Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Upolowane: Edyta Niewińska Dávila „Levante”, papier

Pokrzywnica: To jedno z najbardziej niesamowitych naszych polowań. Właściwie ociera się o hodowlę!

Ciernik: Faktycznie. Sami przyłożyliśmy skrzydełko i płetwę do powstania tej książki.

Pokrzywnica: I nie tylko my. Hodowców było wielu, a pastwisko nazywało się KulturaHula. Kto sieje i orze…

Ciernik: … i hoduje…

Pokrzywnica: … i hoduje, ten potem ma co jeść!

Ciernik: Pamiętasz jeszcze naszą dyskusję o poprzedniej książce Edyty Niewińskiej, o „Kosowie”?

Pokrzywnica: Jasne! A wiesz, że przegapiliśmy wtedy pewien trop? Ja sobie poświergoliłam z autorką i dzięki temu „Levante” czytałam już uzbrojona we wskazówkę.

Ciernik: Jaki trop?

Pokrzywnica: Tam była niejaka Alicja, pamiętasz? I ona mogła być alter ego głównej bohaterki. Niektórzy tak czytali. My nie.

Ciernik: Alter ego tej mimozowatej Anielki?

Pokrzywnica: Tak, właśnie jej. I ta Anielka może wtedy ukazywać się od całkiem innej strony.

Ciernik: E, i tak jest wkurzająca! Edyta Niewińska ma talent do tworzenia irytujących bohaterek. Alicja z „Levante” na szczęście nie jest aż tak irytująca, ale… Ech, tak właśnie mogłaby wyglądać porażka i miłosne jazdy kobiety z twardym charakterem, która niby wie, czego chce od życia. Alicja podoba mi się trochę bardziej od Anielki, ale też mnie wkurza.

Pokrzywnica: Dlaczego „niby wie”? Nie wierzysz jej, że naprawdę wie?

Ciernik: Jak może cokolwiek wiedzieć ktoś, kto jest nieustannie w sztok pijany?

Pokrzywnica: No tak, mnie to jej picie też trochę, ehem, zmęczyło. Ale tym razem, nie gubiąc tropu, „Levante” odczytuję jako starcie Animusa z Cieniem.

Ciernik: Animus, Cień i Alkoholizm. Twardość Alicji wydawała mi się maską, jakąś wymuszoną pozą, sztywną Personą, co by później ładnie tłumaczyło to rozpłynięcie się bohaterki w facecie z Krakowa. Właśnie ta bezduszność w połączeniu z piciem wydawała mi się irytująca.

Pokrzywnica: Alicja nie jest bezduszna. Może trochę, na początku, ale później już nie. „Mam ochotę i mogę po prostu do niego pójść, powiedzieć, co mi chodzi po głowie, a nawet się z nim przespać. Na litość boską, mogę wszystko. Miłość, nie miłość, czasy są takie, że można przebierać w uczuciach, rodzajach związków czy samotności, jakie się chce mieć. Już to przerabiałam przecież, zawsze miałam to, co mi się należało. Czemu tym razem miałoby być inaczej?” To jest bezduszne? To po prostu rozsądne! A co do faceta z Krakowa – pytanie, czy to był rzeczywiście facet z Krakowa, czy facet z jej umysłu. Ja myślę, że to drugie. Ciekawy był motyw karmienia. Co w nas samych może nas nakarmić? Kim jest nasz wewnętrzny kucharz?

Ciernik: Bezduszny rozsądek, wykalkulowany… W końcu to jest pani polityk! Facet z Krakowa i facet z umysłu to jedno, bo przecież projekcja zawsze potrzebuje ekranu.

Wewnętrzny kucharz? Hmm. Ciekawe. Nigdy nie śniłem o tym, że ktoś mnie karmi. Raz, co prawda, śniło mi się, że zjadałem puste talerze, ale to było w czasie jakiejś diety oczyszczającej, gdy jeszcze wierzyłem w coś takiego, jak diety oczyszczające.

Wewnętrzny kucharz to musiałby być dosyć złożony archetyp. Z jednej strony ktoś, komu zależy na naszym szczęściu, spełnieniu, radości i zdrowiu, ale z drugiej – egocentryk domagający się oklasków jak każdy artysta.

Pokrzywnica: On dociera do Alicji poprzez smak. Budzi w ten sposób inne zmysły. To dosyć osobliwa metoda. Do mnie by się tak nie dało. Przez dotyk, przez zapach, przez słuch… może tak. Przez intelekt! O, to na pewno. Ale nie przez smak. Jedzenie jest przereklamowane!

A jeżeli obaj panowie (Sinan i kucharz) są tylko wytworami jej umysłu, to jaka ona jest? Co z siebie odrzuciła, jak myślisz? A jeśli Adrian też jest tylko częścią jej, to co zabiła?

Ciernik: Jeśli oni są wytworami jej umysłu, to ona jest oczywiście chora. Myślę, że to może być delirium tremens…

Sinan czyli początkujący gangsta, żołnierz organizacji mafijnej, to ktoś w pewnym sensie podobny do polityka, czyli całkowicie podporządkowany strukturze i bez szemrania wykonujący rozkazy szefa. Mafia to taka jeszcze brudniejsza polityka, Sinan jest politycznym Cieniem, który ściga ją nawet po porzuceniu pracy.

Pokrzywnica: Nie zapominaj, że to płatny zabójca!

Ciernik: Nie zapominam. A kucharz jest oczywiście rewersem Sinana. To artysta, jest panem samego siebie – robi, co mu się podoba, zapomina o tych, których życie już nieświadomie zmienił, rzuca pracę i jedzie na koniec świata, żeby po kilku dniach rzucić kolejne zajęcie i pojechać jeszcze dalej. Alicja balansuje między tymi stanami. Zabijając Adriana, teoretycznie zabiła… swojego wewnętrznego polityka niskiego szczebla. Ale przecież to nie ona go zabiła. Ona się tylko z nim pokłóciła.

Pokrzywnica: Zaraz, zaraz. Niekoniecznie chora. Niekoniecznie deliryczne omamy. To przecież levante. „Levante – powiedział stary – przynosi sny. To wiatr, która otula senną, zmęczoną głowę gęstą powłoką wspomnień, które być może nie miały miejsca. To sen, który mógł być twoją przeszłością. To zapowiedź tego, co mogłoby się zdarzyć albo zdarzyło się tylko w twojej głowie”.

Ciernik: Ja myślę, że to wszystko się w książce miesza. Alkohol pity przez bohaterkę w dużych ilościach może stanowić wytłumaczenie dla czytelników o bardziej naukowych, sceptycznych umysłach. Natomiast ci, którzy wolą realizm magiczny, wybiorą wyjaśnienie w postaci levante. Swoją drogą: to fajne, że im głębiej wchodzimy w opowieść, tym bardziej zaczyna się ona wymykać logice. Lubię takie zabiegi pisarskie, szczególnie, jeśli granica jest przesuwana subtelnie. A tutaj właśnie tak jest.

Pokrzywnica: Mnie się najbardziej podobała właśnie ta magia: coraz silniejsze podmuchy dziwacznego andaluzyjskiego wiatru, który sprawia, że nie wiesz, czy żyjesz, czy śnisz. A w tym śnie (albo i nie śnie) odsłaniają się kolejne warstwy umysłu. A poza tym, to bardzo ładnie i starannie wydana książka z piękną okładką.

Ciernik: Rzeczywiście. Dawno nie miałem w ręku tak ładnie (ale bez zbędnych udziwnień) wydanej książki! Udało nam się to pasienie przyszłej zdobyczy!

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Edyta Niewińska Dávila „Levante”, papier

Pokrzywnica: To jedno z najbardziej niesamowitych naszych polowań. Właściwie ociera się o hodowlę!

Ciernik: Faktycznie. Sami przyłożyliśmy skrzydełko i płetwę do powstania tej książki.

Pokrzywnica: I nie tylko my. Hodowców było wielu, a pastwisko nazywało się KulturaHula. Kto sieje i orze…

Ciernik: … i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Jacek Sobczyński „Nie rozumiemy się bez słów”, papier

Pokrzywnica: Wiosną, gdy słoneczko zaświeci, Cierniki zamiast pływać, wpełzają na skały. Pogadać z nimi wtedy nie sposób, gdyż…

Ciernik: Niestety, tym razem, to nie skały. Zasuwam w ogródku. Ledwo zdążyłem przeczytać książkę Jacka Sobczyńskiego.

Pokrzywnica: A ona ma już ponad rok! Wydał ją Instytut Wydawniczy Latarnik wiosną zeszłego roku. Nie zauważyliśmy jej wtedy.

Ciernik: Co się odwlecze…

Pokrzywnica: I co? Tak między grabieniem grządek a wyrywaniem chwastów będziesz z doskoku o literaturze rozmawiał?

Ciernik: Będę. To się nazywa agrokultura!

Pokrzywnica: A podobało Ci się „Nie rozumiemy się bez słów”? Podwórkowe dzieciństwo dwóch chłopaków i dziewczyny z poznańskiego osiedla Kopernika oraz co potem z trójki bohaterów wyrosło i co z tego wszystkiego wynikło – dobry temat?

Ciernik: Strasznie podobała mi się pierwsza część, pewnie dlatego, że ja niewiele ze swojego dzieciństwa pamiętam, a te opowieści przywołały różne obrazy z mojej przeszłości. Widzę też sporo różnic pomiędzy dorastaniem w dużym mieście, jak opisywany Poznań, a w małej wiosce, jak moja. Choćby kwestia anonimowości: w małej wiosce nie sposób robić aż takich akcji, jak u Sobczyńskiego, a przecież jakoś trzeba rozładowywać dziecięcą energię. Robi się inne rzeczy i trochę inaczej. A to sprawia, że człowiek zostaje inaczej ukształtowany.

Pokrzywnica: Tak myślałam, że ta pierwsza część będzie Ci się podobała. Ale mnie się bardzo podobała też ta druga, ze zmianą klimatu i zupełnie innymi emocjami – to przez nie widać przejście z dzieciństwa w dorosłość. Wtedy wszystko wydawało się osiągalne, byle tylko w końcu dorosnąć i móc wyciągnąć po to ręce. Teraz niby powinniśmy to „wszystko” mieć. Coś tam mamy, ale jakoś przelatuje nam przez palce i w mgnieniu oka traci urok i smak… Pięknie to jest pokazane. Wyjątkiem jest Jasiek, który od początku do końca wie, co robi, i mówi „wolę tak”. Bardzo mi się podoba ta postać. Tragiczna, ale też na swój sposób imponująca. Człowiek, który wie, że leci po równi pochyłej i wie zarazem, że nie może inaczej. Że to jest czasem nie do zatrzymania, nawet gdy się wie, że… A może właśnie dlatego, że się wie?

A z drugiej strony: w końcówce Jasiek w męskiej rozmowie uświadamia Maćkowi, że ten mało robi, żeby mu się układało, tylko ma pretensje do całego świata. A Jasiek zasuwa od początku, od małego dzieciaka, nie ma tej kariery za friko, tylko zapracował na nią i poniósł straszliwe, nieodwracalne koszty emocjonalne. O tym łatwo zapomnieć w pewnym momencie, kiedy on się robi niezbyt sympatyczny. I tak właśnie jest w życiu: zazdrościmy innym zdolności, talentów, powodzenia, a jakie dramaty często za tym wszystkim stoją, to na ogół nie mamy pojęcia.

Ciernik: Bo każdy uważa, że jego problemy są największe i co inni mogą o tym wiedzieć. Zawsze się obruszam, gdy ktoś zazdrości, na przykład, bogatym ludziom, że oni to już w ogóle nie mają problemów. Mają. Każdy ma. Swoje, które zapewne urastają w jego oczach do nie wiadomo jakich rozmiarów. Samsara – życie jest cierpieniem.

Pokrzywnica: A co sądzisz o historii Jaśka? Mógł inaczej? Bo mnie się wydaje, że z tym, co dostał od matki, pograł najlepiej jak mógł. Świadomie. Bo on wiedział, że nie stworzy żadnego zdrowego związku. Wiedział i dlatego nie próbował. Ja wierzę, że istnieje realny pierwowzór Jaśka. Czegoś takiego nie można wymyślić od zera. Chyba że można? Ale jeśli tak, to autor jest geniuszem. W ogóle autor jest bardzo dobry – tyle smaków w tej książce jest, czasem człowiek chichocze jak głupi, czasem płakać się chce, a czasem zgroza za gardło łapie…

Ciernik: Ja w prawdziwym życiu nie znam osób, które wychodząc z porąbanej rodziny, stworzyłyby naprawdę zdrowy związek. Z tym, że może łatwo mi tak oceniać z zewnątrz. Jasiek pewnie zagrał takimi kartami, jakie miał. Ale z drugiej strony: można powiedzieć, że jest tak samo wyrachowany jak jego żona. Wiedząc, jak bardzo ma narąbane w głowie, wnosi cały ten bajzel w życie drugiej osoby.

Pokrzywnica: Ta druga osoba dokładnie tego chciała. I dlatego uważam, że to było fair. Jeśli ktoś chce Twój bajzel, to jesteś w prawie, żeby mu go dać. Czyż nie?

Ciernik: Jeśli jesteś ze sobą i z tą drugą osobą w stu procentach szczery, to chyba tak. Ale to dla mnie śliskie trochę. Bo wyobrażam sobie sytuację, że w pewnym momencie zaczynam się swoim powaleniem wysługiwać, na zasadzie: Widziały gały, co brały! Nie podoba ci się? Przecież ostrzegałem!

Pokrzywnica: No, jest takie ryzyko. Kwestia uczciwości. Nie tylko „przed”, ale i „w trakcie”. Nie tylko z tą drugą osobą, ale ze sobą samym. I wtedy to może działać. Problem powstaje, jeśli w takim związku pojawią się dzieci, bo wtedy to psychiczne pokręcenie (w nieco zmienionej formie, bo wiadomo, że Jasiek nie zachowa się tak jak jego matka) się przeniesie dalej. Ale powiedz, ilu znasz ludzi tak głęboko świadomych swojego pokręcenia i uwzględniających je w sposób sensowny przy podejmowaniu decyzji? Większość uważa, że są całkiem w porządku. I wtedy to przenoszą – tę nienormalność, która udaje normę.

Ciernik: Ja widzę dwie skrajności. Taką, o której piszesz, i drugą grupę – ludzi, którzy są powaleni mniej więcej jak wszyscy, ale wyhodowali sobie aż takie demony, że ze strachu przed nimi, nie próbują już zbudować żadnej relacji. Tych drugich, z tego co widzę, chyba zaczyna przybywać. Ale może tylko w moim środowisku?

Pokrzywnica: Oj, nie tylko. Inni też to widzą. Pamiętasz „Kosowo”?

Ciernik: No, właśnie. A w „Nie rozumiemy się bez słów” mamy, oprócz Jaśka, przecież także Maćka i Izkę.

Pokrzywnica: Izka też ma swoją niezdrową historię. Z ojcem. Ale wydaje się, że jednak skutki pokręcenia ją omijają. Czyżby dzięki głównemu bohaterowi?

Ciernik: Jeśli dobrze pamiętam i rozumiem Junga, Maciek korespondowałby tutaj z archetypem Zranionego Uzdrowiciela, czyli osoby, która nieświadomie szukając metody na uleczenie siebie, leczy innych, samemu na zawsze pozostając chorym.

Pokrzywnica: A jaka jest jego choroba według Ciebie? Słusznie go Jasiek podsumował?

Ciernik: Słusznie, chociaż przecież Maciek jakoś specjalnie chory nie jest. Tym komentarzem idealnie podkreślam to, co powiedziałem na początku: mamy tendencję do umniejszania cierpienia innych ludzi. Największym problemem Maćka wydaje się nieumiejętność akceptacji tego, jaka jego rodzina jest naprawdę. On nosi w sobie jakiś urojony obraz prawdziwej rodziny i nie potrafi się pogodzić z rzeczywistością. Ale właściwie, ilu czytelników, tyle może być opinii o bohaterach. Ważne, że są żywi i ich świat też jest żywy.

Muszę przyznać że to całkiem fajna książka. Wciągający, gawędziarski styl, emocje, klimat. Szkoda że trafiła u mnie na niezbyt dobry czas, bo akurat teraz wyszły Słupy z Eternitu, więc miała naprawdę dużą konkurencję. Gdyby nie to, przeczytałbym ją o wiele szybciej. Ale i tak wracałem do niej z ciekawością, co będzie dalej. Jednego mi brakowało…

Pokrzywnica: Ach, epilog też jest cudny! Warto czytać dokładnie, do ostatniej strony! Czego Ci brakowało?

Ciernik: Zbierania obrazków z samochodami z gum Turbo! A poza tym, powiem Ci w sekrecie, że bardzo mi się powieść Jacka Sobczyńskiego kojarzy z Nudlami. To taka śląska wersja pierwszej części książki. I przyznaję, że jest bliższa mojemu twardemu i czarnemu jak węgiel sercu, niż jakieś gotowane pyry!

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Jacek Sobczyński „Nie rozumiemy się bez słów”, papier

Pokrzywnica: Wiosną, gdy słoneczko zaświeci, Cierniki zamiast pływać, wpełzają na skały. Pogadać z nimi wtedy nie sposób, gdyż…

Ciernik: Niestety, tym razem, to nie skały. Zasuwam w ogródku. Ledwo zdążyłem przeczytać książkę Jacka Sobczyńskiego.

Pokrzywnica: A ona ma już ponad rok! Wydał ją Instytut...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Jacek Dukaj „Starość aksolotla”, e-book

Ciernik: Rzuciliśmy się, Pokrzywnico, na głęboką wodę czy raczej wprost w kosmiczną pustkę. Nowa powieść Jacka Dukaja, wspólne dziecko autora oraz Allegro, nie jest zwierzem grubym, ale za to o dużej gęstości odżywczej. Co ciekawe, pojawiła się tylko w wersji elektronicznej, dlatego postanowiłem porozmawiać o niej na Leniwcu, bo przecież e-booki to ciągle nisza w naszym kraju. Nawet e-booki Dukaja. E-book reklamowany szumnie, ale jeśli chodzi o formę, najprawdopodobniej mamy do czynienia z przereklamowaniem.

Pokrzywnica: Bo to jest zwierz gruby, ale krótki. Te 584 strony to zmyłka. Trzy czwarte stanowią powtarzające się, ciągnące się ogoniasto przez niezmierzone eony przypisy.

Ciernik: A zobacz, co Jacek Dukaj mówił w jednym z wywiadów. Tych przypisów było mu jeszcze mało! Marzyły mu się przypisy kilkuwarstwowe, w których można by prowadzić inną narrację, korespondującą z książką. Z powodów technicznych nie udało się tego zrealizować. A szkoda, bo przez to wyszedł po prostu e-book z masą przypisów. W ogóle widzę w całej promocyjnej akcji sporą niekonsekwencję. Bo dla kogo jest to produkt? Dla fanów e-booków? Nie. Ci raczej czytają na czytnikach z e-papierem, które i tak nie pozwoliłyby Allegro zrealizować Dukajowej formy książki (wielowarstwowe przypisy, personalizacja, czyli zaciągnięcie do powieści imienia czytelnika, aby stał się on bohaterem książki, a nawet zaczerpnięcie różnych faktów z kont czytelnika na portalach społecznościowych). To od biedy dałoby się zrealizować na tabletach, smartfonach i komputerach, ale przecież fani e-booków nie czytają na tych urządzeniach, bo wiedzą, że się nie da. Na nich da się tylko oglądać śmieszne filmiki z kotami i czytać krótkie teksty. Powieść Dukaja mimo wszystko nie jest serią krótkich tekstów, ma liniową narrację, którą trzeba śledzić. W takim razie kogo taka forma (ładne kolorowe grafiki, czy na przykład możliwość puszczenia modelu robota na drukarkę 3D) może zainteresować? Ano osoby spoza e-bookowego środowiska, ale… te znowu dostaną mylny obraz tego, czym e-book jest. Albo pomyślą sobie, że skoro tak wyglądają te e-booki, to rzeczywiście trzeba się tym zainteresować (czyli zostaną wprowadzeni w błąd, bo tak przeciętne e-booki nie wyglądają) albo zmęczą się, czytając na komputerze czy smartfonie i uznają, że może to i ładnie wygląda, ale chyba jednak nie jest dla nich.

Pokrzywnica: Mnie by się nie chciało drukować robota w 3D (bo po co właściwie?). Wyjaśnienia w przypisach też mi nie były w ogóle do szczęścia potrzebne, bo prawie wszystko i tak wynika z kontekstu. Po prostu czytałam. Jak najzwyklejszą w świecie książkę. Bardzo piękną. I po raz pierwszy zdarzyło mi się chichotać przy Dukaju. To było moje największe zdumienie – że „Starość aksolotla”, oprócz tego, że jest głęboka i pięknie napisana (tego się spodziewałam) jest też zabawna (to była niespodzianka).

Ciernik: A ja czytałem i myślałem sobie: No, to się Nietzsche pod nosem uśmiecha…

Pokrzywnica: Aluzji filozoficznych to tam jest w ogóle całkiem sporo…

Ciernik: Dukaj we wcześniejszych swoich tekstach obwąchiwał temat transhumanizmu, który wyrasta z idei nadczłowieka. W nowej powieści postawił ciekawą tezę: transhumanizm, przynajmniej w takiej wersji, w jakiej się go teraz postrzega, to raczej ślepa uliczka. Nie może tu być mowy o ewolucji, bo do ewolucji potrzeba ciała. „Starość aksolotla” uzmysławia i przypomina, że nadczłowiek to coś innego niż transhumanizm. Nadczłowiekowi ciało jest potrzebne, bo tylko poprzez nie może się uczyć (od momentu zajesowania Grześ się niczego nowego nie uczy. On tylko odtwarza to, co już zna.) To oznacza przekonanie, że komputery nie są w stanie wykreować niczego naprawdę nowego. Mogą być szybsze, wydajniejsze, ale nigdy nie będą kreatorami. Do bycia twórcą potrzeba ludzkiego ciała. Czyżby do bycia demiurgiem rzeczywiście potrzeba było lęku przed utratą ciała, czucia oddechu kostuchy na karku?

Pokrzywnica: Myślę, że jednak bardziej chodzi o ten oddech kostuchy, nie o ciało samo w sobie. Tylko o to, że masz ograniczony czas, możesz nie zdążyć. Bo jeśli masz całe eony i nieskończone kopie siebie do dyspozycji, to po co się starać? Lepiej się zmorfeuszować na pięćdziesiąt procent. A może nawet na sto?

