Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą Lisa Aisato, Charles Dickens
Ocena 7,0
Opowieść wigil... Lisa Aisato, Charle...

Na półkach: , ,

Najpiękniejsze wydanie „Opowieści wigilijnej”, jakie miałam w dłoniach.

Najpiękniejsze wydanie „Opowieści wigilijnej”, jakie miałam w dłoniach.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od premiery filmu Jamesa Camerona w 1997 roku temat Titanica stał się czymś, co zainteresowało wiele osób. Tragiczna historia dziewiczego rejsu liniowca White Star Line i jego pasażerów fascynuje, choć być może nie należy tak o niej mówić, kiedy kosztowała ona życie półtora tysiąca istnień ludzkich. A jednak jest w niej coś pociągającego: wyższe sfery, luksusowy statek, orkiestra, która grała do samego końca... Tak, jeśli w jakimś tytule pojawi się słowo „Titanic”, można być pewnym, że wzbudzi on zainteresowanie.

W taki oto sposób wydawnictwo Filia postanowiło przyciągnąć czytelników powieścią „Dziewczyna z Titanica”. Tytuł oryginału to „The Second Mrs. Astor”, co można było spokojnie przetłumaczyć jako „Druga pani Astor”, ale to nie przyciągnęłoby tylu czytelników, co tytuł zawierający w sobie nazwę „Titanic”. W pewnym stopniu rozumiem ten zabieg, ale jednocześnie, patrząc na oceny i recenzje, widzę, że takim przekładem tytułu wydawnictwo Filia trochę wystawiło tę powieść na ostrzał.

Historia opisana w książce przedstawia losy związku Johna Jacoba Astora, jednego z najbogatszych ludzi w Ameryce tamtych czasów, i jego młodziutkiej małżonki, Madeleine Astor. Związek ten wzbudzał wówczas niemałą sensację, bowiem John Jacob Astor był rozwodnikiem, a jego nowa żona była trzydzieści lat młodsza. Książka przedstawia ich znajomość od pierwszego spotkania, poprzez tragiczne wydarzenia na Titanicu, po narodziny ich wspólnego dziecka. Ma ona postać wspomnień Madeleine, która spisuje je z myślą o synu, by w ten sposób mógł poznać historię ich niezwykłego związku. Same wydarzenia na statku oraz ich pokłosie, wbrew tytułowi, stanowią mniej więcej jedną trzecią fabuły. Kto sięga po tę powieść, mając nadzieję na historię poświęconą w większości Titanicowi, ten może się rozczarować.

Mnie książka bardzo się spodobała, ponieważ byłam ciekawa, jak wyglądał tak skandalizujący, jak na tamte czasy, związek. W mojej ocenie autorka świetnie oddała ducha tamtych czasów, wystawne życie wyższych sfer i ogrom zainteresowania, jakie wzbudzało małżeństwo Astorów. Pięknie odmalowała także rodzące się między nimi uczucia, starania Johna o względy Madeleine, a potem ich wspólne życie, z jego blaskami i cieniami. W najmniejszym nawet stopniu się nie nudziłam podczas lektury, bo ich historia mnie porwała na tyle, że kiedy ze łzami w oczach odłożyłam już książkę i trochę ochłonęłam, zaczęłam szukać w internecie informacji na ich temat. Po tym chyba właśnie można poznać dobrą powieść historyczną – przedstawiona w niej opowieść tak cię zainteresuje, że chcesz wiedzieć o jej bohaterach dosłownie wszystko.

Od premiery filmu Jamesa Camerona w 1997 roku temat Titanica stał się czymś, co zainteresowało wiele osób. Tragiczna historia dziewiczego rejsu liniowca White Star Line i jego pasażerów fascynuje, choć być może nie należy tak o niej mówić, kiedy kosztowała ona życie półtora tysiąca istnień ludzkich. A jednak jest w niej coś pociągającego: wyższe sfery, luksusowy statek,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Minął ponad rok od kiedy czytałam po raz ostatni jakąś powieść autorstwa Mii Sheridan i chyba trochę zdążyłam zapomnieć, jaką przyjemnością jest lektura jej książek. Jedna z jej ostatnio wydanych książek, zatytułowana „Bez złudzeń”, przypomniała mi, za co tak bardzo lubię jej twórczość.
(...)
Wszystkie przeczytane przeze mnie powieści Mii Sheridan mają pewne cechy wspólne, dzięki którym autorka ta trafiła do grona moich ulubionych pisarek. Jedną z takich cech jest lekki styl, który sprawia, że jej książki czyta się jednym tchem, mimo iż nierzadko poruszają trudne tematy i wywołują gamę różnych emocji. Jej historie wciągają tak intensywnie, że świat zewnętrzny przestaje zupełnie istnieć – jest tylko ta opowieści, która porywa do samego końca. I tak właśnie było również w przypadku „Bez złudzeń”.

Bohaterowie powieści Mii Sheridan to często postacie, które mają na swoim koncie traumatyczne przeżycia cieniem kładące się na ich życiu. W „Bez złudzeń” narratorami opowieści są zarówno Crystal, jak i Gabriel, dzięki czemu możemy poznać losy każdego z nich i dowiedzieć się, co tak naprawdę każde z nich przeżywa. Oboje sporo przeszli, a życie dopiekło im już w bardzo młodym wieku. Każde z nich jednak zupełnie inaczej zareagowało na zło, które ich spotkało.
Crystal skryła swoje prawdziwe ja fasadą obojętności i wybudowała wokół siebie mur, którego strzegła, obawiając się, że ktoś mógłby odkryć, jak krucha jest istota za nim ukryta. Jej poczucie własnej wartości mocno ucierpiało pod wpływem traumatycznych przeżyć, a przez kolejne lata nic nie było go w stanie wzmocnić. Życie jej nie rozpieszczało, dlatego stała się nieufna. Trudno jej uwierzyć w to, że ktoś mógłby zrobić dla niej coś zupełnie bezinteresownie.
Gabriel z osobistego dramatu wyciągnął lekcję. Mimo zła, jakiego doświadczył, stara się patrzeć z nadzieją w przyszłość. To jednak nie zawsze jest łatwe. Dręczą go lęki, z którymi jeszcze się nie uporał, ale liczy na to, że i temu podoła. To bardzo wrażliwy mężczyzna, który potrafi dostrzec piękno nawet w najdrobniejszych rzeczach, bo wie, jak łatwo można stracić wszystko to, co uważało się za pewnik.
Mia Sheridan tworzy bohaterów, których nie da się nie lubić. Zarówno Crystal, jak i Gabriel zyskali moją sympatię, ale jej szala bardziej jednak przechylała się w stronę Gabriela. To mężczyzna, w którym można się zakochać, choć to przecież tylko fikcyjna postać. Jego duch przepełniony jest dobrem, nadzieją i wiarą, które są jak rozgrzewający balsam dla serca.

Tym, co mnie najbardziej ujęło w „Bez złudzeń”, jest chemia, jaka powstaje między bohaterami. Z zapartym tchem śledziłam ich losy, urzeczona tym, jak wzajemnie na siebie oddziałują – dzięki Crystal Gabriel zaczyna powoli przełamywać własne lęki, a dzięki Gabrielowi Crystal zaczyna się otwierać na to, przed czym wzbraniała się przez tyle lat i zaczyna także budować wiarę w siebie i zaczyna wierzyć w to, że może być warta czyjejś uwagi. Uwielbiam to, jak Mia Sheridan opisuje emocje, jakich doświadczają bohaterowie jej powieści. Potrafi ukazać je tak autentycznie, że ich uczucia stają się dla mnie wręcz namacalne – mogę poczuć to, co oni sami czują. Lektura jej książek jest jak przejażdżka emocjonalnym rollercoasterem, który porusza najczulsze struny w moim sercu.

Jednym z motywów przewodnich powieści jest dostrzeganie ukrytego piękna, które wyraża się między innymi w talencie Gabriela. To uzdolniony artysta rzeźbiarz, który z niepozornej skały potrafi wydobyć prawdziwe dzieło sztuki. Bardzo spodobało mi się to, jak autorka pisze o rzeźbiarstwie – to, jak opisuje proces powstawania rzeźby i mówi o pięknie utrwalonym w kamieniu. Uwielbiam takie powieści, w których mogę odnaleźć jakąś kreatywną duszę wrażliwą na sztukę w jakiejkolwiek postaci. Tutaj autorka dodatkowo ujęła mnie też tym, jak połączyła tę artystyczną część z emocjami bohaterów i jak przełożyła język sztuki na ich doświadczenia i uczucia.

Po raz kolejny przekonałam się, że Mia Sheridan nie bez powodu jest jedną z moich ulubionych pisarek. „Bez złudzeń” to poruszająca powieść o życiu z traumatycznymi przeżyciami i odnajdywaniu w sobie siły i odwagi, by przezwyciężyć własne lęki. To także powieść o pięknie, które nosimy w sobie. Niezależnie, czy znacie twórczość Mii Sheridan, czy też nie – jeśli lubicie powieści kipiące od emocji, to jest to książka dla Was. Polecam!

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/11/bez-zludzen-mia-sheridan.html

Minął ponad rok od kiedy czytałam po raz ostatni jakąś powieść autorstwa Mii Sheridan i chyba trochę zdążyłam zapomnieć, jaką przyjemnością jest lektura jej książek. Jedna z jej ostatnio wydanych książek, zatytułowana „Bez złudzeń”, przypomniała mi, za co tak bardzo lubię jej twórczość.
(...)
Wszystkie przeczytane przeze mnie powieści Mii Sheridan mają pewne cechy wspólne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jest lato roku 1939. Sara ma tylko piętnaście lat, ale już wie, że życie potrafi czasem naprawdę mocno dokopać. Doświadczyła prześladowań tylko z tego względu, że jest Żydówką, głodowała, była zmuszona opuścić rodzinny kraj i uciec do Austrii, a kiedy miała nadzieję, że wraz z matką uda jej się ukryć w Szwajcarii, nadzieja ta została brutalnie odebrana, tak jak brutalnie pozbawiono życia jej matkę. Teraz Sara nie ma już nikogo na świecie.
Przewrotny los splata jej życie z agentem brytyjskiego wywiadu, kapitanem Jeremym Floydem, który dostrzega w Sarze ogromny potencjał. Dziewczyna trafia do prywatnej szkoły dla córek nazistów, gdzie ma się zaprzyjaźnić z córką pewnego naukowca i dotrzeć do informacji, które mogą zmienić bieg historii. Żeby jednak to zrobić, będzie musiała stać się jedną z nich – bestią.

Lubię takie książki, które wciągają mnie od samego początku. Nie muszę czekać na to, aż wgryzę się w fabułę ani brnąć przez dłużący się wstęp, bo świat powieści porywa mnie od razu. „Sierota, bestia, szpieg” jest jedną z takich właśnie książek. Sarę poznajemy w krytycznym momencie jej życia. Dosłownie chwilę temu była świadkiem śmierci matki – jedynej osoby, jaką miała na świecie w tak niepewnych czasach. Choć strata ta jest dotkliwa, dziewczyna nie może ugiąć się pod jej ciężarem. Jeśli chce przeżyć, musi uciekać, nie oglądając się za siebie. To bardzo mocny początek powieści. Alfred Hitchcock mówił o filmach, że powinny zaczynać się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. „Sierota, bestia, szpieg” to nie film, ale mam wrażenie, że jej autorowi przyświecała właśnie ta myśl.

Abym uznała jakąś książkę za dobrą, musi pojawić się w niej przede wszystkim dobrze skonstruowany główny bohater. Sara jest taką bohaterką. To bystra, spostrzegawcza i bardzo odważna dziewczyna. Jest zdeterminowana, by zrealizować cel swojej misji, a jej spryt jest jedną z jej mocnych stron. Jej zdolność do adaptowania się do nowej sytuacji jest niezwykła. Lata prześladowań oraz nauki jej matki, która przekazała jej wszystko, co jako aktorka sama umiała, dobrze przygotowały ją do roli, jaką powierzył jej kapitan Floyd. Kreacja jej postaci zrobiła na mnie ogromne wrażenie, autorowi należą się za to wszelkie pochwały.

Podczas lektury książki napięcie odczuwałam niemal nieustannie. Sara trafia do gniazda żmij, a jeden jej błąd może sprawić, że cała sieć misternie utkanych na potrzeby misji kłamstw zostanie zerwana, a ona sama znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czytając, nieustannie bałam się o jej los, drżałam o to, czy uda jej się zachować zimną krew w obliczu zagrożenia i czy uda jej się uniknąć zdemaskowania. Lektura tej książki była jak obserwowanie balansowania na linie, a atmosferę tego napięcia autor niejednokrotnie podkręca, czyniąc tę powieść jest bardziej emocjonującą, ale przy tym również bardziej ciekawą i wciągającą. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam jakąś książkę z tak zapartym tchem.

Kolejną rzeczą, za którą mogę pochwalić autora, jest tło historyczne książki. Matt Killeen bardzo dobrze, moim zdaniem, oddał atmosferę schyłku lat 30 w Niemczech, szczególnie uwzględniając prześladowania, jakie dotknęły społeczność żydowską. Bardzo dobrze pokazał także propagandę nazistowską, która czyniła Żydów odpowiedzialnymi za wszelkie zło i krzywdy, jakich wedle niej doświadczali z ich rąk Niemcy. Pokazuje grozę Nocy Kryształowej i kłamstwo prowokacji gliwickiej. Za sprawą Sary autor pokazuje także, jak wyglądało życie nastolatków podczas II wojny światowej, którzy mimo młodego wieku czuli potrzebę, by stanąć do walki.

Matt Killeen na kartach swojej powieści opisał ogrom okrucieństwa. Pokazał też, jak łatwo można stać się bestią. Człowiek, kiedy da mu się przyzwolenie na użycie siły i zapewni, że nie poniesie za to żadnych konsekwencji, może posunąć się do niewyobrażalnego bestialstwa. Takie właśnie zezwierzęcenie często miało miejsce podczas II wojny światowej. Sara trafia do jaskini bestii i, by nie dać się zdradzić i złapać, sama musi wejść w rolę bestii. Obserwując rzeczy, do jakich dochodzi w szkole, ma okazję przekonać się, jak łatwo można stać się potworem, jak łatwo jest ulec. O wiele trudniej jest pozostać człowiekiem, zwłaszcza kiedy jesteś przez bestie otoczony. Za to, jak autor pokazał tutaj zjawisko okrucieństwa, również należą mu się pochwały.

