów i to w dość nieoczekiwany sposób (nie będę zdradzać, żeby nie psuć przyjemności z czytania). Jak dla mnie to bardzo ciekawe i potrzebne kwestie, a powieść zyskuje dzięki temu nieco głębi.

Ale nie jest tak różowo

Żeby nie było tak pięknie, mam do książki jedno zastrzeżenie, niestety dość poważne - plot twist. Oczywiście nie zdradzę go, jednak dodam tylko, że gdy przeczytacie książkę, to myślę, że sami również poczujecie, że nie do końca jest to przekonywujący motyw, zbyt przekombinowany i naciągany.

Mistrzowska powieść

Claudia Grey nie bez powodu jest uznawana za jedną z najlepszych gwiezdnowojennych pisarek. Potrafi świetnie oddać głębię emocji i rozterek bohaterów, tworzyć wiarygodne (w większości przypadków) postacie i świetnie wyjaśniać ich motywy. I to też udało jej się zrobić w Mistrzu i uczniu. Najważniejsze w tej powieści są relacje pomiędzy mistrzem a uczniem - i to nie tylko te oczywiste, między Qui-Gonem i Obi-Wanem, ale na kilku poziomach.

Mistrz i uczeń to powieść, którą po prostu warto przeczytać.

Więcej recenzji na https://geek-woman.blogspot.com/

Sprawy Jedi

Ostatnimi czasy prequele wracają do łask. Pojawia się coraz więcej materiałów związanych z tym okresem - książek czy seriali. I bardzo dobrze, bo lata poprzedzające schyłek Republiki to bardzo ciekawy czas.

Mało znacząca planeta

Akcja Mistrza i ucznia rozgrywa się kilka lat przed Mrocznym widmem. Obaj Jedi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dobra nasza! Polska – przewodnik dla dzieci Klaudia Kozińska, Małgorzata Ruszkowska
Ocena 7,7
Dobra nasza! P... Klaudia Kozińska, M...

Na półkach:

Wakacje tuż, tuż, dlatego warto je zaplanować i znaleźć miejsca, do których chcemy pojechać. A nic tak nie pomaga w planowaniu jak dobry książkowy przewodnik. Dzieci uwielbiają poznawać nowe miejsca, dlatego dobrze jest usiąść z nimi wspólnie nad mapą i zaplanować trasę wycieczki. Bardzo pomocne są mapy i przewodniki, ale wiadomo, nie każde dziecko będzie zainteresowane “dorosłym” opasłym zazwyczaj tomiszczem. W takich przypadkach książka "Dobra nasza! Polska – przewodnik dla dzieci" jest idealnym rozwiązaniem. Zawiera sporo informacji, ale w sposób wyważony - czytelnik nie ugina się pod natłokiem informacji, ma podane tylko te ciekawsze. Przecież będąc na miejscu poznamy wiele fascynujących historii! Przewodnik powinien być zachętą do odwiedzenia miejsc i ten spełnia właśnie taką rolę.

Forma

Bardzo podoba mi się forma wydania. Zaokrąglone brzegi kartek nie będą się zaginać, gdy weźmiemy przewodnik ze sobą i będziemy często go używać. Podobnie klejony grzbiet - wygląda dość solidnie, książka rozkład się niemal na płasko. No ale dopiero po kilku wycieczkach okaże się czy przetrwał próbę czasu.

Ilustracje autorstwa Klaudii Kozińskiej bardzo przypominają dziecięce rysunki i perspektywę, przez co książka jest dla dzieci bardziej przyjazna i swojska. Do tego ilustracje nie przytłaczają treści, dobrze się z nią komponują, a jednocześnie nawiązują do przytaczanej treści.

Treść

Jak wspomniałam wyżej, przewodnik zawiera sporo informacji, ale na szczęście udało się autorce uniknąć tego, co często jest domeną tego typu publikacji: nadmiaru wiadomości. Ciekawe miejsca w Polsce zostały pogrupowane tematycznie. Jest m.in. szlak zamków i pałaców, szlak miejsc pod ziemią (kopalnie), ciekawe skanseny etnograficzne… Znalazło się również miejsce dla stanowisk archeologicznych (m.in. Gaj, Wietrzychowice i Sarnowo oraz kręgi w Odrach - naprawdę niesamowite miejsca!). Można sobie zaplanować wycieczkę tematyczną, można też wybrać to, co jest w danym regionie najciekawsze. Teksty o konkretnych miejscach są przedzielone ciekawymi legendami. Na plus jest także to, że z boku strony, zielonym kolorem czcionki, wyróżniono adresy ciekawych miejsc wraz ze stronami internetowymi oraz czasem także współrzędnymi konkretnego miejsca.

Warto czy też nie?

Jednym słowem: warto. Przewodnik jest nie tylko ciekawy, ale także dzięki niemu możemy nauczyć dzieci planowania wycieczek, szukania informacji i "czytania" przewodnika. Idealnie byłoby gdyby do książki była dodana osobno mapa (no dobra, wiem, że nie każdy je lubi). My na pewno dodamy do tego własne notesy podróżników, które dzieci wypełniają w trakcie wycieczki.

Jedną z ulubionych książek moich dzieci są "Mapy" (również od wydawnictwa Dwie siostry) - dzieciaki potrafią godzinami podróżować po nich palcami. Teraz do podróżowania mają również "Dobra nasza! Polska – przewodnik dla dzieci". I choć wiele z tych miejsc już odwiedziliśmy, to zostało jeszcze sporo do obejrzenia, bo Polska jest naprawdę pięknym, bogatym w ciekawe zabytki krajem. Przewodnik na pewno będzie nam towarzyszył w naszych podróżach.

Więcej recenzji znajdziecie na https://geek-woman.blogspot.com/

Wakacje tuż, tuż, dlatego warto je zaplanować i znaleźć miejsca, do których chcemy pojechać. A nic tak nie pomaga w planowaniu jak dobry książkowy przewodnik. Dzieci uwielbiają poznawać nowe miejsca, dlatego dobrze jest usiąść z nimi wspólnie nad mapą i zaplanować trasę wycieczki. Bardzo pomocne są mapy i przewodniki, ale wiadomo, nie każde dziecko będzie zainteresowane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jest łatwo napisać dobrą humorystyczną fantasy, szczególnie gdy nie da się uniknąć porównania do mistrza tego gatunku, czyli sir Terry’ego Pratchetta. Pratchett wyznaczył pewne ramy pisania o uniwersyteckim życiu i wydaje się, że już nic nowego nie da się napisać w tym temacie. Łukasz Kucharczyk w Grantach i smokach udowadnia jednak, że można, tym bardziej, że Pratchett nie miał do czynienia z polskim systemem nauczania i uczelnianymi absurdami, na których ten system się opiera.

Debiutancki zbiór opowiadań Kucharczyka zawiera sześć tekstów, których bohaterami są Cilgeran, ambitny doktorant Uniwersytetu Wszechbohaterskiego, oraz jego mimowolny i niezbyt zadowolony ze swojej roli pomocnika i towarzysza podróży student Rorty Pragmatibuck. Obaj panowie stają przed trudnymi zadaniami by zaliczyć egzaminy i zrealizować naukowe granty. Na swej drodze spotkają nie tylko przeszkody w postaci profesorów czy pań z dziekanatu, ale także smoki, olbrzymy czy Czterdziestu Plagiatorów. A to wszystko pod uważnym i niezbyt przychylnym okiem ponurych Recenzentów.

Trochę fantasy, trochę grozy

Kucharczyk umiejętnie żongluje motywami znanymi z popkultury - od Conana Barbarzyńcy, poprzez Władcę Pierścieni, a na Gwiezdnych wojnach kończąc. Do tego tygla dodaje także motywy znane z baśni i legend czy szczyptę horroru tworząc naprawdę ciekawą i zabawną satyrę na życie uniwersyteckie i specyficzne zasady rządzące się nauką. Autor doskonale punktuje bezsensowną pogoń za zaświadczeniami, papierologię polskich uczelni i zasady składania wniosków grantowych (kto choć raz musiał to robić, wie doskonale o czym mowa). Książka ma stosunkowo niewielką liczbę stron (przyzwyczailiśmy się do opasłych tomiszczy, a tu miła odmiana), ale na tych nieco ponad dwustu stronach autor zamieścił ogromną liczbę motywów i czytelnik może mieć niezłą frajdę odnajdując kolejne inspiracje.

Oprawa graficzna

Na słowa uznania zasługuje piękna okładka idealnie oddająca ducha “Grantów i smoków”, której autorką jest Joanna Gleszczyk. Ilustracja jest lekka i zapowiada przyjemną lekturę.

Niestety książka ma też kilka minusów. Jednym z nich jest zastosowana czcionka, przez którą szybko męczyły mi się oczy. Do tego trzeba dodać nieliczne (ale jednak) literówki czy drobne błędy redaktorskie. Szczęśliwie są to drobiazgi, które nie przeszkadzają w odbiorze całości, nawet jeśli czytanie zajmuje więcej czasu, bo ze względu na czcionkę trzeba robić częstsze przerwy.