Ciernik: Tak też myślałem na początku, ale potem zdałem sobie sprawę, że chyba jednak nie sama świadomość śmierci jest tu kluczowa. Po pierwsze, zajesowani byli w teorii nieśmiertelni, ale wcale im to nie odebrało motywacji. Ciągle tworzyli alianse, próbowali różnych wersji życia społecznego, aż w końcu zaczęli odtwarzać samo życie biologiczne. Po co? Przecież nie musieli. No, chyba że przyjmiemy, iż potrzebowali żywych niewolników, ale to trochę naciągane. Po drugie, przeczy temu moje doświadczenie. Wystarczy się rozejrzeć wokół, żeby zauważyć, że oddech kostuchy motywuje niewielu. Większość woli uważać, ze jest nieśmiertelna. I żyć tak, jakby mieli na wszystko czas.

Myślę, że kluczem jest jednak samo ciało – możliwości i ograniczenia, jakie ono daje. Według autora, procesowi ewolucji może podlegać tylko biologiczny organizm. Neuroplastyczność nie występuje w komputerze.

I pewnie jedno jest nierozłączne z drugim. Wrodzony lęk o utratę ciała motywuje gatunek do ciągłego rozwoju. Wypadkowa wektorów?

Pokrzywnica: Pewnie masz rację. Nie wiem. Tak naprawdę, to mogę tylko kiwać łebkiem i potakiwać. Tym razem nie dam rady dotrzymać Ci kroku w dyskusji, bo do mnie ta powieść jeszcze w ogóle nie dotarła na poziomie intelektualnym. Na razie jestem oszołomiona jej pięknem. Ten język! Te wizje! Poezja! Kiedy do mnie ktoś coś powie zbyt pięknie, to ja milknę. Rozdziawiam dziób i podziwiam w milczeniu, bo co tu gadać. Popatrz choćby na to:

„Geisha i Geisha, dwa żeńskie mechy na nieznanych transformerach, symulują z precyzją i czułością hartowanej stali pocałunki lesbijskie, pieszczoty piersi i pośladków, pancerne palce na pancernych łonach, taniec pożądania zwierzęcego wypotworniały w zimnym obrzędzie maszyny, pod strumieniami laserowych blasków, w oblewie żołnierskiej muzyki striptizu. Grześ patrzy, patrzy i emotuje duszną żenadę. Ileż tu pięter sztuczności, ile warstw cudzysłowów — gubi się, gdy usiłuje je zliczyć. Nie mogą się upić, nie mają nawet programów do symulacji upicia. Nie mogą uprawiać seksu, nie mają programów do połączeń i podnieceń seksualnych. Co im pozostało — suchy teatr seksu, w tych robotach skonstruowanych dla erotycznej obsługi prawdziwych, organicznych ludzi. Posągowo znieruchomiały Grześ obserwuje to przez dwieście osiemdziesiąt siedem sekund i wreszcie nie wytrzymuje, wstaje z wizgiem ścięgien. Przelała się czara tokijskiej goryczy.
— Melancholia król, melancholia mikado…”

Ciernik: Pamiętam, na mnie to też zrobiło wrażenie.

Pokrzywnica: Albo to:

„Grześ gapił się przez astygmatyczne obiektywy na czerwono-żółtego pająka i czuł, jak ciężkostrawne jedzenie (niczego nie jadł) wywraca się mu w żołądku (nie miał żołądka).
— Skoro to takie łatwe — to dlaczego trzymasz się tego nicka? Jesteś w ogóle człowiekiem?
— Co za pytanie! A ty?
— Masz świadomość?
— A ty?
— A ty?
— A ty?
— A ty?
— A oni?
— No to masz świadomość?
W odpowiedzi SoulEater39 puścił na swoim ekranie Kazika na Żywo. Z głośników bluzgnęło zachrypnięte: MIEJ ŚWIADOMOŚĆ! MIEJ ŚWIADOMOŚĆ! MIEJ ŚWIADOMOŚĆ! MIEJ!”

Albo to:

„Grześ ciska ramię Schmitta w ogień. Ofiara mechopalna podnosi fontannę iskier.
Pani Spiro spogląda oczyma jak dwa poziome sęki w okopconej korze.
— Jaka piękna rozpacz!

— Prawda? — Nie musi Grześ emotować goryczy, ma w defaulcie taki głos. — Sto tysięcy nocy potrzebowałem, ażeby dotrzeć do tego kresu.
— Tego ci brak? Wielkich uczuć, wielkich boleści, dramatów z Raju?
— Nie mów mi o Raju, to nie jest Raj.
Dwadzieścia procent snu i Pani Spiro migocze tu w blasku ogniska, niemalże rozpływając się w somnambulicznym zwidzie, rozedrgana pomiędzy drewnianą kukłą i masajską szamanką.
— Nie Raj? A czego ci brakuje?
Grześ zagląda w noc i zagląda w siebie. Jak odpowiedzieć na to pytanie? Jakby się krztusił, zakrztusił, jakby od trzystu lat trwał w tym betonowym zakrztuszeniu. Wie, że czegoś brakuje, czegoś najważniejszego, ale gdy próbuje wydać z siebie słowo, myśl — zionie głuchą pustką”.

Ciernik: I końcówka jest bardzo ładna. Kojarzy mi się z buddyjską koncepcją światów cyklicznej egzystencji, jednocześnie przeczy wcześniejszej teorii o ewolucji i potrzebie posiadania ciała, a nawet nawiązuje do idei Wiecznego Powrotu.

Pokrzywnica: A Diogenes z latarnią w żelaznej ręce wciąż niestrudzenie szuka człowieka…

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Jacek Dukaj „Starość aksolotla”, e-book

Ciernik: Rzuciliśmy się, Pokrzywnico, na głęboką wodę czy raczej wprost w kosmiczną pustkę. Nowa powieść Jacka Dukaja, wspólne dziecko autora oraz Allegro, nie jest zwierzem grubym, ale za to o dużej gęstości odżywczej. Co ciekawe, pojawiła się tylko w wersji elektronicznej, dlatego postanowiłem porozmawiać o niej na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Kuba Wojtaszczyk „Portret trumienny”, papier, e-book

Pokrzywnica: Książka (dostępna zarówno jako e-book, jak i w wersji papierowej) została wydana przez… hmm… jak to właściwie nazwać… Niby selfpublishing to działanie bez wydawcy, a tutaj wydawca (czy może platforma wydawnicza?) jest i nazywa się Simple Publishing.

I co się nieczęsto zdarza w przypadku samodzielnie wydawanych książek, „Portret trumienny” miał kampanię promocyjną. Zainteresowałam się nim, bo zobaczyłam reklamę w czerwcowych „Książkach. Magazynie do czytania”.

Ciernik: To rzeczywiście nowość w światku selfpublishingu. Nie dość, że w ogóle jest kampania, to na dodatek skuteczna (kupiłaś).

Pokrzywnica: Otóż to. Były także wywiady z autorem na różnych portalach, patronaty, spotkania autorskie. Redakcja i korekta także widać, że była (choć drobnych wpadek się nie ustrzegła, ale nie było tego dużo). Selfpublisher, który wypuszcza ewidentnego gniota z mnóstwem błędów, bez żadnej reklamy, raczej z tradycyjnymi wydawnictwami nie powalczy i pozostanie na marginesie. Ale „Portret trumienny” powalczyć może. Nie jest to jakieś objawienie, ale nie odstaje specjalnie poziomem od książek wydawanych tradycyjnie. Tylko że kierowany jest chyba do specyficznego odbiorcy. Chociaż… ja raczej nie jestem adresatką tej prozy, ale w jakiś przedziwny, perwersyjny sposób ona do mnie przemówiła. Sama nie wiem, czy bardziej do ukrytego we mnie masochisty, czy sadysty, ale jakiejś części mnie to się podobało.

Ciernik: We mnie „Portret trumienny” wzbudził uczucia… nijakomieszane. Bo w zasadzie jest to książka o niczym. Nie ma przemiany bohatera, jest za to płytka parada stereotypów: z jednej strony mamy neurotycznego, zakompleksionego geja (Swoją drogą: może jego problemem jest to, że jeszcze nie zrobił coming outu? Wydaje się, że w rodzinie nikt o jego homoseksualizmie nie wie lub wiedzieć nie chce) wstydzącego się swoich korzeni, z drugiej – gromadkę kołtuńskich pijanych polakatolików. Króluje nienawiść lub przynajmniej pogarda i nieufność. Brak tu odkrywczości czy głębi, ale brak też prawdziwego mięsa niczym z filmów Smarzowskiego czy choćby książek wydawanych przez Psa Łańcuchowego. Ale od czasu do czasu zdarza się trafny opis, często krótki, dosadny, czasami zabawny, na przykład: „Dwupiętrowy dom z rozległą piwnicą i takim samym strychem utrzymano w stylu niewystarczających funduszy przełomu 1989/1990 z domieszką późniejszego eklektyzmu materiałów budowlanych”. Książka wciąga, trzyma przy sobie, ale jakoś tak dziwnie, czyta się ją z niechęcią, jakby na granicy decyzji o porzuceniu lektury.

Pokrzywnica: O! To ostatnie Twoje zdanie idealnie ją podsumowuje! Czytałam, zastanawiając się, dlaczego ja to właściwie jeszcze czytam, ale z niejasnych powodów chciałam czytać dalej. Sama nie wiem, czy to masochizm (bo dość paskudne to wszystko jest – i bohater, i jego rodzina, i cała sytuacja), czy sadyzm (niezmiernie się bowiem cieszyłam, że nie jestem Aleksandrem, nie mam takiej rodziny, takich marzeń i takiego życia).

Do kwestii banalności, nijakości i stereotypów autor odnosi się w tym wywiadzie:

Zacytuję fragment:

Piotr Seweryn Rosół: „Dobrze, dobrze, tylko po co mam czytać Twoją powieść? Jest ostentacyjnie nudna. Tam się przecież nic nie dzieje. Banalność codzienności, idiotyzm spraw nieistotnych. Na powierzchni zero atrakcji, zero dramatu (…)”.

Kuba Wojtaszczyk: „Coś Cię jednak w tej książce musiało zaintrygować, jeżeli teraz rozmawiamy (śmiech). A tak na poważnie to wydaje mi się, że siła „Portretu…” tkwi w tej banalności dnia codziennego, którą tak naprawdę większość z nas zna, ale właśnie dlatego nie dostrzega. Te wszystkie ciotki, ograniczeni rodzice, brat półidiota, ta nieustanna konsumpcja bigosów i małomiasteczkowość to jest takie dobrze oswojone, takie bezpieczne, z delikatną nutką sentymentów. Ale tak naprawdę jest epicentrum wszelkiej nietolerancji, której nie akceptujemy, a nic z tym zrobić nie możemy. Bo jak walczyć z najbliższą rodziną? Odciąć się od wszystkich?”.

Natomiast co do przemiany bohatera: a końcówka? Nie będziemy tu spojlerować, ale czy nie sądzisz, że to, co się w końcówce dzieje, jest właśnie psychiczną przemianą Aleksandra?

Ciernik: Nie jestem przekonany. Wydaje mi się, że to nie był jego pierwszy raz.

Pokrzywnica: A nie zaskoczyły Cię jego decyzje? Mnie tak. Przez cały czas wydawało się, że jego sympatie i antypatie są jasno określone, że te decyzje, kiedy już dojdzie do finału, będą oczywiste i przewidywalne. A jednak nie. Coś się zmieniło. Coś się… przelało.

Ciernik: No tak, masz rację, to mnie na początku zaskoczyło. Wydało się nawet trochę nieprawdopodobne. W tym sensie rzeczywiście nastąpiła przemiana.

Pokrzywnica: Miałam z tą książką zabawny problem. Zdarzają się przepiękne zdania, na przykład: „Ja tu myślu-myślu, tymczasem pociągowy steward, ten sam, który na dworcu frywolnie klepnął konduktorkę w pupę, wyciąga do mnie dłoń głodną biletu, a w drugiej trzyma kasownik i nerwowo stempluje powietrze, pewnie z przyzwyczajenia”. Ale są też takie, przy których zastanawiałam się, czy to wina korekty, czy celowy zabieg. Co to, na przykład, za dziwoląg: „Kolej ma swoją długoletnią tradycję w byciu przekaźnikiem zgonów”? Ani to śmieszne, ani intrygujące, po prostu zwyczajny składniowy koślawiec. Albo to: „Ubrałem przygotowane poprzedniego dnia dżinsy” czy to: „Zapapranie juchą szorowanych kafelek”. To są ewidentne błędy, ale kto je popełnił – korekta czy bohater? Myślisz, że są celowe? Że to wychodzi z Aleksandra wiejskie pochodzenie?

Ciernik: Nie wiem, ale wydaje mi się, że to jednak niedopatrzenie korekty. Ja miałem trochę inny śmieszny problem. Jak odbierasz klimat tej powieści?

Pokrzywnica: Dziwna rzecz. To wszystko dzieje się latem. Jest kilka wzmianek o panującym upale. A ja i tak przez cały czas widziałam wczesną wiosnę. Koniec marca czy początek kwietnia, kiedy śnieg topnieje i śmieci wyłażą bezwstydnie na wierzch, a jest jeszcze za wcześnie, żeby ukryła je zieleń. Ta atmosfera brudnej, pełnej nieokreślonego napięcia, pochmurnej wiosny była tak silna, że nie dałam rady uwierzyć w lato i upał.

Ciernik: Właśnie! Ja też! Wychodzi na to, że klimatu nie da się stworzyć przez proste: było gorąco. On powstaje gdzie indziej i czytelnik go odbiera, czasem nawet wbrew podawanym wprost przez autora informacjom.

Pokrzywnica: Ale wiesz… To też ma sens. To jest przecież w dużym stopniu opowieść o zakłamaniu. Co innego na języku, co innego w sercu. Inna pogoda, inna pora roku panuje naprawdę, a inną sobie wmawiamy… Przecież o to, między innymi, w „Portrecie trumiennym” chodzi!

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Kuba Wojtaszczyk „Portret trumienny”, papier, e-book

Pokrzywnica: Książka (dostępna zarówno jako e-book, jak i w wersji papierowej) została wydana przez… hmm… jak to właściwie nazwać… Niby selfpublishing to działanie bez wydawcy, a tutaj wydawca (czy może platforma wydawnicza?) jest i nazywa się Simple Publishing.

I co się nieczęsto zdarza w przypadku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Tomasz Borkowski „Irlandia Jones poszukiwany”, e-book

Pokrzywnica: Tak naprawdę, książka nazywa się: „Irlandia Jones poszukiwany, czyli wynurzenia ciała z bagien”. I jest fajna.

Ciernik: Polak za granicą kojarzy się głównie z polskim hydraulikiem. „Irlandia Jones” opowiada natomiast o przygodach tego niewielkiego procenta naszych krajanów, który nie uciekł za chlebem na zmywak, ale wyjechał pracować w zawodzie. Mamy więc zbiór opowiadań, reportaży i esejów dotyczących historii Irlandii widzianej oczami polskiego archeologa na… wykopkach. Smakowało?

Pokrzywnica: Smakowało. Zdecydowanie!

Znam kilku archeologów. Mają podobne poczucie humoru jak autor. Podejrzewam, że rozbicie marzeń o wielkich odkryciach o kant łopaty powoduje uaktywnienie jakiegoś tajemniczego ośrodka w mózgu i to właśnie sprawia, że zwykły człowiek staje się archeologiem. Bo archeologia to długie i nudne godziny ciężkiej, brudnej, fizycznej pracy. I jak tu zachować romantyczną nadzieję na odkrycie skarbu? Oni potrafią! Ten ośrodek w mózgu i to specyficzne poczucie humoru pewnie do tego właśnie służą – żeby kopać i kopać, i nie stracić przy tym cierpliwości. Oraz rozumu.

Narrator jest niesłychanie sympatyczny i świetnie się patrzy jego oczami. „Irlandia Jones” przypomina mi trochę cykl Petera Mayle’a o Prowansji oglądanej okiem Anglika. Ale przyznam, że polski archeologiczny rzut oka na Irlandię podoba mi się bardziej. Zarówno tam, gdzie jest bardzo śmiesznie, jak i tam, gdzie jest poważniej i mądrzej. A czasem jest i tak, i tak jednocześnie (choćby legenda o świętym Kevinie i pisklętach kosa). Ciekawe, czy to Irlandia (czyżby „słynne irlandzkie poczucie humoru” opisane w jednym z rozdziałów?) czy osobowość autora sprawiła, że jest tak ciekawie i tak zabawnie.

Ciernik: Myślę, że to efekt promieniowania osobowości autora. To nie jest prosty pracownik budowlany, który po powrocie z pracy ma wszystkiego kompletnie dość i marzy tylko o tym, żeby zalec przed telewizorem z guinnessem w ręku. To jest facet ciekawy kawałka świata, w którym wylądował, jego historii, kultury. Być może dzięki tej ciekawości przesiąknął również irlandzkim zdystansowanym podejściem do siebie, ale pewnie częściowo miał ten dystans w sobie już wcześniej.

Pokrzywnica: Rzeczywiście, świadczyć o tym mogą dygresje, wspomnienia wcześniejszych spotkań bohatera z cudzoziemcami. Przy niektórych popłakałam się ze śmiechu. Na przykład to:

„Dzyń dobry – powiedział przyjaźnie Holender.

Był wysportowanym, młodym człowiekiem, a jego obszarpany plecak wyglądał na bywalca wielu krajów.

– Dzyń dobry – odparłem grzecznie.

Myślałem, że na tym skończy się jego znajomość polskiego, ale ku mojemu zdumieniu, potomek budowniczych polderów, ciągnął dalej:

– Łagodna pagoda, nieprawdaż?

– W rzeczy samej – odparłem uprzejmie, poddając się bezwiednie jego stylowi.

– Czy pan szykowny do Wroclawiu udaje także – i po długim namyśle – się?

Musiał się uczyć języka ze strasznie starych rozmówek.

– Jak najbardziej.

– Kupiłem bileta sobie – oznajmił z dumą i pokazał mi kartonik.

– Serdecznie gratuluję. Świetnie pan mówi po polsku.

Pokraśniał cały.

– Pięćset lat nauczania! – powiedział z dumą. – Całodziennie po gadzinie! Każdy dzień.

Pokręciłem głową z podziwem.

– Pięć lat! – tym razem mu wyszło. – Bardzo ciekawski język.

– To prawda.

– Ale jaka miłość tak sobie obecnie pogaworzyć!”

Jaka miłość przeczytać taki dialog! Ale bardzo podobały mi się także nagłe odjazdy autora w fantazję. Dziewczynka w windzie? Pstryk! Coś odpala i z niczego powstaje historia niesamowita. Albo wędrówka ludów indoeuropejskich przedstawiona jako wycieczka autobusem… No i Newgrange – dzięki autorowi przeżywamy podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.

Ciernik: Albo dorabianie sobie w pizzerii i „szpiegowanie” konkurencji! Bardzo podziwiam umiejętność przedstawienia codziennych i normalnych sytuacji w sposób odmienny i niesamowity, taki, na jaki sam bym nie wpadł. Nie trzeba być autorem fantastyki, żeby pisać w pewnym sensie fantastycznie.

Największe wrażenie zrobił jednak na mnie rozdział poświęcony Travellersom.

„Tra­vel­lers, mimo ca­łej po­li­tycz­nej po­praw­no­ści, prób zro­zu­mie­nia i za­ak­cep­to­wa­nia in­nej kul­tu­ry i spo­so­bu ży­cia, sta­no­wią w Ir­lan­dii pro­blem. Pro­blem nie­co inny niż Cy­ga­nie na Kon­ty­nen­cie. Bo Cy­ga­nie są obcy, a Tra­vel­lers – swoi. Ale jed­no­cze­śnie obcy. Cy­ga­nie róż­nią się nie tyl­ko try­bem ży­cia od prze­cięt­ne­go Po­la­ka czy Cze­cha. In­a­czej wy­gląda­ją, in­a­czej się ubie­ra­ją, mają inne imio­na i na­zwi­ska. Tym­cza­sem Tra­vel­ler to Ir­land­czyk. John O’Neil, blon­dyn lub rudy, nie­bie­sko­oki, któ­ry nig­dzie le­gal­nie nie pra­cu­je, miesz­ka w przy­cze­pie pod wia­duk­tem, za­ła­twia się w krza­kach, ma osiem­na­ścio­ro dzie­ci z da­le­ką ku­zyn­ką i nie po­sy­ła ich do szko­ły. I, co gor­sza, on nie wi­dzi w tym nic złe­go. On chce to cią­gnąć”.

Głębokie socjologiczne spojrzenie, porównanie do Romów i wywrócenie do góry nogami tej niby oczywistej dychotomii my-oni. Perełka. Aż sam zacząłem się zastanawiać, dla kogo jestem swój i jednocześnie obcy. A jeszcze ciekawsze było zadanie sobie pytania: kto dla mnie jest takim swoim obcym?

Pokrzywnica: A ja zwróciłam uwagę na pewien szczegół. Bo tutaj dobrze widać, jak wiele on znaczy. Początki. Niewielu autorów umie pisać dobre początki. W tej książce sporo rozdziałów zaczyna się po prostu rewelacyjnie:

„Jest takie miejsce, w hrabstwie Clare, gdzie magia styka się z rzeczywistością. Dokładniej magia kina. Przy wąskiej dróżce jest murek i biały żeliwny płotek, za nimi rozpościera się obszerny trawnik, a w głębi stoi znajomy, szary dom. Znajome drzwi prowadzą do znajomego holu ze znajomym zegarem. Na lewo jest salon z kominkiem, potwornymi tapetami i kanapą z narzutką przedstawiającą Jezusa. Pod ścianą stoi wysłużony fotel. Dom znajduje się na wyspie Craggy Island, której nie ma na mapach”.

Po takim początku jesteś już na smyczy i dasz się poprowadzić wszędzie. I tego nie da się niczym zastąpić – nie pomogą żadne opisy ani popisy. To trzeba po prostu czuć. Albo umieć. Albo jedno i drugie.

Dla równowagi dodam jednak, że coś mi się nie podobało. Tytuł. Coś z nim jest nie tak. Niby pasuje, niby zabawny, ale mam wrażenie, że zapowiada książkę dużo słabszą i głupszą, niż ona rzeczywiście jest.

Ciernik: Oj, tak. Większość rozdziałów też jest słabo zatytułowana. Widocznie tu ma autor swój słaby punkt.

