-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2014-02-10
2013-12-30
Pokrzywnica: Pamiętam, że „Defekt pamięci” Cię przeraził. Doszedłeś już do siebie? Czy po lekturze „I nagle wszystko się kończy” nadal boisz się książek Krzysztofa Bieleckiego?
Ciernik: Boję się ciągle i niezmiennie. Nic nie pomogły uspokajające zapewnienia autora, że to są normalne teksty! Nie są! Bardzo lubię sposób, w jaki ten pisarz budzi we mnie niepokój. Nie ma u niego żadnych płytkich trików rodem z horrorów, a jednak wszystko przenika taki niesamowity, egzystencjalny lęk. W tych opowieściach nie ma nic normalnego, bo zawsze w tę normalność wedrze się coś irracjonalnego i zlepi się w jedno z tym, co zwyczajne.
Pokrzywnica: Zbiór opowiadań „I nagle wszystko się kończy” nie jest tak równy jak powieść „Defekt pamięci”. Zdarzają się słabsze opowiadania, ale jest też kilka straszliwie, upiornie, przeraźliwie mocnych.
Ciernik: Na przykład „Domek dla lalek albo remiks rzeczywistości”!
Pokrzywnica: O, tak! Przy „Domku” horrory wymiękają. Z dobrych dorzuciłabym jeszcze: „Stare przyzwyczajenia”, „Rzeczy, których ona nie lubi” i „Siły niezbadane”.
Ciernik: I koniecznie trzeba jeszcze wymienić rewelacyjne „Dwie pieczenie, czyli nocne rozmowy przy barze”.
Pokrzywnica: Przy tym padłam ze śmiechu! Jak się bohater umawiał z Chantelle na seks…
Ciernik: Ciiiii! Chantelle nie lubi, jak o niej mówią za jej plecami!
Pokrzywnica: A zauważyłeś, że w niektórych opowiadaniach z tego zbioru widać szwy? Wiadomo, gdzie przebiega linia klejenia. W „Defekcie pamięci” to było niezauważalne, stąd to uczucie oszołomienia, które nam wtedy towarzyszyło. Tutaj autor trochę odsłonił warsztat i można podejrzeć, jak on to robi: zgodnie z tytułem coś nagle się kończy, urywa się jedna historia i bez ostrzeżenia wpadamy w inną. A potem się okazuje, że to była przez cały czas ta sama opowieść, tylko snuta od głowy do ogona, a potem znienacka z powrotem, pod włos. Krzysztof Bielecki tworzy literackie iluzje, odpowiedniki rysunków takich jak ten.
Ciernik: W „Defekcie…” autor miksował kilka wątków naraz, dlatego nie byliśmy w stanie wniknąć tak łatwo w warsztat. W opowiadaniach splata ze sobą najwyżej dwa motywy, więc łatwiej to zobaczyć. Gdy czytałem te teksty, zastanawiałem się, czy Bielecki nie chce mi czasem zrobić krzywdy. Ciągle obawiałem się, że nagle wbije siekierę w drzwi mojego umysłu, niczym Nicholson w „Lśnieniu”. Oczywiście nic takiego się nie dzieje, chociaż i tak autor wdziera się do głowy czytelnika w swoim niepowtarzalnym stylu – brutalnie i zarazem finezyjnie.
Pokrzywnica: Ja się chwilami obawiałam, że chce, żebym umarła ze śmiechu. Czytanie niektórych opowiadań było jak czwarta nad ranem po imprezie w towarzystwie naprawdę inteligentnych ludzi.
Ciernik: Tak, ten zmęczony, specyficznie kojarzący mózg, który jednak wciąż domaga się nowych wyzwań. A tu nagle trzeba iść do domu, bo wszystko się kończy…
www.leniwiecliteracki.pl
Pokrzywnica: Pamiętam, że „Defekt pamięci” Cię przeraził. Doszedłeś już do siebie? Czy po lekturze „I nagle wszystko się kończy” nadal boisz się książek Krzysztofa Bieleckiego?
Ciernik: Boję się ciągle i niezmiennie. Nic nie pomogły uspokajające zapewnienia autora, że to są normalne teksty! Nie są! Bardzo lubię sposób, w jaki ten pisarz budzi we mnie niepokój. Nie ma u...
Upolowane: Edyta Niewińska „Kosowo”, e-book
Ciernik: Co powiesz o „Kosowie” Edyty Niewińskiej? Smakowało?
Pokrzywnica: To jest naprawdę dobrze napisana książka. Przekonująco, przejmująco i bez byków. Znalazłam raptem jedną literówkę!
Ciernik: A treść? Burza w żołądku, co? Jest tak przekonująco, że kilka razy miałem ochotę odłożyć „Kosowo” na półkę, mamrocząc zaciekle: Bogowie, uchowajcie mnie od takich kobiet!
Pokrzywnica: Bohaterka przeraża – to fakt. I właśnie dlatego warto, a nawet trzeba, tę książkę przeczytać! Bo to jest świetnie napisany portret mimozy-pijawki, zdjęcie rentgenowskie takiego psychicznego alergika, który był chroniony przed wszelkimi emocjami „żeby traumy nie miał” i w efekcie nie jest w stanie poradzić sobie samodzielnie z żadnym uczuciem.
A wiesz, jak ta książka jest reklamowana? Jako „portret własny współczesnych trzydziestolatków, pogubionych w poszukiwaniu tej jedynej miłości, w którą i tak nie wierzą”. Jeżeli to jest rzeczywiście portret trzydziestolatków, a nie jakiegoś pojedynczego ewenementu, to… czeka nas inwazja słabych jak ameby mimoz-pijawek. Jak my to przeżyjemy?
Ciernik: Jęczysz teraz jak stara babcia. Chociaż nie! Ty mamroczesz jak Świetlicki: kiedyś było lepiej, kiedyś było inaczej… Idealizujesz przeszłość.
Pokrzywnica: No, ale przecież było inaczej! Choćby seks – popatrz, jaki paradoks: nigdy wcześniej tak nie było, że wszystko wolno – nieważne, jaka warstwa społeczna, kolor skóry, płeć – każdy z każdym może stworzyć związek. Teraz wolno. I cóż z tego, skoro ludzie nie potrafią?
Ciernik: Seks w tej książce jest w bardzo ciekawy i dobitny sposób… pomijany. Spodziewamy się go przez cały czas, ale tak naprawdę, jest go zastanawiająco mało. Pewnie to też znak naszych czasów. Wszystko jest rozerotyzowane, nawet lekarstwa na hemoroidy sprzedaje się za pomocą aluzji do seksu, więc w końcu przestał on być czymś wartościowym. Poza tym, skoro nie potrafimy się otworzyć na innych ludzi, to niby jakim cudem mamy mieć satysfakcjonujące życie erotyczne? Seks zostaje sprowadzony do miałkiego masturbowania się czyimś ciałem. Coraz więcej jest związków, w których seksu w ogóle nie ma. Zazwyczaj partnerzy tłumaczą to zmęczeniem (że praca na kilka etatów, dom, dzieci itp.), ale może tak naprawdę u źródła tego braku leży strach przed ciężkim zadaniem otwarcia się na drugą osobę?
Pokrzywnica: Lęk przed jakimkolwiek otwarciem. Nawet przed otwarciem się na samego siebie…
Ciernik: To samobiczowanie się Anielki, bohaterki „Kosowa”, jest irytujące i jednocześnie hipnotyzujące. Przyciąga i odpycha równocześnie. Ona ma problem z samoakceptacją albo w ogóle z samopoznaniem. Prawdziwe, głębokie samopoznanie owocuje samoakceptacją, a ta kobieta nie zna dostatecznie samej siebie.
Myślę, że ona nie jest wyjątkiem. „Kosowo” to jest rzeczywiście portret zbiorowy. I prawdziwy. Teraz nawet faceci są podobni do Anieli. Nadchodzą czasy bezwolnych, uzależnionych od innych, emocjonalnych kalek, sparaliżowanych strachem przed odpowiedzialnością i życiem w ogóle, a przede wszystkim kalek z mniejszymi lub większymi problemami psychicznymi.
Pokrzywnica: Zgadzam się, że z mężczyznami dzieje się to samo. Kto wie, czy nie mocniej nawet. Żyjemy w kulturze, która gloryfikuje przyjemność. Ma być łatwo i przyjemnie. Wysiłek, obowiązek, honor, wyrzeczenie – to nie są obecnie popularne wartości. A przecież nasze blizny, krzywdy i upokorzenia budują nas tak samo, jak chwile przyjemności. Mimoza nie nauczyła się znosić bólu, korzystać z chwil cierpienia dla własnego rozwoju. I dlatego stała się pijawką – niech decyzje podejmują inni, niech konsekwencje ponoszą inni, ona będzie tylko korzystać. Ja jej wierzę, że ona się tego bólu panicznie boi. Nie ma odporności. Jest jak ktoś, kto wychowywał się w sterylnym środowisku i jego organizm nie radzi sobie nawet z katarem. Ona niby zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest. Ale ta wiedza do niczego nie prowadzi, niczego nie zmienia. Ta wiedza służy Anieli wyłącznie do wymyślania samousprawiedliwień.
Ciernik: A może ona ma rację? Może takie niemal religijne postrzeganie bólu jako wartości jest głupotą i absurdem? Co nas nie zabije, to nas wzmocni? A gdzie tam! Co mnie nie zabije, to mnie pozostawi ze szramami na psychice! Po co mi to?
Pokrzywnica: Ja myślę, że człowiek, który nie umie znieść bólu czy przykrych doświadczeń, który nie potrafi przyjąć trudnych emocji, ma automatycznie amputowaną zdolność kochania. Bo kiedy kochamy, to wystawiamy się na cios skoncentrowanego życia – musimy być gotowi przyjąć i ból, i wstyd, i niepewność, i strach, i rozczarowanie, i trudności rozmaite. Jeżeli tego nie umiemy, nie zostaliśmy do tego przygotowani, oczekujemy tylko słodyczy, to świat nas zawiedzie. Dlatego warto sobie pozwolić te blizny i szramy zostawić. One są dowodem na to, że żyjemy naprawdę.