Ważnym elementem książki jest rozdział Od autora. W słowach skierowanych bezpośrednio do czytelnika wyjaśnia on, co w jego książce jest prawdą historyczną, a co fikcją literacką. Mówi o tym, co starał się przekazać w swojej powieści i jakie postacie zainspirowały go do tego, by ją napisać. Pokazuje także, jak odnosi się ona do obecnej rzeczywistości. To wszystko sprawia, że na jego dzieło można spojrzeć pod nowym kątem.

„Sierota, bestia, szpieg” to powieść młodzieżowa, ale bez wątpienia może także spodobać się dorosłemu czytelnikowi. Choć od dawna nie zaliczam się do młodzieży, Matt Killeen porwał mnie w wir swojej opowieści z wprawą równą Markusowi Zusakowi w „Złodziejce książek” czy Anthony'em Doerrowi w „Świetle, którego nie widać”. To jedna z lepszych powieści, jakie czytałam w ostatnim czasie. Jeśli lubicie powieści historyczne, które trzymają w napięciu, jest to coś dla Was. Gorąco polecam!

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/10/sierota-bestia-szpieg-matt-killeen.html

Jest lato roku 1939. Sara ma tylko piętnaście lat, ale już wie, że życie potrafi czasem naprawdę mocno dokopać. Doświadczyła prześladowań tylko z tego względu, że jest Żydówką, głodowała, była zmuszona opuścić rodzinny kraj i uciec do Austrii, a kiedy miała nadzieję, że wraz z matką uda jej się ukryć w Szwajcarii, nadzieja ta została brutalnie odebrana, tak jak brutalnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przeczytałam każdą z powieści Kerstin Gier, jaka została wydana nakładem wydawnictwa Media Rodzina, dlatego też od razu zwróciłam uwagę na kolejną książkę tej autorki, jaka pojawiła się w Polsce. „Trylogia Czasu” oraz „Silver” były seriami zaliczającymi się do szeroko pojmowanej fantastyki. Jej najnowsza powieść, „Podniebny”, z fantastyką nie ma nic wspólnego. Czego zatem można się po niej spodziewać?

Całą powieść, jak to zwykle bywa u Kerstn Gier, śledzimy z punktu widzenia jej głównej bohaterki. Zanim jednak poznamy historię Fanny od samego początku, mamy możliwość spojrzeć na chwilę w jej niedaleką przyszłość. Dziewczyna w niej stoi w śniegu, jest przerażona, wyczerpana i, co gorsza, ranna. W rękach trzyma śpiące dziecko, a na jej szyi zawieszony jest bezcenny naszyjnik. Ktoś właśnie ją pocałował i uciekł. To bardzo intrygujący prolog powieści. Od razu wzbudza ciekawość i rodzi pytania o to, jak to się stało, że nastoletnia praktykantka uwikłała się w taką sytuację. Tym zabiegiem Kerstin Gier natychmiast zyskała moje zainteresowanie.

Początkowo fabuła książki skupia się na głównie na obowiązkach Fanny i jej otoczeniu. Poznajemy hotel wraz z jego sekretami, jego pracowników oraz hotelowych gości. Podniebny od paru pokoleń należy do rodziny Montfort. Można powiedzieć, że to hotel, w którym, z drobnymi wyjątkami, zatrzymał się czas. Jedni określiliby go mianem przestarzałego, inni powiedzieliby, że to hotel z duszą. Jego atmosfera, jaką Kerstin Gier odmalowała na kartach powieści, była jednym z elementów, jakie ujęły mnie w tej powieści. Opisy wnętrz i otoczenia hotelu, historie z nim związane, legendy, jakie wokół niego narosły – tym autorka tak mnie oczarowała, że sama chętnie odwiedziłabym to miejsce, a już na pewno z chęcią zaszyłabym się w hotelowej bibliotece.
Miejsce akcji to nie jedyny element, jakie zyskał moje uznanie. Autorka wykreowała bardzo interesujący personel hotelu. Będący dobrym duchem Podniebnego konsjerż monsieur Rocher, którego nie można nie polubić, śpiewający cudownym głosem Pavel, który na co dzień króluje w pralni, słynąca ze swoich niebiańskich wypieków madame Cléo, pedantyczna do granic panna Müller, która dba o to, by gościom niczego nie zabrakło – to tylko część tej niezwykłej załogi.
Równie ciekawie prezentuje się przekrój hotelowych gości. Liczna rodzina potentata tekstylnego z Południowej Karoliny, światowej sławy łyżwiarka, autor thrillerów, rosyjski oligarcha czy urocze starsze małżeństwo, które latami odkładało pieniądze, by choć raz w życiu przyjechać do Podniebnego – mieszanka tak różnorodnych postaci nie pozwalała się nudzić.

Ze względu na to, że fabuła książki początkowo skupia się na codzienności życia hotelowego, niektórzy mogą uznać, że nic się w niej w zasadzie nie dzieje. Jeśli nie lubicie za długo czekać na porządne zawiązanie akcji, ta książka może Was nieco rozczarować. Mnie to, że jej akcja z początku toczy się niespiesznie, nie przeszkadzało wcale, bo wolniejsze tempo wynagradzały mi atmosfera hotelu i różne, czasami nawet zabawne sytuacje, jakie napotykały Fanny w kontaktach czy to z personelem hotelu, czy to z jego gośćmi.
Kiedy akcja książki wreszcie nabrała rozpędu, autorka kilka razy nieźle mnie zaskoczyła. Wodziła mnie za nos, podrzucając fałszywe tropy i kierując moją uwagę na każdego, tylko nie na prawdziwych złoczyńców. Kończąc lekturę, byłam pod wrażeniem tego, jak Kerstin Gier wszystko to wymyśliła i jaką intrygę tutaj uknuła.

Choć dorosły czytelnik również może dobrze bawić podczas lektury tej książki, nie da się zaprzeczyć temu, że „Podniebny” to powieść skierowanego głównie do młodego czytelnika. Poza tym, co dzieje się w hotelu, pojawiają się tutaj kwestie typowe dla powieści młodzieżowych – pierwsze zauroczenia i miłości, przyjaźnie, rywalizacja, zazdrość, kłótnie. Jeśli nie przeszkadzają Wam typowe dla nastolatek rozterki sercowe, a te tutaj również mają swoje miejsce, spokojnie możecie po nią sięgnąć.

Na koniec pochwalić muszę jeszcze parę elementów technicznych. Na końcu książki znajduje się spis pojawiających się w nim postaci z podziałem na personel hotelu, jego gości i postacie, które zostały tylko wspomniane na kartach powieści. Każda z postaci w nim wymienionych jest pokrótce również opisana. To bardzo ułatwia rozeznanie się w tym, kto jest kim, szczególnie przy takim nagromadzeniu postaci dalszoplanowych. Poza spisem postaci, na końcu znajduje się także słowniczek trudniejszych pojęć, jakie pojawiają się w tekście.

„Podniebny” okazał się całkiem przyjemną powieścią. To zupełnie coś innego niż „Trylogia Czasu” czy „Silver”. Jeśli czytaliście jej poprzednie książki, sięgnijcie też i po tę, by przekonać się, jak autorka daje sobie radę w powieści pozbawionej elementów fantastycznych. Polecam!

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/10/podniebny-kerstin-gier.html

Przeczytałam każdą z powieści Kerstin Gier, jaka została wydana nakładem wydawnictwa Media Rodzina, dlatego też od razu zwróciłam uwagę na kolejną książkę tej autorki, jaka pojawiła się w Polsce. „Trylogia Czasu” oraz „Silver” były seriami zaliczającymi się do szeroko pojmowanej fantastyki. Jej najnowsza powieść, „Podniebny”, z fantastyką nie ma nic wspólnego. Czego zatem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Mocna rzecz o namiętnościach” to trylogia, która bazuje na klasycznych baśniach i bajkach znanych zapewne każdemu z nas. Otwiera ją „Z góry widać tylko nic”, drugim jej tomem nosi tytuł „Wnętrza wypalone lodem”. Obie te książki bardzo mi się podobały, z chęcią zatem sięgnęłam po zamykającego ten cykl „Błazna w stroju klauna”. Tym razem jednak już takich zachwytów nie było.

Sięgając po „Błazna w stroju klauna” liczyłam na podobne odczucia, jakie towarzyszyły mi przy czytaniu „Z góry widać tylko nic”. Liczyłam też na to, że tym razem, w przeciwieństwie do „Wnętrz wypalonych lodem”, nic już nie będzie psuło mi przyjemności płynącej z lektury. Miałam nadzieję, że tym razem, jak w przypadku pierwszego tomu tej trylogii, ponownie otrzymam wyśmienitą ucztę czytelniczą. Chciałabym powiedzieć, że „Błazen w stroju klauna” spełnił pokładane w nim nadzieje, że zachwycił moje czytelnicze gusta, a lektura książki była satysfakcjonująca pod każdym względem, ale niestety nie byłaby to prawda. Tę część czytało mi się opornie, a same opowiadania, jakie pojawiają się w tej części, już mnie tak nie porwały. Lektura książki momentami dłużyła mi się niemiłosiernie, a każde z trzech opowiadań , które tym razem powstały na podstawie baśni braci Grimm, miało w sobie coś, co w jakimś stopniu przeszkadzało mi w ich odbiorze.

Fabuła pierwszego z opowiadań kręci się wokół ciemnych interesów, polityki, kłamstw i oszustw. To historia, której głównym motywem jest dokonywanie zemsty i strach przed czyjąś zemstą właśnie. Autor pokazuje tutaj, do jak paranoicznych zachowań może doprowadzić strach przed konsekwencjami własnych, niecnych czynów. To także historia o demoralizującym wpływie władzy i pieniędzy. Akcja tego opowiadania rozciągnięta jest na kilkanaście lat, podczas których pokazany jest upadek rodziny, która staje się więźniem strachu. Czytając je, miałam wrażenie, że w sumie niewiele się w nim dzieje. Lektura tego opowiadania strasznie mi się dłużyła, mam też wrażenie, że nie zrozumiałam jej zakończenia, które wydało mi się co najmniej dziwne.

Drugie opowiadanie to historia, która bazuje na pogoni za popularnością i sławą. To historia o upadku obyczajów i staczaniu się mediów, które dla jak największej oglądalności przekraczają kolejne granice przyzwoitości, coraz bardziej obniżając poziom swoich programów. To także opowieść o ludziach, którzy dla pięciu minut sławy zdolni są publicznie się upokorzyć, bo zła sława jest dla nich lepsza, niż bycie kimś zwykłym i anonimowym. Lektura tego opowiadania nie należała do łatwych ze względu na absurdy, jakie się z niego wylewały. Programy, które z niezdrową fascynacją śledzą jego bohaterowie, ich zachowania oraz ich nieustannie kręcące się wokół telewizji życie budziły mój niesmak, przez co całe opowiadanie stało się dla mnie ciężkostrawne.

Trzecia opowieść z początku przeraziła mnie swoją formą, bowiem całe to opowiadanie jest jednym, nieprzerwanym strumieniem myśli jego bohaterki. To sześćdziesiąt siedem stron tekstu pozbawionego jakichkolwiek przerw, podrozdziałów czy akapitów. Bohaterka opowiadania snuje swoją opowieść, przechodząc od jednego wątku do drugiego, miesza w niej przeszłość, teraźniejszość, swoje przemyślenia i plany. To historia, której motywem przewodnim jest chciwość, przebiegłość i źle pojmowane czynienie dobra, które odbywa się kosztem innych. Początkowo, przez taką, a nie inną formę opowiadania, czytało mi się je niezbyt dobrze, ale, co zaskakujące, historia w nim opisana okazała się całkiem ciekawa, a wnioski, do których w swoich rozważaniach dochodziła bohaterka, momentami były naprawdę interesujące. Mimo początkowych trudności, ta historia nawet mi się spodobała. Co ciekawe, jej zakończenie wyjaśnia, dlaczego zostało one podane w tak niecodziennej formie.

Jak w poprzednich tomach, tak i tutaj głównym bohaterem całej książki jest Strawiński, który jako autor pojawiających się w nich opowiadań spina wszystko w jedną całość. Pochwalić muszę to, jak postać ta ewoluuje, co najbardziej widać właśnie w tej części. Zmienia się nie tylko on, ale także osoba prezesa Maksymiuka oraz ich wzajemna relacja. Tutaj wychodzi ona poza ramy zależności pracownika i jego przełożonego. Również samego Strawińskiego mamy okazję poznać nieco lepiej w tej części. To na pewno jest jakąś zaletą tej książki.

„Błazen w stroju klauna” to ostatni tom trylogii „Mocnej rzeczy o namiętnościach”, należałoby zatem jakoś tę trylogię podsumować. Historiom, które na nią się składają, odmówić nie można kilku rzeczy. Na pewno są one nietuzinkowe i pomysłowe, w końcu nie aż tak często spotkać można się z książkami inspirowanymi klasycznymi baśniami. To historie o szerokim spektrum ludzkich słabości, które autor podał w ciekawej formie. Choć w mojej ocenie trylogia ta ma tendencję lekko spadkową, nie można jej odmówić także tego, że jako całość jest interesująca.
Jeśli, podobnie jak ja, lubicie wszelkiego rodzaju adaptacje baśni, jest to trylogia, która może Was zainteresować. Uważam, że mimo wszystko warto po nią sięgnąć, bo te rzeczy, które mi tutaj nie do końca pasowały, to zupełnie subiektywne odczucia, których Wy przecież nie musicie doświadczyć.

https://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/10/blazen-w-stroju-klauna-arek-borowik.html

„Mocna rzecz o namiętnościach” to trylogia, która bazuje na klasycznych baśniach i bajkach znanych zapewne każdemu z nas. Otwiera ją „Z góry widać tylko nic”, drugim jej tomem nosi tytuł „Wnętrza wypalone lodem”. Obie te książki bardzo mi się podobały, z chęcią zatem sięgnęłam po zamykającego ten cykl „Błazna w stroju klauna”. Tym razem jednak już takich zachwytów nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W zeszłym roku miałam okazję sięgnąć po niezwykłą książkę. „Z góry widać tylko nic” Arka Borowika, będące zbiorem opowiadań bazujących na klasycznych bajkach, zrobiło na mnie spore wrażenie. Współczesne wersje opowieści znanych mi z dzieciństwa oczarowały mnie pod każdym względem. Od tamtego czasu autor zdążył napisać kolejne dwie części tej trylogii. Pierwszą z nich zatytułował „Wnętrza wypalone lodem”. Co tym razem kryje się za tak intrygującym tytułem?