Pokrzywnica: Ja „Irlandię Jonesa” kupiłam ze względu na nazwisko. Pamiętasz „Tea-booka. Prozę” i opowiadanie „Atlas” Tomasza Borkowskiego? Pomyślałam, że a nuż to ten sam, a opowiadanie było w porządku. Gdybym jednak tego nazwiska nie znała, to tytuł raczej by mnie odstraszył. Spodziewałabym się młodocianych „wyluzowanych” wypocin z pretensjami. A to jest książka, owszem, bardzo zabawna (zwłaszcza, jeśli ktoś lubi dowcip językowy) ale także inteligentna i pełna ciekawych informacji.

Ciernik: No, cóż. Dobre tytuły to część tej sztuki, pewnie równie ważna jak dobre początki, ale z drugiej strony: lepsza mocna treść pod słabym tytułem, niż cienka wydmuszka, której tytuł obiecuje niezapomniane przeżycia, a okazuje się, że to gruszki na wierzbie. Takie lektury też nam się zdarzały, prawda?

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Tomasz Borkowski „Irlandia Jones poszukiwany”, e-book

Pokrzywnica: Tak naprawdę, książka nazywa się: „Irlandia Jones poszukiwany, czyli wynurzenia ciała z bagien”. I jest fajna.

Ciernik: Polak za granicą kojarzy się głównie z polskim hydraulikiem. „Irlandia Jones” opowiada natomiast o przygodach tego niewielkiego procenta naszych krajanów, który nie uciekł za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Jakub Erbling „Werfrand”, e-book

Pokrzywnica: Czasem przytrafia się swoisty fenomen: książka taka sobie, która jednak porusza i daje kopa do dyskusji. „Werfrand” to właśnie taki przypadek, nie sądzisz?

Ciernik: Pierwsze skojarzenie, które nie chciało mnie opuścić do końca lektury, to film „Wielkie piękno” w reżyserii Paola Sorrentino. Podobny bohater – starzejący się playboy, który z niejednego pieca chleb wcinał, pracujący w kulturze, inteligentny, czarujący cynizmem i intelektem, rozpamiętujący młodość.

„Werfrand” to książka bardzo filmowa, nie tylko pod względem treści, ale też budowy i klimatu. Film w dzisiejszych czasach jest dominującym medium. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest tak, że przez to książki coraz częściej przypominają swoją budową filmy? Opisy przypominają kadry, dialogi są wręcz żywcem wycięte ze scenariusza, sposób i tempo prowadzenia akcji, cliffhangery, i tak dalej… Czy też może to my, konsumenci kultury obrazu, czytamy książki w taki sposób, że słowa przekładamy w głowie na obrazy i kadry?

Pokrzywnica: Nie widziałam „Wielkiego piękna”, ale zgadzam się, że pewna „filmowość” jest w prowadzeniu akcji widoczna. Tyle, że to uzasadnione i niemal oczywiste, skoro bohaterem jest reżyser. Moim pierwszym skojarzeniem była jednak książka: krótka, lecz treściwa powieść „Higiena mordercy” Amélie Nothomb. Ten sam pomysł, ta sama sytuacja, stary celebryta (u Jakuba Erblinga – reżyser, u Amélie Nothomb – pisarz) kontra młoda dziennikarka, wywiad-rzeka i mroczna tajemnica z przeszłości w tle. Tylko że to, co Nothomb zrobiła dobrze, Erbling zrobił, niestety, źle.

Ciernik: Dlaczego źle?

Pokrzywnica: Na początku myślałam, że chciał po prostu wykreować buca, który zgrywa się na znawcę kobiet, a w rzeczywistości nimi gardzi. Gardzi zresztą ludźmi w ogóle: „…trudno wierzyć w opowieści o wielkich talentach, którym coś stanęło na przeszkodzie. Widocznie nie byli tak dobrzy, jak sądzili. Zabrakło ciężkiej pracy, determinacji, marzeń. Wyznaję teorię, że w świecie jest 200-250 tysięcy osób, które żyją naprawdę. Są twórczy, kreatywni, nie zadowolą się byle czym. Reszta? Tło, bezbarwne tło. Pionki na szachownicy, wypełniające polecenia, dbające o połączenia między prawdziwymi istnieniami”.

Buc, jak żywy! Dopóki nie porównasz go z wykreowanym przez Nothomb Pretextatem Tachem. O, to jest dopiero buc! Jest tak paskudny i obrzydliwy, że myślisz, iż bardziej już nie można, a tu wciąż okazuje się, że można i to jeszcze jak! A dlaczego to się belgijskiej autorce udało? Bo jej buc ma lustro, antagonistkę, a zarazem partnerkę, która pozwala mu się rozwijać ze zdania na zdanie! To jest porządnie zbudowana postać, prawdziwa kobieta, która atakuje, kontratakuje, zaskakuje. To jest rzeczywiście dialog, ba, prawdziwa wojna na słowa! Tymczasem u Erblinga, zamiast porządnej antagonistki, mamy jakąś atrapę, zaledwie cień postaci, dziunię tak głupiutką i tekturową, że nawet buc przy niej nie błyśnie bucowatością. I niestety to samo jest z innymi kobietami w „Werfrandzie”– to są uproszczone, wycięte z papieru sylwetki, a nie prawdziwe postacie, przez co główny bohater (paskudny czy nie) nie może rozwinąć skrzydeł. To wszystko przypomina zabawę dziewczynki urządzającej podwieczorek dla lalek: siedzą sobie nieruchome, plastikowe zabawki dookoła, a bohater w tym kręgu urojonych kobiet bawi się w playboya.

Ciernik: A mnie się ta bucowatość Werfranda podobała. Jego znajomość kobiet jest taka sama, jak umiejętność tworzenia związków. Czyli żadna. Wie jak uwieść, ale nic poza tym. I to rzeczywiście występuje często w komplecie z bucowatością. Spotykam takich facetów. Znają triki, sztuczki, ale gdy przyjdzie czas na prawdziwą relację, pojawia się problem i wtedy są kompletnie zagubieni.

Pokrzywnica: Do pewnego momentu myślałam, że tak ma być, że to wciąż jest kreacja bohatera, że Werfrand po porostu tak widzi świat i że ta kreacja postaci do czegoś prowadzi, coś ma z tego wyniknąć. Aż w końcu trafiłam na to zdanie: „On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy”. I ten błąd, ewidentnie autora, nie bohatera, spowodował, że moje zaufanie do niego rozsypało się w drobny mak. Czasem tak bywa, że prosta pomyłka, którą wychwyciłby pierwszy lepszy redaktor, ma opłakane skutki. W tym przypadku oznacza, że autor nie wie, o czym pisze. Pisze bowiem o kobietach, a nie wie, że podwiązek nie nosi się do rajstop. Podwiązki służą do podtrzymywania pończoch, bo pończochy kończą się w górnej części uda i trzeba je czymś przytrzymać, żeby nie zsuwały się z nóg. Rajstopy kończą się w pasie. Gdyby opisana kobieta miała „podwiązkę wieńczącą (czyli kończącą, por. koniec wieńczy dzieło) rajstopy”, to miałaby ją na wysokości pępka. W dodatku nie wiadomo po co, bo rajstop nie trzeba dodatkowo podtrzymywać. Obecnie pończoch też już zresztą nie, bo teraz używa się samonośnych. Podwiązka, z użytecznego elementu garderoby, stała się jedynie symbolem, gadżetem ślubnym albo erotycznym. Ale w żadnym przypadku nie zakłada się jej do rajstop. Playboy by o tym wiedział. A skoro nie wie, to nie wie nic o kobietach. Trudno się dziwić, że o ich psychice nie ma pojęcia, skoro nawet kobiece ciało jest dla niego tajemnicą. Przestał być wiarygodny. Całkowicie.

Potem mamy jeszcze kolejną wpadkę: „ Słyszałem, że chce się pani czegoś dowiedzieć o Werfrandzie… – Adam uśmiechnął się delikatnie i pocałował ją w rękę”. Akcja toczy się (wnioskując z imion i nazwisk postaci) na bliżej niesprecyzowanym Zachodzie. Tam nie obowiązuje nasz żenujący, sarmacki obyczaj całowania obcych kobiet po rękach, ot tak, dla zasady. U nas też już, na szczęście, zanika. I dobrze, bo to nic przyjemnego – być całowaną przez obcych facetów, bo tak wypada i wszyscy tak robią. Gdyby Adam tak uczynił, to dziennikarka by pomyślała, że zwariował. I miałaby rację.

Są jeszcze inne, typowo językowe błędy – tutaj wystarczyłaby zwyczajna korekta, ale widocznie jej nie było. „…którą sukienkę ubrać?” Ubrać można choinkę, sukienkę się wkłada. Albo można ubrać się w sukienkę. „Awansowali go w drabinie dziobania” – odsyłam do słownika frazeologicznego, hasło: kolejność dziobania. „Targ został dobity”. Nie zawsze można sobie pozwolić na zmianę strony czynnej („dobić targu”) na bierną. Redaktor wytłumaczyłby, dlaczego. I sporo zdań ewidentnie nieprzeczytanych ponownie po poprawkach, na przykład „Co się stało – Karin rozczulił widokiem jego bezradności”.

Ale mimo wszystko, pewną prawdę o życiu, zwłaszcza o relacjach damsko-męskich w dzisiejszym świecie autor, moim zdaniem, uchwycił. Obawiam się jednak, że zrobił to niechcący.

Ciernik: A może wcale nie? Ta kreacja jest przecież konsekwentna. Są tacy ludzie.

Pokrzywnica: Tak, zabawa w podwieczorek dla lalek jest, niestety, prawdziwa. Ale nie wiem, czy w tej książce faktycznie chodziło o to, żeby ją ukazać. Przecież gdyby rzeczywiście chcieć, to można by o tym napisać bardziej wprost, ostrzej, boleśniej.

Ostatnio często natykam się w necie na wpisy mężczyzn o tym, że kobietom chodzi tylko o portfel, że powodzenie kobiety zależy wyłącznie od tego, czy jest ładna, a powodzenie mężczyzny od tego, czy ma pieniądze. I to jest samospełniająca się przepowiednia: chcesz kobiety ślicznej i tylko ślicznej? Tylko takie zauważysz. Posadzisz je wokół siebie jak dziewczynka lalki. I będziesz im nalewał udawaną herbatę z plastikowego czajniczka. A one stuprocentowo potwierdzą twoją wizję świata, bo dla nich rzeczywiście będzie się liczył twój portfel. Nie po to zredukowały się do lalek, żeby nic z tego nie mieć. Muszą dostać pieniądze. A wiesz dlaczego? Bo bycie śliczną kosztuje. Kosmetyki kosztują (obejrzyj sobie kiedyś na YT, jak się robi makijaż, skąd się biorą te śliczne oczka, te gładkie policzki), godziny na siłowni (ten zgrabny brzuszek) kosztują, te koronkowe bluzeczki, w których one tak ponętnie wyglądają, też kosztują. I to wszystko pochłania czas. Masę czasu, więc na dbanie o nic innego (na przykład o mózg) już go nie wystarcza. Zresztą to by była chybiona inwestycja, bo mózg cię przecież nie interesuje. Po co lalce mózg? Zatem kobieta, którą sobie wybierzesz, będzie lalką. I ciebie musi być stać na jej utrzymanie. Coraz więcej ludzi bawi się w taki podwieczorek i myślą, że coś wiedzą o świecie. Tak naprawdę nie wiedzą nawet, jak wygląda podwiązka. To działa w obie strony, bo kobiety tak samo niewiele wiedzą o mężczyznach. Zresztą mężczyźni sami o sobie też nie. Nie mają czasu o tym myśleć, bo zarabiają pieniądze, żeby kupić lalki.

Tymczasem poza pokojem dziecięcym istnieje świat i toczy się życie. Trzeba jednak mieć odwagę, żeby otworzyć drzwi. Buce płci obojga jej nie mają. Wolę już tchórzy, którzy potrafią uczciwie powiedzieć: wiem, że istnieje świat za moimi drzwiami, ale boję się tam pójść, niż nadętych Werfrandów, którzy wygłaszają swoje pseudomądrości o życiu, pozostając do śmierci na poziomie przedszkolaka.

Valeria Lukyanova: „Wszystkie kobiety będą wyglądały JAK JA”

Ciernik: Trafiłem na jeszcze ciekawszą wersję tego, o czym piszesz. Taka historia z życia wzięta: bogaty koleś sponsorował kobiecie, z którą zaczął się spotykać, terapię, żeby mogła poukładać swoje… życie? Popatrz: niby mamy dbanie o mózg, ale czy to również nie jest z jego strony inwestycja? Czy to nie jest układ? Ponaprawiaj sobie głowę za moje pieniądze albo do widzenia. Nawet jeśli to nie zostało wypowiedziane wprost, to przecież o to właśnie chodzi!

Problemem w tym wszystkim jest brak akceptacji, a nawet nieumiejętność zauważenia tej drugiej osoby, przebicia się poza swoje wyobrażenia o tym, jaka ona powinna być. Nie jesteś partnerem, jesteś dodatkiem do mojego świata, meblem, elementem, który w każdej chwili mogę wymienić na inny. Co to za różnica, czy mówimy o drogich kosmetykach i karnetach na siłownię, czy o drogim uczestnictwie w kulturze wysokiej i bilecie do opery? Jak dla mnie – żadna.

Pokrzywnica: Akceptacja, mówisz… Tylko żeby zaakceptować kogokolwiek, musielibyśmy najpierw przyznać, że świat to coś więcej niż różowy pokoik zabaw, a inni ludzie to nie plastikowe figurki, które mają służyć naszej przyjemności. Życie to nie jest udawany podwieczorek. Jeśli jednak jestem bucem (albo panią buc) to tego właśnie przyznać nie potrafię. Jedyne odkrycie, jakiego jestem w stanie dokonać, to: Och, jak to? Za zabawki trzeba płacić? Cóż za niesprawiedliwość! I głoszę z nadętą miną tę swoją rzekomą wiedzę o życiu, siedząc do późnej starości na puchatym dywaniku w pokoiku własnych wyobrażeń i oczekiwań. Samotnie. Bo buc nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by otworzyć drzwi.

I taki właśnie jest Werfrand. Słaby bohater, książka irytująca, ale… jest o czym myśleć po lekturze.

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Jakub Erbling „Werfrand”, e-book

Pokrzywnica: Czasem przytrafia się swoisty fenomen: książka taka sobie, która jednak porusza i daje kopa do dyskusji. „Werfrand” to właśnie taki przypadek, nie sądzisz?

Ciernik: Pierwsze skojarzenie, które nie chciało mnie opuścić do końca lektury, to film „Wielkie piękno” w reżyserii Paola Sorrentino. Podobny bohater –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Marcin Osikowicz „Dawca”, e-book

Pokrzywnica: Umiesz pływać pod prąd?

Ciernik: Jasne!

Pokrzywnica: A pod prąd strumienia czasu?

Ciernik: Też. Tylko muszę się trochę bardziej skoncentrować.

Pokrzywnica: Pamiętasz, co czytałeś rok temu?

Ciernik: Tak, ale tylko te lepsze pozycje.

Pokrzywnica: Tak, to już rok! „Mężczyźni bez przyczepności” to była pierwsza książka, jaką omówiliśmy na Leniwcu. Z okazji rocznicy postanowiłam zapolować na wcześniejsze dzieło Marcina Osikowicza, debiutanckiego „Dawcę”.

Ciernik: „Dawca” jest słabszy niż „Mężczyźni bez przyczepności”, ale i tak całkiem niezły. Przede wszystkim jest to zbiór opowiadań, a nie powieść, i jako taki, jest dosyć nierówny.

Pokrzywnica: Pierwsze kiełki tego, co się potem tak ładnie rozwinęło w „Mężczyznach…” już tam widać, choćby zdania takie jak to: „Uliczne sygnalizatory mają wieczorem barwę uciskającą ośrodek nostalgii”. Coś pięknego!

Ciernik: Moje ulubione: „Potem jechałem gdzie bądź, byle nie dojechać zbyt szybko, bo na końcu nie było niczego poza brakiem”. Spodobało mi się ze względu na bezlitosny przekaz, szczerość bohatera wobec samego siebie. Często spotykam się z myśleniem, że pasja motocyklowa to jakaś ucieczka. Autor rozbija tę iluzję: nawet na najszybszej maszynie przed niczym naprawdę ważnym nie uciekniesz i niczego naprawdę ważnego nie dogonisz.

Albo to: „Jednak gra komputerowa ma się do motocykli jak sen do jawy. Nie ma bardziej sprzecznych idei niż ułuda życia i realność śmierci”. To się trochę łączy z tym poprzednim zdaniem. Niektórzy myślą, że motory to tylko zabawka dla facetów przechodzących kryzys wieku średniego. To nie tak.

No i jeszcze to: „Nie przeczuwała, że lęk, który podszedł jej do gardła w to słoneczne czerwcowe popołudnie, już nigdy nie odejdzie”. Bardzo proste, konkretne zdanie, dzięki któremu poczułem lęk tej matki. Lęk, który nigdy już miał jej nie opuścić.

Pokrzywnica: Mnie bardzo utkwił w pamięci ten fragment, gdzie jest mowa o potrąceniu rowerzysty. Wydaje mi się, że ten lęk, niewypowiedziany wprost, jest znacznie mocniejszy, niż strach przed własną śmiercią. Wydaje się, że możesz umrzeć jest jakoś oswojone. Istnieje jednak także drugi lęk i dla niego nie ma akceptacji: możesz zabić. Ofiara wypadku popełniła błąd, zignorowała czerwone światło. Większość świadków, z wyjątkiem jednej kobiety, oskarża motocyklistę. Motocyklista nie mówi nic. Nie zna słów, którymi mógłby się bronić. Nie chce się bronić. Oddaje głos tym świadkom. Ten fragment przypomina bardziej synopsis niż prozę – w „Dawcy” widać zresztą scenariuszowe ciągoty autora. Ale opowiadanie zatytułowane „Krótki scenariusz na VHS” zupełnie na mnie nie podziałało. Natomiast „Zły dzień”, czyli ta relacja z wypadku,intensywnie uderza w emocje, po części dlatego, że została opowiedziana właśnie tak, jakby z bezstronnej kamery, z milczącym bohaterem. Bo on tej myśli oswoić nie potrafi – że może zdarzyć się tak, że zabije.

Ciernik: To milczenie bohatera w „Złym dniu” jest tak mocne, że chwilami byłem pewien, że go zlinczują. Poczułem Kafkowski klimat. To był świetny chwyt – opowiedzieć to właśnie w taki sposób. Ale co do samego lęku, to myślę, że on towarzyszy większości kierowców. Ja też go odczuwam, zwłaszcza gdy dojeżdżam nocą do przejścia dla pieszych.

Pokrzywnica: A taki dialog?

„– Nie boi się pan?

– Boję się, zwłaszcza w kwietniu.

– To dlaczego pan to robi?

– Bo wszystko inne jest gorsze.”

Pamiętasz, jak przy „Mężczyznach…” zastanawialiśmy się dlaczego? Takiej odpowiedzi wtedy nie odkryliśmy.

Ciernik: Myślę, że ona jest prawdziwa, choć wymijająca. No bo dlaczego wszystko inne jest gorsze?

Pokrzywnica: Obiektywnie pewnie nie jest. Ale są chwile, kiedy czujemy, że żyjemy, i są takie, kiedy nie. I te drugie są gorsze.

Ciernik: Znów zaczynamy filozofować. Ja naprawdę nie wiem, czy nasi czytelnicy to lubią. Ale oczywiście masz rację, gorsze tworzy lepsze poprzez porównanie, co jednak ciągle niewiele nam wyjaśnia, nie do końca odpowiada na pytanie dlaczego. Ja nadal uważam, że na pewne pytania nie da się odpowiedzieć, albo że nie da się wyczerpać całego zbioru odpowiedzi, bo ile osób, tyle wszechświatów i powodów. Albo inaczej: czy potrzebujemy tej odpowiedzi, żeby coś robić? Nie. Czujemy, że chcemy to robić, więc to robimy. Nie na wszystkie odczucia musimy nakładać siatkę pojęciową. Ta potrzeba po prostu w człowieku jest. I tyle.

Kiedy zna się „Mężczyzn bez przyczepności”, czytanie „Dawcy” jest jak wspominanie przeszłości: dowiadujemy się, jak w ogóle się zaczęła przygoda bohatera z motorami, ci kuzyni, którzy gdzieś go przewieźli na starej jawie, składanie junaka, i tak dalej. Fajnie pokazuje to zakorzenienie bohatera w jakiejś dłuższej, dobrze poprowadzonej narracji, bez płytkich uproszczeń w stylu amerykańskim, ale też bez ciężkiego psychologizowania. Pojawia się tu też więcej kobiet i w ogóle innych ludzi, co mnie cieszy, bo „Mężczyźni…” to była bardzo introwertyczna książka.

Pokrzywnica: Ha! Dla mnie to była jej wielka zaleta! „Dawca” nie jest zły, ale dopiero „Mężczyźni” naprawdę porywają. W „Dawcy” zdarzają się, owszem, niesamowite fragmenty, ale jest też trochę męczących dłużyzn oraz sporo… literackiej nieśmiałości, niepewności? Takie rzeczy jak stacje benzynowe o zmierzchu, starcie z pijaczkiem, dziecko, kobieta, śmierć… To wszystko się dopiero w „Mężczyznach” rozwija. To mi się bardzo podobało i tego się spodziewałam. Ale jest też w „Dawcy” coś, co mnie zirytowało – i tego się nie spodziewałam, choć powinnam była, bo autor uczciwie zapowiada na początku, że opowiadania nie są „ulizane”. Ale żeby pisać „ubrał dżinsy” albo „dał w dziub” z ortografem? To już nie jest chropawość, tylko zwyczajne babolarstwo. W „Mężczyznach bez przyczepności” tego nie było.

Ciernik: Korekta została zrobiona troszkę niedbale – to fakt. Ale mnie to specjalnie nie raziło. Mam chyba grubą łuskę. Albo może opowieści wciągnęły mnie na tyle mocno, że nie zwracałem uwagi na drobiazgi.

Pokrzywnica: Jak myślisz, czy te wplecione w tekst cytaty z forum o rzekomej grafomanii Osikowicza są prawdziwe?

Ciernik: Myślę, że tak. To pewnie było jakieś forum dla maniaków motocykli i coś mi się wydaje, że to tamtemu miejscu w jakimś stopniu zawdzięczamy„Dawcę”, bo to tam autor odkrył, iż napisanie książki może mieć sens. Ale kto wie, może sam nam o tym opowie?