Ciernik: Ale po co Aniela ma się starać, skoro i tak zawsze znajdzie się jakiś „tatuś”, który podejmie za nią decyzje i weźmie na siebie konsekwencje? Ta symbioza jest bardzo ładnie pokazana w książce. Bohaterka przez cały czas przyciąga takich „tatusiów” obu (a w zasadzie: trzech) płci. W ten sposób każdy realizuje swoje potrzeby i wszyscy są zadowoleni, nawet jeśli mają nerwicę, depresję i myśli samobójcze…
A całkiem serio: jeżeli oczekujemy tylko słodyczy, to nie tyle świat nas zawiedzie, ile zawiodą nas ludzie, a każde ich działanie niezgodne z naszymi słodkimi oczekiwaniami będziemy traktowali jako złośliwy atak na naszą osobę, no bo przecież ciągle cierpimy na chorobę drobiu: jajajaja…
Pokrzywnica: No właśnie. Tam nikt się z nikim nie liczy, tak naprawdę. Każdy myśli tylko o sobie, zaspokaja tylko własne potrzeby. Bo „tatusiowie” płci wszelakiej wcale bohaterce tak naprawdę nie pomagają. Opiekują się nią, bo jest im z tym fajnie, bo mogą się czuć silni, dobrzy i potrzebni. I ona o tym wie: „Ja, moje, dla mnie, z mojego powodu, przeze mnie, dla mnie, ode mnie… Zaimek osobowy powtarzany we wszelkich możliwych konfiguracjach zastąpił ukochany niegdyś przez świat brzęk monety”.
Ciernik: A gdy już człowiek wybuduje jajeczną twierdzę, to musi jej zaciekle bronić, bo czuje, że skorupka krucha i ciągle zagrożona. Jakże to musi męczyć!
Pokrzywnica: Co ciekawe, nie tylko główna bohaterka, ale wszyscy w „Kosowie” są skupieni tylko na „ja”. Gdyby komukolwiek na Anielce zależało, tak naprawdę zależało, to ten ktoś starałby się uczynić ją silniejszą, szukałby w niej tej siły i wzmacniał. Ale jej dobro w rzeczywistości nikogo nie obchodzi. I ona, choć nie chce tego głośno przyznać, przecież jednak o tym wie.
Ciernik: Smutna to książka. Dobra, ale smutna. Im starszy jestem, tym wyraźniej dostrzegam, że w tym kierunku idziemy. Chociaż może to tylko moje filtry odsiewają pozytywy? Może wcale nie jest tak źle? A może jest źle, ale w innym sensie? Wydaje mi się, że kultura obecnych nastolatków i dwudziestokilkulatków jest jednak bardziej hedonistyczna i mniej refleksyjna, nawet jeśli te refleksje miałyby być tylko depresyjnym nurzaniem się we własnym „ja”. Z takiego nurzania jednak zawsze płynie jakaś nauka, czegoś można się dowiedzieć. A bez żadnej refleksji, cóż, nie da się iść do przodu.
Pokrzywnica: Wszyscy, czy to kobiety, czy mężczyźni, zaczynamy się zachowywać jak księżniczki: najważniejsze, żeby nas akceptowano i kochano. Oczekujemy dowodów, pewności, że tak jest (a to przecież niemożliwe, o tym nie da się nikogo zapewnić, przekonać, to zawsze jest akt wiary, akt zaufania!) i dopiero wtedy, być może, łaskawie obdarzymy kogoś jakimś strzępkiem uczucia. Albo, jak Anielka, usprawiedliwimy się, że nic nie możemy dać, nawet tego strzępka, bośmy tacy delikatni i znerwicowani. Bo my mamy w głowie Kosowo. A że innym takie Kosowo swoim postępowaniem robimy, to już nam do tej biednej, obolałej głowy nie przychodzi. No i najgorsze: jeżeli coraz więcej będzie takich mimozowatych, pijawkowatych księżniczek Anielek płci obojga, to kto, u diabła, będzie je wszystkie kochał? Kto będzie za nie dźwigał cały ciężar życia?
Ciernik: Bogowie, sprawcie, żebym to nie był ja. Już bym chyba wolał jajo znieść...
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Edyta Niewińska „Kosowo”, e-book
Ciernik: Co powiesz o „Kosowie” Edyty Niewińskiej? Smakowało?
Pokrzywnica: To jest naprawdę dobrze napisana książka. Przekonująco, przejmująco i bez byków. Znalazłam raptem jedną literówkę!
Ciernik: A treść? Burza w żołądku, co? Jest tak przekonująco, że kilka razy miałem ochotę odłożyć „Kosowo” na półkę, mamrocząc zaciekle:...
Upolowane: Marcin Osikowicz „Mężczyźni bez przyczepności”, e-book.
Pokrzywnica: Zjedzmy to! Streszczenie wygląda smacznie:
„Rozdział I – bohater ściga się i upada boleśnie.
Rozdział II – bohater nawiązuje relacje z ojcem, czego pod koniec już żałuje.
Rozdział III – bohater przeżywa lęki przed śmiercią, uzasadnione.
Rozdział IV – bohater się przełamuje.
Rozdział V – bohater widzi, że tak nie można, bo to się na rodzinie odbija.
Rozdział VI – bohater kończy karierę, bez większych sukcesów ale chwilowo uchodzi z życiem.
W przerwach bohater podróżuje tu i tam, a także rzuca złote myśli jakby od niechcenia”.
Ciernik: Zjedzmy!
Pokrzywnica: I jak? Smaczne? Mnie się podoba. Styl oszczędny, bez niepotrzebnego patosu, równowaga między myślami a uczuciami. Redakcja porządna. I nie jest to, wbrew pozorom, książka dla hobbystów, wręcz przeciwnie, prawda?
Ciernik: Tak. Styl mi się podoba, fajne są nawiązania do Zaratustry, redakcja niezła, korekta też. Ja się nie gubiłem w tematyce, chociaż nie znam się na motorach nic a nic. Powiem więcej: ja motory lubię tylko oglądać. Podziwiam je od strony czysto estetycznej, ewentualnie jako kawał niesamowitej roboty inżynierskiej. Mój podziw kończy się wraz z odpaleniem silnika, a gdy widzę motor na drodze, włącza mi się nieufność, szczególnie gdy jestem kierowcą samochodu.
Pokrzywnica: Ja nawet samochodem nie jeżdżę, nie mówiąc już o motorach! „Mężczyzn bez przyczepności” czytałam jednak z fascynacją. Ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że to jest jazda przez życie. A tę przecież uprawiamy wszyscy.
Ciernik: Tak. Pierwsza myśl: mężczyźni bez przyczepności muszą nieustannie walczyć. Poza tą walką niewiele widzą, przede wszystkim nie widzą ludzi wokół siebie.
Pokrzywnica: Ale ta walka nie jest wcale oczywista – tam niby jest pragnienie rywalizacji, ale niekoniecznie pragnienie wygrywania. W pewnym miejscu jest nawet (na wpół ironicznie, ale jednak) mowa o pragnieniu klęski! I przez cały czas przestrzega się zasad fair play. Z jednej strony istnieje nacisk na eliminację błędów, z drugiej – taka dzika potrzeba znalezienia się na krawędzi. Oni są jak towarzysze broni. A czy nie widzą ludzi? Kolegę w szpitalu bohater widzi. I antagonistę – Saletę też. Dzieci widzi, chociaż musi jechać na wyścig, bo „bardzo chce”. To mnie mocno zastanowiło: co to buduje w dziecku – takie odsunięcie ojca, jego odejście, bo on „bardzo chce” – złe to, czy może jednak dobre?
Ciernik: Dla mnie ta walka jest oczywista. Walka z samym sobą poprzez walkę z innymi. Nieprzyczepni rozumieją zasady, szanują się, ale mimo wszystko walczą i chcą pokonać przeciwnika. Nawet sobie czasami dogryzają, niby w żartach, ale jednak. Czy każdy facet czuje potrzebę znalezienia się na krawędzi, ale większość ją tłamsi, a tylko nieliczni idą za jej wołaniem? Co jest gorsze? Dla innych, dla siebie?
Wydaje mi się, że on tych ludzi nie widzi jednak. A może tylko kobiet nie widzi? Nie wiem, jakie są kobiety wokół niego. Poza tym, że nie chcą, żeby on jeździł.
Co to buduje w dziecku? Nie wiem, ale chyba lepiej, że nie skłamał, że idzie na ryby. Poszedł, bo chciał i szczerze to wyznał. To chyba jest dobre. Można odejść dlatego, że się chce. To dobry komunikat.
Pokrzywnica: Z tym odejściem też mam takie wrażenie – że to jest coś cennego i bardzo męskiego. Kobiety tak nie potrafią (nie mogą?) powiedzieć. Matka zostałaby zaraz okrzyknięta „wyrodną”, gdyby coś takiego zrobiła, choć niektóre się na to decydują, ale ze strasznym poczuciem winy. A ojciec… No właśnie – niby nie powinien opuszczać dziecka w potrzebie, ale uczciwy komunikat „bo bardzo chcę” wydaje się ważny. Jako wskazówka „jak żyć”.
Kobiety nie chcą, żeby oni jeździli. I trudno im się dziwić. Bo to jest nie do zrozumienia, nie do wytłumaczenia z kobieco-rodzinno-pragmatycznego punktu widzenia. Jak można ryzykować życie, skoro to nie jest konieczne? Nie ma żadnego wyższego (z punktu widzenia kobiety) celu, który by do tego zmuszał. Ale może z punktu widzenia mężczyzny taki cel jest? Ile w tym ich jeżdżeniu autentycznego wyboru? Ile uzależnienia? Ile faktycznej wartości, innej niż rodzina, niż zwyczajne życie? Jeżeli to jest wybór („bardzo chcę”), to wybór czego, tak naprawdę?
Ciernik: Też się zastanawiam, ile w tym wyboru i myślę, że to może być efekt ewolucji i dyktatu genów. Czy to jeszcze jest wybór? Wyborem jest chyba tylko pole walki, broń, drużyna i to, po stronie której walczymy, ale potrzeba walki jest już chyba wpisana w geny. To natura. Kulturowo staramy się ten mechanizm jakoś ucywilizować, ale co za różnica, czy to wyścigi, próby zdobywania ośmiotysięczników, czy nurkowanie głębinowe. Tak czy inaczej musimy się mierzyć z innymi. Możemy mówić, że to walka z własnymi słabościami, ale to też wydaje mi się tylko kulturową nakładką. Niesamowita jest w tym wypadku ta paradoksalna „niekonsekwencja” natury. Z jednej strony nakazuje chronić życie za wszelką cenę (tutaj autor świetnie pokazał mechanizmy obronne działające w czasie wyścigu, które trzeba zwalczyć, jeśli się chce być najlepszym), z drugiej strony jednak to musi być walka, bo przecież prawo do rozprzestrzeniania swoich genów ma należeć do najlepszego. Naturze nie zależy na naszym szczęściu. Może pójść o krok dalej – szczęście nie leży w naszej naturze?