Wszystko dla dobra nauki

Muszę przyznać, że Granty i smoki to bardzo przyjemna i udana lektura, szczególnie potrzebna w dzisiejszych niełatwych czasach. Czyta się fantastycznie i nieraz parsknęłam śmiechem, aczkolwiek czuję też lekki niedosyt (szczególnie po ostatnim opowiadaniu, które zapowiadało się na bardzo słodko-gorzkie, nostalgiczne wręcz, ale autor najwidoczniej nie do końca miał na nie pomysł). Mimo drobnych niedociągnięć czekam na kolejne przygody Cilgerana (lub kogoś innego) w świecie, w którym granty i zasady panujące na uniwersytecie są gorsze od napotkanych smoków.

Nie jest łatwo napisać dobrą humorystyczną fantasy, szczególnie gdy nie da się uniknąć porównania do mistrza tego gatunku, czyli sir Terry’ego Pratchetta. Pratchett wyznaczył pewne ramy pisania o uniwersyteckim życiu i wydaje się, że już nic nowego nie da się napisać w tym temacie. Łukasz Kucharczyk w Grantach i smokach udowadnia jednak, że można, tym bardziej, że Pratchett...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Daj gryza. Smakowite historie o jedzeniu Natalia Baranowska, Aleksandra Mizielińska, Daniel Mizieliński
Ocena 8,1
Daj gryza. Sma... Natalia Baranowska,...

Na półkach:

Każdy, kto mnie zna, wie, że jestem beznadziejną kucharką. Nienawidzę gotować, ta czynność jest mi bardzo niemiła - zdecydowanie wolę po gotowaniu sprzątać. Ale to nie znaczy, że nie lubię jeść różnych rzeczy. Staram się do próbowania potraw namówić moje dzieci (z różnym skutkiem), a niezwykle pomocne są w tym różne książki. Jedną z nich zdecydowanie jest Daj gryza. Smakowite historie o jedzeniu od wydawnictwa Dwie siostry.

Nie będę ukrywać, że bardzo lubię książki tego wydawnictwa. Nie dość, że są solidnie wydane - duży format i fakt, że są szyte sprawiają, że książki są żywotne (co przy dzieciach ma duże znaczenie) - to dodatkowo zawierają sporo ciekawych informacji, które dzieci mogą zgłębiać razem z dorosłymi, a dorośli przy okazji dowiedzą się wielu rzeczy, o których nie mieli pojęcia. Dlatego bardzo często siadam z moją dwójką i razem czytamy. Podobnie rzecz się miała z Daj gryza… - do czytania zasiedliśmy całą rodziną i każdy dzielił się swoimi odkryciami i ciekawostkami.

A ciekawostek tu nie brakuje! Książka zawiera kulinarne informacje z różnych regionów świata i państw. Możemy dowiedzieć się co jest popularne w Chinach, Ameryce Południowej czy kilku krajach afrykańskich. Struktura książki przypomina nieco Mapy - na pierwszych stronach zamiast spisu treści mamy kontynenty z oznaczonymi na nich krajami, które odwiedzimy na kartach książki. Poznamy różne rodzaje przypraw, ale także przepisy na wykonanie potraw. Mizielińscy i Natalia Baranowska wykonali ogrom pracy szukając informacji, selekcjonując to, co będzie ciekawe i przybliżając czytelnikom różnorodność kulinarną świata. Brawo dla nich!

Autorami ilustracji są Aleksandra i Daniel Mizielińscy, których charakterystyczna kreska towarzyszy moim dzieciom już od wielu lat (najpierw zachwyciły nas książeczki z serii Mamoko, a potem Mapy, z których bardzo często dzieci korzystają sprawdzając informacje). Nie ukrywam, że na książki Mizielińskich zawsze czekam z niecierpliwością i jestem ciekawa, co następnym razem wymyślą, jakie rejony nauki i dziedziny życia codziennego jeszcze zgłębią.

"Daj gryza. Smakowite historie o jedzeniu" to niezwykle ciekawa podróż kulinarna pokazująca nie tylko bogactwo kuchni, ale i kultur. To także książka, dzięki której dzieci poznają różne smaki i potrawy, a niejadki być może skuszą się na niektóre specjały. To książka, po przeczytaniu której będziecie… głodni.

Więcej książkowych recenzji na blogu https://geek-woman.blogspot.com/

Każdy, kto mnie zna, wie, że jestem beznadziejną kucharką. Nienawidzę gotować, ta czynność jest mi bardzo niemiła - zdecydowanie wolę po gotowaniu sprzątać. Ale to nie znaczy, że nie lubię jeść różnych rzeczy. Staram się do próbowania potraw namówić moje dzieci (z różnym skutkiem), a niezwykle pomocne są w tym różne książki. Jedną z nich zdecydowanie jest Daj gryza....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki ArcheoKids. Kreatywny podręcznik młodego archeologa Giovanna Baldasarre, Elisabetta Giorgi, Samanta Mariotti, Nina Marotta, Francesco Ripanti, Stefano Tognetti
Ocena 9,0
ArcheoKids. Kr... Giovanna Baldasarre...

Na półkach:

Dobrych książek o archeologii skierowanych do dzieci jest jak na lekarstwo. Owszem, powstają różne opowieści - mniej lub bardziej udane - jednak rzadko kiedy pokazują one rzeczywisty obraz archeologii (w wielu książkach brak rozróżnienia między archeologią a paleontologią, co niestety jest częstym błędem). Szczęśliwie w ostatnich latach się to zmienia. Niedawno recenzowałam świetną książkę Marty Guzowskiej (recenzję można przeczytać na blogu Geekwoman)), a dzisiaj przyjrzę się książce ArcheoKids. Kreatywny podręcznik młodego archeologa, która ukazała się nakładem wydawnictwa Levyz Books.

Czy to na pewno tylko książka?

Pierwszym, co rzuca się w oczy, to wydanie książki. Ma format nieco większy od zeszytowego i miękką okładkę, przez co łatwiej wziąć ją do plecaka lub w ogóle traktować jako notatnik i mieć przy sobie. Bo ArcheoKids..., oprócz tradycyjnej części wyjaśniającej czym jest archeologia i co oznaczają różne pojęcia archeologiczne, jest też książką, w której dzieci znajdą sporo ciekawych zadań pomagających im zrozumieć terminologię i sposoby badania zabytków. Czytelnicy mogą dokończyć rysunki ceramiki, łączyć kropki by dowiedzieć się, co znajduje się pod ziemią, czy wypełniać krótkie quizy sprawdzające wiedzę. Na końcu książki jest też kilka stron przeznaczonych na własne notatki i spostrzeżenia.

Niestety, minusem jest to, że książka jest klejona. Obawiam się, że w wyniku częstego użytkowania długo nie przetrwa i się po prostu rozklei.

Archeologia śródziemnomorska

Książka została napisana przez włoskich badaczy i edukatorów (tu wymienię ich nazwiska: G. Baldasarre, E. Giorgi, S. Mariotti, N. Marotta, F. Ripanti), więc siłą rzeczy dotyczy przede wszystkim archeologii śródziemnomorskiej i na przykładzie znalezisk z tamtego regionu czytelnicy poznają podstawowe pojęcia. Jest to i plus i minus. Z jednej strony mumie czy Pompeje są dla dzieci tematem znajomym i bardzo atrakcyjnym, ale z drugiej brakuje odniesienia do zabytków, które najczęściej występują w polskich muzeach, przez co dzieci mogą poczuć się nieco rozczarowane gdy w końcu do muzeum trafią, a ekspozycja rozminie się z ich wyobrażeniami. Na szczęście polski wydawca pokusił się o dołączenie króciutkiego dodatku dotyczącego archeologii w Polsce z mapką najważniejszych stanowisk archeologicznych oraz informacją, co zrobić, gdy odkryjemy stanowisko archeologiczne.

Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o szacie graficznej. Za ilustracje odpowiada Stefano Tognetti. Muszę przyznać, że bardzo podobają mi się jego rysunki - są proste, przejrzyste i bardzo dobrze ilustrują poruszane zagadnienia, a jednocześnie są bardzo humorystyczne.

Kupić czy nie kupić?

ArcheoKids. Kreatywny podręcznik młodego archeologa to bardzo ciekawa pozycja i must have w biblioteczce każdego małego pasjonata archeologii. W przystępny i zrozumiały sposób wyjaśnia terminologię oraz złożoność procesów, którym poddawane są artefakty. Pokazuje także różnorodność znalezisk i sposoby, za pomocą których można uzyskać z nich informacje. Z książki możemy bardzo dużo dowiedzieć się o przeszłości i zwrócić większą uwagę na pozornie nieciekawe znaleziska.

Dobrych książek o archeologii skierowanych do dzieci jest jak na lekarstwo. Owszem, powstają różne opowieści - mniej lub bardziej udane - jednak rzadko kiedy pokazują one rzeczywisty obraz archeologii (w wielu książkach brak rozróżnienia między archeologią a paleontologią, co niestety jest częstym błędem). Szczęśliwie w ostatnich latach się to zmienia. Niedawno recenzowałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko zdarza się by Fabryka Słów wydała debiutancką powieść. Ostatnio mam wrażenie, że wydawnictwo preferuje kolejne wydania swoich czołowych serii i jeśli wydaje coś nowego, są to powieści sprawdzonych pisarzy z własnej stajni. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy ogłoszono, że nakładem Fabryki ukaże się powieść Więcej niż zło Eweliny Stefańskiej.