Pokrzywnica: Zabawnie było to czytać, ponieważ akurat on z pewnością grafomanem nie jest. Skok jakościowy między „Dawcą” a „Mężczyznami…” tylko to potwierdza. I przyznam, że widząc ten skok, jeszcze bardziej niecierpliwie czekam na kolejną książkę, ale… w „Dawcy” jest dużo śmierci i dużo lęku. Trochę tego lęku mi się udzieliło. A jeśli Wilk (Pamiętasz pierwszy komentarz, jaki pojawił się na Leniwcu? To właśnie Marcin Osikowicz skomentował nam zabawę Ugryź się w ogon, podpisując się jako Wilk) nie zdąży napisać kolejnej, jeszcze piękniejszej książki?

Ciernik: Wilk się starzeje, a „z wiekiem człowiek staje się rozumny”… dobra, nie kończę cytatu, bo nieszczęśliwy wybrałem. Nie wiem, czy Wilk jeszcze coś napisze, ale bardzo chciałbym, żeby tak było.

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Marcin Osikowicz „Dawca”, e-book

Pokrzywnica: Umiesz pływać pod prąd?

Ciernik: Jasne!

Pokrzywnica: A pod prąd strumienia czasu?

Ciernik: Też. Tylko muszę się trochę bardziej skoncentrować.

Pokrzywnica: Pamiętasz, co czytałeś rok temu?

Ciernik: Tak, ale tylko te lepsze pozycje.

Pokrzywnica: Tak, to już rok! „Mężczyźni bez przyczepności” to była pierwsza...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tea Book: Fantastyka Krzysztof Baranowski, Adrian Groeling, Przemek Morawski, Magdalena Pasik, Rafał Sala, Jarosław Sapierzyński, Agata Sienkiewicz, Andrzej Trybuła, Bohdan Waszkiewicz, Łukasz Wrzalik
Ocena 7,6
Tea Book: Fant... Krzysztof Baranowsk...

Na półkach:

Upolowane: Antologia „Tea-book. Fantastyka”, e-book

Ciernik: Pamiętasz „Tea-booka. Prozę”? Wielbiciele herbaty wypuścili na pastwisko nowego, tłustego zwierza: antologię „Tea-book. Fantastyka”. To była całkiem fajna wakacyjna lektura.

Pokrzywnica: O, tak. Gruby, włochaty bizon w kilkunastu smakach.

Ciernik: A co Ci smakowało najbardziej? Bo mnie chyba… kręgosłup. Wiem, dziwna część ciała do zjedzenia, ale nie będę się przecież wypierał. Tak, najbardziej mi smakowały teksty Agaty Sienkiewicz, a więc szefowej całego przedsięwzięcia. To inteligentne, pełne wyobraźni opowiadania. Jednak było też w nich też coś, czego moja męska wojownicza dusza nie potrafi pojąć, ale o tym może później.

Pokrzywnica: Ha! „Przeze mnie droga…” Agaty Sienkiewicz! Niesamowite opowiadanie! Ale „Storrada” Magdaleny Pasik też smaczna – obrazowa, dużo historycznych szczegółów i jeden bardzo aktualny problem: co się dzieje z naszą tożsamością, gdy zmieniamy miejsce pobytu, kulturę, obyczaje, religię? Czy to my wybieramy sobie bogów, czy oni nas? Temat rzeka.

W ogóle ciekawa sprawa, bo w poprzednim „Tea-booku”, tym z podtytułem „Proza”, prym wiedli raczej panowie. A tutaj, w „Fantastyce”, kobiety porozstawiały towarzystwo (a to nie byle jakie towarzystwo przecież!) po kątach.

Ciernik: To prawda. Większość facetów albo poszła w płyciznę, albo są jacyś tacy… sztywni. Kobiety zaszalały i z emocjami, i z niezwykłymi bohaterami. „Przeze mnie droga…” – świetna, oniryczna, niesamowita, oryginalna. Ale mnie również podobało się „O klatkach, godności i gołych rękach”, w którym autorka zrywa z tak eksploatowanym w antologii motywem fantastyki… katolickiej? Chrześcijańskiej? Biblijnej? Nie wiem do końca, jak ją określić, ale chodzi o nurt mocno inspirowany mitologią chrześcijańską. A u Agaty Sienkiewicz jest inaczej: niby mamy rycerzy i czarownice, walkę ze złem, ale tak naprawdę to walka patriarchatu z matriarchatem, uporządkowanej męskości z nieokiełznaną i chaotyczną kobiecością, a to wszystko w świetnym wykonaniu, z ciekawymi bohaterami i żywymi, a nie kwadratowymi dialogami.

Podobało mi się też „Wszędzie dobrze, ale…” To tekst odmienny od dwóch poprzednich, ale również ciekawy. Zastanowiło mnie, że w dwóch opowiadaniach pojawia się pewien wspólny motyw – gwałt. A także przemiana, która dokonuje się poprzez ten gwałt. To mnie zatrzymało nad tymi tekstami sprawiło, że zostały one we mnie na dłużej.

Pokrzywnica: „O klatkach, godności i gołych rękach” przypomina mi nieco książkę Krystyny Kwiatkowskiej „Prawdziwa historia Morgan le Fay i Rycerzy Okrągłego Stołu”. Obie autorki pokazały nieco inny obraz wiedźmy niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, i nieco inną wersję znanych legend. „Wszędzie dobrze…” odbieram z kolei jako rodzaj odpowiedzi, może nawet dyskursu z opowiadaniem Jarosława Grzędowicza „Piorun”. Zło w tych opowiadaniach przybiera bardzo podobną formę, ale punkt widzenia narratora jest zupełnie inny. Może ktoś kiedyś pokusi się o analizę porównawczą tych dwóch utworów, byłaby na pewno ciekawa.

Wracając jednak do „Przeze mnie droga…” – to jest wielowarstwowa opowieść i rodzi mnóstwo pytań. W takim najprostszym, najbardziej oczywistym odczytaniu to fantastyczna metafora zrozumiała dla każdego, kto kiedykolwiek bywał na jakimkolwiek forum literackim: problematyka twórczości i jej oceny przez innych. Ale jeśli zejdziemy głębiej… to przecież mowa o życiu. Czy tworzenie to jest to samo, co życie? Czy jest obok życia? Czy jedno i drugie rządzi się tymi samymi prawami?

Ciernik: Chyba tak. Jako twórcy (sztuki lub życia) jesteśmy przede wszystkim kopistami. Na początku (etap grafomana/dziecka/nastolatka) jesteśmy w stanie stworzyć coś własnego, osobistego i czasami ma to swój urok, ale jednak od razu widać, że jest to bardzo niedoskonałe. Grafomania kojarzy mi się w tym kontekście z takim etapem jeszcze przed buntem. Bawimy się wtedy, upajamy własną twórczością, nawet jeśli to jeden wielki kicz i tak naprawdę tylko zabawa. Jednak jest w tym taka fascynująca, dziecięca szczerość.

Pokrzywnica: Ten etap reprezentuje w opowiadaniu Rusałka. Ale zauważ, że główny bohater – nie. On rozwija się zupełnie inaczej. Jeżeli to opowieść o życiu, to on jakby… nigdy nie był dzieckiem! Od samego początku respektuje prawa rządzące światem. Przychodzi i czerpie wiedzę od starszych i mądrzejszych. Powiedziano (zapisano w regulaminie?) że tak powinien się rozwijać, więc tak się rozwija. Czy on będzie kiedykolwiek artystą? Czy na zawsze pozostanie kopistą? A jeśli chodzi nie o twórczość, tylko o życie, to czy czeka go dobre, spełnione życie? Czy bunt jest niezbędny? I czy niezbędne jest wytyczanie własnych ścieżek (a jeśli Rusałka będzie do końca tworzyła te wzruszające bohomazy i nigdy nie pójdzie dalej, nie rozwinie się, bo odrzuca rady bardziej doświadczonych)? Czy można spokojnie podążać cudzymi śladami tak długo, aż one się zwyczajnie skończą i całkiem naturalnie wyjdziemy na równinę?

Ciernik: Ale przecież wszyscy od samego początku respektujemy prawa rządzące światem! Nawet jeśli eksperymentalnie włożymy palce do kontaktu, to po pierwszym porażeniu zaczynamy respektować prawa rządzące gniazdkiem!

W spełnione życie nie wierzę. W dobre – tak, ale nie w spełnione. A co do kopisty… Czy kopista nie jest artystą?

Pokrzywnica: No właśnie?

I kolejna sprawa: relacje. Życie, jak wiadomo, między innymi z nich się składa. A tworzenie? Kiedy tak naprawdę się tworzy: w samotności czy we współpracy? Czy różni twórcy miewają różnie, czy tu jednak istnieją jakieś prawa uniwersalne? Na tym najprostszym poziomie, kiedy widzimy takie wydarzenia, jak w opowiadaniu, na przykład konflikt, cierpienie, agresję, ból, to mówimy: Oj, daj spokój, to tylko forum. Ale co powiedzieć na kolejnych poziomach? Oj, daj spokój, to tylko sztuka? Oj, daj spokój, to nic ważnego, to tylko… życie?! Być może jedyne, jakie masz?

Ciernik: Dla mnie tekst Agaty Sienkiewicz jest jak sen i dlatego interpretuję go jak sen: motyw z budową domów oznacza pracę z psychiką. Bliżej mi tu do życia, niż do sztuki (w głowie jednak mam takie rozróżnienie – sztuka jest nieżyciowa, nawet jeśli tworzenie jej i radzenie sobie w życiu mają wiele wspólnych cech, a proces czasami bywa podobny). Najpierw jest życie ze swoimi podstawowymi potrzebami, a dopiero później może na tym wyrosnąć sztuka. To taka wznosząca się spirala z coraz ciaśniejszymi zwojami. Dolne okręgi spirali to podstawowe potrzeby, a wyżej pojawiają się kolejne, coraz bardziej wysublimowane, cieńsze zwoje związane ze sztuką. Na samym szczycie mamy duchowość. To wszystko zachodzi na siebie w górnych i dolnych partiach, gdzie ma pewne części wspólne. Budowanie domów kojarzy mi się właśnie z pracą z psychiką, z dojrzewaniem, rozwojem.

Czy można żyć „czyimś” życiem, iść „cudzymi” ścieżkami i być szczęśliwym? Pewnie tak. Jeśli nie będzie się zadawać zbyt wielu pytań, które komplikują spacer. Czasami zastanawiam się, czy jest w ogóle coś takiego jak własna ścieżka. Mam wątpliwości. Chyba że uznamy, iż własną ścieżką jest to, co poskładaliśmy ze ścieżek innych osób (w opowiadaniu mamy podglądanie innych domów). W tym sensie wszyscy jesteśmy kopistami. Być może świadome życie (sztuka?) pojawia się właśnie wtedy, gdy jesteśmy w stanie przyznać się sami przed sobą, że kopiujemy.

Pokrzywnica: Dla mnie dom symbolizuje To, Co Zostało Stworzone. W tym najoczywistszym odczytaniu to będzie po prostu fragment tekstu wrzucony na forum pod ocenę innych. W tym głębszym – skończone dzieło, które znajdzie odbiorców albo nie. A najgłębiej, w życiu… cóż, w życiu ocenie innych podlega właściwie wszystko, nawet to, czego wcale pod ocenę nie poddawaliśmy. Ale ci inni i tak się wtrącą, i tak będą nas nauczać i pouczać, a każdy na własną modłę i pod własny gust. I co? Podporządkować się bezkrytycznie? Ale komu, skoro te docinki i porady wykluczają się wzajemnie? No to może buntować się, demonstracyjnie olewać wszystko i wszystkich i trwać niewzruszenie przy swoim? Ale co, jeśli to błąd, jeśli to droga do katastrofy? Lepiej uczyć się na cudzych błędach, czy na własnych? Jak odróżnić, czy taka postać jak Wera chce dla nas dobrze, czy robi nam krzywdę? A może załatwia tylko własne sprawy i my jej w ogóle nie obchodzimy? Może nas tak naprawdę też nikt nie obchodzi i załatwiamy tylko własne sprawy? A może rzeczywiście jesteśmy kopistami i to wcale nie przeszkadza nam być artystami, bo chodzi o to, żeby stworzyć fantastyczny… kolaż?

Ciernik: Mnie się właśnie coraz bardziej wydaje, że chodzi o to ostatnie. Że to zawsze jest kolaż. Że zawsze kopiujemy, nawet jeśli troszkę zmieniamy. Bo owi inni to cała sfera kultury, wszyscy ci, którzy byli przed nami i kopiowali poprzedników oraz rówieśników, tak samo jak robimy to my. A czasami trafia się Gwiazda, geniusz, którego nikt nie rozumie, ale który popycha to wszystko w jakimś nowym kierunku. I nikt nie wie, dlaczego taka Gwiazda zabłyśnie, ani kiedy się spali we własnym ogniu, ale wszyscy wiedzą, że się w końcu spali i czekają. I patrzą, ale nie obojętnie. Bo ta Gwiazda przeczy prawu rozwoju poprzez kopiowanie, ale paradoksalnie również je ustanawia i podtrzymuje. A jak Gwiazda się w końcu wypali, to potem znowu zaczyna się kopiowanie, kroczek po kroczku do góry, powoli, bez szaleństw…

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Antologia „Tea-book. Fantastyka”, e-book

Ciernik: Pamiętasz „Tea-booka. Prozę”? Wielbiciele herbaty wypuścili na pastwisko nowego, tłustego zwierza: antologię „Tea-book. Fantastyka”. To była całkiem fajna wakacyjna lektura.

Pokrzywnica: O, tak. Gruby, włochaty bizon w kilkunastu smakach.

Ciernik: A co Ci smakowało najbardziej? Bo mnie chyba… kręgosłup. Wiem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Dąbrówka Rosada „Wychodząc z mroku”, e-book

Pokrzywnica: Dlaczego mężczyźni (przynajmniej niektórzy) lubią Conana Barbarzyńcę?

Ciernik: Nie jestem pewien, czy Conana rzeczywiście lubią mężczyźni, czy może raczej dzieci i młodzieńcy. I nie jestem pewien, dlaczego. Być może dlatego, że są to opisane czarno na białym sny o potędze.

Pokrzywnica: No dobrze, niech będzie: chłopcy. Chłopcy ukryci w mężczyznach. Sny, które są tylko snami, prawda? Sny, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, sny o tym, jak sobie potęgę wyobraża mały Jaś… A tutaj mamy Selenę, takiego Conana po kobiecemu. Tak sobie potęgę wyobraża mała Małgosia.

Ciernik: Sny nigdy nie są tylko snami. Zawsze coś znaczą.

Jeśli tak sobie potęgę wyobraża mała Małgosia, to ja już nic nie rozumiem. Co to za potęga, kiedy bohaterka jest bezwolną kukiełką w rękach silnych Conanów?

Pokrzywnica: Ależ ona nie jest kukiełką! To typowa Mary Sue! Przecież ona niezwykłymi przymiotami charakteru (których wypracować nie musi, po prostu je ma i już) oraz urodą (a jakże!) oswaja dziką bestię, demonicznego olbrzyma, którego wszyscy się bali. Ona jednak „widzi w nim samo dobro”, podczas gdy on odpowiada: „Ach, nie zasługuję na ciebie, bo tyle we mnie zła” (w bohaterce nie ma za to ani odrobinki, ani kropelki zła) i ona tę bestię straszliwą oswaja za pomocą… szczerych rozmów! To jest to, co się roi dwunastoletnim dziewczynkom (także tym ukrytym w dorosłych kobietach) – żeby ten wyśniony ON był groźny, straszny i niedostępny dla wszystkich… poza nią. Żeby to ona do niego dotarła, żeby to ona go oswoiła. I to nie byle czym! Żeby to uczyniła samymi tylko tak ukochanymi przez kobiety (i tak znienawidzonymi przez mężczyzn) szczerymi rozmowami o uczuciach! Widziałeś taki przypadek w życiu kiedykolwiek?

Ciernik: Oj, wiele razy!

Większość żon alkoholików jedzie na tym programie. One przez cały czas mają nadzieję, że szczerą rozmową (ależ nie oszukujmy się, nie o rozmowę chodzi, ale o prawdziwe uczucie – MIŁOŚĆ!) okiełznają te bestie agresywne, lejące dzieci i samą żonę. Mają nadzieję, że jak się dostatecznie oddadzą, to on się wreszcie zmieni. I ja się naprawdę nie naśmiewam, bo to są zawsze smutne historie – a happy endów nie ogląda się zbyt często.

Pokrzywnica: Bo te dziewczęce marzenia, niestety, są typu: mieć ciastko i zjeść ciastko. W prawdziwym życiu tego się zrobić nie da. Jeśli chcesz bestii, to musisz umieć się z nią obchodzić. „Szczere rozmowy o uczuciach” nie są odpowiednią metodą. Bestia załatwia je jednym kłapnięciem szczęki i nie ma przy tym dylematów moralnych. A może jednak, dziewczyno, nie chcesz bestii? Ale skąd wtedy weźmiesz tło, na którym zabłyśnie twoja niesłychana szlachetność i poświęcenie? Jakiś zwykły, dobry facet? Gdzie tam, to nudne. Tymczasem w takim na pozór zwyczajnym mężczyźnie przecież także śpi wilk. Zazwyczaj piękny i szlachetny. Tylko komu by się chciało go szukać? To trudne, a ma być łatwo! A potem dziwi się taka dziewczyna, że przyszło jej żyć z degeneratem i świnią.

Dziewczęce marzenia są sprzeczne, a ta opowieść to takie przedsenne rojenia nastolatki, w których każda sprzeczność znika: można zdradzić męża, nie zdradzając go, można przeżyć inicjację seksualną (bo to niezbędne, żeby wejść na wyższy poziom szlachetności i bohaterstwa – zostać matką (Matką Polką?) ale zachować przy tym niewinność, i pomstując na wulgarność i obłudę innych (ach, jacy oni paskudni i niemoralni, a fe!) rozdąć sobie swe męczeństwo do granic (nie)możliwości. I do tego ta nieznośna słodycz, ten kicz. Zauważyłeś, że autorka przez cały czas konsekwentnie pisze o brzuchu ciężarnej kobiety: „brzuszek”?

Ciernik: Zauważyłem. Kicz, klisze i (o zgrozo!) Matka Boska (to niemalże niepokalane poczęcie, o którym pisałaś)!

To chyba była najszybciej przeczytana przeze mnie książka. Byle tylko skończył się ten koszmar. I chyba też najgorsza książka, jaka trafiła w nasze kły i pazury.

Pokrzywnica: E, przesadzasz. Popatrz: ten kicz jest tak pretensjonalny, tak bezczelny, że aż… mówi prawdę! Mówi ważne rzeczy o niedojrzałości, nie tej fajnej, dziecięcej, którą się radośnie zachwycamy, tylko o tej nastoletniej, durnej i chmurnej, która też przecież w nas jest i czasem dochodzi do głosu. Nie zawsze tak dramatycznie, jak w przypadku żon alkoholików, ale jednak.

A może czasem dobrze sobie tak bezczelnie powyobrażać, że świat jest łatwiejszy i mniej skomplikowany? Że wszystko jest czarno-białe, a my jesteśmy szlachetni i cudni od pięt aż po ząbki jak perełki? „Conana” też byś nazwał najgorszą książką? To jest to samo. Tylko z drugiej strony lustra.

Ciernik: Oj, w życiu nie zgodzę się na sprowadzanie „Conana” do poziomu tego harlekina w fantastyczno-historycznym przebraniu! I to nie dlatego, że „Conan” jest prawdziwszy. Tu masz rację, „Conan” również bazuje na psychologicznym uproszczeniu, założeniu, że jeśli czegoś się nie da zrobić, to po prostu trzeba użyć większego młotka.

Jednak podstawową różnicą jest to, że teksty Howarda powstawały od lat 30. ubiegłego wieku. To on położył podwaliny pod heroiczne fantasy, wyznaczył nowe standardy, stworzył przemyślany świat z całą jego otoczką, a nade wszystko niewiele możemy tym książkom zarzucić od strony technicznej.

Natomiast w przypadku romansu Dąbrówki Rosady mamy do czynienia nie tylko z uproszczeniami, ale również z koszmarnym stylem i przezabawnymi wpadkami. Już od pierwszego akapitu wiemy, że będzie ciężko, liczba przymiotników przytłacza i rośnie lawinowo. A gdy trafiłem na: „Napotykani ludzie, hojnie obdarzeni przez naturę, niezwykle rośli i silni, odznaczali się jowialną bezpośredniością” przeraziłem się srodze. Jak bardzo trzeba nie znać podstaw frazeologii, żeby coś takiego napisać?

Pokrzywnica: Co do błędów – masz rację, styl autorki pozostawia wiele do życzenia, a korekta była zwyczajnie słaba. Ale co do „Conana”… A zresztą, zostawmy „Conana”, weźmy „Winnetou” – tam mamy mieszankę męskiej Mary Sue i „szlachetnego dzikusa” oraz równie naiwne, tylko że przygodowe schematy. Nie jest to literatura wysokich lotów, a przecież w pewnym wieku się ją kocha! Wiem, powiesz, że tam się przynajmniej coś dzieje – przygody, podchody, zasadzki na Komanczów i strzelanie z łuku. Tylko że to jest męski punkt widzenia. Dla dziewczynek równie wielką przygodą jest miłość i urodzenie dziecka. I może tak naprawdę to jest większa i ważniejsza przygoda niż zasadzka na Komanczów, co? A że chłopcy tych przygód nie kumają i im nie pasują do standardów… no cóż, to ich problem. Kobiety lubią takie (nieważne, że naiwne i płytkie jak kałuża, czy wszystko zawsze musi być głębokie?) opowieści o obłaskawianiu bestii w mężczyźnie i rodzeniu dzieci. Tyle że, faktycznie, można było to lepiej napisać. Językowo jest słabo, interpunkcja pod psem, przesłodzenie i wkładane w usta bohaterki, pełne świętego oburzenia, tyrady o podłości i wulgarności… To nie było potrzebne. To zdecydowanie od książki odrzuca, budzi czasem niesmak, a czasem uśmieszek politowania.

Ciernik: He he. Chcesz powiedzieć, żeby gdyby ta książka nie była taka zła, to byłaby dobra?

Poruszamy tu kilka kwestii i trochę je ze sobą mieszamy.

Jedna rzecz, to ta książka, niewątpliwie nieudana.

Druga rzecz, to gatunek, tak zwany harlekin, rządzący się swoimi prawami, na przykład kolosalnymi uproszczeniami. Ja się na tym nie znam, ale pewnie masz rację. Takie książki też są potrzebne – na pewno odloty, jakie dzięki nim kobiety sobie fundują, są tańsze i zdrowsze niż te na heroinie. Poza tym, wolę, jeśli ktoś czyta cokolwiek, niż żeby nie miał czytać w ogóle.