Ale co z mężczyznami, którzy nie podjęli tej walki? Czy wystarcza im biurowa walka ze stertami papierów? Walka od pierwszego do pierwszego? Czy płacą za to kryzysami? Czy wręcz przeciwnie – doznali uczucia błogości płynącego z odpuszczenia sobie? I co z kobietami, które się ścigają? Trochę brakowało mi tych ścigających się kobiecych postaci w książce. Były tylko tłem.
Pokrzywnica: Bo to jest akurat książka o mężczyznach bez przyczepności, a nie o ludziach w ogóle. Myślę, że kobiety „nieprzyczepne” (bo jednak dwie takie jeżdżące się tam pojawiają) traktują to wszystko odrobinę inaczej. Tu jest pokazany jeden aspekt, ten męski właśnie. Ale uważam, że socjobiologia, samolubne geny i „jesteśmy tylko zwierzętami” jako wytłumaczenie dla takich pasji jest zbyt proste. Jak coś tak milusio pasuje i oferuje łatwe, gładkie wyjaśnienie, to ja temu nie ufam. Bo człowiek nie jest prosty. I nie jest tylko zwierzęciem. Ja myślę, że na poziomie jednostki tu może chodzić o poczucie własnej mocy, o poczucie satysfakcji. O to, żeby poznać granice własnych możliwości i przekroczyć je. Czasem cel jest taki, żeby nie być ostatnim. Czasem być czwartym od końca to sukces. A czasem być czwartym tuż poza podium to klęska. Może niektórzy to robią właśnie w korporacjach nad stertami papierów? Może nie potrzebują tego robić bezpośrednio używając ciała, ale za pomocą mózgu? Tam też się niekiedy ryzykuje życiem (obracanie wielką kasą, stresy, depresje, zawały), też się często „jeździ” na granicy możliwości. Nawet sam autor książki w pewnym momencie porównuje jeżdżenie i pisanie książek – cechą wspólną obu tych aktywności jest nieustanne dążenie do perfekcji, do eliminacji błędów.
Ciernik: Moc, satysfakcja – oczywiście że tak – ale wydaje mi się, że to już jest wtórne. Dopisywanie psychologicznych motywów do czegoś niezrozumiałego w nas, oswajanie zwierzęcia. Dla mnie to jest właśnie łatwe wytłumaczenie. To są truizmy. Zapytaj kogoś, kto chodzi po ośmiotysięcznikach, dlaczego to robi, skoro to takie niebezpieczne. Albo sypnie właśnie takimi truizmami (bo lubię, bo daje mi to frajdę, bo adrenalina, bo walka z własnymi słabościami, „bo chcę”…), albo nic nie powie, bo sam nie wie. Jakby nie miał wyboru, jakby musiał to robić. Może właśnie dlatego główny bohater odpowiada tak a nie inaczej, bo wie, że nic więcej nie da się powiedzieć? Nie da się, bo ta potrzeba jest zapisana w ciele, a nie w umyśle. Ciało było pierwsze.
Pokrzywnica: Ale w pisaniu, prowadzeniu biznesu czy grze w pokera jest w sumie mało aktywności czysto fizycznej. A rywalizacja jest, poczucie mocy jest, ryzyko jest… Niektórym to wystarcza. Nie potrzebują sprawdzać granic możliwości ciała. A inni – owszem. Nieprzyczepni potrzebują. Właśnie: czym jest, według Ciebie, ta nieprzyczepność?
Ciernik: Potrzeba wynika z ciała, ale niekoniecznie poprzez ciało musi się realizować. Po to właśnie stworzyliśmy kulturę: żeby ponad ciało próbować wyjść.
Myślę, że nieprzyczepność może dotyczyć życia. Nawiążę znowu do rewelacyjnego fragmentu książki o przełamywaniu własnych barier ochronnych. Bohater mówi o tym, co w czasie wyścigu ciało chce robić, a na co mu nie wolno pozwalać, jeśli chce się wygrać. Nie można ufać tym impulsom płynącym gdzieś z gadziego umysłu, które mają za zadanie nas chronić. Nie można ich brać pod uwagę, reagować zgodnie z nimi. Trzeba się od nich odczepić, odsunąć. Ryzykujemy wtedy zdrowiem, a nawet życiem, ale tylko dzięki temu możemy zwyciężyć. Jeśli chcemy zwyciężać, musimy wyjść ze strefy bezpieczeństwa.
Nieprzyczepność może też dotyczyć normalnego życia (dzieci, żona, dom, kredyty, itp.). Wygląda na to, że ścigający się rezygnują z tego świadomie. Gdy bohater trafia do szpitala po wypadku, to personel jest zdziwiony, że kierowca ma na palcu obrączkę. Z tego punktu widzenia główny bohater nie jest mężczyzną bez przyczepności. Być może to z powodu obciążenia, jakie zawsze musi ze sobą wieźć, nie może odnieść dużego sukcesu w tym sporcie.
Pokrzywnica: Czyli innymi słowy: twierdzisz, że gdyby nie ciało, nie mielibyśmy potrzeby sprawdzania się i określania granic po to, by je następnie przekroczyć?
Jeśli chcemy zwyciężyć, musimy wyjść ze strefy bezpieczeństwa… Wiesz, mnie właśnie w tej książce pozytywnie zaskoczyło to, że tam nie chodziło o zwyciężanie. Niby wyścig, ale właściwie każdy ma swoje własne cele. A może to jest opowieść o kontroli? Dobry jest ten, kto popełnia najmniej błędów, kto potrafi się pokierować rozsądkiem, a nie instynktem. Dobry jest ten, kto kontroluje własne życie, chociaż i tak wiadomo, czym ono się musi skończyć… Może oni jeżdżą po to, żeby odnaleźć świadomość, poczucie i umiejętność kontroli? Bo w rodzinie tego nie mają, oni nie bardzo mają prawo decydowania o losach tych swoich rodzin – bo matki, żony, ojcowie, dzieci… No i dlatego „bardzo chcą” wyjść i poczuć, że naprawdę wszystko zależy od nich i to nie jest zabawa, bo tam naprawdę można się okaleczyć albo stracić życie.
Ciernik: Gdyby nie chodziło o zwyciężanie, to nie powstałyby wyścigi. Wszyscy robiliby tak, jak jeden ze wspomnianych w książce bogaczy – wynajmowaliby fachowca, który nauczyłby ich jak przejechać okrążenie poniżej 1:40 min. Jednak mamy tutaj przeciwników, a więc o pokonanie przeciwników również chodzi. Ale przyznam Ci rację, autor pokazał wszystko głównie
od strony walki z samym sobą.
Powieść o kontroli? Być może. Może chodzi właśnie o własną, wyjątkową przestrzeń, do której normalne życie nie ma dostępu. A może o konkurencję z kolegami na jasnych zasadach – mamy ograniczony tor, teoretycznie wiemy, co musimy robić, pytanie tylko, czy się odważymy i czy jesteśmy odpowiednio sprawni. W wychowywaniu dzieci już nie jest tak łatwo. Niewiadomych cała masa i wszyscy chcą być sędziami, a inni rodzice konkurują jeszcze bardziej niż koledzy na torze. Są bezwzględni w wytykaniu błędów, a te błędy są nieuniknione.
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Marcin Osikowicz „Mężczyźni bez przyczepności”, e-book.
Pokrzywnica: Zjedzmy to! Streszczenie wygląda smacznie:
„Rozdział I – bohater ściga się i upada boleśnie.
Rozdział II – bohater nawiązuje relacje z ojcem, czego pod koniec już żałuje.
Rozdział III – bohater przeżywa lęki przed śmiercią, uzasadnione.
Rozdział IV – bohater się przełamuje.
Rozdział V –...
Upolowane: Andrzej Dudziński „Ściana”, e-book
Pokrzywnica: Właśnie skończyłam „Ścianę” Andrzeja Dudzińskiego. Podobała mi się.
Ciernik: Mnie też. Chociaż w niektórych miejscach trochę się nudziłem.
Pokrzywnica: Ty chyba żartujesz, Rybo Ciernistych Wodorostów? Znudziła Cię „Ściana”? Mnie wessała od początku i trzymała do ostatniego słowa! Ciekawe, skąd taka rozbieżność w odbiorze?
Ciernik: Sam się nad tym zastanawiałem. Chyba zmęczyły mnie opisy tych wszystkich operacji sprzętowych. Bohater w pewnym momencie stwierdza, że śmieszą go wszystkie książki, w których nie wspomina się o nich, albo traktuje się ten aspekt wspinaczki po macoszemu. Ale ja chyba już wiem, dlaczego pisarze to pomijają. Bo na dłuższą metę to jest monotonne. Poza tym ja te operacje sprzętowe dobrze znam, więc nie chciało mi się czytać tych fragmentów.
Pokrzywnica: A widzisz! Znudziły Cię opisy czynności, które znasz z własnego doświadczenia. Ale nie każdy zna. Ty czytałeś to jako wspinacz, ktoś, kto dokładnie wie, o czym mowa. Dla mnie, laika, to wszystko było nowe i ciekawe.
Spodobał mi się język autora. Przypomina mi skały, kamienie. Jest surowo, szorstko, chropowato, czasem zdarzają się błędy frazeologiczne, ale one pasują do stylu opowieści, są takim chrzęszczącym żwirem, poszarpanymi nierównościami w skale. Gdyby to wszystko było idealnie gładkie, wyszlifowane, straciłoby na wyrazie. Ale jest też trochę literówek, a nawet ortograf: „stróżki potu” – tu jednak powinna wkroczyć korekta.
Ciernik: Dla mnie to opowiadanie jest ciekawe z innych powodów. Upolowałaś je w jednym z najgorszych okresów polskiego himalaizmu: najpierw zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski podczas zimowej wyprawy na Broad Peak, później stracił życie jeden z najbardziej zasłużonych polskich himalaistów – Artur Hajzer. Historia tego ostatniego jest zresztą bardzo podobna do opisanej w „Ścianie”: himalaista po tragedii przeżytej w górach wycofuje się ze wspinaczki, układa sobie życie bez gór i nawet odnosi sukces, jednak coś ciągle nie pozwala mu zapomnieć o przeszłości, więc wraca. Po co wrócił w góry bohater „Ściany”?