Nie powiem, powieść zaintrygowała mnie od pierwszej wzmianki. Przepiękna okładka przyciąga wzrok. Grafika aż prosi się o wersję w formie plakatu czy choćby zakładki do książek). Bardzo enigmatyczny opis również zachęcał do lektury, a więc pewnego majowego dnia, gdy mogłam calutki dzień poświęcić na leżenie w łóżku, sięgnęłam po Więcej niż zło i… skończyłam czytać tego samego dnia wieczorem.

Świat przedstawiony

Wioska w okolicach Puszczy, w której toczy się akcja, może znajdować się w każdym miejscu czy uniwersum fantasy. I to jest siła tej powieści. Autorka bawi się z czytelnikiem np. poprzez nazwy, które wskazują, że ta historia może/mogła wydarzyć się wszędzie.

Cesarstwo, które w dużej mierze poznajemy ze wspomnień czy dialogów bohaterów, bardzo inspirowane jest cesarstwem rzymskim (kolonie, opis pałacu, żołnierz po latach służby otrzymuje ziemię, stosunki z plemionami ościennymi itd.). Oczywiście struktura Imperium Romanum już nieraz wykorzystywana była przez pisarzy fantasy, ale uważam, że w tym przypadku wykorzystanie tego motywu jeszcze mocniej wybrzmiewa ta wyżej wspomniana zabawa z czytelnikiem.

Podoba mi się to, że autorka bardzo pieczołowicie starała się oddać cechy leśnych plemion. Poznajemy nie tylko ich strukturę, ale i elementy kultury, rytuały, znaczenie przedmiotów czy blizn. Bardzo dobrze, że Stefańska pokusiła się o ich zróżnicowanie prezentując złożone stosunki, jakie zachodzą nie tylko między plemionami, ale również między plemionami a Cesarstwem.

Bohaterowie

Bohaterowie to siła tej opowieści. Trzy najważniejsze postacie to swoiste powieściowe archetypy: mądry Starzec, doświadczony Żołnierz oraz narwany Młodzieniec. Podoba mi się sposób, w jaki autorka ich prowadzi - przez większą część powieści poznajemy bohaterów poprzez ich cechy zewnętrzne, widoczne na pierwszy rzut oka. A więc Starzec jest mądry, Żołnierz kulawy, a Młodzieniec szybki i w gorącej wodzie kąpany. Jest jeszcze Tancerka kusząca swym tańcem. To bardzo dobry zabieg z dwóch powodów: po pierwsze, i może to prozaiczne, debiutanci bardzo często idą w stronę ekspresji, brak im wyważenia postaci, przez co zamiast być tajemniczymi, odkrywa się zbyt szybko ich przeszłość; po drugie, czytelnik zastanawia się co sprawiło, że te postacie spotkały się w tym właśnie miejscu. Przecież poznając ludzi nie znamy od razu ich przeszłości, kierujemy się tym, co widzimy na zewnątrz, ich zachowaniem, tym, co sami chcą nam pokazać. W toku historii dowiadujemy się skąd u Starca mądrość, co sprawiło, że Żołnierz ma kłopoty z kolanem i dlaczego Młodzieniec chce za wszelką cenę udowodnić swoją wartość. I wszystko zostaje wyjawione w odpowiednim momencie.

Podsumowanie

Więcej niż zło to udany debiut. Jak dla mnie wszystko w tej książce pasuje i naprawdę nie jestem w stanie do niczego się przyczepić. Historia rozwija się w leniwym tempie, by pod koniec nabrać rozpędu. Aż żałowałam, że finał nastąpił tak szybko. Szybciej, wyżej, mocniej! - hasło któremu podporządkowuje się jeden z głównych bohaterów - w tej powieści stosowane jest oszczędnie. I bardzo dobrze, bo książek, w których akcja pędzi bez ładu i składu byle tylko gnać do przodu jest już zbyt dużo. Z zaciekawieniem czekam na drugi tom cyklu Kroniki Traw, bo debiut zaostrzył mój czytelniczy apetyt i jestem bardzo ciekawa jak ta historia potoczy się dalej, na większą (prawdopodobnie) skalę i jak autorka sobie z nią poradzi.

Rzadko zdarza się by Fabryka Słów wydała debiutancką powieść. Ostatnio mam wrażenie, że wydawnictwo preferuje kolejne wydania swoich czołowych serii i jeśli wydaje coś nowego, są to powieści sprawdzonych pisarzy z własnej stajni. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy ogłoszono, że nakładem Fabryki ukaże się powieść Więcej niż zło Eweliny Stefańskiej.

Nie powiem, powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ze świecą szukać wydawnictw naukowych dotyczących Gwiezdnych wojen, które ukazały się w języku polskim. Jeśli trochę się poszpera w odmętach internetów, to można znaleźć garść artykułów rozsianych w różnych czasopismach. Z większymi opracowaniami jest gorzej - szczególnie marnie to wygląda, gdy porównamy, ile analiz pojawiło się w Stanach Zjednoczonych czy ogólnie w języku angielskim. Tym bardziej uwagę przyciąga książka “Gwiezdne wojny” a filozofia polityki (na marginesie dodam, że autor pierwotnie wydał opracowanie w języku angielskim i zostało ono przetłumaczone na polski przez Krzysztofa Zubera).

Dalszy ciąg recenzji znajdziecie tutaj: https://geek-woman.blogspot.com/2019/07/gwiezdne-wojny-filozofia-polityki.html#more

Ze świecą szukać wydawnictw naukowych dotyczących Gwiezdnych wojen, które ukazały się w języku polskim. Jeśli trochę się poszpera w odmętach internetów, to można znaleźć garść artykułów rozsianych w różnych czasopismach. Z większymi opracowaniami jest gorzej - szczególnie marnie to wygląda, gdy porównamy, ile analiz pojawiło się w Stanach Zjednoczonych czy ogólnie w języku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Na wstępie zaryzykuję wielce feministyczną tezę, że kobiety nigdy lekko nie miały. W świecie, w którym to mężczyzna jest wysuwany na pierwszy plan, kobieta często traktowana była tylko jako jego dodatek i tło. Tak działo się przez pokolenia, a dopiero XX wiek nieco zmienił sytuację płci (ponoć) piękniejszej na lepszą.

Lesley Walton w powieści Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender, swoimi bohaterkami uczyniła kobiety. Tytułowa Ava, główna postać, a zarazem narratorka, to dziewczyna bardzo różniącą się fizycznie od pozostałych – urodziła się z ogromnymi skrzydłami. Nikt nie wie, dlaczego tak się stało, a ona sama ma problem z określeniem swojej tożsamości. Bo kim lub czym czynią ją wyrastające z pleców skrzydła? Kobietą? Ptakiem? Aniołem? Dziewczyna próbuje odnaleźć przyczynę w przeszłości swojej rodziny, a właściwie w historiach swojej babki i matki. W ten sposób pisarka przedstawia losy rodziny Roux.

Walton osadziła swoją powieść w estetyce realizmu magicznego. Poznając losy rodziny Avy trudno określić co jest prawdą, a co baśniową figurą stylistyczną. Piekarnia i zarazem cukiernia prowadzona przez jej babkę to nie tylko miejsce, w którym można zaspokoić głód, ale także ukoić duszę. Zapach wypieków nestorki rodu kusi nawet najbardziej zatwardziałych małomiasteczkowych kabotynów. Z kolei dziwne zachowanie matki i jej wróżbiarskie zdolności często są nie tyle pomocne, co sprowadzają kłopoty. Sama Ava, pomimo skrzydeł, jest normalną dziewczyną, która chce się spotykać z innymi nastolatkami i robić zwyczajne dla jej wieku rzeczy. Rzeczywistość przeplata się z baśniowością, ale obie są tylko narzędziami służącymi w znalezieniu odpowiedzi na jedno podstawowe pytanie: czym jest miłość?

Bo Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to tak naprawdę opowieść o różnych odcieniach miłości. W historii rodziny Roux jest miejsce dla miłości namiętnej, pierwszej nastoletniej miłości, miłości z lat dziecięcych, tej z obowiązku i tej potajemnej, miłości nieszczęśliwej, utraconej i wyczekiwanej, a wreszcie miłości obsesyjnej prowadzącej do tragedii. W to uczucie wkradają się także niespełnione nadzieje, a także brak zrozumienia i akceptacji, samotność, wyobcowanie czy wreszcie przemoc fizyczna i rany zadane psychice. Uniwersalne kwestie poruszane przez Walton sprawiają, że losy kobiet wydają się bardziej rzeczywiste, a przez to – bliższe każdemu czytelnikowi.

Cechą charakterystyczną powieści jest jej język. Autorka pisze pięknym, niemal poetyckim stylem lawirując pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym co magiczne. Walton potrafi w subtelny sposób opisywać całą gamę uczuć, a jednocześnie nie stroni od relacji brutalnych czy wręcz makabrycznych. Ta rozpiętość stylistyczna w pełni oddaje ducha historii Avy – zbieg okoliczności sprawia, że niezwykła dziewczyna, niewinna i nieznająca świata, musi w pewnym momencie zderzyć się z rzeczywistością i boleśnie przekonuje się, że życie nie jest wypełnione tylko dobrymi chwilami, ale także złem w najczystszej postaci.

Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to powieść niezwykła w każdym znaczeniu tego słowa. Walton żongluje uczuciami czytelnika każąc mu przeżywać wzloty i upadki swoich bohaterek, ich bolesne doświadczenia i wspaniałe chwile, zwyczajne wydarzenia i te makabryczne. To historia jednocześnie zwyczajna, jakich wiele (bo ileż było już w literaturze historii o wszystkich odcieniach miłości?), ale również magiczna, miejscami wręcz oniryczna. Historia skrzydlatej Avy, która odkrywa w sobie wewnętrzną, prawdziwie kobiecą siłę, by żyć, jest naprawdę warta przeczytania.

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Na wstępie zaryzykuję wielce feministyczną tezę, że kobiety nigdy lekko nie miały. W świecie, w którym to mężczyzna jest wysuwany na pierwszy plan, kobieta często traktowana była tylko jako jego dodatek i tło. Tak działo się przez pokolenia, a dopiero XX wiek nieco zmienił sytuację płci (ponoć) piękniejszej na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Czysta informacja. Brak uczuć. Dążenie do transcendencji. Proszę Państwa, oto Współistnienie, które pomimo ofiary komandora Reubena Vaybara, przetrwało i pokonało ludzkość.

Światło cieni, powieść otwierająca nową serię Horyzonty Zdarzeń, wydawała się zamkniętą całością. Jednak, jak to zwykle bywa, dobre przyjęcie przez czytelników skłoniło autora do napisania kontynuacji. I bardzo dobrze się stało, bo Łuna za mgłą to doskonały ciąg dalszy historii o podboju ludzkości, dokonywanym przez bezcielesne Współistnienie.

Po niemal osiemdziesięciu latach okręt Federacji odkrywa szczątki statku dowodzonego przez komandora Reubena Vaybara, który uciekł z Cronny. Ten krótki kontakt wystarczył by mieszkańcy Ziemi i rozsianych po całym Układzie Słonecznym kolonii znaleźli się na skraju zagłady. W wyniku działania Współistnienia większa część ludzkości zginęła. Te kilkanaście procent, które przeżyło przeszło przemianę, zasilając szeregi obcej/obcych istoty/istot i dzieląc z nią/nimi umysły. Jednak nie wszyscy się poddali. Istnieją jeszcze nieliczne gniazda oporu, w których ocaleni walczą o przetrwanie i zachowanie własnej tożsamości.

Łuna za mgłą zaskakuje rozmachem. Podczas gdy Światło cieni miało kameralną oprawę, akcja toczyła się w wąskim gronie osób na planecie Cronna i potem w przestrzeni, tak w kontynuacji Dębski serwuje czytelnikom apokalipsę na ogromną skalę. Fabuła rozgrywa się w kilku miejscach (Mars, Księżyc) oraz w kosmicznej pustce.

Powieść została podzielona na kilka części, a każda z nich dotyczy innych bohaterów. Pierwsza opowiada o wędrówce, jaką przebyło Współistnienie w drodze na Ziemię i jest bezpośrednim nawiązaniem do Światła cieni. Dębski opisał przeszłe wydarzenia w taki sposób, że Łunę… można bez problemu czytać bez znajomości poprzedniczki, a jeśli ktoś przeczytał, nie będą go irytowały powtórzenia znanych informacji.

Kolejne rozdziały traktują o społeczeństwach zamieszkujących Układ Słoneczny i ich postawach wobec ataku Współistnienia. Autor skupia się na dwóch jednostkach – zamieszkującego planetę Mars Rycerza oraz Eremity z Księżyca. Obaj są silnymi osobowościami, samotnikami. Eremita stawia sobie za cel likwidację tzw. mułów, osób poddanych Współistnieniu. Nie walczy z obcą istotą, a jedynie uwalnia podległych jej ludzi. Nie ma złudzeń, że Współistnienie można zwalczyć. Z kolei Rycerz jest wolnym strzelcem, wykonującym dla małej wolnej społeczności różne zadania. Jest przy tym odważny i zdeterminowany, kieruje się poczuciem honoru i działa nie oglądając się na nic. Za drugą stronę barykady możemy zajrzeć dzięki Renegatowi. Dębskiemu udało się wykreować wiarygodne postacie, a ich działania są dobrze umotywowane.

Samo Współistnienie jest bardzo interesujące. Dotychczas w fantastyce przewinęły się już chyba wszystkie możliwe scenariusze spotkania z inną inteligentną rasą, jednak Dębskiemu udało się wykreować coś, co naprawdę zaskakuje. W Świetle cieni mieliśmy przedsmak tego, co czeka ludzkość, a Łuna… tylko realizuje ten scenariusz i przybliża logikę, jaką kieruje się Współistnienie oraz jego ostateczny cel.

Sposób działania Współistnienia przypomina mi nieco klasyczne dzieło braci/rodzeństwa/sióstr Wachowskich (już się pogubiłam w tych powiązaniach rodzinnych), czyli film Matrix. Zarówno tam, jak i tu obiecuje się ludziom lepsze życie w zamian za całkowitą rezygnację z siebie i podporządkowanie się większej zbiorowości (w przypadku Matriksa maszynom). A tych, którzy tego nie uczynią, czeka życie w nędzy i codzienna walka o przetrwanie. Człowiek musi wybierać między pozorną wolnością a niewolą, wygodnictwem a nonkonformizmem. Dotyczy to także Eremity i Rycerza, bo autor prowadzi ich niepewną drogą – sami do końca nie są świadomi czy ich rzeczywistość jest realna, czy tylko pozorna. Czy są naprawdę wolni, czy – co jest chyba najgorszą z możliwości – są zniewoleni przez Współistnienie, traktowani jako niezbędne narzędzie i nie są tego świadomi?

Łuna za mgłą to naprawdę świetny kawałek fantastyki nawiązujący do klasyków, między innymi prozy Philipa K. Dicka. Choć zagrożenie z kosmosu nie jest już tak tajemnicze jak w pierwszej odsłonie, to jednak Dębskiemu udało się wykreować przerażającą wizję zagłady ludzkości – zagłady, do której doprowadziła słabość człowieka. Zaskakujące zakończenie ma wymowę pesymistyczną, jednakże warto sięgnąć po tę książkę by zastanowić się, do czego mogą doprowadzić ludzka ciekawość, chęć eksploracji kosmosu, a przede wszystkim jakże wygodny konformizm przyobleczony w złudną wiarę w potęgę technologii.

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Czysta informacja. Brak uczuć. Dążenie do transcendencji. Proszę Państwa, oto Współistnienie, które pomimo ofiary komandora Reubena Vaybara, przetrwało i pokonało ludzkość.

Światło cieni, powieść otwierająca nową serię Horyzonty Zdarzeń, wydawała się zamkniętą całością. Jednak, jak to zwykle bywa, dobre przyjęcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Namnożyło się tej literatury postapokaliptycznej jak – nie przymierzając – mutantów po wojnie nuklearnej. Kilkanaście powieści spod znaku Fabrycznej Zony, kolejne osadzone w uniwersum Metra 2033, a teraz do walki o rząd czytelniczych dusz dołączyło wydawnictwo Czwarta Strona. Po ciekawym debiucie Konrada Kuśmieraka S.Q.U.A.T, otwierającym cykl powieści postapokaliptycznych, do grona twórców tego gatunku dołączył Marcin Strzyżewski, serwując wielbicielom poatomowego świata Transmisję.

Dwa światy

Twórcy postapo przyzwyczaili czytelników do przedstawiania małego skrawka świata po wojnie nuklearnej. Czy będzie to metro pracowicie zasiedlane i adaptowane do jako takiej egzystencji, czy też poniemieckie tunele i bunkry ciągnące się pod miastem – zawsze jest to mały fragment ogromnego przecież świata (są oczywiście wyjątki, ale większość literatury tego typu bazuje na ograniczonej przestrzeni).

Strzyżewski podszedł do problemu z innej strony. Choć oglądamy świat po konflikcie atomowym, to jednak zniszczenie ogarnęło tylko niewielki jego wycinek. Zagładzie uległy Stany Zjednoczone, część Afryki i Władywostok, a to, czego nie uczyniły atomówki, dokończyły chińskie wojska za pomocą rakiet i czołgów. Szybko utworzono strefy, do których wejście zostało ograniczone ze względu na skażenie. Promieniowanie, brak dostępu do czystej wody i jedzenia, grasujące bandy, deficyt lekarstw – to wszystko sprawiło, że średnia długość życia znacznie zmalała, a odsetek umieralności wzrósł. A najgorsze jest to, że tak zwani streferzy są przekonani, iż cała Ziemia wygląda podobnie.

Całkowitym przeciwieństwem jest życie w Europie i Azji. Tam praktycznie nic się nie zmieniło. Ludzie nadal normalnie pracują, jeżdżą komunikacją miejską, chodzą na zakupy czy oglądają telewizję. Technologia rozwija się w najlepsze, a w pogoni za sensacją portale internetowe wysyłają reporterów do najbardziej zagrożonych miejsc.