Strawiński pracuje w korporacji. Mężczyzna ten reprezentuje sobą pewien typ pracownika, który może być zmorą każdego pracodawcy. Prezes Maksymiuk nieraz rozważał jego zwolnienie, jednak kiedy sytuacja zaczynała robić się gorąca, a sam Strawiński lądował u prezesa na dywaniku, zawierał on ze swoim przełożonym pewien układ. Jeżeli Strawińskiemu uda się opowiedzieć jakąś ciekawą historię, która spodoba się Maksymiukowi, zachowa on swoją posadę. Do tej pory ta sztuka mu się udawała, ale Strawiński nie byłby sobą, gdyby znowu czymś nie podpadł. A zaczęło się tym razem od tego, że Strawińskiemu było strasznie zimno i żadnym sposobem nie mógł się ogrzać. Co z tego wynikło? Jakie opowieści zaserwował prezesowi? Czy i tym razem udało mu się zachować posadę? Odpowiedzi znajdziecie w książce.

W „Z góry widać tylko nic” Arek Borowik wziął na warsztat trzy klasyczne bajki. We „Wnętrzach wypalonych lodem” znajdziemy już nie trzy, a jedynie dwie opowieści. Oba opowiadania łączą pewne rzeczy. Po pierwsze: są to historie inspirowane baśniami Hansa Christiana Andersena. Po drugie: łączy je motyw zimna, śniegu, chłodu. Po trzecie: ich bohaterkami są kobiety, które przez los poddawane są pewnym próbom i które przekraczają swoje granice.

Pierwsza część tej trylogii urzekła mnie niezaprzeczalnie. Arek Borowik oczarował mnie stylem i sposobem, w jaki snuje swoje opowieści i przekłada klasyczne bajki na współczesne historie nimi inspirowane. Do „Z góry widać tylko nic” nie miałam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Podczas lektury „Wnętrz wypalonych lodem” pojawiły się jednak pewne drobne zgrzyty.
Jestem typem czytelnika, który jest w stanie wytrzymać określoną dawkę absurdu w powieści. Jestem w stanie zaakceptować dziwne, niecodzienne czy też czasami nielogiczne wątki książki, ale tylko do pewnego stopnia. Później zaczyna mnie dana historia irytować. Czytając pierwsze z opowiadań miałam wrażenie, że autor zaczyna chwilami naruszać te granice, że starając się przełożyć tę konkretną baśń na jej współczesną wersję, w pewnym stopniu staje się niewolnikiem biegu jej wydarzeń. Chcąc stworzyć analogie niektórych z nich, kreuje sytuacje absurdalne, które w przypadku bohaterki jego opowieści dziwią i rodzą pytania o prawdziwość jej motywacji. Z tego względu lektura pierwszego opowiadania chwilami sprawiała mi problemy. Problemów za to nie miałam z drugim opowiadaniem. W nim odnalazłam wszystko to, co urzekło mnie w Z góry widać tylko nic.

Jakie tematy poruszane są w obu opowiadaniach? Pierwsze z nich to opowieść o matkach, które dla swojego dziecka gotowe są zrobić wszystko. To historia kobiety, która stawia wszystko na jedną kartę, by odzyskać adoptowanego syna. Jednocześnie jest zdeterminowana, by osiągnąć cel, ale też ma pewne obawy o to, co stanie się, kiedy już go dopnie swego i jak ta rozłąka wpłynie na ich relacje. To opowieść o tym, co to znaczy być matką. Lektura tego opowiadania chwilami mocno mi się dłużyła, ale nie mogę nie docenić wartości jej przesłania, które z niego płynie.
Drugie z opowiadań wciągnęło mnie bez reszty i trafiło w moje gusta o wiele mocniej aniżeli pierwsze. Jego bohaterką jest starsza kobieta, która wspomina swoje życie i jednocześnie robi swego rodzaju rachunek sumienia. We wspomnieniach wraca do różnych okresów w swoim życiu – od lat najmłodszych po te całkiem niedawne, które doprowadziły ją do miejsca, w którym znalazła się teraz. Wspomina swoje dobre i złe uczynki, błędy życiowe, przyjaźnie i miłości. Wspomina także ludzi, którzy zaznaczyli swoją obecność w jej życiu i za którymi nadal tęskni mimo upływu wielu lat. Opowiadanie to urzekło mnie różnorodnością historii z życia jej bohaterki. To bardzo mądra opowieść, w której znaleźć można wiele prawd życiowych, jest przy tym niezwykle porywająca i pełna emocji.

Jak oceniłabym „Wnętrza wypalone lodem”? Odnalazłam tutaj elementy, które urzekły mnie w pierwszym tomie tej trylogii. Autorowi nie można odmówić talentu do snucia opowieści i pomysłowości. Dalej również jestem fanką bajkowych czy też baśniowych adaptacji, dlatego przychylnie patrzę na tego typu książki, ale jakoś nie mogę zapomnieć tych zgrzytów, jakie towarzyszyły mi czasami podczas lektury pierwszego opowiadania. W mojej ocenie pierwszy tom był jednak nieco lepszy.
Czy w związku z tym poleciłabym Wam tę książkę? Jak najbardziej, bo odczucia, jakie towarzyszyły mi podczas lektury, są czysto subiektywne. Być może Wam nic nie będzie tutaj zgrzytało. Mimo wszystko jest to interesująca i niecodzienna pozycja.

https://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/10/wnetrza-wypalone-lodem-arek-borowik.html

W zeszłym roku miałam okazję sięgnąć po niezwykłą książkę. „Z góry widać tylko nic” Arka Borowika, będące zbiorem opowiadań bazujących na klasycznych bajkach, zrobiło na mnie spore wrażenie. Współczesne wersje opowieści znanych mi z dzieciństwa oczarowały mnie pod każdym względem. Od tamtego czasu autor zdążył napisać kolejne dwie części tej trylogii. Pierwszą z nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wydawnictwo Papierowy Księżyc często stawia na książki, które mają zapewnić czytelnikowi coś więcej, aniżeli prostą rozrywkę. Mają one zmusić go, by zatrzymał się na chwilę, oddał refleksji i wyciągnął jakąś naukę z przeczytanej historii. Często powieści te w zamierzeniu skierowane są przede wszystkim do młodzieży, ale docenić je może także i starszy czytelnik, który czasy, kiedy miał te naście lat, ma dawno za sobą. Jedną z takich powieści jest książka zatytułowana „Chmury z keczupu”. Co kryje się za tak zagadkowo brzmiącym tytułem?

Jeszcze rok temu Zoe była zwykłą nastolatką. Miała swoje marzenia i plany, a jej największymi problemami były kłótnie rodziców i zbytnia kontrola ze strony matki. Dzisiaj po tamtej dziewczynie pozostał cień. Teraz Zoe żyje w ciągłym strachu, że ktoś mógłby poznać jej mroczny sekret i dowiedzieć się, co zrobiła. A zrobiła coś strasznego. Coś, przez co ma wyrzuty sumienia, które niszczą ją kawałek po kawałku. Ta tajemnica ciąży jej tak, że musi się nią z kimś podzielić. Jej wybór pada na więźnia czekającego na karę śmierci. To jemu postawia się zwierzyć. Zaczyna więc pisać listy...

Sam pomysł na fabułę od razu mnie zaintrygował, ale przyznać muszę, że początki z tą książką nie należały do łatwych. Listy, które Zoe pisze, są podzielone na dwie części. W pierwszej zawsze opisuje ona teraźniejszość – jak wygląda jej wypełniona strachem i wyrzutami sumienia codzienność, w której stara się zachować pozory tego, że wszystko gra, w której stara się nie dopuścić do tego, by ktokolwiek domyślił się, co trawi jej duszę i jak bardzo ciąży jej mroczny sekret, który towarzyszy jej w każdej minucie życia. W tej części stara się także zrozumieć więźnia, do którego pisze, postawić się w jego sytuacji i być może jakoś mu pomóc. W drugiej części listów opisuje okoliczności, które doprowadziły do tego, że jej życie wygląda teraz tak, jak wygląda – jak to się stało, że z nastolatki, w której życiu działo się raczej niewiele, stała się cieniem człowieka.

Lekturę tej książki, podobnie jak treść listów Zoe, również mogłabym podzielić na dwie części. Pierwszą połowę czytało mi się opornie. Książka mnie albo nużyła, albo drażniła. Opisując czy to teraźniejszość, czy przeszłość, Zoe często posuwała się do dygresji, które w moim odczuciu zupełnie niczego nie wnosiły do treści książki. Tak jak często nie lubię gadania dla samego gadania, tak nie przepadam za zbyt daleko idącym odbieganiem od tematu w tekście. Brnąc przez te fragmenty, miałam wręcz ochotę ponaglać ją, by przeszła do rzeczy. Z tego właśnie względu trudno mi było wkręcić się w fabułę powieści. Kiedy jednak już się w nią wkręciłam, mniej więcej w połowie książki, resztę przeczytałam już jednym tchem. Druga połowa była zdecydowanie lepsza – więcej się działo, Zoe zmierzała wreszcie do ujawnienia swojej tajemnicy, a sama powieść do zaskakującego i rozdzierającego serce finału.

„Chmury z keczupu” to powieść, która może być przestrogą, szczególnie dla młodego czytelnika. Zoe jest postacią, której można współczuć. I w jakimś stopniu pewnie jej współczułam, ale nie mogłam też przy tym jednocześnie jej nie oceniać. Obserwując jej poczynania, które doprowadziły do tego, że dziewczyna żyje w strachu przed ujawnieniem prawdy, nie potrafiłam jej nie osądzać. Czytając jej zwierzenia, widziałam jej kolejne błędy, które nawarstwiały się i które nieuchronnie musiały doprowadzić do katastrofy. Nie zdradzę, co takiego zrobiła Zoe, ale muszę przyznać, że śledząc jej opowieść, nie mogłam pozbyć się przeświadczenia, że płaci ona za swoje czyny uczciwą cenę, że przeżywa teraz to, co przeżywa, niejako na własne życzenie. Nie pomyślała, czym może skończyć się jej nierozsądne zachowanie i teraz musi mierzyć się z konsekwencjami swoich poczynań. Z jej historii może płynąć ważna lekcja, zwłaszcza dla młodszego czytelnika, ale i nie tylko dla niego. Annabel Pitcher pokazuje, jak wygląda życie z poczuciem winy, jak niszczące są wyrzuty sumienia, których nie sposób uciszyć. Jeśli dzięki tej książce ktoś zastanowi się nad sobą, nad tym, co być może sam robi niemiłego innym, jeśli zacznie rozważać, jakie skutki może mieć jakieś zachowanie i zmieni to, to będzie to na pewno spory sukces jej autorki. Z książki tej płynie jeszcze jedna nauka, ale o tym, jaka to nauka, musicie przekonać się już sami. Jednego odmówić jej nie można – zmusza do refleksji.

Powieść ta zapadnie w moją pamięć z dwóch względów. Pierwszym z nich jest na pewno nauka, jaką można wynieść z jej lektury. Każda książka, która zmusza do przemyśleń, jest książką wartościową. Drugim z nich jest jej zakończenie. Wynagrodziło ono trudności, jakich nastręczała lektura tej książki na początku. Co w nim takiego wyjątkowego? Po pierwsze: jest sporym zaskoczeniem to, w jaki sposób kończy się historia korespondencji z więźniem, jak i opowieść samej Zoe. Po drugie: ujawnia coś, czego w najmniejszym stopniu bym się nie spodziewała. Po trzecie: pozwala ono spojrzeć na opowieść Zoe pod zupełnie nowym kątem. Po czwarte: rozdziera serce ostatnim listem, który wprawia w melancholijny nastrój.

Lubię, kiedy książka w jakiś sposób mnie zaskakuje i „Chmury z keczupu” do takich właśnie książek należą. Mimo opornych początków lektura tej powieści okazała się całkiem pouczająca. Jeśli szukacie czegoś, co zapewni Wam coś więcej poza samą czytelniczą rozrywką, to jest to książka dla Was. Polecam!

https://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/09/chmury-z-keczupu-annabel-pitcher.html

Wydawnictwo Papierowy Księżyc często stawia na książki, które mają zapewnić czytelnikowi coś więcej, aniżeli prostą rozrywkę. Mają one zmusić go, by zatrzymał się na chwilę, oddał refleksji i wyciągnął jakąś naukę z przeczytanej historii. Często powieści te w zamierzeniu skierowane są przede wszystkim do młodzieży, ale docenić je może także i starszy czytelnik, który czasy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Cztery tomy serii o komisarzu Wistingu za mną. Zdążyłam już polubić zarówno styl autora, jak i wykreowane przez niego postacie. Przyzwyczaiłam się też do pewnego poziomu. W sierpniu swoją premierę miał „Nocny człowiek”, będący piątym tomem przygód komisarza i jednocześnie ostatnim, którego brakowało w polskim wydaniu tej dziesięciotomowej serii. Czego tym razem można spodziewać się w kolejnej odsłonie przygód Wistinga?

Czytając „Nocnego człowieka”, ponownie miałam okazję przekonać się o tym, jak z każdą kolejną częścią tej serii rozwija się warsztat autora. Pierwszy tom, „Kluczowy świadek”, pozostawił mnie z uczuciem niedosytu. Drugi tom, „Felicia zaginęła”, był już lepszy, bo sprawa w nim prowadzona jest bardziej złożona. Trzeci tom, „Gdy morze cichnie”, był jeszcze ciekawszy – trzymał w napięciu, a śledztwo w nim zakrojone było na szeroką skalę. Czwarty, „Jedna jedyna”, wciągnął mnie tak, że przeczytałam go w zasadzie jednym ciągiem. W piątym tomie autor zastosował parę zabiegów, dzięki którym cała powieść sporo zyskała.