Pokrzywnica: Może nie: po co, ale: dlaczego? Może dla niektórych ściana jest po prostu życiem, a życie – ścianą? I nic, poza tym, dla nich nie istnieje?
Ciernik: Siłą tekstu jest to, że nie możemy być pewni, o czym on naprawdę jest. Wierzymy od
początku, że chodzi o konfrontację bohatera z jego lękami, tragiczną historią. On sam wydaje się w to wierzyć. Gdyby chciał się zabić, to przecież wystarczyłoby w pewnym momencie odpuścić, puścić, odpaść od ściany, ale nie, bohater walczy do końca. On po prostu nie zdaje sobie sprawy z tego, że już przegrał. Nie wiemy, tak naprawdę, kiedy to się stało. Czy wtedy, gdy doszło do pierwszych odmrożeń, czy może już wtedy, gdy podjął decyzję o powrocie w góry? Kto wie, być może cała wyprawa była skazana na przegraną od samego początku, a bohater nie chciał przez cały czas dopuścić tego do świadomości? A może było to sprytnie uknute samobójstwo? Ludzka psychika potrafi stawiać takie zasłony dymne. Potrafi się oszukiwać. I o tym jest ta historia. O
samooszukiwaniu się, pozornych działaniach, autosabotażu, odkupieniu, poczuciu winy, odpowiedzialności. Autor pokazał to wszystko umiejętnie, stroniąc od prostych recept i łatwych odpowiedzi.
Pokrzywnica: A pamiętasz tę opowiedzianą na samym początku piękną przypowieść o ptakach? To właśnie ona sprawiła, że nie mogłam się od „Ściany” oderwać aż do końca. I to ona jest dla mnie wskazówką, jak to opowiadanie czytać, rozumieć. Ptaki nie szukały śmierci, choć większość z nich zginęła w drodze. One szukały metafizycznego królestwa, gniazda, domu. Bohater też go szukał – przez całe swoje życie, nie tylko w górach.
Ciernik: Ptaki szukały nie gniazda, tylko króla, czyli kogoś, kto rządzi, decyduje i potrafi zaprowadzić porządek. Ptaki były zmęczone anarchią i problemami, tak jak bohater jest zmęczony walką ze swoimi własnymi demonami. Wszyscy szukają kogoś silniejszego, kto rozwiąże ich problemy. Udają się w góry, żeby odzyskać kontrolę nad swoim życiem.
A wiesz, że w dawnej zachodniej tradycji okultystycznej, jeśli mag chciał przywołać i zmusić demona do współpracy, to najpierw wzywał Boga i jego pomocników? W ten sposób powoływał się na króla. Podobnie jest z niektórym rytuałami w buddyzmie tybetańskim.
Pokrzywnica: Moim zdaniem bohater wcale z demonami przeszłości nie walczy, tylko one go po prostu żrą. I żarłyby go, kimkolwiek by nie był i jakkolwiek by nie żył. Jeśli nie te demony, to inne, bo on – człowiek – ma po prostu taką kondycję wewnętrzną. Taki jest.
Ptaki szukają króla, którym same są, każdy z nich. Znajdując króla, znajdują gniazdo. To jest znacznie głębsze, niż prosty problem pod tytułem: mam poczucie winy. Tu nie tyle o poczucie winy chodzi, ile o poczucie człowieczeństwa, kondycji własnej – marnej i wielkiej zarazem.
Ciernik: Oczywiście, chodzi tu o króla wewnętrznego – o odzyskanie kontroli, władzy nad własnym życiem. Gniazdo to po prostu poczucie bycia u siebie zawsze i wszędzie.
Pokrzywnica: Ściana to metafora życia. Jedyne, co bohater może zrobić, żeby być w zgodzie ze sobą („nie iść zbyt szybko, żeby nie zgubić własnego ducha” – jak uczy druga z przytoczonych w książce przypowieści) to atakować tę ścianę w nadziei na szczyt. Ale czy zdobycie szczytu jest w ogóle możliwe za życia, jeśli ono samo jest ścianą?
Ciernik: He he. „Jeśli ktoś jest młotem, wszystko jawi mu się jako gwóźdź do wbicia”?
Pewnie, że można patrzeć na bohatera w szerszej perspektywie, ale ja patrzę na niego przede wszystkim jak wspinacz na innego wspinacza. Nie wiem, czy śledziłaś wydarzenia związane ze śmiercią wspomnianych wcześniej polskich himalaistów. Przez media przetoczyła
się wtedy dyskusja, czy inni powinni iść ich szukać, czy jednak w górach każdy jest zdany tylko na siebie. Takie pytania stawia się wciąż na nowo przy każdej wysokogórskiej tragedii. To bardzo drażliwa sprawa.
A w przypadku bohatera nie mamy nawet do czynienia z ośmiotysięcznikiem. On asekurował innego wspinacza i jego zadaniem było zrobić wszystko, by go uratować. Czuje, że zawiódł. Podwójnie, bo nie dość, że nie pomógł partnerowi wspinaczkowemu, to jeszcze tym partnerem była żona. To, co się stało, to nie jest tylko kolejna ściana do pokonania w nadziei na szczyt.
Pokrzywnica: Nie kolejna. Jest jedna. Przez cały czas ta sama. Całe życie jest tą jedną i on nieustannie tę jedną pokonuje. Gdy siedzi w domu, chodzi do sądu i potem odkręca gaz, to też jest w istocie wciąż na tej samej, jednej wyprawie, przy tej samej, jednej ścianie. Tylko gdy jest w domu, to ona jest jakby zasłonięta mgłą, niewyraźna. Dlatego on woli wrócić w góry i tam ją widzieć jasno, taką, jaka jest.
Warto było „Ścianę” przeczytać? Kupić? Według mnie – tak. Czterdzieści pięć stron. Opowiadanie, nie tłusta powieść. Ale w takich tekstach widzę sens i wartość selfpublishingu. Jako samodzielna książka to by się pewnie nie ukazało w typowym wydawnictwie. Może gdyby autor zebrał trzy, cztery takie opowiadania… Ale to by nie było to samo. To opowiadanie jest jak pieśń – musi wybrzmieć samotnie, do końca. I dobrze, że tak właśnie je dostajemy – samodzielne i samotne.
Ciernik: Jak najbardziej. Krótkie, ale za to wielowymiarowe opowiadanie, doskonały pokarm dla mózgu. Idealna długość tekstu w stosunku do ciężaru tematu. To jest to, co Cierniki lubią najbardziej.
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Andrzej Dudziński „Ściana”, e-book
Pokrzywnica: Właśnie skończyłam „Ścianę” Andrzeja Dudzińskiego. Podobała mi się.
Ciernik: Mnie też. Chociaż w niektórych miejscach trochę się nudziłem.
Pokrzywnica: Ty chyba żartujesz, Rybo Ciernistych Wodorostów? Znudziła Cię „Ściana”? Mnie wessała od początku i trzymała do ostatniego słowa! Ciekawe, skąd taka rozbieżność w...
Upolowane: Karolina Wilczyńska „Performens”, e-book
Pokrzywnica: Pożeranie książek bywa niebezpieczne. Zabrałam się do konsumowania „Performensu” Karoliny Wilczyńskiej, a ta książka się na mnie rzuciła i mnie pogryzła! Pióra mi z ogona powyrywała! No, jak tak można?
Ciernik: Ha! Ja też jestem pozytywnie zaskoczony, że coś, co z pozoru wyglądało jak serial „Rancho”, rozwinęło się w tak nieoczekiwanym kierunku!
Pokrzywnica: Bo ta Wilczyńska to jest sprytna lisica! Czytasz sobie leniwie, tu trawkę skubniesz, tam soczku popijesz, jesteś pewny swego, bo myślisz: Ech, nic nowego, już my znamy te historie o kobietach, które zaczynają nowe życie w sielskich klimatach, ziew! A wtedy autorka znienacka: Haps! I już Cię ma!
Ciernik: Tak. Trzeba przyznać, że ładnie posłużyła się schematem – zrealizowała go do bólu, wprowadziła nas w sztampowy świat, by ostatecznie wywrócić wszystko na lewą stronę i zgrabnie się wywinąć. Bo przecież mamy tu wszystko, co w tego typu (narażę się niektórym, ale jednak użyję tego określenia: kobiecej) literaturze powinno być: zamożną bohaterkę, która pragnie zmienić swoje życie, miłość i jednocześnie lęk przed zaangażowaniem, tajemnicę do odkrycia i całą galerię postaci, z wioskowym głupkiem i niby to mądrym, dobrotliwym księdzem na czele. Pachnie Grocholą! Ale na szczęście autorka „Performensu” nie poszła na łatwiznę.
Pokrzywnica: Bo to wszystko jest zmyłką! Popatrz, co autorka robi odbiorcy: wydobywa na wierzch i uruchamia Wścibską Babę (bo każdy z nas ma w sobie taką łasą na plotki, Wścibską Babę, każdy, Ty też!) a potem tę Babę umiejętnie podkarmia i tuczy. Cali zadowoleni, że rozpoznaliśmy schemat, rozsiadamy się wygodnie i myślimy sobie: A, wiem co będzie dalej, ale poczytam, tak z ciekawości, jak tam sobie ta bohaterka radzi na wsi i jak się ten romans rozwinie… No i jak już całkiem stracimy czujność, to autorka tak nam przysoli, że się nogami nakryjemy. Bo nagle się okazuje, że to wcale nie jest książka o „performensie”, tylko ten „performens” właśnie się odbywa, a my, czytelnicy, jesteśmy jego uczestnikami! Autorka niby to podsuwa nam lekką rozrywkę, a tak naprawdę, za jej pomocą próbuje nam coś zrobić! I to jej się udaje! Odkładasz tę powieść z poczuciem, że coś się zmieniło, coś się zdarzyło, w czymś wziąłeś udział. I to jest bardzo fajne. Na poziomie interakcji z odbiorcą Wilczyńska jest świetna. Trochę gorzej z językiem.
Ciernik: Językowo to jest robota rzemieślnika. Fajerwerków nie ma, kolców mi nie urwało, ale też nie jest źle. Trochę przezroczysty ten styl, bez polotu, czyli właśnie taki, jakim się teraz pisze książki rozrywkowe. No i niestety znów słabo z korektą. Tym razem w wersji .pdf jest spory problem z dialogami podzielonymi nielogicznie tam, gdzie nie powinny.