A trzecia rzecz, o której warto wspomnieć, to romanse w ogóle. Przecież są dobre romanse, niekoniecznie od razu genialne i psychologicznie głębokie, ale mimo to całkiem niezłe. Na przykład taka „Samotność w sieci” Janusza Wiśniewskiego. Czytałem i nawet mi się podobało. Żaden majstersztyk, ale da się dobrze napisać romans? Da się!

Pokrzywnica: Jasne, że się da. „Wychodząc z mroku” to nie to, fakt. Ale się da.

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Dąbrówka Rosada „Wychodząc z mroku”, e-book

Pokrzywnica: Dlaczego mężczyźni (przynajmniej niektórzy) lubią Conana Barbarzyńcę?

Ciernik: Nie jestem pewien, czy Conana rzeczywiście lubią mężczyźni, czy może raczej dzieci i młodzieńcy. I nie jestem pewien, dlaczego. Być może dlatego, że są to opisane czarno na białym sny o potędze.

Pokrzywnica: No dobrze, niech...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Po godzinach. Antologia nowej prozy Łukasz Błaszczyk, Agnieszka Burton, Jola Gomółka, Łukasz Hassliebe, Agnieszka Jelonek, Wawrzyn Kowalski, Jan Lete, Ania Majchrowska, Paweł Paliński, Paweł Sajewicz, Alicja Sawicka, Radek Światłowski, Katarzyna Walas
Ocena 6,2
Po godzinach. ... Łukasz Błaszczyk,&n...

Na półkach:

Pokrzywnica: I znów Pies Łańcuchowy podzielił się z nami pyszną kością. Jak Ci się podobała antologia „Po godzinach”?

Ciernik: Smaczna!

Pokrzywnica: A kto, Twoim zdaniem, rozbił bank? Ja uważam, że tym razem Łukasz Błaszczyk ze swoim „Golemem”.

Ciernik: A mnie z głowy wyjść nie może „Pjongjang” Pawła Sajewicza.

Pokrzywnica: Ha! Wychodzi na to, że jesteśmy wiernymi fanami duetu Błaszczyk – Sajewicz! Nie odnosisz wrażenia, że panowie trochę jakby… zamienili się osobowościami? Mam w pamięci obie powieści („Gwelfów i gibelinów” Sajewicza oraz „Miesiąc miodowy w Blachowni” Błaszczyka) i to jest tak, jakby oni się umówili: napisz trochę bardziej jak ja, a ja napiszę trochę bardziej jak ty. I Sajewicz troszkę w harakiri i flaczki poszedł, a Błaszczyk w dopracowaną kompozycję literacką. Odwrotnie, niż to robili w swoich powieściach.

Ciernik: No i na dobre im to wyszło, bo to dwa najlepsze teksty w całej antologii. „Pjongjang” jest wspaniale duszny, ciemny i klaustrofobiczny. Pełen niedopowiedzeń otwierających umysł. Trąci teoriami spiskowymi, a bohater ma pewną wstydliwą tajemnicę natury seksualnej, zresztą wyobcowanie bije z większości jego myśli i zachowań. A do tego rewelacyjne, wręcz hipnotyczne zakończenie. Trochę kojarzy mi się to wszystko z jakimś niedobrym, gęstym tripem.

Pokrzywnica: A mnie z bolesnym zrywaniem zaschniętego strupa. Mocny tekst.

Ciernik: Zostawiło mnie to opowiadanie z pytaniem: jak sobie radzić z takimi mrocznymi namiętnościami? Niby nie są groźne, ale społeczeństwo ich nie akceptuje. Ukrywanie, jak widać na przykładzie bohatera, nie zawsze jest dobrym wyjściem. Z drugiej strony, chwalić się też nie ma czym. Ot, dylemat zwierząt społecznych, tutaj chyba zawsze będzie istniało napięcie, tarcie, a skoro tak, to i źródło energii. Twardy, osobisty orzech do zgryzienia.

Pokrzywnica: A do tego wszystkiego podróż. Motyw podróżowania przewija się przez całą antologię, są to wyprawy w przestrzeni, do egzotycznych krain, albo w czasie, a wtedy w jedną tylko stronę: do starości, niepełnosprawności, demencji i śmierci.

Ciernik: „Golem”! Jedna wielka podróż bez początku i końca.

Pokrzywnica: W dodatku to nie człowiek się w nią wybiera, lecz ona wybiera człowieka. Przychodzi po niego nieuchronnie jak śmierć. „Leon zapewnił jednak, że nie zostawi go z niewykorzystanym biletem lotniczym, że sam też poleci do Tirany i mimo wszystko wciąż będą się świetnie bawić.
I James się zgodził. Trochę przez wzgląd na Leona, trochę też z uwagi na bilet, którego nie mógł zwrócić, bo panicznie bał się rozmów z półautomatycznymi konsultantami wszelkich infolinii. Jako zwolennik postępu tę akurat przemianę – zastąpienie żywych, policzalnych ludzi z ajencji armią anonimowych botów generowanych w wylęgarniach call centre lub outsource’owanych z krajów trzeciego świata – postrzegał jako znak, że oto kapitalizm nie bierze już jeńców”.

Ciernik: Czasami te podróże człowieka zmieniają. A czasami zmiana polega na zrozumieniu, że nie chce się żadnych zmian.

Pokrzywnica: A zauważyłeś, jak niesamowicie jest napisane to opowiadanie? Tam jest kilkanaście historii, wielkich historii ściągniętych, skompresowanych do kilku zdań, jak ta:

„Golem. W przeciwieństwie do Jamesa Leon nie dostrzegał nic zabawnego w nazwie rodzinnej miejscowości. Kimkolwiek byli jej założyciele, też raczej nie słyszeli o Jehudzie Löw ben Becalelu; a już zwłaszcza fundatorzy dzisiejszego Golem, którzy wznosili wzdłuż Adriatyku jednakowo toporne, betonowe konstrukcje o turystycznym przeznaczeniu, zrównując z ziemią jakiekolwiek ślady starszego niż parę dekad osadnictwa, jakby chcieli wymazać historię tego miejsca. Gdy Wielki Rabin lepił w Pradze człowieka, w Golem czas nawet się nie zaczął”.

Jakby całą wielką opowieść zapisać w kilku znakach na małej karteczce. I takich karteczek jest w tym opowiadaniu wiele, a bohaterowie miotają się pomiędzy nimi w pustce. Żaden język nie jest ich, żadnej z tych historii nie mogą uznać za własną, żadna nie wprawi ich w prawdziwy ruch, chociaż oni przecież wciąż się przemieszczają!

Ciernik: Pasuje to świetnie do międzynarodowej ekipy. Bohaterowie to wyrwani z korzeniami emigranci. Tekst podoba mi się właśnie ze względu na tę przestrzenność. Jest pod tym względem zupełnie inny niż duszny „Pjongjang”. Tutaj bohaterowie cierpią na inny rodzaj marazmu.

Pokrzywnica: Bo golem nie porusza się bez tej karteczki! Jest tylko martwą bryłą gliny. Jeśli mu zabierzesz Słowo, znieruchomieje.

Ciernik: I nieważne, czy wyjedziemy do Korei, Albanii bądź Londynu, czy pozwolimy żeby padał na nas mroczny cień Jasnej Góry.

Pokrzywnica: Możemy jeszcze zostać w Dziale Wieszaków. Też jakieś wyjście.

Ciernik: A jak inne opowiadania ze zbioru? Coś jeszcze Cię zainteresowało?

Pokrzywnica: „Teresa śniąca” Katarzyny Walas – rewelacyjnie wykreowana, bardzo wiarygodna bohaterka, piękne dialogi. I „Pinakolada” Alicji Sawickiej – tu spodobała mi się konstrukcja, treść z formą zawiązana na przemyślny supeł. Ach, i jeszcze „Ostatnie dni Rzeszy Wielkomorawskiej” – opowiadanie zabawne, ale przecież lekki dreszczyk egzystencjalnego lęku na plecach pozostawiło.

Ciernik: Tak, „Rzesza…” jest urocza! To takie współczesne opowiadanie o zaprzedaniu duszy. Podobały mi się też „Urodziny” Łukasza Hassliebe, bo choć troszkę wulgarne, to jednak z pomysłem i fajnym zakończeniem. Właściwie nie ma w tej antologii złych opowiadań. Może jedynie „Plac” Radka Światłowskiego był trochę słabszy.

Pokrzywnica: Ale to jest debiut! Jak na pierwszy raz, wyszło naprawdę nieźle, nie przesadzaj. Mnie za to zmęczył „Projekt przerywany” Jana Lete. Redaktora chyba zresztą też, bo to jedyny tekst w całym zbiorze, który zaatakował mnie rogatym bykiem: „ubrała płaszcz”.

Ciernik: Oj tam, drobnostka! A „Projekt” to całkiem zabawne opowiadanie! I jak ładnie autor buduje obraz Marianny W. z niedopowiedzeń! Dostajemy portret upierdliwej, ale utalentowanej autorki, na której wydawnictwo koniecznie chce zarobić. Podobali mi się bohaterowie, każdy ze swoją jazdą i parciem na sukces. Gra pozorów, że niby chodzi o coś więcej niż pieniądze. A na koniec dostali to, co sami dawali.

Pokrzywnica: No to wygląda na to, że każda potwora znajdzie swego amatora, a w antologii „Po godzinach” każdy czytelnik znajdzie swego smoka, który go wystraszy, oraz swoją księżniczkę, która go pokocha!

Ciernik: Ale się poetyczno-aforystyczna zrobiłaś!

www.leniwiecliteracki.pl

Pokrzywnica: I znów Pies Łańcuchowy podzielił się z nami pyszną kością. Jak Ci się podobała antologia „Po godzinach”?

Ciernik: Smaczna!

Pokrzywnica: A kto, Twoim zdaniem, rozbił bank? Ja uważam, że tym razem Łukasz Błaszczyk ze swoim „Golemem”.

Ciernik: A mnie z głowy wyjść nie może „Pjongjang” Pawła Sajewicza.

Pokrzywnica: Ha! Wychodzi na to, że jesteśmy wiernymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Katarzyna Mlek „Za firewallem”, e-book

Pokrzywnica: Jesteśmy nieustraszeni! Nawet ściana ognia nas nie powstrzymała!

Ciernik: Warto było! Całkiem przyjemnie za tą ścianą. Książka lekka, ładnie napisana, zabawna. W sam raz na odstresowanie po ciężkich łowach.

Pokrzywnica: Przyznaję, że chichotałam co chwilę. Ale dramatycznie i nostalgicznie też było. Jak w życiu. I tu właśnie pies pogrzebany – życie bohaterów toczy się za firewallem (komedie i dramaty, drobne potyczki, bitwy o ogromną stawkę, przygody, adrenalina, wspaniałe zwycięstwa) – a co na to te wszystkie ciężarne żony pracowników? Ich dzieci? Korpo daje prawdziwe, mocne przeżycia. Wierzę. Ale co z rodziną?

Ciernik: Jak to: co? Pracownik ma zawsze wybór – może w korpo iść na maksa, a może zostawić sobie więcej wolności, mieć czas dla rodziny, ale otrzymywać mniej pieniędzy.

Pokrzywnica: Kiedy oni już tam są, to raczej nie mają wyboru. Są zespołem, drużyną i walczą ramię w ramię. W takich akcjach jak opisany projekt „Miazga” nie ma miejsca dla dezerterów. A po „Miazdze” będzie kolejny „Kisiel” czy „Farfocel”. To jest wszystko fajne, pełne emocji, solidarności, przyjaźni i przygód. Na dodatek można z tego utrzymać rodzinę. Tylko że potem się tej rodziny w ogóle nie zna, bo się nie miało czasu poznać… Ale oczywiście nie każdy musi pracować w korpo.

Ciernik: Nie zgadzam się, że nie mają wyboru. Nawet oni mają wyjście. Mogą poprosić Generała o przeniesienie do Moli, albo do Predatorów. Ale oni nie chcą innej funkcji. Dopisują sobie jeszcze do tego pewien etos, wręcz tworzą mitologię. Szturmowcy dowartościowują się elitarnością. Są uzależnieni, ale to nie wina korpo. Nie lubię tego ciągłego naskakiwania na korpo. Wiem, jak się pracuje w takich firmach. Tam są normalne stanowiska, a nie tylko praca po dwanaście godzin dziennie i ciągła walka o ratowanie zagrożonych projektów. No, ale jak ktoś nie potrafi postawić granicy, nie może się obejść bez adrenalinki i korpopieniążków, to ma problem. A razem z nim jego bliscy. Ale powtarzam, to nie wina korpo.

Pokrzywnica: Ależ ta książka pokazuje dobitnie, że nie o korpopieniążki i nawet nie o adrenalinę chodzi! Chodzi o więzi! Zjesz beczkę soli, nim poznasz do woli. Oni są nieustannie w akcji, przeżywają wspólne emocje, są jak towarzysze broni (stąd Szturmowcy), stają solidarnie obok siebie w sprawach zarówno „pieniążkowych” jak i życiowych (choroba dziecka, śmierć ojca, wypadek). Oni mają ze sobą więzi głębsze, niż z rodzinami. Tak działają na ludzi wspólne doświadczenia. A większość życia bohaterów „Firewalla” upływa na doświadczaniu różnych rzeczy wspólnie z zespołem w pracy, a nie z rodziną. Z rodziną są wtedy, gdy coś się dzieje (żona rodzi, ojciec w szpitalu), a nie na co dzień. Nawet jeśli odpoczywają po akcji w domu, to śpią. Co z nich mają te rodziny, poza korpopieniążkami (które swoją drogą, w naszych polskich warunkach, nie oznaczają luksusów, tylko po prostu normalne życie i spłatę kredytów)? Co ma z Jagody czwórka jej dzieci?

Ciernik: Otóż to! Nie chodzi o korpo, chodzi o mocne doświadczenia, sytuacje graniczne, które przeszli razem. Jak ludzie po katastrofie. Jak policjanci.

Nie wiemy, co czują i myślą rodziny, one są za firewallem. Może walczą w swoich armiach, w swoich korporacjach? Może wszyscy są od siebie oddzieleni podwójnym firewallem? Trochę mi brakowało informacji o tym, co się dzieje po drugiej stronie, ale z oczywistych względów nie dane nam było w te rejony zajrzeć. To przestrzeń oddzielona, zamknięta.

Pokrzywnica: Tak. Właśnie tak. Wielkie oddzielenie. I to jest ukryta warstwa tej książki, która prześwituje spod lekkości i humoru. Bo jest zabawnie, ale jest też wzruszająco i heroicznie. A czasem głupio lub tylko dziwnie. Wszystkie smaki życia.

A co sądzisz o stylu autorki? Mnie się bardzo podoba jej lakoniczność. Narrator jest męski – Twoim zdaniem wiarygodny, czy jednak wygląda spod niego kobieta?

Ciernik: Narrator, chociaż jest męski, wydał mi się bezpłciowy, przezroczysty. Wcale mi to nie przeszkadzało, przeciwnie, uważam, że taki narrator świetnie pasuje do zwięzłego, lekkiego stylu, jakim została napisana ta powieść. Tam, gdzie mogłaby się zdekonspirować kobieta (facet na pewno więcej rozpisywałby się o Cindy!) mieliśmy po prostu przemilczenia. W ogóle postacie są zaledwie zarysowane, ale to nie wada, tylko po prostu cecha doskonale współgrająca z całym zamysłem.

Pokrzywnica: Ja miałam lekkie skojarzenia z grą: pseudonimy, szczególne moce, każdy jest dobry w czymś innym… A my, niczym nowy gracz, niczym Junior, wchodzimy w już okrzepły zespół, który z niejednego pieca razem chleb jadł. Tylko że Junior zna karate i potrafi znaleźć błąd w wywalającej się bazie, a my? Gapimy się z rozdziawioną buzią na superbohaterów. A z drugiej strony – przecież i my mamy takie miejsca, w których jesteśmy superbohaterami!

Ciernik: Jakie są Twoje supermoce, Pokrzywnico?!

Pokrzywnica: Potrafię dostrzec pisarski talent nawet z dużej odległości. A Twoje?

Ciernik: Potrafię złowić coś pożywnego w mętnej wodzie!


Zapraszamy na www.leniwiecliteracki.pl
Nie wszystkie książki, o których tam dyskutujemy, są na LC.

Upolowane: Katarzyna Mlek „Za firewallem”, e-book

Pokrzywnica: Jesteśmy nieustraszeni! Nawet ściana ognia nas nie powstrzymała!

Ciernik: Warto było! Całkiem przyjemnie za tą ścianą. Książka lekka, ładnie napisana, zabawna. W sam raz na odstresowanie po ciężkich łowach.

Pokrzywnica: Przyznaję, że chichotałam co chwilę. Ale dramatycznie i nostalgicznie też było. Jak w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Emma Popik „Wigilia Szatana”, e-book

Pokrzywnica: Czytanie tego zbioru opowiadań było jak słuchanie Baby Jagi w chatce w głębi lasu. Baby, która już wie, że ją zaraz wsadzimy do pieca, zepchniemy w czeluście piekieł, ale chce nas jeszcze przedtem czymś zaczarować, coś przekazać, zanim definitywnie minie jej czas.

Podoba mi się sposób, w jaki Emma Popik po wielokroć przetwarza mity (szczególnie mit o wygnaniu z Raju) i bajki (szczególnie tę o Jasiu i Małgosi).

Ciernik: Tak, ale przyznasz, że dość dołująca ta Baba. Pięknie, że widzi przyszłość, ale dlaczego tylko w czarnych (albo brudnych, czerwono-popielatych) kolorach? No, czasem zdarzy się w tych wizjach jakieś heroiczne, żywe maźnięcie.

Pokrzywnica: Bo Baba Jaga jest zarazem Kasandrą. Nie słodzi, tylko ostrzega. Robi to, chociaż wie, że wróżby i tak nic nie zmienią. Przelewa te mity i bajki jak magiczny napar z jednego naczynia do innego. Pokazuje wciąż to samo, tylko w innym kształcie. I uświadamia nam, że pijemy ten napój codziennie – wciąż z tego samego kubeczka, dlatego wydaje nam się, że wszystko o nim i o jego właściwościach już wiemy. A to jedynie przyzwyczajenie. Baba daje nam się napić z muszli, drewnianej miski i zwierzęcego rogu. I wtedy ten napar smakuje inaczej. Nie jak oranżada, ale jak prawdziwa magiczna mikstura, po której kręci się w głowie i mamy halucynacje.

Ciernik: To ciemne, ciężkie bajki. Ciekawie jednak przebiega linia podziału między dobrem a złem: złe są zawsze instytucje, systemy i automaty, nawet jeśli te ostatnie występują pod postacią ludzi, natomiast dobre są wszystkie istoty przebywające blisko ziemi, uczuć i prawdy. Nawet jeśli jest to Szatan.

Pokrzywnica: A wiesz, że kompletnie się nie zastanawiałam, kto jest dobry, a kto zły? W ogóle problem dobra i zła wydawał mi się w tych opowieściach drugorzędny. Bo one nie są moralizatorskie. Tam nie ma prostego: bądź taki lub owaki, rób to czy tamto. Nie o dobro i zło chodzi, tylko o możliwości i ich konsekwencje – dokąd zaprowadzi dana droga, jaki mit może nam w tej drodze towarzyszyć i jaką formę wtedy przyjmie?

Ciernik: A ja, oprócz prorokowania i czarowania widziałem tam też moralizowanie – całą serię ostrzeżeń przed tym, co może się stać, jeśli dalej będziemy się źle, jako gatunek, zachowywać na tym kawałku wszechświata, który dostaliśmy. To znaczy, jeśli będziemy nadal ingerować w prawa natury, bawić się w Boga, wywyższać się ponad tych, którzy zdają się być niżej niż my, konsumować bez opamiętania… sporo tego, co opowiadanie to morał.

Pokrzywnica: Tak to czytasz? Jako: Nie rób tego!? Ja to czytam jako: Patrz, co można znaleźć, posuwając się dalej tą ścieżką. Bez żadnych jasnych wytycznych, czy posuwać się należy, czy też nie. Wręcz miałam wrażenie, że w optyce Baby Jagi to wszystko jest nieuniknione, tak po prostu będzie i tyle. A Baba wie, że pójdzie do pieca, tylko nie wiadomo, czy ona zazdrości Jasiowi i Małgosi, że przeżyją, czy może to raczej oni powinni zazdrościć jej, że umrze. W „Wigilii Szatana” nie ma żadnej opcji zamiast!

Ciernik: Ale zauważ, że te wszystkie postapokaliptyczne wizje i wersje rzeczywistości są takie nie z powodu kataklizmów naturalnych, ale z powodu naszej, ludzkiej działalności. Już samo to implikuje moralizowanie w tych opowiadaniach, nawet jeśli zawoalowane. Tam są zazwyczaj podane powody tego, co się stało i dlaczego tak się stało. Najciekawiej to chyba wyszło w opowiadaniu „Zapakować w pudełko”. Ten tekst fajnie gra na dualizmie ludzkiej natury.

Pokrzywnica: Nie mogę go znaleźć…

Ciernik: Właśnie. Ten brak spisu treści jest dobijający. Ja muszę wejść w opcję Content, żeby zobaczyć poszczególne teksty. A tytuły opowiadań w tym zbiorku jakoś nie zapadły mi w pamięć.
Ten tekst jest o zwierzętach zamkniętych w specjalnym ośrodku i o polowaniu.

Pokrzywnica: A! On gra na nierozłącznej parze Eros – Thanatos. Nie istnieje jedno bez drugiego. A dualizm mamy w większości opowiadań w „Wigilii Szatana” i to całkiem ciekawie i różnorodnie pokazany: niby patologiczna, a jednak zadziwiająco mocna emocjonalnie rodzina żyjąca z pomocy społecznej, upośledzony sprzątacz w starciu z geniuszem (tu mocno pachniało „Kwiatami dla Algernona” Daniela Keyesa) albo ten czytający przybysz, który przynosi miasteczku zagładę. W ogóle motyw czytania obsesyjnie powraca. Podobnie jak motyw wody. Czytanie jest jak woda, ale rzeki mogą wyschnąć, a studnie zostać skażone. Może to też jest nieuniknione?