Na scenę wkracza bohater

Pierwszoplanową postacią jest reporter piszący dla jednego z największych portali internetowych, Szanghaj Ribao, Timur Denkin. Dziennikarz niczym specjalnym się nie wyróżnia – jego artykuły cieszą się umiarkowanym zainteresowaniem, choć opisuje w nich trudne, wręcz szokujące zdarzenia. Jednak w zalewie informacji nikogo nie obchodzą ludzie zamieszkujący zniszczone siedemdziesiąt lat temu tereny, walczący o przeżycie, o każdy kawałek plastiku, wodę, żywność czy – co jest chyba najbardziej wstrząsające – nie gardzący ludzkim mięsem. On sam jest raczej przeciętniakiem, dlatego wyjazd na teren dawnego USA to propozycja nie do odrzucenia. Okazja, która się nadarza, staje się szansą na lepsze życie i większą sławę, bo nikt wcześniej nie przebywał tak długo w tych niebezpiecznych rejonach.

Ogromna przepaść rozdzielająca świat stref i ten poza nimi sprawia, że trudno uwierzyć, iż akcja toczy się tak naprawdę w tym samym czasie i na tej samej planecie. Ale taka jest też rola reportaży – pokazywać to, co dla nas niezwykłe, dramatyczne czy dające do myślenia – i ta sztuka udała się znakomicie stworzonej przez Strzyżewskiego postaci.

Inny świat

Fabuła Transmisji wyraźnie dzieli się na dwie części. W pierwszej główny bohater kursuje pomiędzy strefami a swoją redakcją i tu wyraźnie widoczny jest dysonans pomiędzy dwoma światami. Strzyżewski pokazuje, jak działają media i choć nie jest to pogłębiona analiza, widać jednak ogólny obraz pogoni za sensacją i manipulację informacjami.

Część druga, której akcja toczy się na terenach dawnych Stanów Zjednoczonych, to z kolei typowa postapokaliptyczna opowieść o przetrwaniu za wszelką cenę. Autor bez ozdobników ukazuje brutalną rzeczywistość, jaka stała się udziałem resztek ludności, a także głównego bohatera. Mutacje, bandyci, groźne zwierzęta czy choroby – codzienność streferów jest przerażająca. Dla Timura to piekło, ponieważ zna życie poza strefami i na każdym kroku przekonuje się, że w obliczu zagłady z człowieka wychodzi najgorsze zło.

Człowiek człowiekowi

Po lekturze Transmisji pozostaje niepokój. Przyznam, że nieczęsto zdarza się, by jakaś powieść postapokaliptyczna zmusiła mnie do myślenia – zwykle traktuję je jako czystą rozrywkę, w której fantastyczne hordy mutantów chcą zniszczyć jakąś ludzką ostoję, a człowiek za wszelką cenę próbuje wpasować się w nową rzeczywistość. Czy można traktować poważnie ogromne krwiożercze rośliny, zmutowane krety czy samych stalkerów?

Strzyżewskiemu udało się jednak coś, co zdarza się niezmiernie rzadko – wykreować świat, który nie tyle jest wizją przyszłości, co alegorią naszej rzeczywistości. Bo jak inaczej nazwać doniesienia medialne o kolejnych wojnach na Bliskim Wschodzie? O masakrach w państwach afrykańskich? Reportaże, w których przedstawiane wydarzenia nie mieszczą się w głowach nam, ludziom żyjącym od lat w spokoju i dobrobycie, z dala od wojen?

Transmisja pokazuje, że świat po wojnie nuklearnej niekoniecznie musi być jałową pustynią czy porośniętą zmutowanymi roślinami dżunglą. A na pewno nie cały świat, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto na konflikcie zyskuje. Człowiek człowiekowi zgotował taki los, a tak po prawdzie, to dzieje się to cały czas gdzieś obok nas, tylko my nie potrafimy w tę brutalną prawdę uwierzyć.

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Namnożyło się tej literatury postapokaliptycznej jak – nie przymierzając – mutantów po wojnie nuklearnej. Kilkanaście powieści spod znaku Fabrycznej Zony, kolejne osadzone w uniwersum Metra 2033, a teraz do walki o rząd czytelniczych dusz dołączyło wydawnictwo Czwarta Strona. Po ciekawym debiucie Konrada Kuśmieraka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com oraz creatiofantastica.com

UWAGA! RECENZJA ZAWIERA SPOILERY!

Słowa pełnią w życiu istotną rolę. Bez nich komunikacja nie jest niemożliwa, ale znacznie ograniczona. Można się bez słów rozumieć, ale gdy ich brak, trudno opisać otaczający świat i własne odczucia. Nieopaczne słowa wiodły do niezliczonych pojedynków i równie licznych pojednań. Stosownie dobrane mogą doprowadzić do pokoju (bo przecież pióro jest silniejsze od miecza), ale wypowiedziane w nieodpowiednim miejscu i czasie staną się zarzewiem krwawego konfliktu.

Gdyby nie one, nie byłoby tego tekstu.

Wartość słów doskonale rozumie Joe Abercrombie, czyniąc je motywem przewodnim ostatniej części trylogii Morze Drzazg. W Połowie wojny znajduje się zdanie idealnie odzwierciedlające fabułę powieści: Wojnę jedynie w połowie można zwyciężyć orężem. Druga połowa rozgrywa się tu. – Skara przycisnęła palec do skroni (…)[1]. Ostateczne rozstrzygnięcie konfliktu pomiędzy czczącymi Jedynobóstwo Najwyższym Królem i Babką Wexen a wyznającymi politeizm władcami Uthilem i Grom-gil-Gormem subtelnie prowadzonymi przez Ojca Yarviego, rozstrzygnie się co prawda na miecze, jednak zanim to nastąpi, padną setki potrzebnych, często podstępnych lub odnoszących się do honoru i wiecznej sławy, słów.

W każdej części trylogii Morze Drzazg autor czyni głównym bohaterem kogoś nowego i pozornie nieważnego; młodą osobę wkraczającą dopiero w dorosłość, postawioną przed trudnym wyborem i sytuacjami, które wydają się nie mieć wyjścia. Wcześniej byli to Yarvi (Pół króla), a także Zadra (Pół świata). Nie inaczej jest w Połowie wojny. Pierwsze skrzypce gra Skara, nieśmiała księżniczka Throvenlandu, która jako jedyna ocalała z rzezi stolicy królestwa, Yaletoftu. Dziewczyna szybko musi otrząsnąć się po śmierci najbliższych i znaleźć w sobie siłę, by zemścić się na oprawcach i ich mocodawcach.

Początkowo Skara wątpi w swoją wartość jako następczyni tronu. Pamięć o zamordowanym dziadku, królu Fynnie i jego doradczyni, Matce Kyre, przytłacza ją, a bogactwo Gettlandu, do którego uciekła, onieśmiela. Królowa bez królestwa wydaje się stać od razu na straconej pozycji. Jednak wydarzenia toczą się takim tempem, że dziewczyna musi szybko zdecydować, jaką rolę odegra w konflikcie zbrojnym. Okazuje się, że zarówno dziadek, jak i surowa nauczycielka wyśmienicie przygotowali ją do rządzenia. I choć Skara jest wątła i nie potrafi władać mieczem, jej orężem stają się słowa, a nimi potrafi szermować niczym fechtmistrz. W trakcie lektury czytelnik staje się świadkiem przemiany Skary, która z nieśmiałej i zalęknionej nastolatki zmienia się w nieulękłą i pewną swego królową zdolną przeciwstawić się woli najpotężniejszych ludzi.

Losy młodej władczyni zbiegają się z historią Raitha, bezwzględnego wojownika z Vansterlandu, który zrządzeniem losu zostaje jej obrońcą. Białowłosy chłopak to postać na wskroś tragiczna. Razem z bratem od dzieciństwa szkolony do posłuszeństwa królowi Gormowi, bity, tresowany jak pies, nie zna niczego oprócz przemocy i okrucieństwa. Jest jak dzikie zwierzę, które potrafi szarpać zębami i bezmyślnie niszczyć to, czego budowa zajęła innym lata. Spotkanie ze Skarą otwiera mu oczy, a przemiana z ogarniętego szałem bitewnym zabójcy w człowieka odkrywającego w sobie sumienie i współczucie jest bardzo ciekawa.

Równie interesujący wydaje się wątek Kolla, chłopca znanego z Połowy świata. Po śmierci matki młodzieniec trafia pod skrzydła Ojca Yarviego i podejmuje naukę, której ostatecznym celem jest zastąpienie go na stanowisku królewskiego doradcy. Żądny wiedzy Koll miota się pomiędzy dwoma powinnościami: z jednej strony pragnie wpływać na losy świata, pełniąc istotną rolę polityczną, z drugiej – chce dzielić życie jako mąż Riny i założyć prawdziwą rodzinę. Oba pragnienia wykluczają się, a Koll zostaje postawiony w trudnej sytuacji, z której każde wyjście okazuje się złe. Jego rozterki są tym bardziej prawdziwe, że na progu wojny każda decyzja może nieść ze sobą katastrofalne skutki.