Pokrzywnica: Na samym początku stylistycznie jest średnio – nadmiar imiesłowów, powtórzenia. Miejscami dialogi brzmią trochę sztucznie. Ale to się potem ładnie rozkręca, wygładza, chociaż od czasu do czasu można się o coś potknąć. Jedno powtórzenie mnie rozbawiło i zarazem wzruszyło: „Ciiii… – Uciszył ją ruchem ręki. Ból głowy jakby przycichł”. Oczami wyobraźni zobaczyłam w tym momencie piszącą autorkę, której ględzą nad głową, hałasują, przeszkadzają i ona tak prosi, błaga o tę ciszę, że aż jej się to do książki przelewa. Nie wolno, pod żadnym pozorem nie wolno przeszkadzać pisarzom, bo potem mamy takie kwiatki w powieściach! Ale takich potknięć jest niewiele, natomiast zgadzam się, że językowo autorce zabrakło… może odwagi? Przeczuwam, że stać ją na więcej w tej sferze, tylko akurat w tej powieści na to „więcej” się nie zdobyła.
Ciernik: Szkoda, bo gdyby „Performens” był napisany ciekawszym językiem, to byłby naprawdę bardzo dobrą powieścią.
Pokrzywnica: A wiesz, że to jest wznowienie książki z 2006 roku? Wiele wody od tego czasu w rzekach upłynęło, może autorka się rozwinęła?
Ciernik: Wznowienie? W takim razie autorce należy się ochrzan za to, że puściła niedopracowany produkt! Już ja będę pamiętał, żeby przyjrzeć się kolejnym jej książkom! Narobiła mi apetytu i zgłodniałem.
Pokrzywnica: Ochrzan? Nie przesadzasz? Zaraz ochrzan… Ciernik głodny, to zły, tak?
Ciernik: Zaraz zły…
Powiedz lepiej, jak myślisz, dlaczego tak dobry materiał, jak „Performens” nie poszedł w tradycyjnym wydawnictwie? Czyżby większość wydawców to, co my uważamy za zaletę, uznała za słabość książki? Mogło tak być, no bo jak znaleźć target na coś, co na początku wydaje się aż do bólu schematyczne, by po pewnym czasie zrobić z czytelnikiem fikołka?
Pokrzywnica: Dlaczego powieść nie została wydana tradycyjnie? Nie wiem, może językowo była za słaba? A może wydawcy wolą schematy od literackich „performensów”? My przecież nawet nie wiemy, czy autorka w ogóle chciała to wydawać tradycyjnie, czy próbowała. Bo Ty tu o produkcie, o targecie… Wydawcy też tak muszą myśleć, kombinować, kalkulować: opłaca się czy nie… A dla autorki my nie jesteśmy żadnym targetem, tylko towarzyszami podróży, ona nam nie oferuje produktu, tylko emocjonalno-intelektualną przygodę. Może jej akurat taki tradycyjny, kalkulujący wydawca tylko by przeszkadzał?
Tak czy inaczej, trzeba się rozejrzeć, czy Karolina Wilczyńska nie zastawiała ostatnio jakichś nowych pułapek na małe, książkożerne zwierzęta. Bo jeżeli tak, to może… damy się złapać?!
Ciernik: A i owszem, chętnie!
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Karolina Wilczyńska „Performens”, e-book
Pokrzywnica: Pożeranie książek bywa niebezpieczne. Zabrałam się do konsumowania „Performensu” Karoliny Wilczyńskiej, a ta książka się na mnie rzuciła i mnie pogryzła! Pióra mi z ogona powyrywała! No, jak tak można?
Ciernik: Ha! Ja też jestem pozytywnie zaskoczony, że coś, co z pozoru wyglądało jak serial „Rancho”,...
2013-10-01
Upolowane: Krzysztof Bielecki „Defekt pamięci”, e-book
Pokrzywnica: Mamy ostatnio niezłą huśtawkę: „Gwelfów i gibelinów” Pawła Sajewicza – wysoko nad korony drzew, potem „Kune” Tomasza Hipsza – niziutko po ziemi, a teraz „Defekt pamięci” Krzysztofa Bieleckiego. Przy tej książce omal nie wyleciałam z huśtawki w kosmos! Dobrze, że umiem fruwać! Ostrzegam: to jest lektura tylko dla tych, co nie boją się latać.
Ciernik: Ja również jestem pod ogromnym wrażeniem! Czułem się, jakbym czytał „Ubika” napisanego pod wpływem gigantycznej dawki eliksiru Hoffmana.
Pokrzywnica: Tu nie było żadnych eliksirów. To po prostu warsztat. Bardzo dobry warsztat literacki. Nie potrzeba narkotyków, nie potrzeba sportów ekstremalnych, nie potrzeba szaleństwa. Wystarczy literatura. Wystarczy biegłość w przeplataniu słów, zdań i scen. Wola. Determinacja. Konsekwencja. Jeśli to potrafisz, to możesz skręcić mózg czytelnika w korkociąg. Zachwycające!
Ciernik: Nie inaczej. W tym szaleństwie jest zbyt dużo metody, żeby mogło to być dziełem narkotycznego lotu. Mamy tu do czynienia z mistrzowskim operowaniem paradoksami i wręcz matematyczną logiką. Autor żegluje na falach chaosu z niebywałą wprawą. Dlaczego w naszym kraju pisze się niewiele takich książek? Brak odwagi czy jednak brak umiejętności?
Pokrzywnica: Jedno i drugie. Żeby tak pisać, trzeba mieć naprawdę dobry warsztat (wiele, wiele godzin spędzonych na pracy z tekstem) i ogromną determinację. No, i przydałaby się jeszcze wyobraźnia! Chyba niewielu jest ludzi w to wszystko wyposażonych i jeszcze dysponujących wolnym czasem na pisanie.
Znalazłam wywiad z Krzysztofem Bieleckim na blogu Książki Meme: http://ksiazki-meme.blogspot.com/2013/05/wywiad-z-krzysztofem-bieleckim-autorem.html
Warto przeczytać. Polecam zwłaszcza tym, którzy sami tworzą. Tym, których bohater „Defektu Pamięci” nazwałby Piszącymi. Przypuszczałbyś, że można napisać dobrą, a nawet świetną, książkę o pisaniu? I to taką, która, będąc książką o pisaniu, wcale nie jest o pisaniu?
Ciernik: Ktoś (chyba Jerzy Pilch) powiedział kiedyś, że pierwsza książka zawsze jest mocno oparta na faktach z życia autora, a druga mówi o tym, jak się pisało pierwszą. Do takich autorów i takich książek zawsze podchodziłem jak do jeża. W tym przypadku również poczułem na początku te obawy, ale autor szybko rozwiał moje wątpliwości.
Pokrzywnica: Bo Krzysztof Bielecki doskonale wie, co robi. Panuje nad tekstem od pierwszego do ostatniego zdania. Może jedynie ortografia mu się kilka razy wymknęła spod kontroli („Wkładam jednego w usta i zaczynam rzuć” albo „Mężczyzna nacisną na klamkę”) ale to tylko potwierdza tezę, którą głoszę tu od początku, że nawet najlepszy autor bez wsparcia cudzego oka potknie się prędzej czy później. Natomiast jeśli chodzi o treść – twórca „Defektu pamięci” trzyma wszystko w garści w sposób absolutnie imponujący! Opowieść wciąga, wsysa, przeżuwa i wypluwa Cię w stanie, w którym zaczynasz się zastanawiać, czy aby na pewno jesteś tym, kim jesteś. Bo przecież równie dobrze mógłbyś być księżycem Saturna…
Ciernik: …albo złym demiurgiem z nauk gnostyckich heretyków. Wszystko jesteś w stanie sobie wmówić, byle tylko znaleźć przyczynę dla skutku.
Zastanawiam się, jak wyglądało tworzenie „Defektu pamięci” od strony czysto warsztatowej. Wyobrażam sobie autora stojącego naprzeciwko gigantycznego i przeraźliwie skomplikowanego schematu, narysowanego na ścianie dziesiątkami kolorów i opisanego kilkoma krojami pisma, zrozumiałego tylko dla twórcy. Bo jeśli to wszystko powstało tylko w jego głowie i bez żadnej pomocy zostało przeniesione na ekran komputera, to… zaczynam się bać.
Pokrzywnica: Ty się wcale nie zaczynasz bać! Ty się właśnie bać przestajesz! Bo ja myślę, że właśnie tak było. Wszyscy tak umiemy! Tylko się boimy. Krzysztof Bielecki się nie boi, on po prostu ma odwagę stanąć oko w oko z własnym umysłem! A my, czytając, wymiękamy, bośmy słabi jak trzcinki na wietrze. Ale takie jednak zachwycone trzcinki, więc chciałoby się jeszcze. I będzie jeszcze, bo autor „Defektu pamięci” pisze dalej – napisał, na przykład, zbiór opowiadań pod tytułem „Rekonstrukcje”. Przeczytasz? Czy się boisz?
Ciernik: Przeczytam, bo się boję.
Pokrzywnica: A ja przeczytam, bo się nie boję. Nie ma nic lepszego od umysłu, który fruwa. Nie ma lepszej przestrzeni do fruwania niż dobra literatura!
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Krzysztof Bielecki „Defekt pamięci”, e-book
Pokrzywnica: Mamy ostatnio niezłą huśtawkę: „Gwelfów i gibelinów” Pawła Sajewicza – wysoko nad korony drzew, potem „Kune” Tomasza Hipsza – niziutko po ziemi, a teraz „Defekt pamięci” Krzysztofa Bieleckiego. Przy tej książce omal nie wyleciałam z huśtawki w kosmos! Dobrze, że umiem fruwać! Ostrzegam: to jest lektura...
2013-10-09
Upolowane: Paweł Sajewicz „Gwelfów i gibelinów”, e-book
Pokrzywnica: Upolowałam Psa! Łańcuchowego! I wyrwałam mu kość, która nazywa się: „Gwelfów i gibelinów” – masz jakiś pomysł, co to w ogóle znaczy?
Ciernik: Kojarzy mi się z elfami i goblinami, ale to się nijak ma do treści książki.