Ciernik: Ciekawe, że jednak pomimo mocnego apokaliptycznego straszenia, większość tych tekstów kręci się wokół tworzenia kultury, w szerokim kontekście: robią to ludzie jako gatunek, albo jednostki, które zyskują świadomość. Wydaje mi się, że to jedyny wspólny mianownik wszystkich opowiadań w tym zbiorze. Zyskiwanie świadomości, które wydaje się naszym ludzkim przeznaczeniem, oraz zagrożenia z tym związane. Bo to przecież zawsze wiąże się z odejściem od świata natury (wygnanie z Raju!), a więc w pewnym sensie z zaprzeczeniem jej, i kiedyś musi skończyć się Apokalipsą i powrotem do stanu pierwotnego. Cykl się domyka. Teraz znowu możemy (musimy?) sięgnąć poza naturę. Ta cykliczność jest tutaj kluczem, według mnie. To taki Nietzscheański Wieczny Powrót.

Pokrzywnica: Albo buddyjska wielka kalpa.

Ciernik: Ta emancypacja nie zawsze się udaje, ale mimo wszystko pokazane jest starcie natury (czasem ślepej) z powstającą świadomością. Jeśli przyjmiemy taki klucz, kompletnie nie dziwi wybór patrona dla całego zbiorku. Mamy tu bowiem prometejską wersję historii Szatana, nie jako Księcia Ciemności, ale jako Lucyfera, Tego, Który Niesie Światło. Światło świadomości, owoc z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego.

Pokrzywnica: Tak. Takie są wizje przyszłości, mity i baśnie Baby Jagi, która częstuje nas magicznym naparem. Czarodziejskie ułudy, majaki? A może nie?

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Emma Popik „Wigilia Szatana”, e-book

Pokrzywnica: Czytanie tego zbioru opowiadań było jak słuchanie Baby Jagi w chatce w głębi lasu. Baby, która już wie, że ją zaraz wsadzimy do pieca, zepchniemy w czeluście piekieł, ale chce nas jeszcze przedtem czymś zaczarować, coś przekazać, zanim definitywnie minie jej czas.

Podoba mi się sposób, w jaki Emma Popik po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Marta Motyl „KochAna”, e-book

Pokrzywnica: Rzuciłam się na e-booka wydanego przez Czarną Owcę. I teraz czuję się jak Smok Wawelski. Taka książka może stanąć kością w gardle.

Ciernik: Może. I staje. To była dla mnie trudna lektura. Szczególnie początek mnie drażnił. Drażniła mnie bohaterka i jej szczeniackie jazdy. Długo wracałem do tego początku, byłem w stanie przemęczyć tylko kilka stron i musiałem robić przerwy. Na szczęście w pewnym momencie coś się zmieniło, coś mnie wkręciło, nawet nie wiem, co i kiedy. Potem szło już gładko, chociaż ciągle boleśnie, ze względu na temat.

Pokrzywnica: Temat jest straszny. Anoreksja. We wstępie autorka tłumaczy, że napisała tę książkę po to, żeby ci wszyscy z zewnątrz, tacy jak my, mogli zrozumieć, jak to jest. Jak to jest tam, w środku. Zrozumiałeś? Ja nie. Jestem wstrząśnięta, ale tak samo głupia, jak byłam wcześniej. Ja chyba w ogóle nie potrafię zrozumieć takiego okrucieństwa.

Ciernik: Ja rozumiem, ale nie wiem, czy tak, jak autorka by chciała. Rozumiem mechanizm winy, nałogu (bo anoreksja jest definiowana jako nałóg niszczenia siebie), uwolnienia od napięcia i znowu popadania w poczucie winy. To zostało w „KochAnej” przestawione czytelnie. Natomiast Ty chyba patrzysz na inny aspekt książki, być może nawet nieświadomie pokazany przez autorkę.

Pokrzywnica: Każdy nałóg jest niszczeniem siebie. Gdyby nie był niszczący, to nazwalibyśmy go nieszkodliwym przyzwyczajeniem. W każdym nałogu jest element bezwzględnego okrucieństwa, tylko nie widać go wyraźnie, bo ukrywa się pod prawem do samostanowienia.

Ciernik: Okrucieństwa w stosunku do siebie?

Pokrzywnica: Dlaczego w ogóle odczuwamy potrzebę, żeby ustalać, w stosunku do kogo akty okrucieństwa są podejmowane? Czy nie ważniejsze jest, że u danej osoby one w ogóle występują, że jest do nich zdolna? Kładzie się nam do głów: Nie wolno krzywdzić innych, ale co robimy sami ze sobą, to już nikogo nie obchodzi. Samostanowienie. Prywatność. Próbować zagłodzić kogoś na śmierć jest aktem okrucieństwa – nie mamy co do tego wątpliwości – ale gdy ktoś usiłuje zagłodzić sam siebie… cóż, jesteśmy bezradni. Przecież nikogo tym nie krzywdzę – odpowie taka osoba, bo ktoś to zawsze inni, nie my sami. Tak jesteśmy uczeni. I ten argument pozwala nam hodować w sobie potwora, który JEST OKRUTNY i nie ma tak naprawdę znaczenia, w stosunku do kogo. Może zamiast uczyć dzieci: Nie krzywdź innych, powinniśmy je uczyć: Nie bądź okrutny?

Ciernik: Ależ nasza kultura przecież próbuje taki przekaz dzieciom (i nie tylko im) zaszczepić:

Kochaj bliźniego swego jak siebie samego.

Ale to z jakiegoś powodu nie trafia. Innych szanujemy bardziej niż siebie. Jesteśmy z gruntu antychrześcijańscy. Brak nam zdrowego egoizmu, do którego podobno zachęcał nawet Bóg.

Pokrzywnica: I to wcale nie jest tak, że to działa „tylko w stosunku do siebie”. Zauważyłeś, że bohaterka jest kompletnie pozbawiona empatii? Ona w ogóle nie rozumie emocji ani sposobu myślenia innych osób. Do samego końca. Nawet nie próbuje. Jedynym punktem widzenia, jaki potrafi przyjąć, jest jej własny. Nie ma pojęcia, jacy są inni, czego chcą, co czują, o co im chodzi. Ona się tym nie interesuje, bo postrzega ich wyłącznie jako obiekty oddziałujące na nią w sposób nie taki, jak ona by sobie życzyła. I wydaje mi się, że gdzieś tutaj rodzi się ten potwór. Z przekonania o tym, że wiemy jak jest. A to tylko nasze domysły, które bierzemy za prawdę. Dopiero otwarcie się na kontakt pozwoliłoby nam zweryfikować te przypuszczenia.

Autorka opisała, jakie były oczekiwania rodziców wobec Alicji. Ale czy naprawdę takie były? Czy to tylko jej się tak wydawało? Przecież oni z tych swoich oczekiwań rezygnują, kiedy ona mówi: „nie”. Chciała iść na ASP? Poszła. Chciała przestać chodzić do kościoła? Przestała. A oni się z tym pogodzili. Czy więc naprawdę jej nie akceptują? Czy naprawdę są tak okrutni, jak się Ali wydaje? Czy może to ona przypisuje im okrucieństwo, które jest w niej? Na początku jej wierzę, ale kiedy pod koniec widzę, jak ona traktuje mężczyzn, z którymi się spotyka, czy koleżanki, to ogarniają mnie wątpliwości. Alicja w ogóle nie rozumie tego, co mówią do niej inni, słyszy tylko to, co jej się wydaje, że mówią. Boi się wykorzystania i uprzedmiotowienia, a jednocześnie w ogóle nie zauważa, że wykorzystuje i uprzedmiotawia innych. Okrucieństwo się rozlewa i nie dotyczy już tylko jej…

Ciernik: W tej książce zabrakło jeszcze jednego elementu anorektycznej martyrologii – terapii. Wiesz, że w jednej ze śląskich placówek dzieci chore na anoreksję są przed leczeniem zmuszane do podpisania kontraktu, który określa kary i nagrody za rezultaty leczenia? Jedynym miernikiem efektów leczenia jest pomiar wagi, a ta oczywiście bardzo się waha, jak to u anorektyków. Ważenie odbywa się raz w tygodniu i tylko wtedy można „awansować” do kolejnego etapu. Jeśli się nie uda, dziecko otrzymuje karę. Odcina się je od rodziny, zabrania kontaktu ze światem, rozrywek, a w niektórych przypadkach nawet możliwości wstawania z łóżka, rozmawiania z innymi i posiadania osobistych rzeczy – ubrań, książek, gazet. Robi się to po to, żeby dziecko miało czas i możliwość zastanowienia się nad sobą i swoim życiem. Wyobraź sobie Alicję w tej sytuacji! Jak wyglądałoby jej zastanawianie?

Z jakiegoś powodu w anoreksję, po obu stronach barykady, jest wpisane olbrzymie okrucieństwo.

Pokrzywnica: Bo odebranie komuś prawa do samostanowienia jest okrutne. Ale co robić, jeżeli chory żyje w nieprawdziwym świecie i nie dopuszcza do kontaktu z rzeczywistością? Bohaterka „KochAnej” jest już bardzo blisko przekroczenia tej granicy, ale na szczęście potrafi ten moment zauważyć. Swoją drogą: u więźniów obozów koncentracyjnych też występowało takie, opisane choćby przez Borowskiego, zobojętnienie na innych – to był efekt głodu, wycieńczenia i zarazem mechanizm przystosowawczy, żeby przeżyć. Może to, co postrzegam jako okrucieństwo, jest tak naprawdę tym samym mechanizmem przystosowawczym i specjaliści od anoreksji już dawno to opisali?

Ciernik: O, to bardzo możliwe. Tylko, że od czegoś musiało się zacząć. Jakiś zalążek egocentryzmu, zamknięcia na świat, już wcześniej musiał w Alicji robić swoje.

Pokrzywnica: Ale może ten sam zalążek pozwalał jej tworzyć? Podczas czytania przez cały czas zastanawiałam się, dlaczego ona wkłada tyle wysiłku i zaangażowania, tyle cierpienia i poświęcenia w realizowanie tak idiotycznego celu, skoro przecież może malować? Ma talent, ma przestrzeń i możliwość wyrażenia emocji, ma to, o co walczyła, a tu zamiast korzystać, to sobie pakuje do umysłu jakieś bzdury… Na szczęście Alicja też w końcu dochodzi do podobnego wniosku… Tylko że wtedy choroba, nałóg już z nią jest. I ona prawdopodobnie nigdy już nie będzie mogła być pewna, że nie wróci…

Ciernik: Cieszę się, że jednak przedarłem się przez ten początek, który był dla mnie trudny i męczący. Im dalej, tym książka jest ciekawsza. Muszę przyznać, że autorka podarowała mi kilka naprawdę pozytywnych zaskoczeń. Bardzo podobała mi się, na przykład, scena erotyczna w podwójnie kobiecym wydaniu.

Pokrzywnica: Bo „KochAna” jest napisana całkiem ładnie. Ja w ogóle lubię książki wymyślone przez plastyków, muzyków, tancerzy – widać w nich to specyficzne postrzeganie świata, zwracanie uwagi na niewidoczne dla innych detale, układanie ich w całkiem innym porządku. O ile zupełnie nie podobało mi się patrzenie na świat oczami anorektyczki – ze względu na przedziwny splot bezwzględności i głupoty, jaki się w tym oglądzie świata zawiera – o tyle bardzo mi się podobało patrzenie z punktu widzenia malarki.

Na przykład ten fragment: „Widzę cię z profilu, gdy czytasz książkę. Przymrużyłaś oczy. Włosy związałaś w kitkę, gładko opadającą na jasną szyję. Ciepły odcień blond współgra z żółtobrązowymi trawami za oknem. Wpisujesz się w koncepcję jesieni. Wydzieram z notatnika kartkę, szukam w torbie ołówka. Siedzisz po drugiej stronie, nie powinnaś zauważyć, że cię rysuję. Bezkarnie szkicuję twój profil, bladoczerwone usta zatrzymane w półuśmiechu, zapisuję w pamięci kolor włosów, jasność skóry, odcień piegów. Delikatnie przewracasz stronę książki. Przesuwasz się w realnym i w wyobrażonym czasie. Podróżujesz w dwóch różnych przestrzeniach. Czytasz, a ja patrzę na grube, ciemne rzęsy, zastanawiając się, jak mogą być tak długie?”

Trzeba mieć ten dar, żeby umieć tak patrzeć, żeby dostrzegać szczegóły – tak dużo i tak dokładnie. I trzeba mieć też drugi dar, żeby umieć o tym opowiedzieć. Marta Motyl ma oba. Jej się pewnie to wydaje nieciekawe, zwyczajne, bo to jest jej naturalny sposób patrzenia, ale inni tak nie mają. Innym to się podoba. Dla innych to jest jak wejście do całkiem nieznanej krainy. Przynajmniej dla takich innych jak ja.

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Marta Motyl „KochAna”, e-book

Pokrzywnica: Rzuciłam się na e-booka wydanego przez Czarną Owcę. I teraz czuję się jak Smok Wawelski. Taka książka może stanąć kością w gardle.

Ciernik: Może. I staje. To była dla mnie trudna lektura. Szczególnie początek mnie drażnił. Drażniła mnie bohaterka i jej szczeniackie jazdy. Długo wracałem do tego początku, byłem w stanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Zbigniew Wentus „Podróż”, e-book

Pokrzywnica: Na stronach księgarń można przeczytać, że „Podróż” Zbigniewa Wentusa to propozycja dla wymagających czytelników. Zgadzasz się?

Ciernik: Nie. Język jest raczej prosty, więc tutaj nikogo niczym autor nie zaskoczył. Tematyka? Kryminał z wątkami paranormalnymi oraz dywagacjami egzystencjalnymi. Sporo tu rozmyślań o naturze ludzkiej, relacjach interpersonalnych, rzeczywistości, a nawet świadomości. Trochę to wszystko trąci klimatami New Age. Ot, taki groch z kapustą, ale na szczęście dosyć spójnie podany. Jednak spójność to za mało. Dywagacje spowalniają akcję, niektórych czytelników mogą znużyć, nie wszystkie są ciekawe. Poza tym, autor miejscami wchodzi trochę w rolę nauczyciela, co nie każdemu odpowiada.

Pokrzywnica: Mnie się te dywagacje nawet podobały. „Świat zaprzecza porażkom. Liczą się tylko sukcesy. Nie ma czegoś takiego jak chwalebna porażka. Dlatego porażka jest zawsze bezsłowna, bezopisowa, zaginiona”. Może i racja, że autor Ameryki nie odkrywa, ale niektóre przemyślenia bohaterów są po prostu trafne.

Ciernik: Mnie też się niektóre podobały. Na przykład ta myśl o kontaktach międzyludzkich w Internecie (i nie tylko): „Ludzie jednak nie zbliżają się do siebie jak kule bilardowe, które może dzielić od siebie centymetr albo metr, albo kilometr, albo mogą się zderzyć na chwilę ze sobą. Zbliżenie między ludźmi jest raczej zbliżeniem dwóch obłoków mgły, których granic nie da się w żaden dokładny sposób wyznaczyć”.

Pokrzywnica: Za to bardzo mi się nie podobała przewidywalność fabuły. Sposób jej prowadzenia na pewno nie zadowoli wymagającego czytelnika, bo ten czytał już tysiące takich opowieści i wychwyci schemat bez pudła.

Ciernik: Przewidywalna fabuła rzeczywiście jest minusem powieści, tak samo jak troszkę naiwne założenie sprzedawane nam w tle wydarzeń, że miłość jest odpowiedzią na wszystkie bolączki świata.

Pokrzywnica: Zapytam przewrotnie: a nie jest?

Ciernik: Nie. Różni ludzie mają różne deficyty. Niektórym brakuje akceptacji, innym uwagi, a są nawet tacy, którym do poczucia szczęścia brakuje buntu, gniewu i energii z tym związanej. Sprowadzanie wszystkiego do miłości jest rzutowaniem na wszystkich swojego osobistego tripu. Co ciekawe, nawet sama „Podróż” zawiera pewną podpowiedź. Nie wiem, czy świadomie, ale autor zawarł ją w postaci Lucjana. Dopiero w wyniku połączenia Lucjana z głównym bohaterem powstałby ktoś, kto nie jest kliszą – postać pełniejsza, a więc prawdziwsza.

Pokrzywnica: Lucjan jako Cień? No, właśnie – ta fabuła, te postacie – wszystko takie płaskie, jednowymiarowe, przewidywalne. Absolutnie nie dla wymagającego czytelnika. Wręcz przeciwnie, raczej dla kogoś, kto lubi łatwe czytadła. Ale gdyby potraktować „Podróż” jako opowieść symboliczną?

Gdyby wszystkie postacie były cząstkami jednego i tego samego umysłu? To oczywiście nadinterpretacja, nie ma w książce żadnego znaku, żadnej sugestii, że można ją tak czytać. Ale gdyby…?

Ciernik: Wtedy mielibyśmy problem. Okazałoby się bowiem, że są to typowe newage’owe bajania, według mnie szkodliwe, bo powodujące wyparcie Cienia i wmawiające ludziom, że recepta na szczęście to miłość, miłość i jeszcze raz miłość. I fajne wizualizacje.

Pokrzywnica: Tak, to nawet przy czytaniu „tego, co jest napisane” bez interpretowania czy nadinterpretowania, jest widoczne. Marek ma świadomość, że zawinił, ale nie pokutuje, nie próbuje zadośćuczynić, tylko się z tej winy „leczy”, ucieka od niej. Winny postrzega siebie jako ofiarę.

Ciernik: Ucieka od winy i użala się nad sobą. Próbuje się uzdrowić wizualizacjami, ale nie podejmuje działania (nawet nie był na grobach).

Ciekawie wyglądają natomiast w tym świetle relacje pomiędzy innymi postaciami. Na przykład Marta i Tomek, ich problemy, brak komunikacji, ucieczka Tomka w gry – kolejne iluzoryczne światotworzenie, jak w wizualizacjach. W ogóle sporo tam uników ze strony mężczyzn. Grzegorz ucieka w pornosy. Główny bohater to taka trochę dupa i dopiero kobieta z inicjatywą wyciąga go z marazmu. Jedynym, który przez cały czas działa, ma energię, jest Lucjan.

Pokrzywnica: A Józef i jego pies? Ten wątek najbardziej mnie zirytował, bo właściwie od początku było jasne, po co powstał i jak się skończy historia Józefa i jego jamnika. Ale ponadinterpretujmy jeszcze trochę: z jednej strony Józef, z drugiej – kolejna, prócz Ani, postać żeńska – Marta. Kiedy Tomek ucieka w gry, Marta flirtuje z Cieniem. Ale ofiarą jej flirtu nie będzie, jak by się można spodziewać, Tomek, lecz właśnie Józef…

Ciernik: Józef jest uosobieniem ładu, bastionem porządku i przeciwieństwem siły napędzającej Lucjana/Lucyfera. Marta to Anima działająca z Cienia, opętana frustracją, złością na Tomka oraz zafascynowana Luckiem. Jest też Cieniem Ani, która działa z poziomu miłości do głównego bohatera.
Widzimy więc, że to złość, ciekawość i pożądanie podkopują porządek. Do tego mamy strach przed kobiecością, szczególnie tą nieokiełznaną. Akceptowana jest tylko ta, która służy mężczyźnie. Ot, klasyczne judeochrześcijańskie myślenie.

Pokrzywnica: Jeżeli Marta i Ania stanowiłyby dwa oblicza tej samej kobiety, to… autor chyba nie ma zbyt wysokiego mniemania o kobietach. Obie bohaterki są naiwnymi, głupimi gąskami, którymi łatwo manipulować. Znów schemat.

Ciernik: Tak, postacie w książce kuleją, historia też. Ale ja, mimo wszystko, czekam na kolejną powieść Zbigniewa Wentusa, w której autor odrzuci pretekstową fabułkę i odważy się stworzyć postacie z krwi i kości. Mieszanie kryminału z obyczajem średnio mu wychodzi, ale z tych dwóch – obyczaj jednak jest lepszy.

Pokrzywnica: Zgadzam się, ale dodam, że ja bym wolała obyczaj bez elementów paranormalnych. Zło w „Podróży” byłoby bardziej przekonujące, gdyby pochodziło z tego świata, a nie spoza niego.

I tradycyjnie już upomnę się o redakcję i korektę: błędy stylistyczne, interpunkcyjne, ortograficzne („oczy kuły go tysiącem igieł”, „stróżka potu” i tym podobne) naprawdę utrudniają czytanie!

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Zbigniew Wentus „Podróż”, e-book

Pokrzywnica: Na stronach księgarń można przeczytać, że „Podróż” Zbigniewa Wentusa to propozycja dla wymagających czytelników. Zgadzasz się?

Ciernik: Nie. Język jest raczej prosty, więc tutaj nikogo niczym autor nie zaskoczył. Tematyka? Kryminał z wątkami paranormalnymi oraz dywagacjami egzystencjalnymi. Sporo tu rozmyślań o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Marta Magaczewska „Bahama Yellow”, papier

Pokrzywnica: Ciernik poluje hen, daleko. Wypłynął na szerokie wody i nawet nie dzwoni. Z kim by tu porozmawiać… Może z Kotem?

Kot Dachowiec: Miauuu, chętnie. Kot z rozkoszą podyskutuje nad upolowaną zwierzyną.

Pokrzywnica: Mam nadzieję, że nie zjesz przy okazji także mnie… Może to zbytek ostrożności, ale z Kotami nigdy nic nie wiadomo.

Kot Dachowiec: Ptaszki są niczego sobie, ale nie przepadam za Pokrzywnicami. Są łykowate i mają za dużo piór! Mam tu coś smaczniejszego: „Bahama Yellow” Marty Magaczewskiej, powieść wydaną przez wydawnictwo JanKa. To jedna z tych książek, o których mało kto słyszał, mimo że zasługują na znacznie większą popularność. W dobie, gdy wiele zależy od reklamy i promocji, nierzadko zdarza się, że perełki giną w masie, bo nikt nie zrobił wokół nich wystarczająco dużo szumu.

Pokrzywnica: A czy popularne nie znaczy lekkie? To nie jest lekka książka.

Kot Dachowiec: Fakt. Nie jest lekka. Została napisana bardzo przystępnym językiem, ale jej treść jest porażająco ponura. W krzywym zwierciadle pokazuje różne czarne strony ludzkiej natury, umiejętnie gra odwołaniami, skojarzeniami i cholernie daje do myślenia.