Podobnie jak w poprzednim tomie, tak i tu ważną rolę odgrywa wspomniany wyżej Ojciec Yarvi. Ta postać spina oś fabularną całej trylogii. Cykl Abercrombiego to przede wszystkim historia opowiadająca fascynującą ewolucję od kalekiego następcy tronu i byłego niewolnika do obecnego doradcy króla Gettlandu oraz spiritus movens całej krwawej historii. Pisarz ma niecodzienny talent do kreowania wyrazistych bohaterów z dobrze nakreślonymi portretami psychologicznymi, a Yarvi nie jest tu wyjątkiem. Prawdziwa szara eminencja na dworze króla Uthila, dysponuje niebywałym talentem do tworzenia spisków i szaleńczą wręcz odwagą w realizacji najniebezpieczniejszych pomysłów. Wraz z kolejnymi stronami wszystkich trzech tomów widać, że gdzieś po drodze zagubił się ten mały, szczery młodzieniec, ustępując miejsca bezwzględnemu mężczyźnie, który nie cofnie się przed niczym, by tylko osiągnąć swój cel.

W poprzednich częściach serii Abercrombie podejmował wątek tajemniczych elfów, których relikty są rozsiane w całym basenie Morza Drzazg. Wzmianki o tej rasie były bardzo enigmatyczne – wiadomo że doprowadzili do rozbicia Bóstwa i stworzenia wielu bogów, a sami wyginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Artefakty elfów były zakazane przez Ministerstwo pod groźbą klątwy, jednak w Połowie wojny odegrały kluczową rolę. Zabieg umieszczenia tajemniczej rasy otwiera pole do wielu domysłów i puszczenia wodzy fantazji, ponieważ opis ruin elf-miasta, Strokomu, uświadamia czytelnikowi, że mogli to być… ludzie znajdujący się na naszym obecnym rozwoju cywilizacyjnym. Jakiś kataklizm (czyżby nuklearny?) stał się przyczyną ich upadku, a na ruinach tego świata wyrosły nowe kultury, w tym pseudowikińskie królestwa.

Chociaż Morze Drzazg jest cyklem przeznaczonym dla młodzieży, Abercrombie nie wybiera łatwych rozwiązań. Każdy z bohaterów musi zmierzyć się z własnymi słabościami i – podobnie jak w prawdziwym życiu – niekoniecznie wyjdzie z tej walki obronną ręką. Pisarz przedstawia świat takim, jakim jest naprawdę – zamiast czerni i bieli dominują szarość i krwista czerwień i tylko w nielicznych momentach wytchnienia można znaleźć cieplejsze uczucia. Jednak wbrew pozorom te nie są dostępne dla wszystkich, bo czasami trzeba poświęcić własne szczęście dla większego dobra. Ze sprawowaniem władzy wiąże się wielka odpowiedzialność i Abercrombie pokazuje, że polityka ma swoje ciemne strony, a sama władza uzależnia jak narkotyk.

Pół wojny to wyśmienite zwieńczenie bardzo dobrej trylogii. Pseudowikiński świat został odmalowany z rozmachem, a zaludniające go postacie są barwne i pełnokrwiste. Myślę, że zakończenie może zaskoczyć niejednego czytelnika i pozostawi niedosyt. Szkoda, że to już ostatnia wizyta w tym świecie.

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com oraz creatiofantastica.com

UWAGA! RECENZJA ZAWIERA SPOILERY!

Słowa pełnią w życiu istotną rolę. Bez nich komunikacja nie jest niemożliwa, ale znacznie ograniczona. Można się bez słów rozumieć, ale gdy ich brak, trudno opisać otaczający świat i własne odczucia. Nieopaczne słowa wiodły do niezliczonych pojedynków i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Niełatwo być władcą, szczególnie gdy rządzi się ogromnym cesarstwem. Bogactwo, przepych, konkubiny… I polityczne rozgrywki sięgające niemal mitycznych czasów i równie zapomnianych ras. A także troje dzieci, wśród których jest następca tronu. To wszystko pozostawia za sobą cesarz Annuru, który ginie zamordowany przez nieznanych wrogów.

Wydawać by się mogło, że – cytując Andrzeja Waligórskiego i jego Balladę o cysorzu – „cysorz to ma klawe życie”. Okazuje się jednak, że nie do końca. Nagła śmierć Sanlituna hui’Malkeeniana w świątyni Intarry sprowadza na jego dzieci realną groźbę. Ktoś próbuje wyeliminować trójkę rodzeństwa, a przede wszystkim następcę tronu, Kadena. Cała trójka musi nie tylko walczyć o własne życie, ale także dowiedzieć się, kto dybie na nie i należący od stuleci do rodu Malkeenianów, Nieciosany Tron.

Kaden, następca tronu, przebywa w klasztorze mnichów służących Niememu Bogu. Wydawać by się mogło, że skoro dziedziczy tron, wydarzenia z jego udziałem będą najciekawsze. Niestety, jest wręcz przeciwnie. Opis życia mnichów, ich rytuałów i dziwacznych ćwiczeń, jest zwyczajnie nudny. Dla mnie był to wątek najtrudniejszy do przebrnięcia, bo chociaż sam Kaden wyraźnie różni się od stereotypu następcy tronu (żyje w ubóstwie na równi z pozostałymi mnichami, nie jest faworyzowany, a traktowany jak każdy inny uczeń), to jednak jego pobyt w górskim klasztorze jest zbyt zwyczajny, by mógł być ekscytujący. I nawet pojawienie się tajemniczego zabójcy kóz wyjadającego mózgi jakoś nie popycha akcji do przodu.

Drugi z braci, Valyn, to zupełnie inna historia. Czytelnik poznaje go u schyłku szkolenia w elitarnej jednostce Kettralu tuż przed ostatecznym egzaminem – Próbą Hulla. Brutalne i wyczerpujące treningi, docinki ze strony kolegów oraz niechęć przełożonych, często ujawniają wybuchowy charakter przyszłego kettralowca. Jedynie Ha Lin, jego przyjaciółka, jest w stanie okiełznać te emocje i utrzymać je w ryzach. Valyn jest interesującą postacią, nie dającą się złamać i wytrwałą, a prowadzone przez niego śledztwo na tyle dobrze poprowadzone, że ten wątek jest najciekawszy.

Ostatnia z rodzeństwa, Adare, mieszkała z ojcem w pałacu. I choć jest najstarsza, nigdy nie zasiądzie na Nieciosanym Tronie. Bystra i inteligentna, po śmierci cesarza została wyznaczona przez niego jednym z ostatnich dekretów, na ministra finansów. Dziewczyna postanawia odkryć, kto zamordował Sanlituna i za wszelką cenę doprowadzić sprawcę przed oblicze sprawiedliwości. Przyznam, że choć początkowo jej rola była niezbyt ciekawa, tak jakby autor nie do końca miał na nią pomysł, to z czasem nabrała znaczenia, a granicząca z obsesją chęć dopadnięcia mordercy znalazła nieoczekiwany finał.

Najciekawszą postacią spoza cesarskiego rodu jest niewątpliwie Ran Il Tornja. Kenarang, głównodowodzący armii, a po śmierci Sanlituna także regent, wydaje się być człowiekiem nijakim, zapatrzonym w barwne stroje, bez politycznych ambicji (zadowala go pozycja, jaką osiągnął), a także wiernym tronowi. Jednak pewne wydarzenia i słowa sugerują, że takie zachowanie to tylko poza, fasada, za którą kryje się coś więcej. Co to jednak jest? Mam nadzieję, że pokażą to kolejne tomy.

Gdzieś w tle przewija się wątek tajemniczych Csestriimów, istot uważanych za wymarłe i nienawidzących ludzi. Enigmatyczny prolog wprowadza postać Tan’isa i daje niejakie pojęcie o sposobie myślenia jego rasy, jednak w pierwszej części Kronik Nieciosanego Tronu wątek nie został nadmiernie rozwinięty, a raczej tylko zasygnalizowany.

Przyznam szczerze, że początek książki nie jest zbyt zachęcający. Pierwsze dwieście stron to zapoznawanie się z bohaterami, ale miejscami czytanie jest prawdziwym wyzwaniem. Autor połowę z tego mógłby bez wyrzutów sumienia cisnąć do kosza, szczególnie fragmenty dotyczące szkolenia Kadena przez mnichów, bo te niewiele wnoszą, a wręcz irytują. Władca Annuru miał troje dzieci, a w czasie jego śmierci, każde z nich przebywało w innej części cesarstwa, tak więc czytelnik otrzymuje życiorysy postaci i przy okazji charakterystyki poszczególnych prowincji imperium. Z jednej strony mogłoby to być ciekawe, bo każdy region rządzi się innymi obyczajami, jednak w rezultacie wyszły z tego dość nudne i niemiłosiernie dłużące się fragmenty, które spokojnie można by było streścić w najwyżej kilku zdaniach.

Miecze cesarza nie są ani rewolucyjną powieścią, ani tym bardziej szczególnie nowatorską. Staveley wykorzystuje znane schematy (m. in. walki o tron czy mityczne rasy) i zbyt często używa powtórzeń tych samych informacji, jednak trzeba przyznać, że jak na debiut literacki jest to książka udana. Tło kulturowe Annuru, różnice regionalne czy różnorodność charakterów sprawiają, że od pewnego momentu powieść czyta się szybko i z żalem odkłada skończoną na półkę. Niestety zanim do tego dojdzie, trzeba przebrnąć przez niemal jedną trzecią tomu, co dla niektórych czytelników może stanowić zaporę nie do przebycia.

Mimo wszystko Miecze cesarza polecam. Słusznych rozmiarów tomiszcze (ponad sześćset stron) obiecuje zajęcie na kilka wieczorów, a końcówka powieści zapowiada ciekawszą fabułę w kontynuacji.