Pokrzywnica: Mnie się kojarzy z gwaszem i gobelinem. Ale to się ma jeszcze bardziej nijak do treści książki. Bo ta książka…
Ciernik: Właśnie. Ta książka…
Pokrzywnica: Czytałam niedawno o jakimś okropnie nieznośnym dziesięciolatku, z którym nikt nie może sobie dać rady. Chłopak wybija szyby w szkole, a potem biega z kawałkiem szkła i kaleczy dzieci. Miałam wrażenie, że Sajewicz to jest właśnie taki mały chuligan z kawałkiem szkła. Biega i rżnie po duszy. Ze zgrzytem i chichotem zostawia rysy na nieskazitelnym szkle naszego „ja”. Mało kto mu umknie. Masz ojca alkoholika? Sajewicz zostawi ci szramę. Straciłeś kogoś bliskiego? Szrama. Związek ci się rozpadł? Szrama. Chcesz być kimś, a jesteś przeciętniakiem? Szrama. Zastanawiasz się, czy twoje prawdziwe życie jest w sieci, czy w realu? Szrama. Boli, kurczę… Jak to fajnie, że wciąż powstają książki, które potrafią zaboleć!
Ciernik: Mnie nie bolało. Raczej powodowało, że zerkałem na siebie i zadawałem sobie pytanie: „A jak to jest ze mną?”. Powiem więcej – dla mnie to miało nawet wymiar w jakiejś mierze terapeutyczny! Autor stawia nas w niezbyt komfortowych sytuacjach, ale jednocześnie nie feruje wyroków, nie ocenia, raczej zmusza do tego, żebyśmy sami sobie radzili, sami interpretowali i oceniali.
Pokrzywnica: Do mnie strasznie przemówiły te kwestie związane z wyborami dorosłych, za które płacą dzieci. Jakieś pokomplikowane układy rodzinne, pokiereszowani ludzie, którzy nie mogą zrozumieć własnej tożsamości, bo są owocami jakichś romansów, jakichś dziwnych pomysłów na życie swoich rodziców. Potem ci rodzice sobie umrą, a taka osoba zostanie z tym całym bajzlem i nie będzie wiedzieć, kim jest, nawet na tym najprostszym poziomie: kto jest jej ojcem, matką, bratem, siostrą…
Ciernik: Dla mnie najcenniejsze było to, że Sajewicz pokazał mi pewien rodzaj ciągłości i rodzinnej karmy, traum pojawiających się w ramach tego przepływu genów poprzez czas, tego, jak wszyscy jesteśmy umoczeni w komunie, nawet jeśli jej nie pamiętamy.
Pokrzywnica: Te babki! Matki znikają albo tkwią w cieniu, moc mają babki. I kochanki, którym mężczyźni nie potrafią stawić czoła – Agnieszka, Monika (przecież ona jest w istocie mocniejsza od swojego pozornie tylko silnego męża). A oni są słabi – może dlatego, że mieli słabe albo wręcz martwe matki? I ta miażdżąca scena, w której siedmioletni wnuczek przychodzi do łóżka babci. Literacko świetna, odważna. Sajewicz w ogóle strasznie odważnie mówi o uczuciach – to ogromna zaleta jego pisania.
Ciernik: No, właśnie. Co się stało z tymi matkami? One są słabe, wszystkie. Jakby jakaś zaraza te roczniki dopadła! Córeczki mają już charakterek, babki mają jeszcze charakterek, pomimo traum wojennych, a matki są stłamszone. Czyżby komuna do tego doprowadziła?
Główny bohater jest rzeczywiście dość bierny i ja go, niestety, rozumiem. Ta jego rozlazłość, inercja, marnujący się potencjał, przecinany od czasu do czasu błyskotliwymi wyskokami. No, jakbym patrzył w ciemne zwierciadło! Według mnie, to jest związane z wyczerpaniem się tradycyjnych męskich wzorców. One w oczach Marka już nie przystają do dzisiejszych czasów. A nowych nie ma. Więc pozostaje zblazowanie, bierność i dryf, budowanie wirtualnego obrazu intelektualisty i bronienie go w większym stopniu, niż bronienie samego siebie w świecie rzeczywistym, który oferuje jedynie przeciętność.
Podziwiam autora (młodego przecież!) za tak świetne odwzorowanie czasów komuny. Wrzucił mnie w tamten okres bezlitośnie i pokazał, że sam jestem wytworem tego traumatycznego okresu w historii naszego kraju. W pewien sposób zobaczyłem swoich rodziców i ich losy; ich wybory i zaniechania stały się jakoś bardziej oczywiste. Ja, czytając, tam byłem. Byłem na koncercie Stonesów i stałem na tym kiblu, modląc się w duchu, żeby nikt mnie nie znalazł.
Zostałem też zmuszony do skonfrontowania się z własną historią, własnym dorastaniem na początku lat 90. Jestem, lub też byłem, dosyć podobny do Marka Łysiaka i jego wybory są dosyć podobne do moich. Nie wiem, co robiłem wtedy, gdy Michael zagrał w Polsce, ale czytając książkę, mocno się nad tym zastanawiałem. Znam ten Łysiakowy ból: Michael versus Prawdziwa Muzyka, bo sam to przechodziłem, więc przy lekturze „Gwelfów i gibelinów” uśmiałem się momentami setnie.
Podoba mi się też zdystansowane podejście do tworzenia internetowego alter ego, autor skłonił mnie do spojrzenia na moje różne internetowe wcielenia, od momentu, kiedy po raz pierwszy wdzwoniłem się na mityczny już numer 0202122. Słowami Tomka wyartykułował moje obawy i wątpliwości dotyczące między innymi tego, co robimy i my na Leniwcu. Ale pokazał też, że i tak nie mamy innego wyjścia, droga Pokrzywnico. Hehehe!
Pokrzywnica: A co sądzisz o wątku Chojnackiego, tego naukowca oskarżonego o niecne czyny? Jest intryga, jest tajemnica, ale nigdy nie dotrzemy do prawdy…
Ciernik: Cały wątek z Chojnackim został w dziwny sposób porzucony, ale tłumaczę to tak, że przecież to była kolejna akcja w rodzaju: „opinią publiczną w Polsce znów wstrząsnęła seria wydarzeń pozbawionych znaczenia”, więc po cóż szukać w niej prawdy?
Pokrzywnica: Bo to było bardzo emocjonujące! Chociaż mnie jednak najbardziej spodobała się odwaga, z jaką autor opowiada o uczuciach. Jak się bezwstydnie odsłania i biega z tym szkłem… i masz rację, że to jest w jakiś sposób terapeutyczne, uwalniające. Chciałam mu wytknąć, że ma gdzieniegdzie błędy gramatyczne, że ortograf „zwarzywszy” i brak ogonków tu i tam, ale wiesz co? Zrobiło mi się wstyd. Bo czasem treść jest taka, że przesłania duperele. I aż się nie chce czepiać, choć człowiek z obowiązku powinien.
Ciernik: Fajne jest to, że w sumie mieliśmy nie tylko dekonstrukcję tego, co było i jest, ale też jednak coś w rodzaju happy endu i nawet nieśmiałą próbę wskazania jakiejś kuracji uzdrawiającej.
Pokrzywnica: A co myślisz o samej inicjatywie pod nazwą Wydawnictwo Pies Łańcuchowy? Oni o sobie piszą tak:
Wydawnictwo, które zerwało się z łańcucha. Pies-koneser wolnej kultury. Grupa autorów biorących sprawy w swoje ręce, a książki oddających innym za darmo. Jeszcze raz: ZA DARMO, bo inaczej się już teraz nie da. Ale jeśli będziecie upierać się, że pisarz też pies i jeść musi, podamy wam numery odpowiednich rachunków bankowych. By cyber-kapitał płynął do właściwych kieszeni.
Mają rację? Inaczej się już teraz nie da?
Ciernik: Nie wiem, czy to dobry pomysł. Inaczej się nie da, to prawda, ale tak też chyba nie. Znam jeden podobny projekt i wynik był bardzo marny. Może to kwestia targetu. Może czytelnicy Sajewicza będą inni. Ale obawiam się najgorszego. Na pewno pomogłoby wdrożenie jakiegoś szybszego sposobu płatności, bez potrzeby żmudnego wklepywania danych do przelewu i tym podobnych rzeczy. Od czytania do płatności powinno nas dzielić najwyżej klika kliknięć.
Pokrzywnica: O, z tym się zgadzam! Też o tym pomyślałam natychmiast, gdy tylko zobaczyłam pomysł. Tam powinna być jakaś skarbonka, do której można wrzucić zapłatę w prosty sposób. Ale towar jest dobry. Ściągnięcie książki Sajewicza to był eksperyment, raczej nie spodziewałam się po nim wiele. Jednak nie miałam racji – już samą tylko sceną z wnuczkiem w łóżku babci autor zasłużył sobie na miskę zupy albo chociaż na dobrą kanapkę. Uważam, że warto pokarmić Łańcuchowego Psa – może jednak przeżyje i coś z niego wyrośnie?
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Paweł Sajewicz „Gwelfów i gibelinów”, e-book
Pokrzywnica: Upolowałam Psa! Łańcuchowego! I wyrwałam mu kość, która nazywa się: „Gwelfów i gibelinów” – masz jakiś pomysł, co to w ogóle znaczy?
Ciernik: Kojarzy mi się z elfami i goblinami, ale to się nijak ma do treści książki.
Pokrzywnica: Mnie się kojarzy z gwaszem i gobelinem. Ale to się ma jeszcze bardziej...
2013-11-06
Upolowane: Łukasz Błaszczyk „Miesiąc miodowy w Blachowni”, e-book
Pokrzywnica: Polubiłam Psa Łańcuchowego. Zaczajam się na daszku, a kiedy on patrzy w inną stronę, to mu wydziobuję z miski to, co akurat tam ma. Tym razem miał miskę blaszaną, pełną miodu.
Ciernik: Zacny miód. Tylko niezbyt słodki.
Pokrzywnica: Gorzki, bo prawdziwy. Życie takie jest.
Ciernik: Smutne jest to życie w Polsce, gdzie człowiek wciąż musi się użerać z rzeczywistością.
Pokrzywnica: Polska nie ułatwia, to fakt. Te podatki, ten klimat… Ale my sobie nawzajem też nie ułatwiamy. Widzimy dziwactwa innych, ich jazdy, fazy i śmiesznostki. Irytujemy się, krytykujemy, wyśmiewamy. Patrzymy na ludzi płyciuteńko, tylko z wierzchu. Nie myślimy o korzeniach tego wszystkiego – skąd się te dziwactwa biorą, co oznaczają, co się pod nimi kryje. Nie chce nam się, za duży wysiłek. Chichoczemy, patrząc na ojca bohatera „Miesiąca miodowego w Blachowni”, ale ten chichot nam utknie w gardle, gdy dotrzemy do końca powieści. Dopiero wtedy zrozumiemy.