Pokrzywnica: Mnie ta powieść wręcz wystraszyła! Czytałam, czytałam… połowa, trzy czwarte… a ja wciąż nie wiedziałam, gdzie właściwie jestem i o co chodzi w tym świecie. Przeczytałam do końca i… nadal nic. Dopiero kilka słów Marty Magaczewskiej na skrzydełku okładki rozjaśniło mrok. Nie odnalazłam tego klucza sama, musiałam go otrzymać od autorki, podpowiedź musiała przyjść spoza tekstu. Błąd? Może nie, ale chyba szkoda, że to wyjaśnienie, jeśli już nie jest wplecione w opowieść, to nie zostało chociaż podane we wstępie, tylko na końcu. Jest naprawdę ważne: „Zastanowiło mnie, w jaki sposób zachodziła przemiana zwierzęcia w istotę ludzką. Kiedy ta istota zaczęła czuć i myśleć; i co też czuła i myślała. Jak człowiek fizyczny ewoluował w metafizycznego”.

A Tobie, Kocie, jak szło szukanie klucza?

Kot Dachowiec: Znalazłam własny, a nawet dwa!

Po pierwsze: każdy z głównych bohaterów reprezentuje jakąś chorobę psychiczną czy zaburzenie. Mamy alkoholika, erotomankę, nekrofila, psychopatę o morderczych skłonnościach, schizofreniczkę (moim zdaniem zobojętnienie Lali pasuje do schizofrenii prostej), człowieka obsesyjnie zainteresowanego religią i nadwrażliwca cierpiącego na love-shyness, czyli nieumiejętność nawiązywania relacji z płcią przeciwną. Miejsce akcji – Zakład DOPC prowadzony przez Tabiołkę – to tak naprawdę szpital dla obłąkanych.

Po drugie: imiona większości bohaterów to w tradycji słowiańskiej imiona diabłów. Lelech (Lelek) to bies namawiający do złych uczynków albo dusza zmarłego w postaci czarnego ptaka, kwiląca żałosnym głosem. Koffel to u Kaszubów demon pijaństwa. Skomroch (Skamżoch) – również imię własne diabła kaszubskiego. Lala – imię diabła z regionu sandomierskiego (wymieniam za „Encyklopedią demonów”, Wydawnictwo ASTRUM, Wrocław 2000). Czyli ten szpital dla obłąkanych jest jednocześnie piekłem.

Pokrzywnica: Coś takiego! A ja w Skomrochu widziałam Chrystusa (ale nie powiem, dlaczego; kto chce wiedzieć, niech przeczyta). Ale to za pierwszym razem. Przy drugim czytaniu, idąc za sugestią autorki, widziałam w nim ślepą odnogę ewolucji – przedstawiciela nieistniejącego gatunku człowieka, który nie przyjął (nie chciał przyjąć!) mowy. Tacy moglibyśmy być, gdybyśmy woleli kierować się zapachem, uważną obserwacją ruchów i intuicją, a nie słowem. Gdyby nie język, nasz gatunek mógłby rozwijać się właśnie tak.

Kot Dachowiec: A, oczywiście, też miałam pierwsze z wymienionych skojarzeń. Bo przecież w tym szpitalu dla obłąkanych czy też piekle, gdzie na małej przestrzeni kłębią się wszelkie możliwe odchyły i mroczności, dochodzi w pewnym momencie do ofiary, która ma na celu „odkupienie grzechów” (i może rzeczywiście nie mówmy nic więcej, żeby nie zdradzać szczegółów). Bardzo mi się podobał ten pomysł, to odniesienie.

Pokrzywnica: A kto jest, według Ciebie, erotomanką?

Kot Dachowiec: Tabiołka. Chociaż to właściwie nie tyle erotomania, co hiperseksualność – ciągła, wyniszczająca i uporczywa potrzeba uprawiania stosunków płciowych, przesłaniająca inne potrzeby człowieka. Ale Tabiołce nie chodzi o przyjemność z seksu, tylko o kontrolę nad mężczyznami, potwierdzenie swojej kobiecej władzy nad ich popędami, wykorzystanie ich. To wielka manipulantka, tak wielka, że okłamuje nawet siebie (o czym dowiadujemy się w końcówce). Tak odczytałam tę postać.

Pokrzywnica: Mnie do niej hiperseksualność nie pasuje. I żądza władzy, tak naprawdę, też nie. Jej nie chodzi o seks, tylko o dziecko. To jest samica. Jeszcze nie kobieta, tylko zwierzę, którego celem jest rozmnożyć się za wszelką cenę. Jej władza jest naturalna, jak władza najstarszej słonicy w stadzie. Ale w końcu tę władzę oddaje – mężczyźnie. Odczytałam to jako przejście od matriarchatu do patriarchatu. I wtedy wszystko zaczyna funkcjonować inaczej, bo ten mężczyzna też jest jeszcze zwierzęciem i kieruje się instynktem, ale innym: instynktem walki. Wtedy zaczyna się rywalizacja o władzę w stadzie, wtedy też ewolucja przyspiesza, a przegrani są eliminowani.

Kot Dachowiec: Całkiem zgrabna interpretacja, tylko że nie zgadza się jeden kluczowy szczegół: Tabiołka przecież nie może…

Pokrzywnica: No tak, my się o tym dowiadujemy na końcu, ale ona wie przez cały czas, że nie może…

Kot Dachowiec: Ciiiiii! Nie zdradzajmy zbyt wiele!

Pokrzywnica: A jak interpretujesz postać Lali? Ona jest bardzo nieoczywista.

Kot Dachowiec: Miałam kilka skojarzeń. Lala jest niewinna, naiwna, szoruje podłogi w Zakładzie, a jej relacja z Tabiołką wpisuje się w archetyp: macocha-pasierbica, starzejąca się kobieta zazdrosna o młodszą. Kopciuszek i Królewna Śnieżka w jednym?

Poza tym Lala próbuje uciec z Zakładu, ale tylko po to, żeby wpaść w kolejną niewolę. Zastanawiałam się, czemu po opuszczeniu Zakładu momentalnie obojętnieje, wpada w stan, który skojarzył mi się ze schizofrenią (brak woli działania, zaburzony kontakt z rzeczywistością, zamarcie w bezruchu). Idąc tropem skojarzeń ze świata zwierzęcego, czy chodziło po prostu o to, że wyrwana ze swojego naturalnego środowiska nie potrafi funkcjonować?

Pokrzywnica: Może to jest Kopciuszek, Śnieżka i… Śpiąca Królewna w jednym? Ciekawe, że jest to jedyna osoba w Zakładzie, która nawiązuje jakąkolwiek więź ze Skomrochem. A on z nią. Tylko że nic z tego porozumienia nie wynika. W Lali tkwi jakaś tajemnica, może trzeba przeczytać powieść jeszcze kilka razy, żeby ją odkryć. W ogóle wydaje mi się, że „Bahama Yellow” to jedna z tych książek, które można czytać wielokrotnie i za każdym razem odkryć coś nowego.

Kot Dachowiec: Zgadzam się. Nawet tytuł intryguje dwuznacznością: bahama yellow to optymistyczny odcień słonecznej żółci, ale żółć jest gorzka.

Doceniając wszystkie zalety tej książki, muszę jednak przyznać, że według mnie, ma jedną wadę: stężenie posępności (momentami w groteskowym, tragikomicznym wydaniu) niemal przekroczyło moje granice tolerancji. To trochę zniechęca do powtórnej lektury. Nie dopatrzyłam się ani jednego promyczka optymizmu, a końcowa katastrofa nie przynosi katharsis. Obawiam się, że dla wielu osób to może być przy lekturze jeszcze większy problem niż dla mnie.

Pokrzywnica: Myślę, że właśnie dlatego ta książka nie ma szans na popularność, chociaż jest ciekawa, bardzo sprawnie napisana i ładnie wydana. Ale stawia odbiorcy wymagania: stanowi wyzwanie zarówno intelektualne, jak i emocjonalne. W takie światy nie wkracza się bezkarnie.

Kot Dachowiec: To bardzo smutna konkluzja, ale myślę, że przesadzona. „Bahama Yellow” to z pewnością nie jest literatura rozrywkowa, ale przecież jest wielu czytelników, którzy lubią wyzwania. „W takie światy nie wkracza się bezkarnie”? To prawda. I bardzo dobrze, że są takie powieści.

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Marta Magaczewska „Bahama Yellow”, papier

Pokrzywnica: Ciernik poluje hen, daleko. Wypłynął na szerokie wody i nawet nie dzwoni. Z kim by tu porozmawiać… Może z Kotem?

Kot Dachowiec: Miauuu, chętnie. Kot z rozkoszą podyskutuje nad upolowaną zwierzyną.

Pokrzywnica: Mam nadzieję, że nie zjesz przy okazji także mnie… Może to zbytek ostrożności, ale z Kotami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Hannibal Smoke „Emplarium”, e-book (papier podobno też był, ale się skończył)

Ciernik: No i co powiesz na tę zdobycz o tytule, który wciąż wylatuje mi z głowy?

Pokrzywnica: Chyba nie umiem czytać kryminałów. W ogóle nie wiem, co mnie w nich powinno kręcić. Wiem tylko, że nie kręci. Cóż, widocznie blokada jakaś…

Ciernik: Ale to przecież wcale nie jest kryminał! To miał być, zgodnie z zapowiedzią na stronie księgarni, „magiczny kryminał”, ale jest coś całkiem innego. Jakiś… romans z elementami sensacji i szczątkami fantastyki. Prawie czterysta stron napisanych przez kobietę dla kobiet…

Pokrzywnica: Jaką kobietę? Chyba sobie cierń w oko wbiłeś! Autor – Hannibal Smoke (a trzeba go odróżnić od bohatera Hannibala Smoke’a) to jest bardzo sympatyczny pan w okularach, nie żadna kobieta! Ale magii to w „Emplarium” rzeczywiście nie ma. Jest intuicja. Taką magią, to i ja dysponuję…

Ciernik: No to jestem w szoku. Nie, to niemożliwe. Ja po prostu nie wierzę, że autor płci męskiej naprawdę stworzył tak wyidealizowanego bohatera! Ten Smoke nie ma przecież ani jednej wady! Nigdy nie traci zimnej krwi, niczego się nie boi, każdego jest w stanie zagadać i z każdym się dogadać, czyta w myślach, jest szarmancki, wszystkie laski na niego lecą, bez względu na wiek, rasę, wyznanie i dochody, a on z nimi (jeśli tylko mu się akurat chce) umie rozmawiać na każdy temat, łącznie z dokładnym opisem swych stanów emocjonalnych i innych drgnień duszy… Uff! Pewnie jeszcze odróżnia i potrafi nazwać wszystkie odcienie zieleni! I jak to: nie ma magii? A ten incydent z Robertem, który potknął się o własne nogi, gdy tylko Hannibal wyciągnął w jego stronę dłoń, niczym Kaszpirowski?! Adin, dwa… i łup!

Pokrzywnica: Oj, czepiasz się! To taki Bond, tylko trochę inny.

Ciernik: Bond czarował bronią palną, a nie samymi palcami!

Pokrzywnica: Ale bohater Hannibal Smoke (nie mylić z autorem Hannibalem Smoke’em) nie czaruje, tylko przewiduje! On ma intuicję! A Ty się dziwujesz jak ten baca: Prorok jaki, czy co? A pamiętasz tego serialowego… jak mu tam… Franka Blacka, co umiał się wczuć w mordercę i miał wizje? No, to tu jest podobny bohater, tylko on ma wizje przyszłości z krótkim terminem ważności – takie, że się ktoś potknie, na przykład. Długoterminowych nie może mieć, bo wtedy kryminał byłby się… unonsensownił. Ale bohater z intuicją, wcale nie paranormalną, tylko taką ciut, odrobinkę większą, niż inni… A mów, co chcesz. Mnie się ten pomysł podoba. Natomiast co do wątków romansowych to ja mam poważne podejrzenia, że tu autor się świetnie bawił, strojąc sobie żarty z czytelników. A raczej z czytelniczek…

Ciernik: Podejrzewasz, że stroił sobie żarty? Hm. A skąd te podejrzenia? Czyżby podszept intuicji?

Pokrzywnica: Jak będziesz taki złośliwy, to mi intuicja zaraz podpowie, że się potkniesz na prostej dro… eeee… w zimnej wodzie! Zobacz: Hannibal Smoke napisał powieść sensacyjną, nie? Z bohaterem, który się nazywa Hannibal Smoke i przypomina Bonda (wyposażonego w ponadnormatywną intuicję). A jeden z Wielkich Nieobecnych bohaterów tejże powieści jest kim? Pisarzem! I to nie byle jakim! Jest autorem romansów uwielbianym przez kobiety! Ale główny bohater tych powieści nie cierpi, nie rozumie. Za to przydarzają mu się te romanse w ilościach niemalże hurtowych… Czy Hannibal Smoke (autor) nie bawi się tutaj, puszczając wodze zuchwałym fantazjom na własny temat? I czy nie robi tego, chichrając się zarówno sam z siebie, jak i z czytelniczek romansów?

Ciernik: A nie zastanowiła Cię budowa rozdziałów? W klasycznej sensacji/kryminale mamy krótkie rozdziały. Idealnie jest, gdy kończą się, jak u Dana Browna, cliffhangerami. Następuje nagłe zawieszenie akcji w sytuacji pełnej napięcia. Czytelnik nie może wtedy odłożyć książki, zanim nie dowie się, co było dalej. W „Emplarium” też są takie krótkie rozdziały, ale wygląda to tak, jakby autor wziął długi tekst i podzielił go na chybił-trafił. Czasami rozdział kończy się w połowie dialogu, bez ładu i składu! Przyznaję, że gdy to zobaczyłem, przyszła mi do głowy myśl, że może autor robi sobie jaja.

Tylko że z tą kpiną w „Emplarium” jest tak, jak z najbardziej obśmianym teledyskiem ostatnich kilkunastu miesięcy, czyli z klipem Nataszy Urbańskiej. Ten żart nie został wystarczająco mocno zaakcentowany, więc wielu widzów postanowiło na wszelki wypadek potraktować utwór śmiertelnie poważnie i… okrutnie wykpić.

Pokrzywnica: To prawda. „Emplarium” na początku skrzy się humorem, co od razu sygnalizuje konwencję i odpowiednio nastraja, ale potem ten humor gdzieś znika. Zostaje już tylko zabawa schematami, a to już nie dla każdego będzie czytelne. Szkoda mi tego było – że autor zaczął naprawdę zabawnie i potem o tym zapomniał.

Ciernik: Czy to jest zabawa schematami? Schematem to się ładnie Karolina Wilczyńska zabawiła. Tutaj mamy zmieszanie dwóch schematów, co nie wyszło na dobre ani jednemu, ani drugiemu. Na szczęście autor jest całkiem niezły warsztatowo. Dialogi (no, może poza tymi romansowymi) też są całkiem zgrabne.

Pokrzywnica: A do jakiego finału to wszystko prowadzi! Do takiego, który rozwala i kryminał, i romans. W dodatku po tych wszystkich „zmyłkach” i odkryciach że „każdy ma swój sekret” to rozwiązanie staje się przewidywalne, bo… jedyne możliwe. Jeśli to nie jest kręcenie piruetów na tafli schematu, ba, dwóch schematów, to ja nie mam pojęcia, co to jest. Na pewno nie obiecywana „powieść magiczna”. Chociaż bohater z intuicją – to jest niezły pomysł na historię magiczną, ale wtedy musiałoby to wszystko iść w innym kierunku, nie tak rozrywkowo, tylko bardziej serio i z większym naciskiem na nastrój, bo z tym jest w „Emplarium” mizernie. No i w porządnej powieści nie powinny pojawiać się kwiatki w rodzaju „ubrać płaszcz” czy „wywieźć kogoś w pole”. Ale błędów było, na szczęście, niewiele jak na prawie czterysta stron. Naprawdę, nie jest tak źle.

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Hannibal Smoke „Emplarium”, e-book (papier podobno też był, ale się skończył)

Ciernik: No i co powiesz na tę zdobycz o tytule, który wciąż wylatuje mi z głowy?

Pokrzywnica: Chyba nie umiem czytać kryminałów. W ogóle nie wiem, co mnie w nich powinno kręcić. Wiem tylko, że nie kręci. Cóż, widocznie blokada jakaś…

Ciernik: Ale to przecież wcale nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Upolowane: Wojtek Kurtyka „Chiński maharadża”, papier

Ciernik: Wojciech Kurtyka, unikający rozgłosu wybitny polski wspinacz, alpinista i himalaista, nareszcie napisał książkę, a wydawnictwo Góry Books ją wydało. Bardzo ładnie wydało. Połknąłem „Chińskiego maharadżę” momentalnie i najadłem się jak chyba nigdy dotąd. Tobie smakowała?

Pokrzywnica: Bardzo. Mądra, treściwa i na dodatek pyszna książka. Zadziwiające, że tak łatwa w odbiorze, a tak dużo pozostawia po sobie w umyśle odbiorcy.

Ciernik: Momentami przypomina trochę naszą pierwszą zdobycz: „Mężczyzn bez przyczepności” Marcina Osikowicza. Tak samo bezkompromisowo męska i z podobnym podejściem do życiowej pasji – u Osikowicza to były wyścigi motocyklowe, u Kurtyki – oczywiście wspinaczka.

Pokrzywnica: Hm. Właściwie to nie wiem… czy tak samo męska. Nie wiem też, czy tak samo bezkompromisowa. Przecież i tu, i tu pojawiają się kompromisy (albo raczej: nieudane próby kompromisów). Natomiast co do męskości: książka Marcina Osikowicza rzeczywiście była męska. Ale „Chiński maharadża” to jest opowieść ludzka. „Mężczyźni bez przyczepności” to nie była książka tylko o jeżdżeniu na motorze, ale o jeździe przez życie, gdy się jest mężczyzną. A Wojtek Kurtyka nie napisał tylko o czepianiu się skał, ale o wczepianiu się w samą istotę życia. To jest tak uniwersalne, że podział na mężczyzn i kobiety traci sens. Koszmar senny, w którym pojawia się „Coś jakby żywy wewnętrznie cień lub plazma, albo powiedzmy jeszcze piękniej: jak rozpostarty w przestrzeni dżem” jest doświadczeniem ogólnoludzkim. Demoniczny Dżem – tę niemożliwą do określenia, a tym bardziej do pokonania, kwintesencję zła – i strach przed nim znamy wszyscy. I wszyscy mu się przeciwstawiamy. Każdy po swojemu. Chyba tylko ludzie w głębokiej depresji przestają to robić.

Ciernik: Ale bezkompromisowe dążenie do, jakby nie było, abstrakcyjnego celu, podporządkowanie życia czemuś niebezpiecznemu i w dodatku niepraktycznemu – to jest męskie! Kobiety jednak nieczęsto robią takie rzeczy. Wolą twardo stąpać po ziemi. Pamiętają imiona swoich dzieci i daty ich urodzin.

Pokrzywnica: Bo w życiu większości kobiet jest taki czas, krótszy lub dłuższy, kiedy bezkompromisowo podporządkowują życie dzieciom. I w tym czasie pamiętają, owszem, imiona dzieci, ale zapominają swoje własne. Dzieci to sport ekstremalny większości kobiet. Niektórym to wystarcza i nie ciągnie ich do innych mocnych przeżyć. Ale są i takie panie, którym potrzeba czegoś więcej i w ten tradycyjnie rozumiany sport też się angażują. Albo w karierę.

Ciernik: I wtedy dopada je Dżem – zestaw impulsów wprost z gadziego umysłu, instynkt, który ma nas chronić, więc nakazuje zwolnić, wycofać się, uciec. U Osikowicza to właśnie Dżem kazał motocykliście hamować przed zakrętem. Ale jeśli zawodnik chce wygrać, nie może temu podszeptowi ulec.

Pokrzywnica: Ten typowo kobiecy Dżem jest w ogóle dziwny. Siedzisz w jego środku, jak w oku cyklonu. Jeśli jesteś w ciąży i masz urodzić dziecko, to czeka na ciebie wielka góra do zdobycia. I zdobyć ją musisz, nie możesz się cofnąć, bo po prostu nie ma fizycznie takiej możliwości. Dżem działa na korzyść dziecka, ciebie już nie chroni. Dzieje się to, co musi się dziać. Przez tysiące lat to „dzianie się” oznaczało duże prawdopodobieństwo, że umrzesz. I nic nie możesz na to poradzić. To jest zarazem i trudniejsze, i łatwiejsze niż przejście Abazego. Abazy wymaga jednak decyzji. Ba, żeby jednej! Wymaga ciągłego, nieustannego potwierdzania decyzji. Od pierwszej myśli: wejdę tam aż po ostatni krok. I też możesz umrzeć. Ale jednak będzie to w jakimś stopniu Twoim wyborem. Zaryzykowałeś. Wybrałeś to. Wciąż musisz wybierać, nic się nie stanie bez Twojej woli, jak w przypadku rodzącej kobiety.

Ciernik: Nie jestem pewien, czy chcę jeszcze raz rozważać kwestię wyboru. Już przy „Mężczyznach bez przyczepności” mieliśmy odmienne zdanie co do wolnej woli przy tego rodzaju wyzwaniach. Zostawmy to. Przyjmijmy, że jakaś część bohatera zadecydowała, mniejsza z tym, czy to było świadome, czy nie, że chce przejść Abazego.

Tak po prostu jest. Niektórzy żywcują Maharadżę, inni ryzykują życie na torze wyścigowym, a jeszcze inni sklejają modele albo kolekcjonują baranie bobki. To nie jest najważniejsze: co robisz. Najważniejsze jest: jak to robisz. Co ci to daje, czy przekraczasz przy tym siebie, czy rośniesz dzięki temu we własnych oczach. Czy może jednak malejesz i popadasz w zgorzknienie…

Pokrzywnica: A pamiętasz, co mówiłeś podczas naszej pierwszej dyskusji? Mówiłeś wtedy, że wyścig też jest ważny. „Gdyby nie chodziło o zwyciężanie, to nie powstałyby wyścigi. Wszyscy robiliby tak, jak jeden ze wspomnianych w książce bogaczy – wynajmowaliby fachowca, który nauczyłby ich jak przejechać okrążenie poniżej 1:40 min. Jednak mamy tutaj przeciwników, a więc o pokonanie przeciwników również chodzi”.

Przy książce Osikowicza można było jeszcze mieć wątpliwości. Przy „Chińskim maharadży” już nie. Bo tutaj mamy wyraźnie ukazane dwie postawy: podejście „wyścigowe”, czyli „wiarę w cyfrę” Cadyka Pitełe i podejście bohatera, a zarazem narratora, którego mamy prawo uznać za porte-parole autora.