Jednym z takich zabiegów jest fakt, że tym razem fabułę książki śledzić możemy jako obserwatorzy poczynań nie tylko komisarza Wistinga. Niemałą rolę w „Nocnym człowieku” odgrywa Line Wisting, dziennikarka śledcza, a prywatnie córka komisarza Wistinga, która również prowadzi swoje własne śledztwo. Za jej sprawą możemy zobaczyć, jak wygląda praca dziennikarza śledczego, mamy także okazję przekonać się, z jaką presją wiąże się ten zawód. Codzienna pogoń za sensacyjnym materiałem, nieustanny wyścig z czasem, by zdążyć opublikować coś w terminie, i z konkurencją, by wypuścić lepszego newsa – to w tej branży chleb powszedni. Line jednak świetnie radzi sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nią jej praca. Jej postać wnosi do tej zdominowanej przez osobę Wistinga powieści świeżość i, jak się zapewne przekonacie, będzie miała istotny wkład w prowadzoną przez niego sprawę.

Ofiarą makabrycznej zbrodni jest nastoletnia dziewczyna, a jej rysy wskazują na to, że mogła pochodzić z Azji. To, w jaki sposób zginęła, kieruje śledztwo na dwa tropy – zbrodni na tle rasistowskim lub religijnym. Autor po raz kolejny pokazuje jednak, że w jego powieściach nigdy nic nie jest oczywiste. W „Nocnym człowieku”, podobnie jak w poprzednich tomach serii, znaleźć można przemyślaną i wciągającą intrygę, którą śledzi się z przyjemnością. Co ciekawe, w tej części śledztwo prowadzone przez komisarza wykracza daleko poza terytorium Norwegii, dużo dalej, niż w jednej z wcześniejszych części serii, co dodatkowo urozmaica treść powieści.

W tym tomie autor nieco więcej miejsca niż wcześniej poświęca prywatnej sferze życia Williama i Line. Minęły dwa lata od wydarzeń opisanych w „Jednej jedynej”, podczas których zaszły spore zmiany w życiu zarówno komisarza, jak i jego córki. Wisting przeżył żałobę po śmierci żony, Line rozstała się ze swoim partnerem i zmieniła pracę. W „Nocnym człowieku” możemy obserwować, jakimi ścieżkami podążają teraz ich losy. Oboje zaczynają zupełnie nowy rozdział w swoim życiu. Dzięki temu, że mamy okazję bliżej ich poznać, możemy mocniej się z nimi zżyć.

Jørn Lier Horst porusza w swoich powieściach trudne, ale bardzo często ciągle aktualne tematy. Nie inaczej jest w przypadku „Nocnego człowieka”. Na jej stronach pojawiają się uprzedzenia rasowe i na tle religijnym, nacjonalizm, kwestia zabójstw honorowych czy handel narkotykami. Jak to wszystko udało mu się zmieścić w jednej powieści i w jaki sposób pokazał te kwestie? Musicie przekonać się o tym sami.

„Nocny człowiek” trzyma poziom poprzedniczek. Powieści z cyklu o komisarzu Wistingu to całkiem przyjemna rozrywka. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z Williamem Wistingiem, a poszukujecie dobrego kryminału, przy którym można miło spędzić czas, polecam Wam tę serię. Jeśli zaś czytaliście poprzednie części, po prostu musicie sięgnąć po ten tom. Na pewno Was nie zawiedzie.

https://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/09/nocny-czlowiek-jorn-lier-horst.html

Cztery tomy serii o komisarzu Wistingu za mną. Zdążyłam już polubić zarówno styl autora, jak i wykreowane przez niego postacie. Przyzwyczaiłam się też do pewnego poziomu. W sierpniu swoją premierę miał „Nocny człowiek”, będący piątym tomem przygód komisarza i jednocześnie ostatnim, którego brakowało w polskim wydaniu tej dziesięciotomowej serii. Czego tym razem można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Minęły dwa lata, od kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po powieść K. Bromberg. „Driven”, bo to od niego wszystko się zaczęło, zrobiło na mnie ogromne wrażenie i zapoczątkowało znajomość z twórczością pełną cudownych, poruszających do głębi historii miłosnych. Od tamtego czasu przeczytałam wszystko, co wyszło spod pióra Bromberg i zostało wydane w Polsce. Niedawno swoją premierę miała otwierająca cykl „The Player” powieść „Mój zawodnik”, będąca jedenastą już książką autorki na polskim rynku. Czego tym razem można spodziewać się, sięgając po nią?

Easton Wylder jest cenioną gwiazdą baseballu. Niestety, poważna kontuzja barku wyeliminowała go z gry na kilka miesięcy. Jego kontrakt z klubem i dalsza kariera zawodowego gracza zależą od tego, czy wróci do pełnej sprawności. Jego nadzieją na powrót do zdrowia jest doktor Dalton, jeden z najbardziej cenionych w środowisku rehabilitantów.
Kiedy jednak przychodzi dzień pierwszej sesji rehabilitacji, zamiast doświadczonego doktora Daltona Easton zastaje w sali gimnastycznej młodą, ładną rehabilitantkę. Scout jest córką doktora i ma go zastąpić w tym zleceniu. Od tego, jak sobie poradzi, zależy nie tylko kariera Eastona, ale także jej własna. Jeśli dobrze się spisze i w wyznaczonym terminie przygotuje Wyldera do gry, zdobędzie stały kontrakt z klubem. Scout wierzy w siebie i jest pewna swoich umiejętności. Musi tylko przekonać Eastona, że zna się na rzeczy i zrobi wszystko, by mu pomóc.
Co jednak stanie się, kiedy w grę wejdą uczucia, których czuć nie powinna? Scout nie może zaprzeczyć temu, że Easton działa na nią tak, jak jeszcze żaden mężczyzna nie działał. Powinna zachować pełen profesjonalizm, ale jak to zrobić, kiedy na co dzień ma się do czynienia z tak przystojnym mężczyzną? Sam Easton także nie jest obojętny na wdzięki pani rehabilitantki. Romans mógłby zaszkodzić im obojgu, dobrze o tym wiedzą. Ale czasem po prostu nie da się walczyć z uczuciami...

K. Bromberg jest pisarką, po której książki mogę sięgać w ciemno, nie zastanawiając się wcześniej nad tym, o czym będzie kolejna z nich. Po tylu przeczytanych tytułach wiem, że na pewno znajdę w niej pewną niezmienną jakość. Wiem, że będzie to coś porywającego, pełnego emocji, co ujmie mnie kreacją bohaterów. Nie inaczej było w przypadku „Mojego zawodnika”.

Od samego początku zainteresowała mnie otoczka tej powieści. Jeszcze nie czytałam romansu, którego bohaterami byliby baseballista i jego rehabilitantka, więc pod tym względem było to coś na pewno świeżego. Jeśli chodzi o baseball, jestem kompletnie zielona, dlatego byłam pod wrażeniem tego, jak autorka przygotowała się, by odmalować tutaj świat treningów, rozgrywek i transferów. Z równą starannością Bromberg przygotowała się w temacie rehabilitacji i kwestii dochodzenia do siebie po poważnym urazie. Autorka pokazuje proces dochodzenia do zdrowia nie tylko od strony czysto fizycznej, ale także skupia się na psychice zawodnika, na którym ciąży spora presja, by wrócić do pełnej sprawności i nie zaprzepaścić wcześniejszych dokonań. Lubię, kiedy podczas czytania czuć, że autor wie, o czym pisze. Lubię, kiedy po treści widać, że pisaniu towarzyszył dobry research i to tutaj jest, za co autorce należy się ogromny plus. To czyni tę historię wiarygodną.

Powieść napisana jest z perspektywy zarówno Scout, jak i Eastona, więc mamy okazję przekonać się, co każdemu z nich w duszy gra. Przewagę w relacjonowaniu ich opowieści ma tutaj jednak punkt widzenia Scout.
Po raz kolejny pochwalić K. Bromberg mogę za kreację postaci. Tym razem dwójkę głównych bohaterów łączy pewna cecha. Oboje dorastali w cieniu swoich ojców, oboje także wkroczyli na ich ścieżkę kariery i teraz, chcąc nie chcąc, są oceniani poprzez pryzmat ich dokonań. Na obojgu ciąży presja, by dorównać swoim ojcom i sprawić, by ci byli z nich dumni. To otwiera im drogę do wspólnego zrozumienia, a stąd tylko krok do czegoś więcej.
Bohaterowie powieści Bromberg często mają za sobą niełatwą przeszłość, która w jakiś sposób blokuje ich decyzje i nie pozwala zaryzykować ewentualnego zranienia. Nie inaczej jest w przypadku „Mojego zawodnika”, z tym że miłą odmianą od utartego schematu jest to, kto tutaj boi się zaryzykować, a kto jest zdecydowany zrobić kolejny krok.
Scout i Eastona po prostu nie można nie polubić. Ona jest odważna i zdeterminowana, by osiągnąć coś w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, by pokazać, na co ją stać. Jest niezwykle silna, życie jej nie oszczędzało. On z kolei ujął mnie wrażliwością na potrzeby tych, którym gorzej powiodło się w życiu. Jako sławny i odnoszący sukcesy zawodnik mógłby spoglądać na innych z góry, ale sukces nie zniszczył go. Swoją sławę stara się wykorzystać w pozytywny sposób, nie obnosząc się tym, komu i w jaki sposób dzięki temu pomaga. Któż mógłby oprzeć się przystojnemu twardzielowi o gołębim sercu?

Tym jednak, za co najbardziej lubię powieści K. Bromberg, są emocje, których tutaj nie brakuje. Przyznać muszę, że początkowo, widząc reakcje Scout na Eastona, który w końcu jest jest pacjentem, nie mogłam przestać myśleć o tym, że jest to z jej strony, hmm... nieprofesjonalne, z czasem jednak tak dałam się porwać temu, jak autorka opisuje rodzące się między nimi uczucia, że już nie miałam ochoty zastanawiać się nad tym, czy to jest właściwe czy też nie. Autorka tak potrafi przekazać emocje bohaterów, że stają się one wręcz namacalne. Rozgrzewa serce, rozpala wyobraźnię i uwodzi opowiadaną historią. Nieustannie ujmuje mnie tym, jak wiele emocji potrafi we mnie samej wywołać swoimi powieściami.

„Mój zawodnik” to kolejna z powieści, którą K. Bromberg utwierdziła swoją pozycję w moim osobistym rankingu ulubionych pisarzy. To także obiecujący początek bardzo ciekawie zapowiadającej się serii. Już nie mogę doczekać się kontynuacji historii Scout i Eastona, po którą bez żadnych wątpliwości sięgnę.
Nieważne, czy znacie już twórczość K. Bromberg, czy jeszcze nie mieliście z nią do czynienia – jeśli lubicie powieści wywołujące mnóstwo emocji, jeśli lubicie dobre i odrobinę pikantne romanse, to jest to książka dla Was. Polecam!

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/08/moj-zawodnik-k-bromberg.html

Minęły dwa lata, od kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po powieść K. Bromberg. „Driven”, bo to od niego wszystko się zaczęło, zrobiło na mnie ogromne wrażenie i zapoczątkowało znajomość z twórczością pełną cudownych, poruszających do głębi historii miłosnych. Od tamtego czasu przeczytałam wszystko, co wyszło spod pióra Bromberg i zostało wydane w Polsce. Niedawno swoją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W zeszłym roku miałam okazję przeczytać powieść „Dręczyciel” Penelope Douglas. Była to historia Tate, której życie przez lata uprzykrzał jej niegdysiejszy przyjaciel z dzieciństwa, Jared, i która wreszcie postanowiła powiedzieć mu „dość!”. Książka ta spodobała mi się na tyle, że kiedy dowiedziałam się, że ma u nas zostać wydana powieść opisująca tę historię z perspektywy Jareda, poczułam, że muszę ją przeczytać. Czy warto było po nią sięgać?

Jared i Tate byli kiedyś nierozłączni. Przyjaźnili się do pewnych wakacji, kiedy to 14-letni Jared spędził dwa miesiące z wcześniej niewidzianym ojcem. Ten wyjazd odmienił go na zawsze. Z najbliższego przyjaciela Tate stał się jej prześladowcą. Jeśli czytaliście „Dręczyciela”, wiecie jak potoczyła się ta historia. Wiecie, jaki wpływ na Tate miała tak diametralna zmiana zachowania Jareda, wiecie także, jaką walkę musiała ona stoczyć z nim i z sobą samą. Nie wiecie jednak, co działo się w głowie i sercu Jareda. Nie znacie jego mrocznych sekretów. Nie macie pojęcia, co go tak odmieniło. Teraz możecie się tego dowiedzieć.

Niektórzy mogą zadawać sobie pytanie: „po co czytać książkę, która z grubsza powiela historię już opisaną w innej?”. No cóż, nie da się ukryć, że główny wątek „Dręczyciela” i „Dopóki nie zjawiłaś się ty” jest taki sam. To oczywiste. Jednak ta sama historia opowiedziana z perspektywy jednej osoby to tak naprawdę tylko połowa opowieści. Dopiero uzupełnienie jej o punkt widzenia drugiego z bohaterów historii daje jej pełny obraz. I właśnie to lubię w takich powieściach, które dopowiadają to, czego pierwsza nie ujawniła. Rzucają zupełnie nowe światło na losy jej bohaterów, pozwalając spojrzeć na ich historię pod zupełnie innym kątem.

Zaczynając tę książkę, prawie w ogóle nie czułam tego, że czytam coś, co już czytałam. Czas miał tutaj kluczowe znaczenie. Minęło prawie półtora roku od lektury „Dręczyciela” i wiele jego szczegółów zatarło się w mojej pamięci. I to chyba jest najlepszy sposób na tego typu powieści – po tę, będącą uzupełnieniem wcześniej przeczytanej, najlepiej sięgać po dłuższej przerwie, wówczas nawet znaną już nam historię można odkryć na nowo.