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Niełatwo być władcą, szczególnie gdy rządzi się ogromnym cesarstwem. Bogactwo, przepych, konkubiny… I polityczne rozgrywki sięgające niemal mitycznych czasów i równie zapomnianych ras. A także troje dzieci, wśród których jest następca tronu. To wszystko pozostawia za sobą cesarz Annuru, który ginie zamordowany przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

W historii mieliśmy do czynienia z wieloma imperiami lub tworami do nich aspirującymi. Jednak chyba żadne nie było tak często eksploatowane, wykorzystywane i przerabiane na wszelkie możliwe sposoby, jak Imperium Rzymskie. Europejska cywilizacja wyrosła na grecko-rzymskiej; nie ma co ukrywać – Rzym fascynował, fascynuje i fascynować będzie . I to nie tylko Europejczyków: tysiąc lat historii, wojen, podbojów i rozwoju w wielu dziedzinach życia to prawdziwa kopalnia pomysłów.

Dlaczego we wstępie powieści fantastycznej piszę właśnie o Rzymie? Po lekturze Złotego syna, drugiej części trylogii Red Rising, ta analogia nasuwa się sama. Odniesień do Rzymu jest sporo, o wiele więcej, niż w tomie pierwszym. Ale po kolei.

Darrow au Andromedus wspina się coraz wyżej po szczeblach kariery wśród Złotej Elity. Dawny helldiver poprzysiągł zemstę Złotym i powoli realizuje swój cel. Okazuje się jednak, że życie nie jest czarno-białe, nie ma łatwych wyborów. Wśród wrogów można także znaleźć dobrych ludzi, którym nie podoba się zaistniały porządek. Do celu mogą prowadzić różne ścieżki, a każda z nich wymaga poświęcenia czegoś ważnego i bardzo osobistego w imię wyższych racji.

Początkowo czytelnik może odnieść wrażenie, że Złoty syn będzie powtórką Złotego Marsa. Akcja rozpoczyna się w Akademii, a główny bohater po raz kolejny musi być najlepszy po to, by przybliżyć się do realizacji celu. Z czasem fabuła jednak ulega zmianie i mamy coś w rodzaju politycznego thrillera, w którym przepychanki na wyższych szczeblach władzy odbywają się bez pardonu, a trup ściele się gęsto. Darrow musi utorować sobie drogę nie tylko przez niechętne i zazdrosne o sukcesy innych rody, ale także wieki podziałów społecznych, walk o władzę i wpływy.

I tu wkracza historia i kultura antyku, bo Brown czerpie z niej pełnymi garściami, nawet nie starając się tego specjalnie ukrywać (cytując na przykład Iliadę). Już samo nazewnictwo (Augustus, Cassius, Pretor, Cenzor, Imperator) przywodzi na myśl rzymską nomenklaturę, podobnie jak struktura społeczna i sposób funkcjonowania rodów (gens). Liczne są także odniesienia do rzymskiej i greckiej mitologii (nawiązania do bóstw klasycznych – buntowniczy Ares, Pretorianie, nazwy Domów, takich jak Minerwa, Mars czy Jupiter), a także zwyczajów – między innymi triumfalnego pochodu z jego charakterystycznym ceremoniałem.

Główny bohater obrał niełatwą drogę do obalenia systemu. I choć ten motyw niejednokrotnie przewinął się w literaturze fantastycznej (szczególnie w popularnych ostatnio dystopiach skierowanych do nastoletniego czytelnika, w które seria Red Rising również się wpisuje), to jednak cykl Browna wyróżnia kilka znaczących cech.

Po pierwsze, autor pokazuje złożoność systemów politycznych i możliwe skutki rewolucyjnych zmian. Droga do reform jest długa, trudna i usłana trupami (także przyjaciół), a zależności ekonomiczne pomiędzy poszczególnymi grupami są często ważniejsze i głębiej wiążące niż miejsce na drabinie społecznej. Dodatkową trudnością jest zaciekły opór ze strony Elity z akceptacją jakichkolwiek zmian naruszających wypracowane przez lata status quo. Brown nie idzie na skróty, Darrow nie jest typem postaci „od zera do bohatera”, ale mozolnie pnie się w górę, nie wahając się popełniać nawet najgorszego, najbardziej podłego czynu, zawiązać sojuszu z wątpliwym moralnie wrogiem, a wszystko po to, by osiągnąć cel. Jednocześnie jednak dostrzega wszelkie zależności ekonomiczne i to, że nie każdy członek kasty rządzącej jest zły, a upadek systemu – choć nieunikniony – niekoniecznie może być dobrym rozwiązaniem.

Po drugie, Darrow jest świadomy, że supremacji Złotych nie obali jednym ciosem – tylko powolne i systematyczne podkopywanie fundamentów zawali piramidę kastowych zależności.

Kolejną wyróżniającą pisarstwo Browna cechą jest rzadko spotykana umiejętność uśmiercania bohaterów bez nadmiernego patosu. Brown nie oszczędza sympatycznych i ważnych postaci, ale ich śmierć jest pokazana w sposób zwyczajny, bez pompatycznej i dramatycznej oprawy oraz zbytniego przeciągania, co często budzi w czytelniku raczej niesmak zamiast współczucia czy żalu. Autor Red Rising nie oszczędza nikogo, a pokazując bezpardonowe walki o władzę i rozgrywki pomiędzy rodami, nie waha się przedstawiać eksterminacji całych rodów łącznie z małymi dziećmi.

Red Rising to cykl zaskakujący niezwykłą, opartą na ścisłym podziale społecznym i specjalizacjach wizją, która – wydawać by się mogło – będzie bardziej śmieszna niż straszna. Jednak Brown, dzięki niejednoznacznym bohaterom, a także sporej dawce brutalności, przekuł w siłę to, co mogło stać się przyczyną klęski cyklu. Warto sięgnąć po trylogię choćby po to, by przekonać się, że są jeszcze na świecie pisarze niewahający się fundować ludzkości kolejnych mrocznych scenariuszy, które, przybrane w nazwy kolorów, kryją w sobie odległą alegorię obecnych stosunków społecznych.

Złoty syn to doskonała kontynuacja tomu pierwszego, jednak nie mogę autorowi wybaczyć umieszczonego na końcu cliffhangera. Cóż, pozostaje mi i innym czytelnikom czekać na zwieńczenie przygód Darrowa, który – moim zdaniem – raczej nie zakończy się happy endem.

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

W historii mieliśmy do czynienia z wieloma imperiami lub tworami do nich aspirującymi. Jednak chyba żadne nie było tak często eksploatowane, wykorzystywane i przerabiane na wszelkie możliwe sposoby, jak Imperium Rzymskie. Europejska cywilizacja wyrosła na grecko-rzymskiej; nie ma co ukrywać – Rzym fascynował,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Rodzicielstwo to ogromna odpowiedzialność, której nie każdy jest w stanie podołać. Jeszcze większa spoczywa na rodzicach, których potomstwo w przyszłości zajmie miejsce u steru władzy, a na ich barkach ma zostać złożony ciężar odpowiedzialności za losy tysięcy lub milionów ludzi. Dla wielu władca jest tylko wizerunkiem na monecie, dla dzieci króla czy cesarza – to ojciec zazwyczaj niemający czasu, by pobawić się z synami lub przytulić córkę.

Sanlitun hui’Malkeenian osierocił troje dzieci, które poznaliśmy w pierwszym tomie Kroniki Nieciosanego Tronu. Dzieci cesarza wprowadzały czytelnika w intrygi rozgrywające się na dworze zmarłego cesarza Annuru, a także przybliżały sylwetki bohaterów (choć trzeba przyznać, że dość powierzchownie). W Boskim ogniu wydarzenia nabrały wreszcie tempa, jest więcej polityki, ale też wiele tajemnic nadal czeka na wyjaśnienie.

Najważniejszym wątkiem, który wyraźnie wybija się ponad wszystkie inne, jest rola zmarłego cesarza jako rodzica. Kaden, Valyn i Adare na każdym kroku dowiadują się nowych – czasem nie do końca przyjemnych – rzeczy o swoim ojcu. Okazuje się, że Sanlitun był dla własnych dzieci zagadką. Wychowane w pałacu (Adare) lub na krańcach imperium, z dala od domu (Valyn i Kaden), nie zdawały sobie sprawy zarówno z tego jakim był cesarzem, ale też jakim człowiekiem prywatnie. Strzępy wspomnień z dzieciństwa chłopców czy częstsze, ale jednak nacechowane społeczną rolą kobiety, spotkania Adare, ukazują słabość relacji rodzicielskich, przyćmionych całkowicie przez obowiązek wobec cesarstwa. To z kolei rzutuje na przyszłość nie tylko trojga spadkobierców, ale również całego Annuru, ponieważ bohaterowie nie do końca wiedzą, komu mogą zaufać i z kim cesarz zawarł potajemne sojusze.

Ten interesujący motyw jest jednocześnie słabym punktem całej intrygi. Cesarski dwór wydaje się składać raptem z kilku osób - jak na tak wielką domenę, ludzi nią zarządzających powinno być o wiele więcej, a klik walczących o władzę i wzajemnie się eliminujących, co najmniej kilka. Tymczasem, Staveley ogranicza się do bardzo wąskiego grona arystokracji, pozostawiając następcę tronu, Kadena, niejako samemu sobie i pozbawiając go zupełnie politycznego zaplecza. Prawdopodobnie wynika to z braku doświadczenia autora lub strachu przed udźwignięciem większej liczby intryg. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach to się zmieni, a na horyzoncie pojawią się nowi, ciekawi oponenci lub poplecznicy.