Ciernik: Jak w życiu. Zrozumiemy na chwilę, a potem zaraz wrócimy do swoich najważniejszych, bo najbardziej własnych „racji”.
Z jednej strony ta książka przypomina „Gwelfów i gibelinów” Pawła Sajewicza – ma podobną strukturę, nawet tytuły rozdziałów. Z drugiej – jest bardzo nierówna. U Sajewicza mieliśmy co jakiś czas mocne, czasem kontrowersyjne sceny, a tutaj po męczącym, a nawet trochę nudnym początku mamy piorunujący koniec. Tu jest po prostu mniej literatury, a więcej życia.
Pokrzywnica: Wydaje mi się, że Paweł Sajewicz jest bardziej świadomy artystycznie, on dobrze wie, co chce zrobić odbiorcy. Łukasz Błaszczyk na razie pisarsko prezentuje się trochę gorzej, ale nadrabia szaleńczą odwagą. No, i jest bardziej introwertyczny – autor „Gwelfów i gibelinów” biegał ze szkłem, którym kaleczył odbiorców, a twórca „Miesiąca miodowego w Blachowni” staje przed lustrem i robi harakiri. To jest to, co na własny użytek nazwaliśmy „pisaniem flakami”, czyli prosto z wnętrza.
Ciernik: Strasznie mnie przygnębiły te flaki, a końcówka wyciskała łzy. Całe szczęście, że są też wątki humorystyczne, jak przygody Gonza ze skarbówką. Warto było przemęczyć się z tym początkiem – opisem dzieciństwa bohatera.
Pokrzywnica: Ale ten początek, właśnie taki, trochę nużący, ma sens.
Jest potrzebny.
Ciernik: Wiem. Ale to jest ryzykowne dla autora, bo jednak w dzisiejszych czasach początek książki powinien zassać od razu. Czytelnik ocenia po kilku stronach, czasem nawet akapitach. Ma ogromny wybór i ceni wysoko swój czas. A dobry pisarz umie nawet o rzeczach potencjalnie nudnych opowiedzieć ciekawie. Tutaj wygląda to tak, jakby autor dopiero się rozkręcał.
Pokrzywnica: Tylko zauważ, że wszystkie informacje, które dostajemy na początku, są niezbędne do zrozumienia całej reszty.
Ciernik: Tak, ale jeśli czytelnik nie wytrzyma i się podda, to żadnej reszty nie będzie. Zgadzam się, że to wszystko, co się dzieje w tej początkowej części, jest ważne. Ale to nie zmienia faktu, że monotonne.
Pokrzywnica: Zauważyłbyś, jak bardzo Gonzo jest podobny do ojca, gdyby nie ten początek?
Ciernik: Fakt. Jest bliźniaczo podobny.
Pokrzywnica: Dużo się w książce zmienia, gdy bohater przechodzi z dzieciństwa w okres nastoletni. Wtedy pojawia się piękna i świetnie skonstruowana postać drugoplanowa – Foka. A razem z nim odkrycie, że zamiast przybierać pozę, można w życiu mówić prawdę, bo i tak nikt się nie zorientuje, więc po co się wysilać? No, i Foka daje bohaterowi impuls do rozpoczęcia różnych ważnych rzeczy – pisania, związku z kobietą. Bohater to wszystko bierze i idzie sobie dalej, jak gdyby nigdy nic, a Foka nie dostaje nic w zamian. Zrobił swoje, może odejść. I znika. Przemija jak meteor. Epizod.
Ciernik: Główny bohater próbuje wtedy wejść w rolę trickstera – błazna, któremu wolno mówić prawdę, nawet niewygodną, bo ujętą w cudzysłów żartu. Autor świetnie pokazał tutaj potrzebę bycia zrozumianym, pragnienie otwarcia się przed drugim człowiekiem i chęć przynależności. Jest to także próba zintegrowania Cienia, scharakteryzowana jednym celnym zdaniem: „Znacznie gorzej być wyśmianym niż pobitym”. A przecież błazna nie da się wyśmiać.
Pokrzywnica: Później jednak bohater porzuca kostium żartownisia.
Ciernik: Tak. Staje się rodzicem dla młodszego brata i czymś w rodzaju kleju rodzinnego – próbuje spajać tych podzielonych ludzi w jakąś całość.
Pokrzywnica: Ale klej nie działa, bo te elementy w ogóle do siebie nie pasują. Opisana rodzina nie stanowi żadnej całości i nigdy nie stanowiła. Oni są jak klocki z różnych kompletów – w środku budowli zostają dziury, których nie da się niczym wypełnić, a kanty i wypustki sterczą na zewnątrz.
Ciernik: Rodzice, którzy są tak naprawdę odpowiedzialni za niepowodzenie tego układu, właśnie na zewnątrz szukają winy. Szczególnie ojciec. Autor zresztą świetnie oddaje te zwyczajne, na poziomie wypowiadanych słów niewiele znaczące, codzienne rozmowy o tym samym, zawsze w taki sam sposób prowadzone. One są hipnotyzujące w swojej monotonii, ale przecież wyczuwamy te ukryte komunikaty w tle: żal, poczucie winy, frustracja, krzywda.
Pokrzywnica: Tak, masz rację – temu ojcu, jak złej baletnicy, zawsze przeszkadza jakiś rąbek spódnicy. Ale to jest chyba efekt wymogu „twardzielstwa”, jaki społeczeństwo stawia mężczyźnie. On nie może powiedzieć wprost: przegrywam, nie daję rady. Musi na kogoś zwalić winę, żeby nie powiedzieć głośno, że jest słaby, bo to mu się wydaje katastrofą. Potem Gonzo też się tak usprawiedliwia – za nic w świecie nie chce iść do tej skarbówki, ale się nie przyzna i będzie mówił, że nie może, że nie ma czasu, że okoliczności… A jeszcze u ojca uderzyło mnie to powtarzające się: Już, zaraz, za chwilę, stanie się coś, co wszystko odmieni – nowy kontrakt, nowa praca, nowa umowa, nowa kobieta, już, już, zaraz, lada moment… Niby śmieszne, ale zastanawiałam się, czy on nie żyje właśnie dzięki temu już zaraz, dzięki tej wciąż powracającej mrzonce. Tego u Gonza już nie ma. U głównego bohatera też chyba nie. U bohatera jest impuls, który zapoczątkował Foka i wydaje się, że właśnie pisanie, jest tym, czym dla ojca były kolejne, wciąż rozpoczynane na nowo przedsięwzięcia biznesowe. A Gonzo? Widzisz u niego jakąkolwiek siłę, cokolwiek, co trzyma go przy życiu?
Ciernik: Gonzo zabija wirtualne smoki. Jego przedsięwzięcia pozostają na etapie deklaracji. Nie wiemy, czy mają jakiekolwiek odzwierciedlenie w faktycznych działaniach. Fantazje ojca kierują się w stronę realnego świata – może to i myślenie życzeniowe, magiczne, ale jednak jest to próba okiełznania rzeczywistości. U Gonza już nawet tego nie ma. Gonzo to kolejny etap ucieczkowej ewolucji. Ucieczki od życia, które nie ma młodym nic do zaoferowania poza bezsensowną szarpaniną.
Pokrzywnica: A może on ma rację? Przywykliśmy myśleć, że podatki i formularze to prawdziwe życie, a polowanie na wirtualne smoki – nie. Dlaczego nie? Może zabijanie smoków ma więcej sensu niż skarbówka?
Ciernik: Tylko że życia nie da się załadować jeszcze raz i zacząć od nowa. Chyba że tym „od nowa” mają być nasze dzieci. Ale takie myślenie to pułapka. Właśnie o tym jest ta książka – o jabłku i jabłoni, o tym, jak rodzice warunkują swoje dzieci, często nieświadomie.
„Miesiąc miodowy w Blachowni” Błaszczyka, mimo pewnych podobieństw, ładnie się różni od „Gwelfów i gibelinów” Sajewicza. Różni się i uzupełnia obraz. Czasy PRL-u zostały pokazane u Sajewicza z męskiej perspektywy, autor dał tam więcej informacji o tle społecznym i ekonomicznym, żebyśmy zrozumieli, dlaczego było tak, a nie inaczej. W „Miesiącu miodowym…” tamte czasy są opisywane z punktu widzenia kobiety, z poziomu uczuć i relacji, a to jest zupełnie inny widok.
Pokrzywnica: Dla mnie książka Łukasza Błaszczyka to przede wszystkim opowieść o zostawianiu śladów. O tym, jak pojawiamy się, odciskamy swoją pieczęć w tych, których spotykamy (nie tylko we własnych dzieciach, ale nawet w tych ludziach, z którymi jesteśmy tylko przez chwilę) a potem przemijamy. I te nasze ślady niekoniecznie są takie, jakich byśmy sobie życzyli. One powstają pomimo naszych starań, a czasem nawet jakby przeciwko nim. Wszyscy rzeźbimy w sobie nawzajem, czasem przyjemnie, czasem boleśnie, często przypadkowo i niechcący. Chyba przydałoby się nam więcej uważności, świadomości, że nasze wybory kształtują nie tylko nas, ale także tych, którzy się z nami zetkną. Te godziny, które spędzamy na zabijaniu wirtualnych smoków albo na czymkolwiek innym, mają znaczenie dla świata. I ma znaczenie wiele z tych banalnych słów, które rzucamy od niechcenia komuś tam w nieważnej (z naszego punktu widzenia) rozmowie.
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Łukasz Błaszczyk „Miesiąc miodowy w Blachowni”, e-book
Pokrzywnica: Polubiłam Psa Łańcuchowego. Zaczajam się na daszku, a kiedy on patrzy w inną stronę, to mu wydziobuję z miski to, co akurat tam ma. Tym razem miał miskę blaszaną, pełną miodu.
Ciernik: Zacny miód. Tylko niezbyt słodki.
Pokrzywnica: Gorzki, bo prawdziwy. Życie takie jest.
Ciernik: Smutne jest...