W poprzedniej części Jared stanowił zagadkę. Dzięki tej książce mamy możliwość poznać wszystkie jego tajemnice. Możemy prześledzić wszystko, co miało wpływ na jego zachowanie, co sprawiło, że z najlepszego przyjaciela Tate stał się jej oprawcą. Możemy zobaczyć, jak wiele osób zawiodło go i doprowadziło do tego, że stracił wiarę w to, że może komukolwiek zaufać. Możemy także przekonać się, co tak naprawdę czuł przez ten cały czas do Tate i jak trudny konflikt wewnętrzny rozgrywał się między jego sercem a rozumem. Dzięki tej powieści możemy wreszcie w pełni go zrozumieć.
„Dopóki nie zjawiłaś się ty” świetnie uzupełnia historię Tate i Jareda, wypełnia wszystkie luki w ich opowieści. Co ciekawe, akcja tej powieści nie kończy się w tym samym momencie, w którym swoje zakończenie ma „Dręczyciel”. Tym razem Penelope Douglas daje nam ciut dłuższą wersję ich historii, dzięki czemu możemy zobaczyć, jak bardzo Tate wpłynęła na Jareda i jak dzięki niej się zmienił.

Penelope Douglas ma bardzo przyjemny styl, pisze również tak ciekawie – potrafi zainteresować historią i jej bohaterami, wzbudzając przy tym wiele emocji – że to po prostu chce się czytać. Na pewno sięgnę po kolejne części tej serii. Jak zdążyłam się zorientować, będą one dotyczyły osób z najbliższego otoczenia Tate i Jareda. W pierwszej z nich poznamy bliżej przyjaciela Jareda, Madoca, w drugiej zaś główne role przypadną w udziale K.C., która jest przyjaciółką Tate, oraz bratu Jareda, Jaxowi. Każda z tych postaci jest na swój sposób intrygująca i już nie mogę się doczekać, by poznać ich własne historie.
Zanim jednak te dwie powieści pojawią się u nas, polecam Wam „Dręczyciela” i „Dopóki nie zjawiłaś się ty”. Uważam, że warte są tego, by poświęcić im swoją uwagę.

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/08/dopoki-nie-zjawilas-sie-ty-penelope-douglas.html

W zeszłym roku miałam okazję przeczytać powieść „Dręczyciel” Penelope Douglas. Była to historia Tate, której życie przez lata uprzykrzał jej niegdysiejszy przyjaciel z dzieciństwa, Jared, i która wreszcie postanowiła powiedzieć mu „dość!”. Książka ta spodobała mi się na tyle, że kiedy dowiedziałam się, że ma u nas zostać wydana powieść opisująca tę historię z perspektywy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kilka tygodni temu na HBO swoją premierę miał pierwszy odcinek serialu „Ostre przedmioty”, który powstał na podstawie powieści Gillian Flynn o takim samym tytule. Zwiastun serialu wyglądał zachęcająco, dlatego postanowiłam sobie, że będę go oglądała, najpierw jednak chciałam zapoznać się z książką. „Ostre przedmioty”, to debiut literacki tej pisarki i muszę przyznać, że pod wieloma względami jest to debiut udany. To także moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki i na pewno nie ostatnie.

Jedną z największych zalet tej powieści jest jej klimat. Wind Gap to niewielka mieścina, w której wszyscy się znają. To miejsce, w którym plotki roznoszą się lotem błyskawicy, które dusi się we własnym sosie z pogłosek, domysłów i uprzedzeń. Atmosferę tę dodatkowo podgrzewa sprawa śmierci Ann i Natalie, których młode życie zostało tak brutalnie przerwane. Ludzie potrzebują kozła ofiarnego, kogoś, kogo mogliby obwinić za całe zło i wobec kogo mogliby wyciągnąć konsekwencje. W tej właśnie atmosferze Camille stara się odkryć prawdę i jak najlepiej opisać całą sprawę, co nie jest łatwe, gdyż jako ta, która wyjechała, sama jest na cenzurowanym.
Klimat powieści budują także relacje między główną bohaterką, z perspektywy której śledzimy tę historię, a jej matką i drugą, dużo młodszą siostrą. Powiedzieć, że stosunki Camille z rodzicielką są toksyczne, byłoby sporym niedopowiedzeniem. To właśnie ona była głównym powodem jej wyjazdu z Wind Gap. Jej relacje z matką są pełne bólu, wzajemnych pretensji, żalu, urazy, a nawet nienawiści. Camille zawsze czuła, że w oczach matki jest tą gorszą z córek. Kiedyś Adora dawała jej to odczuć, faworyzując jej zmarłą siostrę, teraz coś podobnego ma miejsce za sprawą 13-letniej Ammy.
Atmosfera miasteczka, relacje rodzinne głównej bohaterki, sekrety jej rodziny i bardzo dosadne, obrazowe, często pełne brudu i plugastwa opisy tworzą szczególny klimat, w którym czuć zło otaczające bohaterkę coraz ciaśniejszym kręgiem.

W powieści trzy postacie wysuwają się na pierwszy plan. Pierwszą z nich jest oczywiście główna bohaterka, Camille. Początkowo naprawdę jej nie znosiłam, głównie ze względu na to, że nie potrafi przeżyć dnia bez alkoholu. Z czasem jednak, im lepiej poznawałam jej historię, doszłam do wniosku, że tutaj nie chodzi o polubienie, a o zrozumienie jej zachowania. Im więcej dowiadywałam się na temat jej przeszłości i tego, co przeszła za sprawą matki i do czego ją to doprowadziło, tym lepiej rozumiałam to, dlaczego stałym towarzyszem jej życia stały się procenty.
Drugą z tych postaci jest Adora, matka Camille. To kobieta, która lubi rządzić. Wszystko musi być po jej myśli. Uważa się za troskliwą matkę, ale troska ta wychodzi poza normalne granice. Jest nadopiekuńcza – najpierw wobec Marian, której stratę nadal odczuwa i głęboko przeżywa, a teraz wobec Ammy, która jest jej oczkiem w głowie.
Trzecią z tych postaci jest właśnie Amma, trzecia z córek Adory. Ta 13-latka do perfekcji opanowała grę pozorów. W oczach matki jest niewinną i nieporadną dziewczynką, która stale potrzebuje jej uwagi. Matka jest na każde jej zawołanie. Można śmiało powiedzieć, że sobie ją podporządkowała. Kiedy jednak Adory nie ma w pobliżu, Amma staje się zupełnym przeciwieństwem wizerunku wykreowanego specjalnie dla matki. Grzeczna dziewczynka znika, a zastępuje ją pewna siebie nastolatka, która szokuje strojem i zachowaniem.
Relacje między tymi postaciami oraz sprawa morderstwa dwóch dziewczynek to główne wątki książki. Nie potrafię jednak żadnego z nich uznać za ciekawszego od drugiego, oba są równie interesujące.

„Ostre przedmioty” to powieść trzymająca w napięciu, choć może nie aż tak, jak tego spodziewałam się po akcji promocyjnej książki. Sądziłam, że z niepokojem będę przewracała jej kolejne strony, niemalże obgryzając paznokcie ze zdenerwowania, ale nic takiego nie miało miejsca. Napisana jednak jest na tyle dobrze i interesująco, że wciągnęła mnie do samego końca. Co prawda zakończenie jej nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo domyśliłam się zarówno tego, kto stoi za śmiercią Ann i Natalie, jak i tego, jaki był jego motyw, ale to ani trochę nie umniejszyło satysfakcji z lektury.

Pochwalić książkę mogę jeszcze za jej aspekty psychologiczne. Gillian Flynn porusza w powieści wiele trudnych kwestii i nie sili się przy tym na subtelności. Opisuje je takimi, jakimi są, bez zbędnego ułagodzenia. Samookaleczanie, toksyczne relacje między matką a córką, nadopiekuńczość, chorobliwa potrzeba spełniania czyichś wymagań, znęcanie się nad innymi – to tylko część tematów, jakie autorka dotyka w swojej powieści. „Ostre przedmioty” to ciekawe studium ludzkiej psychiki.

Jak już wspomniałam, jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Gillian Flynn. Po tak obiecującym początku znajomości nie ma innej możliwości, jak sięgnąć po kolejne jej powieści. Jeśli debiut literacki wypadł tak dobrze, jestem bardzo ciekawa, jak z czasem rozwinęło się jej pióro.
Jeżeli lubicie zaczytywać się w thrillerach psychologicznych, poszukujecie czegoś, co Was zaszokuje, sięgnijcie po „Ostre przedmioty”. Sądzę, że warto dać tej powieści szansę.

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/08/ostre-przedmioty-gillian-flynn.html

Kilka tygodni temu na HBO swoją premierę miał pierwszy odcinek serialu „Ostre przedmioty”, który powstał na podstawie powieści Gillian Flynn o takim samym tytule. Zwiastun serialu wyglądał zachęcająco, dlatego postanowiłam sobie, że będę go oglądała, najpierw jednak chciałam zapoznać się z książką. „Ostre przedmioty”, to debiut literacki tej pisarki i muszę przyznać, że pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Rok temu miałam okazję zapoznać się z nową odsłoną twórczości Veroniki Roth. Osadzona w kosmosie powieść „Naznaczeni śmiercią” okazała się bardzo interesująca. W tej opowieści drzemał spory potencjał, a jej zakończenie rozbudzał apetyt na więcej. Czekałam na to, jak dalej potoczą się losy Cyry i Akosa, aż wreszcie kontynuacja tej historii trafiła w moje ręce. Wobec „Spętanych przeznaczeniem” miałam spore oczekiwania. Nie przypuszczałam jednak, że zamiast zachwytów czeka mnie przy niej takie rozczarowanie.

Cyra od dziecka była narzędziem w rękach rządnych władzy tyranów Shotet – najpierw jej ojca, a potem brata. Jej dar, który mógł przynieść innym śmierć tylko poprzez jej dotyk, wzbudzał powszechny strach. Wreszcie, dzięki Akosowi, udało jej się nie tylko wyrwać spod władzy Ryzeka, ale i jego samego pojmać w niewolę. Myślała, że gdy uda się jej go pokonać, będzie wolna. Myliła się. Ojciec, którego uważano za zmarłego, żyje i zamierza nie tylko znowu objąć władzę nad ludem Shotet, ale również wypowiedzieć wojnę wszystkim swoim wrogom. Cyra nie może do tego dopuścić.
Akos, po latach spędzonych w niewoli u Novaeków, marzył tylko o ucieczce i uwolnieniu brata. I to mu się w końcu udało. Nie tak jednak wyobrażał sobie los swój i brata po ucieczce. Eijeh pod wpływem Ryzeka zmienił się, a on sam nie wie, co ma dalej ze sobą zrobić. Wyrocznia przepowiedziała jego śmierci w służbie Novaekom. Nikomu jeszcze nie udało się wygrać z zapisanym mu losem. Czy on sam ma prawo walczyć z własnym przeznaczeniem?

Z przykrością stwierdzam, że lektura „Spętanych przeznaczeniem” była drogą przez mękę. Ta książka jest po prostu nieziemsko nudna. Pierwsze 300 stron było najgorsze. Nie byłam w stanie przebrnąć przez więcej niż dwa-trzy rozdziały, bo albo zasypiałam przy niej z nudów, albo miałam ochotę nią rzucać, bo tak irytowało mnie to, że nic się nie dzieje, opisy są przydługie, a bohaterowie zachowują się idiotycznie. W ciągu tych 300 stron wydarzyły się może trzy albo cztery ciekawsze rzeczy, reszta była wypełniona nic niewnoszącą treścią, kompletnym zapychaczem miejsca bez żadnego polotu. Kilka razy miałam ochotę darować sobie tę mękę i porzucić dalszą lekturę, bo miałam wrażenie, że szybciej zwariuję, aniżeli ją skończę. W końcu postanowiłam puścić sobie przyspieszony odsłuch e-booka, a w książce śledzić tekst. Tylko tym sposobem przebrnęłam przez resztę treści i dotrwałam do końca już bez niepotrzebnych przerw. Niestety nic, nawet jej zakończenie, nie jest w stanie zatrzeć złego wrażenia, jakie ta książka zrobiła na mnie.

Historia Cyry i Akosa miała potencjał. Świat przedstawiony pełen niezwykłych planet, kosmiczne podróże, idea wyroczni i darów nurtu, intrygi, bohaterowie z charakterem i romans – to wszystko mnie zaintrygowało w „Naznaczonych śmiercią”. Liczyłam na to, że autorka rozwinie to wszystko w jakimś ciekawym kierunku, ale niestety, zamiast rozwijać, trafiła raczej w ślepy zaułek. Czytając, miałam wrażenie, że Roth kompletnie nie miała pomysłu na to, jak to wszystko dalej poprowadzić, by czytelnika zaskoczyć i zadziwić. W mojej ocenie zrobiła tutaj kilka złych posunięć fabularnych, przez co cała ta historia stała się bez wyrazu i jakby rozmyta. Żeby nie było, pojawiło się parę zwrotów akcji, które w zamierzeniu miały czytelnika zaszokować, jednak w drodze do nich Roth dała kilka małych wskazówek, które sprawiły, że pewnych rzeczy w jakimś stopniu można było się spodziewać, przez co nawet te największe zaskoczenia nie miały w sobie efektu wow.