Na szczęście pisarz lepiej poradził sobie z rozwojem losów głównych bohaterów. Cud, który stał się udziałem Adare, zmienił ją, uzyskała potrzebne poparcie, ale jednocześnie uczynił z niej marionetkę – rzutka i pomysłowa kobieta, znana z tomu pierwszego, tu wydaje się zbytnio dawać porwać nurtowi wydarzeń i nie panuje nad nimi.

Z kolei Kaden, potulny mnich, który wydaje się kompletnie nie pasować na cesarza Annuru, niemający praktycznie politycznego przygotowania i koneksji, pokazuje, że jednak intryganctwo odziedziczył we krwi, a umiejętności zjednywania sobie ludzi wyssał wraz z mlekiem matki. Ta przemiana jest najbardziej zaskakująca i naprawdę ciekawa jestem, jak potoczą się dalsze losy tej postaci.

Najmniej przypadł mi do gustu nowy Valyn. Były kettralowiec jest zbyt zaślepiony żądzą zemsty na osobach odpowiedzialnych za śmierć ojca, by zrozumieć, że czasami należy odłożyć swoje ambicje i zrobić coś, co ocali wiele ludzkich istnień. Jego ślepe dążenie do ukarania Il Tornji oraz wiara w zdradę Adare, sprawiają, że to, co robi, wydaje się zwyczajnie… głupie, a on sam zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, które pragnie nieosiągalnej zabawki.

Znów najciekawszy okazał się Ran Il Tornja. Regent, okazuje się być osobą o niepospolitych umiejętnościach dowódczych oraz niezwykle żywym umyśle, który ukrywał pod powłoką nieporadności. Czytelnik wreszcie poznaje jego pochodzenie, a ono wyjaśnia liczne talenty kenaranga. Il Tornja jest coraz bardziej intrygujący, ponieważ trudno odkryć motywy jakie nim kierują, a także ostateczny cel, choć ten został delikatnie zasugerowany. To chyba najbardziej niejednoznaczny bohater cyklu Staveley’, z którym warto się zapoznać.

Muszę przyznać, że Staveley znacznie rozwinął swój warsztat od czasu Dzieci cesarza. W drugim tomie umiejętnie tworzy sytuacje, w których czytelnik poznaje cele bohaterów z różnych perspektyw. I tak, z jednego źródła możemy wywnioskować, że pobudki jednego bohatera są jak najbardziej szlachetne, by za chwilę odkryć – za sprawą innej postaci czy wydarzenia - że jednak te działania są złe i prowadzą do katastrofy. Takie przedstawianie spraw umiejętnie buduje napięcie, komplikuje intrygę, ale pokazuje także, że nikt nie jest czarno-biały, a w każdym działaniu tkwi odcień szarości.

W Boskim ogniu jest sporo polityki, ale autor nie stroni również od krwawych scen rzezi i przemocy. Czytelnik dowiaduje się nieco więcej o tajemniczej rasie Csestriimów i systemie religijnym (ciekawa, choć ostatnio często spotykana, koncepcja bogów chodzących pomiędzy ludźmi, tu utożsamiana z ludzkimi uczuciami). Ten tom zdecydowanie zaostrza apetyt na więcej i sprawia, że z niecierpliwością czekam na dalsze wpisy do Kroniki Nieciosanego Tronu.

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Rodzicielstwo to ogromna odpowiedzialność, której nie każdy jest w stanie podołać. Jeszcze większa spoczywa na rodzicach, których potomstwo w przyszłości zajmie miejsce u steru władzy, a na ich barkach ma zostać złożony ciężar odpowiedzialności za losy tysięcy lub milionów ludzi. Dla wielu władca jest tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Dawno, dawno temu w odległych czasach dobrej rozrywki puszczanej w TVP, był sobie serial zatytułowany Na kłopoty… Bednarski. Głównym bohaterem był prywatny detektyw, który rozwiązywał trudne zagadki kryminalne (a i współpraca z polskim wywiadem nie była mu obca) i zawsze udawało mu się wykaraskać z nawet najgorszych kłopotów.

Podobnie jest z Henryanem Święckim, który zjawia się tam, gdzie najmniej się go spodziewają. Kapitan, zrehabilitowany po wydarzeniach przedstawionych w Łatwo być bogiem, dostaje z pozoru proste zadanie – ewakuacji ludności zamieszkującej planetę Delta Ulietta. Cała operacja musi zostać przeprowadzona bardzo szybko, ponieważ do systemu zbliżają się wrogie jednostki Obcych, którzy nie wykazują najmniejszej woli kontaktu i metodycznie, kolonia po kolonii, eksterminują ludzkość. Sprawy oczywiście się komplikują i to przede wszystkim dzięki samemu Święckiemu, który przypadkowo odkrywa coś, co może zmienić bieg wojny i pomóc ludzkości w jej wygraniu.

Pierwszy tom cyklu zatytułowanego Pola dawno zapomnianych bitew, czyli Łatwo być bogiem, był niezbyt skomplikowaną space operą, ale o głębszej wymowie etycznej i moralnej z naczelnym pytaniem o zasadność zabawy w boga. Autor przedstawił dwie historie, które w luźny sposób łączyły się ze sobą: misję członków załogi okrętu Nomada oraz historię Święckiego obserwującego zmagania dwóch ras Obcych i nieuchronną zagładę jednej z nich.

Początkowo wydaje się, że Ucieczka z raju w żaden sposób nie wiąże się z poprzednią częścią. Powieść rozpoczyna się opisem pierwszego ataku Obcych na ludzkie kolonie i próbami podjęcia walki z nimi. Niestety, obcy wydają się niezniszczalni i systematycznie likwidują wszelkie osady. Wojskowi podejmują różne działania, jednak okazują się one nieskuteczne. W końcu powstaje plan, który wymaga ewakuacji kolonistów.

I tu do akcji wkracza Święcki, bardzo rzadki przypadek oficera z moralnymi zasadami, dla którego ludzkie (lub obce) formy życia mają wartość nadrzędną nad rozkazami admiralicji. Kapitan z ułańską wręcz fantazją ignoruje rozkazy przełożonych lub dostosowuje je do własnych potrzeb, bo koloniści Ulietty nie są „dopuszczalnymi stratami” i liczbami w statystykach, a ludźmi, których należy za wszelką cenę ocalić od zagłady.

Henryan jest postacią, która zdecydowanie wybija się na pierwszy plan i nie oddaje pola nikomu. Farland czy genialny Rutta stanowią tylko tło pomimo tego, że są przełożonymi kapitana. Święcki potrafi zaleźć za skórę oficjelom, ale jednocześnie umie zjednać sobie prostych żołnierzy czy cywilów całkowicie zależnych od jego woli i decyzji. Jest niezwykle pomysłowy i bystry, a jednocześnie prostolinijny – dzięki temu po prostu nie da się go nie polubić.

Cała intryga została oparta na ataku Obcych, których motywacja przez długi czas nie jest znana. Początkowo jest to nieco irytujące – wojskowi nie są w stanie przeciwdziałać najazdowi, a każda konfrontacja kończy się klęską. Jednak z czasem akcja nabiera tempa, a w całej opowieści pokazuje się drugie dno. Historia znana z Łatwo być bogiem zgrabnie łączy się z Ucieczką z raju, a - wydawać by się mogło przypadkowy - wątek załogi okrętu Nomada nagle nabiera sensu.

Powieść, pomimo nieco dezorientującego początku, czyta się jednym tchem. Szmidt umiejętnie buduje napięcie i przedstawia relacje łączące bohaterów oraz motywy ich działań. Z detalami opisuje własną wizję podboju kosmosu oraz międzygwiezdne podróże i jest w tym konsekwentny. Jednocześnie język, jakim się posługuje, nie jest przeładowany niezrozumiałymi terminami i nie razi sztucznością – wręcz przeciwnie, jest naturalny, a bohaterowie nie raz rzucą specyficznym (i zabawnym) przekleństwem. Lektura kolejnych rozdziałów jest jak zjadanie pączka: przyjemna, z każdym kęsem coraz lepsza i z czekającą wewnątrz niespodzianką.

Drugi tom cyklu Pola dawno zapomnianych bitew potwierdza, że Robert Szmidt ma świetne pomysły i potrafi doskonale prowadzić czytelnika… na manowce. Fabuła kilka razy zaskakuje, a samo zakończenie? Cóż, wystarczy powiedzieć, że niekoniecznie to Obcy stanowią największe zagrożenie dla ludzi…

Więcej recenzji znajdziesz na www.geek-woman.blogspot.com

Dawno, dawno temu w odległych czasach dobrej rozrywki puszczanej w TVP, był sobie serial zatytułowany Na kłopoty… Bednarski. Głównym bohaterem był prywatny detektyw, który rozwiązywał trudne zagadki kryminalne (a i współpraca z polskim wywiadem nie była mu obca) i zawsze udawało mu się wykaraskać z nawet najgorszych...

więcej Pokaż mimo to