Upolowane: Wojtek Kurtyka „Chiński maharadża”, papier
Ciernik: Wojciech Kurtyka, unikający rozgłosu wybitny polski wspinacz, alpinista i himalaista, nareszcie napisał książkę, a wydawnictwo Góry Books ją wydało. Bardzo ładnie wydało. Połknąłem „Chińskiego maharadżę” momentalnie i najadłem się jak chyba nigdy dotąd. Tobie smakowała?
Pokrzywnica: Bardzo. Mądra, treściwa i na dodatek pyszna książka. Zadziwiające, że tak łatwa w odbiorze, a tak dużo pozostawia po sobie w umyśle odbiorcy.
Ciernik: Momentami przypomina trochę naszą pierwszą zdobycz: „Mężczyzn bez przyczepności” Marcina Osikowicza. Tak samo bezkompromisowo męska i z podobnym podejściem do życiowej pasji – u Osikowicza to były wyścigi motocyklowe, u Kurtyki – oczywiście wspinaczka.
Pokrzywnica: Hm. Właściwie to nie wiem… czy tak samo męska. Nie wiem też, czy tak samo bezkompromisowa. Przecież i tu, i tu pojawiają się kompromisy (albo raczej: nieudane próby kompromisów). Natomiast co do męskości: książka Marcina Osikowicza rzeczywiście była męska. Ale „Chiński maharadża” to jest opowieść ludzka. „Mężczyźni bez przyczepności” to nie była książka tylko o jeżdżeniu na motorze, ale o jeździe przez życie, gdy się jest mężczyzną. A Wojtek Kurtyka nie napisał tylko o czepianiu się skał, ale o wczepianiu się w samą istotę życia. To jest tak uniwersalne, że podział na mężczyzn i kobiety traci sens. Koszmar senny, w którym pojawia się „Coś jakby żywy wewnętrznie cień lub plazma, albo powiedzmy jeszcze piękniej: jak rozpostarty w przestrzeni dżem” jest doświadczeniem ogólnoludzkim. Demoniczny Dżem – tę niemożliwą do określenia, a tym bardziej do pokonania, kwintesencję zła – i strach przed nim znamy wszyscy. I wszyscy mu się przeciwstawiamy. Każdy po swojemu. Chyba tylko ludzie w głębokiej depresji przestają to robić.
Ciernik: Ale bezkompromisowe dążenie do, jakby nie było, abstrakcyjnego celu, podporządkowanie życia czemuś niebezpiecznemu i w dodatku niepraktycznemu – to jest męskie! Kobiety jednak nieczęsto robią takie rzeczy. Wolą twardo stąpać po ziemi. Pamiętają imiona swoich dzieci i daty ich urodzin.
Pokrzywnica: Bo w życiu większości kobiet jest taki czas, krótszy lub dłuższy, kiedy bezkompromisowo podporządkowują życie dzieciom. I w tym czasie pamiętają, owszem, imiona dzieci, ale zapominają swoje własne. Dzieci to sport ekstremalny większości kobiet. Niektórym to wystarcza i nie ciągnie ich do innych mocnych przeżyć. Ale są i takie panie, którym potrzeba czegoś więcej i w ten tradycyjnie rozumiany sport też się angażują. Albo w karierę.
Ciernik: I wtedy dopada je Dżem – zestaw impulsów wprost z gadziego umysłu, instynkt, który ma nas chronić, więc nakazuje zwolnić, wycofać się, uciec. U Osikowicza to właśnie Dżem kazał motocykliście hamować przed zakrętem. Ale jeśli zawodnik chce wygrać, nie może temu podszeptowi ulec.
Pokrzywnica: Ten typowo kobiecy Dżem jest w ogóle dziwny. Siedzisz w jego środku, jak w oku cyklonu. Jeśli jesteś w ciąży i masz urodzić dziecko, to czeka na ciebie wielka góra do zdobycia. I zdobyć ją musisz, nie możesz się cofnąć, bo po prostu nie ma fizycznie takiej możliwości. Dżem działa na korzyść dziecka, ciebie już nie chroni. Dzieje się to, co musi się dziać. Przez tysiące lat to „dzianie się” oznaczało duże prawdopodobieństwo, że umrzesz. I nic nie możesz na to poradzić. To jest zarazem i trudniejsze, i łatwiejsze niż przejście Abazego. Abazy wymaga jednak decyzji. Ba, żeby jednej! Wymaga ciągłego, nieustannego potwierdzania decyzji. Od pierwszej myśli: wejdę tam aż po ostatni krok. I też możesz umrzeć. Ale jednak będzie to w jakimś stopniu Twoim wyborem. Zaryzykowałeś. Wybrałeś to. Wciąż musisz wybierać, nic się nie stanie bez Twojej woli, jak w przypadku rodzącej kobiety.
Ciernik: Nie jestem pewien, czy chcę jeszcze raz rozważać kwestię wyboru. Już przy „Mężczyznach bez przyczepności” mieliśmy odmienne zdanie co do wolnej woli przy tego rodzaju wyzwaniach. Zostawmy to. Przyjmijmy, że jakaś część bohatera zadecydowała, mniejsza z tym, czy to było świadome, czy nie, że chce przejść Abazego.
Tak po prostu jest. Niektórzy żywcują Maharadżę, inni ryzykują życie na torze wyścigowym, a jeszcze inni sklejają modele albo kolekcjonują baranie bobki. To nie jest najważniejsze: co robisz. Najważniejsze jest: jak to robisz. Co ci to daje, czy przekraczasz przy tym siebie, czy rośniesz dzięki temu we własnych oczach. Czy może jednak malejesz i popadasz w zgorzknienie…
Pokrzywnica: A pamiętasz, co mówiłeś podczas naszej pierwszej dyskusji? Mówiłeś wtedy, że wyścig też jest ważny. „Gdyby nie chodziło o zwyciężanie, to nie powstałyby wyścigi. Wszyscy robiliby tak, jak jeden ze wspomnianych w książce bogaczy – wynajmowaliby fachowca, który nauczyłby ich jak przejechać okrążenie poniżej 1:40 min. Jednak mamy tutaj przeciwników, a więc o pokonanie przeciwników również chodzi”.
Przy książce Osikowicza można było jeszcze mieć wątpliwości. Przy „Chińskim maharadży” już nie. Bo tutaj mamy wyraźnie ukazane dwie postawy: podejście „wyścigowe”, czyli „wiarę w cyfrę” Cadyka Pitełe i podejście bohatera, a zarazem narratora, którego mamy prawo uznać za porte-parole autora.
Ciernik: Zgadza się. Pierwowzorem Cadyka Pitełe był Piotr Korczak, zwany Szalonym, również ikona polskiej wspinaczki. Urodził się niespełna dwadzieścia lat po Kurtyce, a w latach 80. i 90. rzeczywiście był wybitnym fachowcem „od cyfry”. Do teraz wytyczone przez niego drogi to absolutne i bezdyskusyjne klasyki, nawet jeśli nieco spreparowane, na co pozwalała ówczesna etyka wspinaczkowa. „Chińskiego maharadżę” można czytać jako polemikę z tezami Korczaka zaprezentowanymi w tekście podsumowującym jego filozofię wspinania, o jakże wymownym tytule: „Przeciw tradycji”. Kurtyka streszcza ją w trzech słowach: „Cyfra jest najważniejsza”. W 2011 roku powstał film Marcina Koszałki o Szalonym, zatytułowany „Deklaracja Nieśmiertelności” (tak nazywa się również skrajnie trudna droga wspinaczkowa poprowadzona przez Korczaka w 1992 roku w Jaskini Mamutowej).
Pokrzywnica: A podejście Kurtyki opiera się na…?
Ciernik: Na miłości. Na miłości do tego, co się robi, a nie na parciu na tę „sukę cyfrę”. Nieważne, co robisz, ale jak to robisz. Alex Lowe, jeden z najlepszych himalaistów świata, powiedział: „Najlepszym wspinaczem jest ten, kto czerpie z tego najwięcej radości”. A czerpać radość można tylko wtedy, gdy kocha się wspinanie, a nie podchodzi do niego instrumentalnie, traktując je przede wszystkim jako metodę na dowartościowanie się. Jest różnica między koncentracją na procesie, a koncentracją na celu. „Parcie na cyfrę” to koncentracja na celu, a tymczasem, paradoksalnie, skupienie się podczas wspinania na procesie pozwala wspinać się o wiele lepiej, dzięki czemu robi się lepszą cyfrę. Przy takim podejściu tak czy inaczej wygrywasz, niezależnie od tego, czy jesteś w stanie robić drogi o trudności V, czy VI.5.
Pokrzywnica: Wojtek Kurtyka pisze: „Cyfra jest podstępną alfonsicą, która w zamian za miłość naszego życia podsuwa ponętną kurwę – sławę. Ta dziwka czyni z nas widma pożądające jedynego ścierwa – uznania i zaszczytu. Wprawdzie ścierwo-zaszczyt karmi widmo, lecz głodu nie syci. W ten sposób obsuwamy się w wyścig wygłodzonych szczurów. Zatracamy się w durnym złudzeniu, że jesteśmy warci tyle, co wyłudzony od świata zaszczyt. Oto poklask, a poczucie własnej wartości nadyma się. Oto krytyka, a zraniona duma gorliwie szuka imponującej cyfry i kombinuje, jak korzystnie sprzedać miłość naszego życia. No i proszę, handlujemy własnymi duszami, a sztuka przestaje być sięganiem do gwiazd i staje się kupczeniem”.
I trzeba tu dodać jeszcze coś. Cyfra zawsze zdradzi. Prędzej czy później pójdzie za kimś innym. Miłość naszego życia trwa przy nas do końca. Tylko co, jeśli jej nie znaleźliśmy, nie odkryliśmy? Co, jeśli nie kochamy niczego? Co wtedy? Zostajemy sami, wydani na pastwę Dżemu? A może, jeśli nie ma przy nas miłości naszego życia, to lepiej, żeby była dziwka, niż nikt?
www.leniwiecliteracki.pl
Upolowane: Wojtek Kurtyka „Chiński maharadża”, papier
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCiernik: Wojciech Kurtyka, unikający rozgłosu wybitny polski wspinacz, alpinista i himalaista, nareszcie napisał książkę, a wydawnictwo Góry Books ją wydało. Bardzo ładnie wydało. Połknąłem „Chińskiego maharadżę” momentalnie i najadłem się jak chyba nigdy dotąd. Tobie smakowała?
Pokrzywnica: Bardzo. Mądra, treściwa i...