Co zatem nie zagrało w tej powieści? Po pierwsze: dodanie kolejnych postaci do narracji. W poprzednim tomie cała akcja toczyła się między Cyrą i Akosem. Część rozdziałów napisanych była z perspektywy Cyry w narracji pierwoszoosobowej, część zaś opisywała losy Akosa w narracji trzecioosobowej. W tej części autorka dołożyła do tego postacie Cisi, siostry Akosa, oraz Eijeha, jego brata. Narrację z punktu widzenia Eijeha, we względu na to, co zrobił mu Razek, i fakt, że jest on wyrocznią, można jeszcze uznać za pomysłową. Tego samego nie da się jednak powiedzieć o narracji z perspektywy Cisi, która irytowała mnie jak mało co. Autorka za bardzo skupia się w niej na darze nurtu dziewczyny, który polega na wpływaniu na nastroje innych i który ona sama opisuje jako „otulanie różnymi teksturami”. Krew mnie zalewała, ilekroć musiałam brnąć przez niczego niewnoszące ściany tekstu, w których opisuje ona wybieranie pasującej do danej osoby tekstury i sposób działania jej nudnego daru. W mojej ocenie narracja Cisi jest tutaj w zasadzie zbędna.
Po drugie: umiejscowienie akcji na Ogrze. W pierwszym tomie Roth opisywała tak różnorodne i barwne planety, skąd zatem pomysł, przy znaczną część akcji tej części umiejscowić na najnudniejszej z nich? Ogra to pozbawione barw niegościnne miejsce, które stara się zniszczyć wszystko to, co się na niej znajdzie. To planeta przytłaczająca swoją atmosferą i zamieszkana przez uchodźców. Gorszego miejsca próżno szukać.
Po trzecie: polityka. W tej części autorka postawiła na nią spory nacisk, a ja za polityką w książkach raczej nie przepadam. Mamy zatem tutaj zawieranie jakichś układów, długie i nudne negocjacje międzyplanetarne, wzajemne stawianie warunków i beznadziejne „liderki” w osobie Cyry i Isae, które kierują się osobistymi urazami i chęcią zemsty, zapominając o rozsądku. Kolejna rzeczy, która albo mnie nudziła, albo irytowała.
Po czwarte i chyba najważniejsze: dziwna zmiana w Akosie i Cyrze. W poprzedniej części oboje mieli charakter. Oboje byli zdeterminowani, by osiągnąć swój cel, i co najważniejsze, we wszystkim wzajemnie się wspierali. Tutaj miałam wrażenie, że czytam o kimś zupełnie innym. Oboje się rozmyli, stracili na wyrazie, a i między nimi zaczęło się coś psuć. Z wzajemnego wspierania się w dążeniu nie zostało nic. Każde z nich skupiło się na własnym nosie i tym sposobem cała historia straciła kolejny element, który stanowił o jej wartości w pierwszej części.
Pewne zastrzeżenia mam także do zakończenia książki. Co prawda dzieje się tam więcej, aniżeli w całej powieści, ale to wszystko rozgrywa się jakoś zbyt szybko i zbyt łatwo. Miałam wrażenie, że autorka poszła na łatwiznę.

Na koniec jeszcze kwiatek z okładki. Książka ta promowana jest następującą rekomendacją USA Today: „Ta seria ma rozmach Gwiezdnych Wojen, intryg Gry o Tron oraz romansu Romea i Julii. Pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji książka Roth sprawia, że ta powieść jest obowiązkowa”. Tak przesadzonego blurba dotąd chyba jeszcze nie widziałam. Ta seria nawet w niewielkim stopniu nie dotyka rozmachu „Gwiezdnych wojen”, w najmniejszym stopniu nie dorasta do intryg uknutych w „Grze o tron” i ma naprawdę niewiele wspólnego z „Romeem i Julią”. Jak można tak oszukiwać czytelników? Kogoś bardzo mocno poniosła fantazja.

„Spętanych przeznaczeniem” nie będę wspominała dobrze. To jedna z najgorszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Veronica Roth nie wykorzystała potencjału, jaki drzemał w tej opowieści, serwując jedną z najnudniejszych kontynuacji, z jakimi miałam do czynienia. To klasyczny syndrom drugiego tomu. Nie warto było tak na niego czekać.

Rok temu miałam okazję zapoznać się z nową odsłoną twórczości Veroniki Roth. Osadzona w kosmosie powieść „Naznaczeni śmiercią” okazała się bardzo interesująca. W tej opowieści drzemał spory potencjał, a jej zakończenie rozbudzał apetyt na więcej. Czekałam na to, jak dalej potoczą się losy Cyry i Akosa, aż wreszcie kontynuacja tej historii trafiła w moje ręce. Wobec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W czerwcu swoją premierę miał najnowszy kryminał retro Krzysztofa Koziołka. Wcześniej miałam okazję sięgnąć po dwie powieści tego autora – „Górę Synaj” oraz „Imię Pani”. Obie przypadły mi do gustu, dlatego też z chęcią sięgnęłam również po „Wzgórze Piastów”.

Wiosna 1939 roku. Hrabia Aleksander von Häften przeprowadza się wraz z żoną Franziską do Grünbergu (obecnie Zielona Góra), gdzie ma pracować przy budowie umocnień dla III Rzeszy. Nie wie o tym, że jego żona ma tajemnicę. Franziska jest agentką polskiego wywiadu i ma za zadanie donosić o postępach w budowie. To bardzo niebezpieczna i niezwykle ważna misja, która może pomóc Polakom w nadchodzącej wojnie. Praca dla wywiadu to jednak nie jedyna tajemnica hrabiny. Franziska wdała się w romans z innym agentem, który jest jej łącznikiem. Utrzymanie tego wszystkiego w sekrecie to nie lada wyczyn, ale jakoś jej się to udaje.
Wkrótce w zagadkowych okolicznościach ginie Charlotte Stempel, gospodyni przyjęcia, na którym wraz z mężem gości Franziska. Niemiecka policja kryminalna wszczyna śledztwo, które prowadzi starszy asystent kryminalny Julius Knote. Kiedy hrabina staje się jedną z jego podejrzanych, powodzenie jej misji stoi pod znakiem zapytania. Czy uda jej się zmylić trop i uniknąć ujawnienia? Zaczyna się wyścig z czasem, od wyniku którego może zależeć jej życie.

Pierwszym kryminałem retro Krzysztofa Koziołka, jaki przeczytałam, była „Góra Synaj”. Za sprawą tej powieści zwróciłam uwagę na twórczość tego autora. Druga z nich, „Imię Pani”, sprawiła, że postanowiłam sięgać po kolejne jego książki z tego gatunku. „Wzgórze Piastów” natomiast utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto na stałe zaprzyjaźnić się z tym autorem w tym właśnie wydaniu. Po trzecim przeczytanym kryminale retro mogę śmiało sięgać w ciemno po kolejne tytuły, bo wiem, że będą miały pewną jakość, którą odnalazłam w każdej z przeczytanych do tej pory książek Krzysztofa Koziołka.

Akcja powieści skupia się wokół dwóch postaci. Pierwszą z nich jest oczywiście hrabina Franziska. Postać ta pojawiła się już w „Górze Synaj”, jeśli więc czytaliście tę książkę, mieliście już okazję, by Franziskę poznać. Jeśli jednak jej nie czytaliście, sądzę, że możecie to nadrobić później, bo w tej powieści pojawia się tylko drobne nawiązanie do treści „Góry Synaj”, które nie zdradza żadnego istotnego szczegółu. Hrabina to nader interesująca kobieta. Jest piękna, inteligentna i sprytna. Umie dopasować się do każdej sytuacji i potrafi odegrać każdą rolę, której wymagają od niej dane okoliczności. Jest uparta i wytrwała. Jest także przede wszystkim patriotką, która codziennie ryzykuje dla ojczyzny życie.
Drugą z postaci, na których skupia się powieść, jest Julius Knote. Z pozoru to stereotypowy krawężnik i straszny wazeliniarz, pozory jednak mylą. Knote jest spostrzegawczy i, podobnie jak Franziska, uparty. Dąży do celu wszelkimi sposobami. Stosuje wymyślne podchody, by zmusić podejrzanego do popełnienia błędu, który zdradzi jego winę. Jest przebiegły jak lis i czerpie satysfakcję z tego, że osaczana ofiara zaczyna wpadać w panikę.

Fabułę „Wzgórza Piastów” najprościej można określić jako zabawa w kotka i myszkę. Tylko kto w tej sytuacji jest kotkiem, a kto myszką? Początkowo ma się wrażenie, że podejrzenia Knotego są śmieszne i zbyt daleko idące, a hrabina Franziska nie ma się czego bać, bo sam Knote wydaje się mało poważny. Z czasem jednak autor powoli uchyla rąbka tajemnic, dając do zrozumienia, że pozory mylą, a śledztwo zaczyna nabierać rumieńców. Zaczyna się wyścig z czasem. Kto kogo przechytrzy? Czy hrabina zorientuje się, że Knote ją sprawdza i czeka na jej potknięcie? Czy uda jej się wyprzedzić jego ruchy i podważyć jego podejrzenia? Autor umiejętnie buduje napięcie, serwując po drodze niejeden zaskakujący zwrot akcji, który każe spojrzeć na uczestników tego starcia pod zupełnie innym kątem. Chęć poznania odpowiedzi na pytanie, czy hrabinie uda się utrzymać swoją misję w tajemnicy i kto zwycięży w tym pojedynku – Franziska czy Knote – nie pozwalała oderwać się od lektury książki do samego końca. Końca, który także nieźle mnie zaskoczył.

Podobnie jak w przypadku wcześniejszych powieści, czuć tutaj, że autor poświęcił sporo pracy, by jak najlepiej oddać tło historyczne powieści. Z dbałością o szczegóły odmalowuje przedwojenną Zieloną Górę, a każde miejsce i każda ulica, jakie pojawiają się na kartach powieści, można zidentyfikować za sprawą przypisów, w których podana jest ich współczesna nazwa. Dla kogoś, kto dobrze zna Zieloną Górę, będzie to zapewne bardzo ciekawa przygoda – móc dokładnie wyobrazić sobie ścieżki, którymi podążają bohaterowie powieści. Ponadto autor wplótł w tę opowieść ciekawostki z historii Zielonej Góry i jej okolic.

Sięgając po tę książkę liczyłam na kryminał, który mnie zaskoczy i będzie trzymał w napięciu i to właśnie otrzymałam. „Wzgórze Piastów” to świetna i przemyślana powieść, która zapewniła mi taką rozrywkę, jakiej od niej oczekiwałam. Jestem nią w pełni usatysfakcjonowana i z czystym sumieniem mogę polecić ją wielbicielom kryminałów retro.

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/07/wzgorze-piastow-krzysztof-koziolek.html

W czerwcu swoją premierę miał najnowszy kryminał retro Krzysztofa Koziołka. Wcześniej miałam okazję sięgnąć po dwie powieści tego autora – „Górę Synaj” oraz „Imię Pani”. Obie przypadły mi do gustu, dlatego też z chęcią sięgnęłam również po „Wzgórze Piastów”.

Wiosna 1939 roku. Hrabia Aleksander von Häften przeprowadza się wraz z żoną Franziską do Grünbergu (obecnie Zielona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy w zeszłym roku w moje ręce trafiła „Najtwardsza stal” Scarlett Cole, nie przypuszczałam, że za jej niepozorną okładką znajdę tak zaskakująco dobrą i pełną emocji powieść. Książka ta zrobiła na mnie takie wrażenie, że z niecierpliwością czekałam na kolejny tom tej serii. Niedawno miałam wreszcie okazję po niego sięgnąć. Ale czy „Rozdarte serce” utrzymało poziom poprzedniczki?
(...)
Bohaterami tej książki są Brody „Cujo” Matthews i Andrea Caron. Jeśli czytaliście „Najtwardszą stal”, mieliście szansę już ich poznać. Oboje są tam przyjaciółmi pary głównych bohaterów. Cujo to najlepszy kumpel i wspólnik Trenta Andrewsa, Drea zaś to najlepsza przyjaciółka Harper Conelly. Cieszę się, że w kontynuacji tej serii autorka postawiła na rozszerzenie opowieści innych postaci, niż w poprzedniej części, bo to pozwala całej serii zachować świeżość.

„Najtwardsza stal” była prawdziwym zaskoczeniem. Oczarowała mnie ciekawą historią opartą o kilka naprawdę świetnych pomysłów, porywającym stylem, rewelacyjną kreacją głównych postaci i gamą emocji, jakie we mnie wywołała. „Rozdarte serce” aż takim zaskoczeniem już nie było, bo mniej więcej wiedziałam już, czego mogę oczekiwać, ale mimo to okazało się całkiem dobrym romansem. Po raz kolejny Scarlett Cole ujęła mnie przystępnym i przyjemnym piórem. Ta kobieta pisze tak, że po prostu chce się czytać. Historia Drei i Cujo porwała mnie od pierwszych stron i nie pozwoliła się od niej oderwać do samego końca. Połknęłam ją w iście ekspresowym tempie.

Scarlett Cole ma talent do kreowania intrygujących postaci. Bohaterowie „Rozdartego serca” urzekli mnie tak, jak w przypadku „Najtwardszej stali”. Podobnie jak Harper i Trenta, Drei i Brody'ego nie dało się nie polubić.
Ona jest pracowita, wytrwała, uparta i bardzo dumna. Nie ma w życiu lekko – chora matka, która czyni jej wyrzuty, dwie prace, które ją wyczerpują, rachunki za leczenie do spłacenia – ale się nie poddaje i nie narzeka. Nie daje po sobie poznać, że jest jej ciężko. Stara liczyć przede wszystkim na siebie i nienawidzi litowania się nad nią. Jest niezwykle zaradna i nad wyraz odpowiedzialna. To naprawdę silna kobieta.
Brody z kolei to facet, który ma na swoim koncie kilka ciężkich przeżyć. Z zewnątrz pozuje na twardziela, który lubi dobrą zabawę w towarzystwie pięknych dziewczyn. Wewnątrz skrywa jednak zranionego chłopca, który nadal ma żal do matki o to, jak bardzo go zawiodła. To, czego doświadczył przez nią, bardzo rzutuje na jego dorosłe życie i sprawia, że Brody boi się zaufać kobietom.

Po raz kolejny Scarlett Cole muszę pochwalić też za to, jak bohaterowie jej książki na siebie oddziałują. Autorka świetnie odmalowała emocje, jakie nimi targają. Szczególnie tutaj nakreślony jest wewnętrzny konflikt, jaki zachodzi między tym, czego pragną ich serca, a tym, co podpowiada im rozum. Nie bez znaczenia jest także ich przeszłość, która odcisnęła na każdym z nich trwały ślad i która warunkuje ich decyzje i wybory. Wraz z nimi przeżywałam ich wzloty i upadki. Podobnie jak w poprzedniej części tej serii jako czytelnicy towarzyszymy zarówno Drei, jaki i Brody'emu, dzięki czemu możemy poznać ich naprawdę dobrze, mimo iż narracja prowadzona jest w trzeciej osobie.

„Rozdarte serce” to romans, ale autorka postanowiła wpleść w fabułę wątek kryminalny, by dodać tutaj akcji trochę dynamizmu i zbudować napięcie. Częściowo jej to wyszło, a częściowo nie. Pewnego dość istotnego faktu domyśliłam się w połowie książki, nie do końca podobało mi się też to, jak rozwiązała całą tę sprawę. Wydaje mi się, że pod względem wątku budującego napięcie w powieści autorce lepiej poszło w poprzednim tomie. Tam nie miałam co do tego żadnych zastrzeżeń, tutaj niewielkie mam.
„Najtwardsza stal” ujęła mnie, poza wymienionymi wcześniej zaletami, tym, że uchyliła drzwi do świata salonu tatuażu, pokazała tajniki jego pracy i pozwoliła spojrzeć na same tatuaże jak na coś więcej, aniżeli ozdoba ciała. W tej części, nad czym ubolewam, tatuaże zeszły na nieco dalszy plan. Owszem, nadal tutaj są obecne, ale nie w takim stopniu, jak w poprzednim tomie i to było tutaj trochę odczuwalne.

Mimo tych paru zastrzeżeń uważam „Rozdarte serce” za całkiem dobrą kontynuację serii, bo tutaj dla mnie liczył się przede wszystkim romans między bohaterami, a do niego, jako takiego, żadnych uwag nie mam. Scarlett Cole utwierdziła mnie tą książką w przekonaniu, że chcę przeczytać kolejne części tej serii.

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/07/rozdarte-serce-scarlett-cole.html

Kiedy w zeszłym roku w moje ręce trafiła „Najtwardsza stal” Scarlett Cole, nie przypuszczałam, że za jej niepozorną okładką znajdę tak zaskakująco dobrą i pełną emocji powieść. Książka ta zrobiła na mnie takie wrażenie, że z niecierpliwością czekałam na kolejny tom tej serii. Niedawno miałam wreszcie okazję po niego sięgnąć. Ale czy „Rozdarte serce” utrzymało poziom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po trzech tomach serii o komisarzu Williamie Wistingu nie mogłam odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po tom czwarty. Jakoś tak polubiłam tę serię, dlatego też z chęcią sięgnęłam po „Jedną jedyną”, ciekawa tego, czego też można spodziewać się w tej odsłonie przygód Wistinga. Czy i tym razem Jørn Lier Horst zaspokoił moje czytelnicze oczekiwania?

Jest upalne, lipcowe lato. Policja w Larvik otrzymuje zawiadomienie o zaginięciu znanej piłkarki ręcznej, Kajsy Berg. Dziewczyna wyszła z wynajmowanego mieszkania na trening, do centrum treningowego jednak nigdy nie dotarła. Policjanci dokładają wszelkich starań, by ją znaleźć, ale Kajsa zniknęła jak kamień w wodę.
Jakiś czas później w lesie wybucha pożar, a oględziny pogorzeliska ujawniają zwęglone ludzkie zwłoki. Obok ciała znaleziony zostaje także martwy kot z odciętymi łapami.
Policjanci odkrywają, iż mężczyzna, którego ciało znaleziono w lesie, znał Kajsę. Czy jego śmierć mogła mieć związek z zaginięciem dziewczyny? Komisarz Wisting nie ustaje w wysiłkach, by odnaleźć zaginioną. Wie, że czas ma tutaj kluczowe znaczenie. Sprawa jednak nie jest łatwa, a wiele tropów prowadzi donikąd. Wisting nie może oprzeć się wrażeniu, że osoby związane za sprawą coś ukrywają. Czy uda mu się odnaleźć Kajsę żywą?

Muszę przyznać, że z każdym kolejnym tomem widać, jak autor rozwija swój warsztat. Pierwszy tom, „Kluczowy świadek”, pozostawił mnie z uczuciem niedosytu. Drugi tom, „Felicia zaginęła”, był już lepszy, bo sprawa w nim prowadzona jest bardziej złożona. Trzeci tom, „Gdy morze cichnie”, był jeszcze ciekawszy – trzymał w napięciu, a śledztwo w nim zakrojone było na szeroką skalę. „Jedna jedyna” to już czwarty tom i jak dotąd tę część czytało mi się najlepiej. Pochłonęłam ją niemal jednym tchem, a to chyba najlepszy dowód na to, że ta odsłona przygód komisarza przypadła mi do gustu najbardziej.

Komisarz Wisting działa pod presją. Czas działa na jego niekorzyść, bo jeśli Kajsa sama nie postanowiła usunąć się z widoku, oznacza to, że ktoś stoi za jej zniknięciem. Ktoś, kto może chcieć ją skrzywdzić. Na policji ciąży też presja opinii publicznej, która śledzi każdy jej krok. Kajsa jest znana, a zniknięcie takiej osoby nie mogło przejść bez echa. Śledczy dostają mnóstwo zgłoszeń od rzekomych świadków, którzy widzieli dziewczynę, jednak wiele spośród nich nie wnosi do śledztwa nic nowego. Nieliczne wśród zgłoszeń rzucają nowe światło na sprawę. Poszlaki te są jednak jak elementy układanki, z których trudno ułożyć sensowny obraz. Wisting próbuje znaleźć jakiś punkt zaczepienia, ale nie jest to łatwe. Czuje, że coś mu umyka. Na domiar złego ktoś próbuje zacierać ślady i przeszkadzać im w śledztwie. To jak zabawa w kotka i myszkę, w której stawką jest ludzkie życie.

Jørn Lier Horst po raz kolejny stworzył przemyślaną i wciągającą intrygę, którą śledzi się z przyjemnością. Autor od samego początku wzbudził we mnie ciekawość i utrzymywał ją do samego końca. Czytając, czekałam z niecierpliwością na kolejne poszlaki i z zaciekawieniem obserwowałam, dokąd zaprowadzą one komisarza Wistinga. Autor umiejętnie snuje swoją opowieść i buduje napięcie, które pod koniec osiąga punkt kulminacyjny. „Jedna jedyna” to dobra propozycja na relaks z kryminałem.

Pod względem fabuły nie mam książce nic do zarzucenia, mam za to drobną uwagę do sposobu jej wydania. Na tylnym skrzydełku książki znajduje się notka dotycząca komisarza Wistinga. Jeden jej szczegół jest spoilerem dla pierwszych czterech tomów serii i, niestety, w tym tomie ten drobny szczegół zepsuł mi element zaskoczenia w jednym z wątków książki, odbierając mi tym samym możliwość odczuwania pewnych emocji, które najpewniej bym odczuwała, gdyby nie ten spoiler. Tak się po prostu nie robi.

Mimo tej drobnej uwagi uważam ten tom przygód komisarza za bardzo udany. Jeśli podobały Wam się poprzednie części tej serii, ta też Was nie rozczaruje. Mam nadzieję, że kolejne części utrzymają poziom, który autor tą powieścią sobie ustawił. Z chęcią po nie sięgnę. Polecam!

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/06/jedna-jedyna-jorn-lier-horst.html

Po trzech tomach serii o komisarzu Williamie Wistingu nie mogłam odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po tom czwarty. Jakoś tak polubiłam tę serię, dlatego też z chęcią sięgnęłam po „Jedną jedyną”, ciekawa tego, czego też można spodziewać się w tej odsłonie przygód Wistinga. Czy i tym razem Jørn Lier Horst zaspokoił moje czytelnicze oczekiwania?

Jest upalne, lipcowe lato....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od czasów debiutanckiej powieści Augusty Docher przeczytałam już siedem książek tej autorki (w tym trzy napisane jako Beata Majewska). Polubiłam jej styl i historie przez nią stworzone na tyle, że z chęcią sięgam po kolejne nowości. Nie mogłam także odmówić sobie przyjemności przeczytania jednej z jej ostatnich powieści, jaką jest „Cała ja”.

To historia dwóch młodych dziewczyn – Mileny i Pauli.
Milena jest przed maturą. Kiedy chłopak, z którym wiązała najbliższą przyszłość, zdradził jej zaufanie, dziewczyna znalazła pocieszenie w ramionach Jacka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Jacek jest od niej sporo starszy i był najlepszym przyjacielem jej zmarłego ojca. Zna go od zawsze, ale dotąd nie patrzyła na niego, jak na mężczyznę, z którym mogłoby ją coś łączyć. A jednak uczucie zakwitło. Milena nie wie jeszcze, że ten związek na zawsze odmieni jej życie i potem już nic nie będzie takie samo.
Paula przeżyła niedawno coś, o czym chciałaby zapomnieć. Pragnie pozostawić przeszłość za sobą, zamknąć bolesny rozdział swojego życia i zacząć patrzeć w przyszłość. Nie tak łatwo jednak zacząć wszystko od nowa, bez oglądania się za siebie. Mimo wszystko Paula stara się, a zapomnienia szuka w pracy, która wyczerpuje ją tak, że nie ma już siły o niczym myśleć. Wkrótce na jej drodze staje przystojny chłopak z tatuażem, który jest nią wyraźnie zainteresowany. Paula boi się jednak zaufać komuś na nowo i stara się zrobić wszystko, by go zniechęcić. Nie wie jednak, że trafiła na wyjątkowo upartego przeciwnika.
Czy Paula otworzy serce na nowe doświadczenia? Co wyniknie ze związku Mileny ze starszym mężczyzną? Co łączy obie dziewczyny? Odpowiedzi szukajcie w książce.

Po raz kolejny miałam okazję przekonać się, że Augusta Docher pisze tak, że po prostu chce się czytać. „Cała ja” to powieść zupełnie różna od pozostałych książek tej autorki, które dotychczas przeczytałam. To chyba najbardziej zaskakująca powieść z nich wszystkich. Pełna zwrotów akcji, po których trzeba zbierać szczękę z podłogi, i podtrzymujących napięcie cliffhangerów, które nie pozwalają się od niej oderwać. Wciąga od pierwszych stron i porywa do samego końca, który również dostarcza niemało wrażeń.

„Cała ja” to książka, w której poruszane są trudne tematy. To powieść o stracie, złamanym sercu, kłamstwach, które potrafią zrujnować życie i dawaniu drugiej szansy, zarówno sobie, jak i innym. To także powieść, która porusza kontrowersyjne kwestie. Jedną z nich jest choćby związek młodziutkiej dziewczyny z dużo starszym mężczyzną, to jednak niejedyny kontrowersyjny wątek tej książki. Znajdziecie tutaj wątki o znacznie większym kalibrze, ale z oczywistych względów nie mogę na ten temat powiedzieć nic więcej. Musicie sami się o tym przekonać. Jedno jest pewne – lektura tej książki dostarczy Wam wielu różnych emocji i pewnie klika razy zszokuje.

Narracja w książce prowadzona jest pierwszoosobowa. Rozdziały poświęcone Milenie przeplatają się z rozdziałami napisanymi z punktu widzenia Pauli. Nieraz kończą się one sporym zwrotem akcji, który podtrzymuje napięcie i sprawia, że nie można przerwać czytania, bo potrzeba poznania dalszego ciągu przerwanego wątku jest zbyt paląca.
Od samego początku zadawałam sobie pytanie o to, co może łączyć obie bohaterki. Rozważałam różne scenariusze, aż w pewnym momencie, gdzieś po przeczytaniu 2/3 książki trafiłam na jedno zdanie, które sprawiło, że wszystkie elementy zagadki nagle znalazły się na swoim miejscu. Już wiedziałam, co łączy Milenę i Paulę, to jednak nie ujęło ani grama przyjemności z lektury reszty książki. Jestem pod wrażeniem tego, jak autorka to wszystko wymyśliła. Naprawdę, pogratulować pomysłu.

Bohaterowie książek Augusty Docher zwykle zyskują moją sympatię, tym razem jednak obie dziewczyny miały w sobie coś takiego, co przeszkadzało mi w tym, by je polubić. U Mileny denerwowała mnie jej lekkomyślność, krótkowzroczność podejmowanych działań i fakt, że czasem posuwała się do manipulowania ludźmi. Pauli zarzucić zaś mogę zbytni upór, który w pewnych sprawach stawał się nie do zniesienia. Zastrzeżeń nie mam natomiast w stosunku do Pawła, który jest niewątpliwym atutem tej opowieści. O takich mężczyznach lubię czytać.

Mimo tej niewielkiej uwagi do bohaterek powieści, całość uważam za bardzo udaną. „Cała ja” to książka pomysłowa, przemyślana w każdym calu, zaskakująca i wzbudzająca emocje. Jeśli szukacie czegoś, co Was zszokuje i poruszy, to jest to coś dla Was. Polecam!

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/06/cala-ja-augusta-docher.html

Od czasów debiutanckiej powieści Augusty Docher przeczytałam już siedem książek tej autorki (w tym trzy napisane jako Beata Majewska). Polubiłam jej styl i historie przez nią stworzone na tyle, że z chęcią sięgam po kolejne nowości. Nie mogłam także odmówić sobie przyjemności przeczytania jednej z jej ostatnich powieści, jaką jest „Cała ja”.

To historia dwóch młodych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po dwóch tomach porywającej „Trylogii czasu” przyszedł czas na jej zakończenie. Sporo oczekiwałam od „Zieleni szmaragdu” i miałam nadzieję, że Kerstin Gier moich oczekiwań nie zawiedzie. Liczyłam na satysfakcjonujące zakończenie i... nie przeliczyłam się. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie lepsze zwieńczenie przygód Gwen.

Po ciosie zadanym jej przez Gideona Gwen czuje się zdradzona i wykorzystana jak marionetka w grze Strażników. Najchętniej poddałaby się rozpaczy, wypłakując sobie oczy i rozpamiętując swoje błędy, nie ma na to jednak czasu. Musi pozbierać się, bo bezwzględny hrabia de Saint Germain nie będzie czekał na to, aż ktoś przeszkodzi mu w realizacji jego podstępnych planów. A go powstrzymać go trzeba. I Gwen, mimo złamanego serca, zrobi wszystko, by to uczynić.

Przyznam szczerze, że obawiałam się początku tej powieści i tego, jak będzie zachowywała się Gwen po tym, czego dowiedziała się o Gideonie. Nie znoszę, gdy bohaterki książek zachowują się jak chodzące fontanny i płaczą przy każdej okazji. Ja rozumiem, złamane serce boli, ale niewiele rzeczy irytuje bardziej niż beksa, która jest narratorką i przez której rozterki, chcąc nie chcąc, trzeba przebrnąć. Początkowo rzeczywiście było trochę łzawo, na szczęście Gwen szybko musiała wziąć się w garść, by stawić czoła temu, co ją czeka.

Autorka ponownie zadbała o to, by czytelnik bez problemu mógł na nowo odnaleźć się w wykreowanym przez nią świecie. Przypomina ważniejsze wydarzenia nie tylko z tomu drugiego, ale również z tomu pierwszego. To ważne, by czytelnik miał taką możliwość, w końcu nie każdy czyta całe serie jednym ciągiem.

Poprzednie dwa tomy zrodziły naprawdę sporo pytań. „Zieleń szmaragdu” wreszcie udziela odpowiedzi na każde z nich odpowiedzi i rozwiewa mgłę tajemnic, która spowijała świat Strażników. Muszę przyznać, że kilka razy to, co udaje się odkryć Gwen, mocno mnie zaskoczyło. Nie brakuje tutaj niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji. Na nudę narzekać nie można.

Gwendolyn odkrywa szokujące tajemnice rodzinne, próbuje także zdemaskować prawdziwy cel hrabiego de Saint Germain i udaremnić próbę jego osiągnięcia. Korzysta w tym celu z każdej możliwej pomocy – dzielnie we wszystkim wspiera ją jej niezawodna przyjaciółka, wsparcia udziela jej także rodzeństwo, ciotka i niezastąpiony, a przy tym przezabawny duch gargulca, Xemerius. W książce dzieje się naprawdę sporo, akcja porywa i często trzyma w napięciu. Hrabia de Saint Germain to człowiek bez skrupułów, nie ma dla niego granic, których nie przekroczy, by osiągnąć swój cel. Gwen wie, że zadzieranie z nim to nie zabawa. To niebezpieczna misja, od powodzenia której zależeć może życie jej i jej najbliższych. Śledzenie tego, jak dziewczyna sobie z tym wszystkim radzi, było naprawdę świetną przygodą.

„Zieleń szmaragdu” to bez wątpienia dobre zakończenie „Trylogii czasu”. To, w jaki sposób Kerstin Gier rozwiązała i pozamykała wszystkie wątki, usatysfakcjonowało mnie w pełni i nie mam tutaj do tego kompletnie żadnych zastrzeżeń. Jeśli czytaliście i polubiliście poprzednie dwa tomy, jestem niemal pewna, że będziecie równie zadowoleni, jak ja.
„Trylogia czasu” okazała się bardzo przyjemną serią młodzieżową i nawet ja, osoba, która dawno ma za sobą nastoletnie czasy, bawiłam się przy niej świetnie. Polecam ją z całego serca.

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/04/zielen-szmaragdu-kerstin-gier.html

Po dwóch tomach porywającej „Trylogii czasu” przyszedł czas na jej zakończenie. Sporo oczekiwałam od „Zieleni szmaragdu” i miałam nadzieję, że Kerstin Gier moich oczekiwań nie zawiedzie. Liczyłam na satysfakcjonujące zakończenie i... nie przeliczyłam się. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie lepsze zwieńczenie przygód Gwen.

Po ciosie zadanym jej przez Gideona Gwen czuje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przyznam się bez bicia, nie zamierzałam czytać „Królestwa ze szkła”. Nic, dosłownie nic nie zachęcało do lektury tej książki. Strasznie tandetna okładka raczej zniechęcała do sięgnięcia po tę powieść, a opis fabuły zwiastował coś mocno inspirowanego „Rywalkami” Kiery Cass. Nigdy nie sięgnęłabym po tę powieść, gdyby nie to, że dostałam ją jako niespodziankę. Przeczuwałam, że to będzie coś słabego, ale żeby móc cokolwiek uczciwie ocenić, trzeba się z tym zmierzyć. Książkę przeczytałam, zatem mogę ją skrytykować. A krytyki szczędzić jej nie będę, bo na pewno będzie to jedna z najgorszych książek, jakie przeczytałam w tym roku.

O tym, jak kiepska to książka, najlepiej świadczy fakt, że nie jestem w stanie znaleźć w niej niczego, co mogłabym pochwalić. Myślę, zastanawiam się, przypominam sobie to, co w niej znalazłam i nic. Kompletnie nic nie przychodzi mi do głowy. Najbardziej razi mnie w niej to, że w gruncie rzeczy pomysł na fabułę został zaczerpnięty z serii Kiery Cass. Są różnice, owszem, bo bez nich miałby tutaj miejsce bezczelny plagiat, ale wykonanie tego pozostawia wiele do życzenia. Książka ma wiele braków, których nic nie ratuje.

Od czego by zacząć wyliczanie jej wad? Może od bohaterów? Nie ma opcji, by do kogokolwiek zapałać tutaj sympatią. Postacie, jakie pojawiają się na stronach powieści, w większości wypadków irytują. Mniej lub bardziej. Te zaś, które nie irytują, są kompletnie bez wyrazu. Do najbardziej denerwujących postaci zdecydowanie należy główna bohaterka, Tatiana, jej „przyjaciółka” od zaraz, Claire, oraz jeden z młodzieńców, Phillip. Między Tatianą a Phillipem powstaje dziwna relacja – ona w jednej chwili zachwyca się jego wyglądem i nie może przestać o nim myśleć, w kolejnej już go nienawidzi i irytuje się jego osobą; on w jednej chwili jest dla niej miły, by zaraz w kolejnej wytykać jej, że jest podstępna i zależy jej tylko na tronie. Ot, witajcie w świecie niezrównoważonych emocjonalnie nastolatków, za których nastrojami trudno nadążyć. Claire z kolei irytuje zachowaniem, które można określić jako permanentna i strasznie męcząca nadaktywność. Wszędzie jej pełno, wszystko chce wiedzieć, ma zdanie na każdy temat i od pierwszej chwili uznaje się za wielką przyjaciółkę Tatiany i jej adwokata. Gdybym była na miejscu bohaterki, miałabym ochotę udusić, ta jednak z podobnym entuzjazmem z miejsca uznaje obcą dziewczynę za swoją psiapsiółę.

Książka jest pełna absurdów, które świadczą o tym, że autorka nie przemyślała wszystkich aspektów fabuły. Nietrudno znaleźć braki w zasadach panujących w wykreowanym przez nią świecie. Przykłady? Z niezrozumiałych powodów Tatiana przeskakuje dwa etapy eliminacji. Skąd taki awans? Trudno powiedzieć. Chyba tylko z sympatii autorki do głównej bohaterki. Eliminacje mają być transmitowane w telewizji, ale o tym, że się odbędą, lud zostaje poinformowany za pomocą ulotek. Pałac wydaje się kompletnie niestrzeżony – nigdzie nie stoją straże, a Tatiana nie niepokojona przez nikogo może chodzić gdzie chce, a nawet wymykać się po nocy. Król i królowa, poza krótkim momentem, nie pojawiają się w ogóle. Niby chcą ożenić syna z odpowiednią kandydatką, a kompletnie nie biorą w tym udziału, zupełnie jakby chodziło o zwykłą imprezę dla nastolatków, a nie żonę dla następcy tronu. Braków jest więcej, ale wydaje mi się, że to wystarczy, by pokazać, jaki poziom prezentuje ta powieść.

Co jeszcze mi tutaj nie zagrało? Dialogi, jakie prowadzą bohaterowie książki, są często nienaturalne. Równie nienaturalne bywają ich reakcje – np. wybuchają gromkim śmiechem w reakcji na coś, co śmieszne nie jest wcale. Język, jakim posługuje się autorka, jest bardzo prosty. Ze względu na niego i całą fabułę można by uznać, że to powieść dla nastolatek mniej więcej w wieku 12-13 lat, jednak pojawiające się tutaj kwestie, jak choćby prawo zakazujące zachodzenia w ciążę bez pozwolenia, obowiązkowa od 14 roku życia antykoncepcja dla dziewcząt czy przeprowadzanie testów ciążowych u kandydatek, sprawiają, że trudno określić, dla kogo właściwie jest to powieść. Nie podobało mi się także zakończenie tej części. Jest po prostu nijakie. Akcja się urywa i tyle. Zupełnie jakby autorka doszła do wniosku, że się zmęczyła pisaniem albo osiągnęła jakąś satysfakcjonującą ją objętość książki i może już skończyć.

Nie zmierzałam czytać tej książki, a jednak ją przeczytałam. I to mi wystarczy. Zupełnie nie interesuje mnie ciąg dalszy – nie obchodzi mnie ani to, który z młodzieńców jest księciem, ani to, jak potoczą się losy Tatiany. Po kolejne tomy tej serii, która łącznie liczy sobie sześć części, sięgać nie zamierzam. I tym razem będę się tego trzymała.

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/04/krolestwo-ze-szkla-valentina-fast.html

Przyznam się bez bicia, nie zamierzałam czytać „Królestwa ze szkła”. Nic, dosłownie nic nie zachęcało do lektury tej książki. Strasznie tandetna okładka raczej zniechęcała do sięgnięcia po tę powieść, a opis fabuły zwiastował coś mocno inspirowanego „Rywalkami” Kiery Cass. Nigdy nie sięgnęłabym po tę powieść, gdyby nie to, że dostałam ją jako niespodziankę. Przeczuwałam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z twórczością Lauren Blakely spotkałam się po raz pierwszy za sprawą wydanej na początku tego roku powieści „Pan Wyposażony”, która okazała się dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się wówczas po niej zbyt wiele, a otrzymałam całkiem zgranie napisany i porywający romans. Z chęcią zatem sięgnęłam po kolejną jej książkę, jaką jest „Pan O”. To historia Nicka, przyjaciela Spencera, którego mogliśmy poznać we wspomnianym wcześniej „Panu Wyposażonym”.

Tym razem już takiego zaskoczenia, jak przy lekturze poprzedniej książki Blakely, już nie było. Nie oznacza to bynajmniej, że tym razem autorka mnie rozczarowała. Jej lekki styl i zręczność w snuciu opowieści sprawiają, że książkę czyta się w ekspresowym tempie, a sama historia wciąga naprawdę szybko. Lauren Blakely wybiera w swoich powieściach motywy, które często budują ciekawe romanse. W przypadku „Pana Wyposażonego” był to motyw uczucia, które wyrasta na fundamentach solidnej przyjaźni. „Pan O” z kolei bazuje na motywie zakazanego owocu, a to od razu zwiastuje historię kipiącą od emocji. Narratorem w całej powieści jest Nick, który miota się między tym, czego pragnie jego ciało, a tym, co podpowiada mu rozum. Z jednej strony nie potrafi przestać snuć fantazji na temat Harper, z drugiej zaś rozważa konsekwencje dla jego przyjaźni ze Spencerem, jeśli jego ewentualny romans wyjdzie na jaw. Zakazany owoc kusi, a pokusie trudno się oprzeć, kiedy ten zakazany owoc sam pcha się w dłonie.

Pochwalić autorkę muszę za kreację postaci. Nick to facet, który do wszystkiego doszedł sam. Potrafił w pełni wykorzystać swój talent. Jego osiągnięcia zbudowały w nim silne poczucie własnej wartości. Nick wie, kim jest, wie, czego chce od życia i odważnie po to sięga. Jest przy tym też obdarzony humorem i osobistym urokiem, który sprawia, że kobiety lgną do niego jak ćmy do ognia. Doskonale też rozumie położenie Harper, bo sam kiedyś był bardzo nieśmiałym chłopakiem.
Harper z kolei to kobieta-zagadka. Jest iluzjonistką, a już samo to czyni z niej ciekawą postać. Jest uroczo nieporadna w relacji z facetami, nie zauważa subtelnych sygnałów, że komuś się podoba. Jest też bardzo pojętną uczennicą.
Każde z osobna jest interesującą osobowością, każde z nich potrafi zaskarbić sobie sympatię czytelnika, ale dopiero połączenie tych osobowości tworzy prawdziwie apetyczną, iskrzącą od wzajemnej pasji mieszankę. Urzekło mnie to, jak oboje nawzajem wpływali na siebie, jak ich relacja sprawiała, że każde z nich okrywało zupełnie nowe oblicze swojego charakteru. Lubię obserwować, jak bohaterowie książek ewoluują i tutaj mogłam być tego świadkiem.

„Pan O” to erotyk, zatem nie zdziwi nikogo fakt, że można znaleźć w nim bardzo pikantne sceny. Ta powieść jest jednak bardziej pikantna od „Pana Wyposażonego”. Nick w swojej wyobraźni przerabia niejeden scenariusz tego, co chciałby zrobić z Harper, jego myśli przepełnione bywają pożądaniem, jakie ta w nim wzbudza, a to dopiero wstęp do tego, co dzieje się potem. Jest gorąco, momentami książka aż kipi seksem. I to jest jedyny zarzut, jaki mam wobec niej, bo czasami miałam wrażenie, że jest tego ciut za dużo, a autorka momentami sprowadza Nicka do roli kogoś, kto w głównej mierze myśli penisem. Do głosu dochodzą tutaj także uczucia, na szczęście nie samym seksem bohaterowie żyją, ale jednak miałam czasem wrażenie, że równowaga między ich emocjami a stroną czysto fizyczną bywa nieco zachwiana. Trzeba umieć we wszystkim zachować umiar i tutaj autorka, moim zdaniem, odrobinę go przekroczyła.

Mimo tego jednego zarzutu to spotkanie z twórczością Lauren Blakely zaliczam do udanych. Jeśli zostaną wydane kolejne jej powieści, na pewno będę kontynuować tę znajomość. Zarówno „Pan Wyposażony” i „Pan O” świetnie sprawdzają się w roli książek czytanych wyłącznie dla rozrywki i umysłowego resetu, oczywiście o ile gustuje się w powieściach erotycznych. Jeśli sięgacie po powieści, których autorki nie szczędzą pikantnych szczegółów, obie powinny Wam się spodobać. Polecam!

http://zaczytana-dolina.blogspot.com/2018/04/pan-o-lauren-blakely.html

Z twórczością Lauren Blakely spotkałam się po raz pierwszy za sprawą wydanej na początku tego roku powieści „Pan Wyposażony”, która okazała się dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się wówczas po niej zbyt wiele, a otrzymałam całkiem zgranie napisany i porywający romans. Z chęcią zatem sięgnęłam po kolejną jej książkę, jaką jest „Pan O”. To historia Nicka,...

więcej Pokaż mimo to