Ciernik: Zgadza się. Pierwowzorem Cadyka Pitełe był Piotr Korczak, zwany Szalonym, również ikona polskiej wspinaczki. Urodził się niespełna dwadzieścia lat po Kurtyce, a w latach 80. i 90. rzeczywiście był wybitnym fachowcem „od cyfry”. Do teraz wytyczone przez niego drogi to absolutne i bezdyskusyjne klasyki, nawet jeśli nieco spreparowane, na co pozwalała ówczesna etyka wspinaczkowa. „Chińskiego maharadżę” można czytać jako polemikę z tezami Korczaka zaprezentowanymi w tekście podsumowującym jego filozofię wspinania, o jakże wymownym tytule: „Przeciw tradycji”. Kurtyka streszcza ją w trzech słowach: „Cyfra jest najważniejsza”. W 2011 roku powstał film Marcina Koszałki o Szalonym, zatytułowany „Deklaracja Nieśmiertelności” (tak nazywa się również skrajnie trudna droga wspinaczkowa poprowadzona przez Korczaka w 1992 roku w Jaskini Mamutowej).

Pokrzywnica: A podejście Kurtyki opiera się na…?

Ciernik: Na miłości. Na miłości do tego, co się robi, a nie na parciu na tę „sukę cyfrę”. Nieważne, co robisz, ale jak to robisz. Alex Lowe, jeden z najlepszych himalaistów świata, powiedział: „Najlepszym wspinaczem jest ten, kto czerpie z tego najwięcej radości”. A czerpać radość można tylko wtedy, gdy kocha się wspinanie, a nie podchodzi do niego instrumentalnie, traktując je przede wszystkim jako metodę na dowartościowanie się. Jest różnica między koncentracją na procesie, a koncentracją na celu. „Parcie na cyfrę” to koncentracja na celu, a tymczasem, paradoksalnie, skupienie się podczas wspinania na procesie pozwala wspinać się o wiele lepiej, dzięki czemu robi się lepszą cyfrę. Przy takim podejściu tak czy inaczej wygrywasz, niezależnie od tego, czy jesteś w stanie robić drogi o trudności V, czy VI.5.

Pokrzywnica: Wojtek Kurtyka pisze: „Cyfra jest podstępną alfonsicą, która w zamian za miłość naszego życia podsuwa ponętną kurwę – sławę. Ta dziwka czyni z nas widma pożądające jedynego ścierwa – uznania i zaszczytu. Wprawdzie ścierwo-zaszczyt karmi widmo, lecz głodu nie syci. W ten sposób obsuwamy się w wyścig wygłodzonych szczurów. Zatracamy się w durnym złudzeniu, że jesteśmy warci tyle, co wyłudzony od świata zaszczyt. Oto poklask, a poczucie własnej wartości nadyma się. Oto krytyka, a zraniona duma gorliwie szuka imponującej cyfry i kombinuje, jak korzystnie sprzedać miłość naszego życia. No i proszę, handlujemy własnymi duszami, a sztuka przestaje być sięganiem do gwiazd i staje się kupczeniem”.

I trzeba tu dodać jeszcze coś. Cyfra zawsze zdradzi. Prędzej czy później pójdzie za kimś innym. Miłość naszego życia trwa przy nas do końca. Tylko co, jeśli jej nie znaleźliśmy, nie odkryliśmy? Co, jeśli nie kochamy niczego? Co wtedy? Zostajemy sami, wydani na pastwę Dżemu? A może, jeśli nie ma przy nas miłości naszego życia, to lepiej, żeby była dziwka, niż nikt?

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Wojtek Kurtyka „Chiński maharadża”, papier

Ciernik: Wojciech Kurtyka, unikający rozgłosu wybitny polski wspinacz, alpinista i himalaista, nareszcie napisał książkę, a wydawnictwo Góry Books ją wydało. Bardzo ładnie wydało. Połknąłem „Chińskiego maharadżę” momentalnie i najadłem się jak chyba nigdy dotąd. Tobie smakowała?

Pokrzywnica: Bardzo. Mądra, treściwa i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pokrzywnica: Ty to jednak jesteś ryba z ambicjami. Żeby dysponując jedynie cierniami, rzucać się na łosie?!

Ciernik: Opłaciło się. Upolowałem jednego!

Pokrzywnica: Świetnie! Zrobimy sobie kotlety. Filety. Pieczeń!

Ciernik: Raczej nie. „Łoś” Andrzeja Boruszewskiego ma tylko 46 stron. Wystarczy zaledwie na kilka plasterków polędwicy do kanapek.

Pokrzywnica: Znów książka z jednym zaledwie opowiadaniem. Ale czy to naprawdę jest opowiadanie?

Ciernik: Nie do końca.

Pokrzywnica: Właśnie. To raczej szkic. Historia, którą na dobrą sprawę, można by rozwinąć nawet na stu stronach. Ale autor nie miał chyba ani takiej potrzeby, ani ambicji. Na swojej stronie pisze tak: „Nie mam złudzeń, że wyrośnie ze mnie nowy Dostojewski, czy chociaż Chandler, ale nie zamierzam też z tego powodu być tylko czytelnikiem, skoro lubię też pisać i są chętni, by to czytać”. To taka specyficzna kategoria twórców, którzy wcale nie chcą podbijać świata, tylko siedzą sobie w zacisznym kąciku i dziergają historyjki. Ktoś tam je czyta i… wystarczy. Ale co, jeśli te historyjki mogłyby być czymś więcej, mogłyby być dużo lepsze, gdyby tylko autor tego chciał, gdyby potraktował to dzierganie nieco poważniej? Myślisz, że warto takich twórców do tego zachęcać? Czy lepiej zostawić ich w spokoju?

Ciernik: Zachęcać zawsze warto, zmuszać już niekoniecznie. Każdy sam wie najlepiej, czy i ile zasobów chce na to poświęcić. W większości przypadków tych zasobów trzeba poświęcić bardzo dużo, więc nie dziwię się, że ktoś woli sobie raczej hobbystycznie podłubać, czekając na rzadkie napady weny, niż oddać się temu całym sercem.

Pokrzywnica: To jest opowiadanie (szkic opowiadania?) kryminalne. Z przymrużeniem oka, co prawda, ale jednak. Zaciekawiło Cię jako kryminał?

Ciernik: Zapolowałem na tego „Łosia”, bo otrzymał wyróżnienie w I Konkursie Literackim im. Augustyna Barana. Nie mam pojęcia, co to za konkurs, ale wyróżnienie to wyróżnienie. Spodziewałem się więc precyzyjnej , dopracowanej intrygi, zagadki, zaskakującego rozwiązania. Klasyczny kryminał już na wstępie, albo w trakcie, podaje nam wszystkie elementy układanki, jedynym problemem jest właściwe ich ułożenie, zanim zrobi to autor. A tutaj najważniejszy element pojawia się na końcu, nie dając nam szansy na samodzielne rozgryzienie fabuły. To słaby kryminał jest.

Pokrzywnica: Bo „Łosiowi” daleko do klasyki, ale to jest przecież sygnalizowane już w tytule. Od razu wiadomo, że będzie niepoważnie.

Ciernik: Z poczuciem humoru jest rzeczywiście lepiej niż z intrygą. Podobały mi się też barwne postacie (może z wyjątkiem występujących na początku złodziei). To duży plus.

Pokrzywnica: Szkoda tylko, że niektóre z tych postaci wyskakują znikąd – jak ten Adam odwiedzający księdza proboszcza.

Ciernik: Rzeczywiście, mamy tu dużo wprowadzonych „z powietrza” i potem pourywanych wątków, jakby autor wrzucał różne pomysły do jednego worka i potrząsał nim, nie wiedząc, co właściwie chce dalej zrobić. Niech mi ktoś, na przykład, wytłumaczy, bo mój mały rybi móżdżek tego nie ogarnia, po co wprowadził na początku dziewczynę Kochańskiego, Agatę, i co się z nią potem stało?

Pokrzywnica: To jest właśnie cecha szkicu – różne pomysły, ale jeszcze niesplecione w precyzyjną całość.

Ciernik: W końcu autorowi zabrakło cierpliwości i wyprowadził zakończenie na zasadzie deus ex machina – postępek niedopuszczalny, zwłaszcza w kryminale, choćby i żartobliwym.

Pokrzywnica: Oprócz niedostatków konstrukcyjnych, są też niedociągnięcia językowe. Bardzo mnie irytowało natręctwo składniowe autora – nadużywanie konstrukcji typu: „Po stu metrach zatrzymali się, łomem odsunęli bramkę od słupka, w który wchodził zamek i weszli na jedną z nich”. Wciąż natykamy się na wtrącenia ze słowem „który”, przy czym nie niosą one żadnych istotnych informacji. Dlaczego redaktor tego nie wyczyścił? Albo dlaczego puścił takie cudo: „Do warsztatu nieśmiało weszła młoda dziewczyna. Znał ją. Poznali się dwa tygodnie temu i można powiedzieć, że ze sobą chodzili”. Wyobraź to sobie: O, weszła młoda dziewczyna. Ale ja ją, kurczę, skądś znam! A, no tak, przecież chodzę z nią od dwóch tygodni…

Ciernik: Jest też sporo niepotrzebnych powtórzeń. W ogóle trochę nieporządnie została ta książka wydana. Może redakcji po prostu nie było?

Pokrzywnica: Może. Szkoda, bo to wszystko naprawdę można było dopracować. Ale trzeba przyznać, że „Łoś” ma też zalety: jest oryginalny, pomysłowy, dowcipny. Niedopracowany, ale z pewnością obiecujący. Może to wyróżnienie w konkursie dostał właśnie za to? Dla nas to za mało, ale my jesteśmy czytelniczo rozkapryszeni, rozpuszczeni, rozpieszczeni, roz…

Ciernik: Tak! Trzeba to wreszcie uczciwie przyznać: jesteśmy rozwydrzeni! Mnie, rybie, to jeszcze jakoś uchodzi, ale Ty, ptaszyno? Nie jest Ci czasem głupio, że czepiasz się tekstów jak wredna wydra?

www.leniwiecliteracki.pl

Pokrzywnica: Ty to jednak jesteś ryba z ambicjami. Żeby dysponując jedynie cierniami, rzucać się na łosie?!

Ciernik: Opłaciło się. Upolowałem jednego!

Pokrzywnica: Świetnie! Zrobimy sobie kotlety. Filety. Pieczeń!

Ciernik: Raczej nie. „Łoś” Andrzeja Boruszewskiego ma tylko 46 stron. Wystarczy zaledwie na kilka plasterków polędwicy do kanapek.

Pokrzywnica: Znów książka z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pokrzywnica: Pamiętam, że „Defekt pamięci” Cię przeraził. Doszedłeś już do siebie? Czy po lekturze „I nagle wszystko się kończy” nadal boisz się książek Krzysztofa Bieleckiego?

Ciernik: Boję się ciągle i niezmiennie. Nic nie pomogły uspokajające zapewnienia autora, że to są normalne teksty! Nie są! Bardzo lubię sposób, w jaki ten pisarz budzi we mnie niepokój. Nie ma u niego żadnych płytkich trików rodem z horrorów, a jednak wszystko przenika taki niesamowity, egzystencjalny lęk. W tych opowieściach nie ma nic normalnego, bo zawsze w tę normalność wedrze się coś irracjonalnego i zlepi się w jedno z tym, co zwyczajne.

Pokrzywnica: Zbiór opowiadań „I nagle wszystko się kończy” nie jest tak równy jak powieść „Defekt pamięci”. Zdarzają się słabsze opowiadania, ale jest też kilka straszliwie, upiornie, przeraźliwie mocnych.

Ciernik: Na przykład „Domek dla lalek albo remiks rzeczywistości”!

Pokrzywnica: O, tak! Przy „Domku” horrory wymiękają. Z dobrych dorzuciłabym jeszcze: „Stare przyzwyczajenia”, „Rzeczy, których ona nie lubi” i „Siły niezbadane”.

Ciernik: I koniecznie trzeba jeszcze wymienić rewelacyjne „Dwie pieczenie, czyli nocne rozmowy przy barze”.

Pokrzywnica: Przy tym padłam ze śmiechu! Jak się bohater umawiał z Chantelle na seks…

Ciernik: Ciiiii! Chantelle nie lubi, jak o niej mówią za jej plecami!

Pokrzywnica: A zauważyłeś, że w niektórych opowiadaniach z tego zbioru widać szwy? Wiadomo, gdzie przebiega linia klejenia. W „Defekcie pamięci” to było niezauważalne, stąd to uczucie oszołomienia, które nam wtedy towarzyszyło. Tutaj autor trochę odsłonił warsztat i można podejrzeć, jak on to robi: zgodnie z tytułem coś nagle się kończy, urywa się jedna historia i bez ostrzeżenia wpadamy w inną. A potem się okazuje, że to była przez cały czas ta sama opowieść, tylko snuta od głowy do ogona, a potem znienacka z powrotem, pod włos. Krzysztof Bielecki tworzy literackie iluzje, odpowiedniki rysunków takich jak ten.

Ciernik: W „Defekcie…” autor miksował kilka wątków naraz, dlatego nie byliśmy w stanie wniknąć tak łatwo w warsztat. W opowiadaniach splata ze sobą najwyżej dwa motywy, więc łatwiej to zobaczyć. Gdy czytałem te teksty, zastanawiałem się, czy Bielecki nie chce mi czasem zrobić krzywdy. Ciągle obawiałem się, że nagle wbije siekierę w drzwi mojego umysłu, niczym Nicholson w „Lśnieniu”. Oczywiście nic takiego się nie dzieje, chociaż i tak autor wdziera się do głowy czytelnika w swoim niepowtarzalnym stylu – brutalnie i zarazem finezyjnie.

Pokrzywnica: Ja się chwilami obawiałam, że chce, żebym umarła ze śmiechu. Czytanie niektórych opowiadań było jak czwarta nad ranem po imprezie w towarzystwie naprawdę inteligentnych ludzi.

Ciernik: Tak, ten zmęczony, specyficznie kojarzący mózg, który jednak wciąż domaga się nowych wyzwań. A tu nagle trzeba iść do domu, bo wszystko się kończy…

www.leniwiecliteracki.pl

Pokrzywnica: Pamiętam, że „Defekt pamięci” Cię przeraził. Doszedłeś już do siebie? Czy po lekturze „I nagle wszystko się kończy” nadal boisz się książek Krzysztofa Bieleckiego?

Ciernik: Boję się ciągle i niezmiennie. Nic nie pomogły uspokajające zapewnienia autora, że to są normalne teksty! Nie są! Bardzo lubię sposób, w jaki ten pisarz budzi we mnie niepokój. Nie ma u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Upolowane: Antologia „Bookopen. Bo po trzydziestce wiele się zmienia…”, e-book, papier

Ciernik: Ludzie to zabawny gatunek. Przez 85% swojego życia są w rui. Świetnie to widać na przykładzie projektu „Bookopen. Bo po trzydziestce wiele się zmienia…”. Z tych tekstów nieustannie wyłazi ogromne pragnienie i równie ogromna frustracja związana z tym, że nie można go spełnić. Wielu bohaterów żyje w iluzji: z jednej strony przeszłość, która przecież już nie istnieje, coś, co utracili i nie mogą się z tym pogodzić, a z drugiej przyszłość, która jeszcze nie istnieje, coś, czego pragną, a mieć nie mogą. I miotają się, szukają jak opętani – miłości, partnera, może tylko seksu? A może sami nie wiedzą, czego? Jak Ci się podobał ten 369-stronicowy pomnik ku czci ludzkiego ego?

Pokrzywnica: Nie jestem pewna, czy to jeszcze resztki polekturowego rauszu, czy już kac, ale w głowie mi się kręci. Czuję się, jakbym spędziła kilka godzin w korporacyjnej open space skrzyżowanej z modną knajpą w godzinach szczytu. A wszędzie siedzą istoty podobne do siebie jak klony i ględzą, ględzą, ględzą… O co właściwie chodziło w tym całym projekcie „Bookopen”?

Ciernik: Zabierając się do lektury, byłem pewien, że chodzi o portret polskich trzydziestolatków, ale szybko okazało się, że książka jest w głównej mierze portretem kilku 30-letnich wielkomiejskich singli. Na stronie projektu cel zdefiniowano tak:

„PO CO:
Żeby się sobie przyjrzeć.
Żeby się trochę popisać.
Żeby zrobić nasze własne, małe socjobadania.”

Udało się?

Pokrzywnica: Żeby się trochę popisać – to się chyba udało. Niektórym. Żeby się przyjrzeć… Cóż, ja też mieszczę się w przedziale wiekowym 30-40, ale nie odnalazłam tam obrazu siebie. I mam wrażenie, że to nie dlatego, że wśród autorów nie było nikogo podobnego do mnie. Tylko ich słowa jakoś tak boczkiem się przewijają, jakoś omijają sedno, nie sięgają trzewi, tylko po wierzchu się ślizgają, po kostiumie, po masce, ostrożnie, asekurancko, daleko od prawdziwych wnętrzności.

Ciernik: Oj, tak. Mamy tam imponujący przegląd masek, najpierw prezentowanych w tekstach, a później we włączonych do książki fragmentach forumowych dyskusji. Tam szczególnie wieje uproszczeniami i stereotypami o kobietach, mężczyznach i tym wszystkim, co się pomiędzy nimi wydarza, chociaż przyznać muszę, że są przynajmniej trzy stereotypy, z którymi autorzy jednak próbują walczyć: 1. żeby zdobyć piękną kobietę, trzeba się nie wiadomo jak namęczyć, 2. piękne kobiety przebierają w ofertach od facetów, 3. jeśli facet jest miły, to pewnie jest gejem. I mają rację, że walczą, bo w rzeczywistości często jest inaczej. Jednak mimo tych szczytnych prób, większość dyskusji to ślizganie się po Jungowskiej Personie, co chyba nie jest dziwne – wszak to są wypowiedzi publiczne, czyli nawet jeśli anonimowe, to przecież zawsze towarzyszy im myśl o jak najlepszym zaprezentowaniu się. Zjawisko to jest dobrze znane, czy to na forach, czy innych fejsiach. Wszystko musi być ponadprzeciętne, jeżeli już coś robić, to na 500%: pomagać jak największej liczbie chorych dzieci, wychlać olbrzymie ilości alkoholu, zdobyć Koronę Ziemi, wyruchać jak najwięcej lasek, nurkować w jeziorach górskich, imprezować przez cały weekend, wszystko, byle tylko się wyróżnić. I nagle mamy masy ludzi niesamowicie do siebie podobnych w swojej niesamowitości.

A jak Ci się podoba forma tej antologii? Istny groch z kapustą, prawda? Mamy tu teksty literackie pomieszane z felietonami, wywiadami, dziwacznymi oświadczeniami dotyczącymi autorów i ich życia, poezją i dyskusjami rodem z portali społecznościowych.

Pokrzywnica: Z formą mam kłopot. Bo z jednej strony: właśnie czegoś takiego się spodziewałam – eksperyment to eksperyment, ma swoje prawa. Żywioł to żywioł, chaos bez cenzury miał być szansą na uchwycenie kawałka prawdziwego życia. Ale z drugiej strony: jako odbiorca, ja w „Bookopen” tego pulsu prawdziwego życia nie wyczuwam. Raczej wydaje mi się, że znalazłam jakiś patchworkowy kombinezon, który jest pusty. Nikogo w środku nie widać. A może to jest właśnie prawda? Może siedzimy wszyscy skuleni w kieszonkach jakiegoś monstrualnego, nadmuchanego kombinezonu i nawet nie wiemy, że on jest pusty? Że ta cała przestrzeń tak naprawdę czeka na nas?

Ciernik: Ja rozumiem, że gdy potencjalni uczestnicy dostali zadanie stworzenia tekstu opisującego ich dzień, to nie napisali, jak wygląda ich prawdziwy, statystyczny i nudny dzionek, ale wybrali coś mocnego, ciekawego, porywającego lub kontrowersyjnego. Wypowiadanie się na tej podstawie o całości ich życia byłoby głupotą. Ale z drugiej strony – fakt, że właśnie to wybrali, też przecież sporo o tym pokoleniu mówi. Tylko czy naprawdę ta książka to głos pokolenia? Przecież to są wypowiedzi ludzi, którzy mają czas, żeby siedzieć przed komputerem, śledzić portale społecznościowe, ogarniać projekty internetowe i być na czasie. Bo albo zarobili na to, żeby ten czas mieć, albo mają go dużo, bo nie pracują. Cała reszta, czyli tak naprawdę szara większość, jest w książce praktycznie nieobecna. Coś mi się zdaje, że nie o taki portret chodziło.

Poza tym, uderzyła mnie niekonsekwencja. Trzydziestolatkowie, ludzie formalnie od dawna dorośli, w autoprezentacjach piszą, że wiek ten pozwala im wreszcie jasno określić, czego chcą, a czego nie. Tymczasem z tekstów wyłania się coś całkiem przeciwnego: Mam kaca moralnego, bo zrobiłem to czy tamto po pijaku. Z tym się zabawiam, chociaż wiem, że nie powinnam, bo ma żonę i dziecko. Tamten się na mnie napala, więc go czasem wpuszczam, a czasem nie i sama nie wiem, dlaczego… I tak w kółko!

Z naszkicowanego w tej książce portretu dzisiejszych trzydziestolatków można wywnioskować, że oni emocjonalnie są jak nastolatki – wciąż myślą głównie o seksie (partnerze), którego mają lub nie mają. Jedyne, co różni te dwie grupy wiekowe, to sytuacja zewnętrzna: starsi mieszkają już zazwyczaj bez rodziców, pracują (lub nie mają pracy i myślą o emigracji), a konsekwencje ich wyborów mogą być o wiele poważniejsze niż w przypadku nastolatków. A wewnątrz: czekanie na weekend, imprezy, picie, seks… Czasem ten schemat złamie wyznanie jakiejś matki opisującej swój dzień.

Pokrzywnica: Coś w tym jest. Trzydziestolatkowie wstydzą się jak licealiści, więc piją, żeby to ukryć. Idą do łóżka pijani, więc niczego się nie wtedy nie uczą – ani o sobie, ani o drugim człowieku. Niby zbierają doświadczenia, ale niczego tak naprawdę nie poznają, nie przeżywają, bo są znieczuleni, więc następnym razem wstydzą się tak samo mocno. Technika się rozwija, emocje nie mają szans. Do tego presja sukcesu – i tak rodzi się instrumentalne traktowanie – innych i samego siebie. To też w „Bookopen” widać.

Ciernik: Ale trzeba przyznać, że jest w tym zbiorze kilka naprawdę dobrych tekstów. Moim ulubieńcem jest „Dom niczyj” autorstwa ontologahobbysty. Ty masz jakiś ulubiony?

Pokrzywnica: Tak. „Ucho” Rżniętego Szkła. Strasznie mi się podobało. To jest tekst typowo literacki, z nawiązaniem do legendarnego ucha Van Gogha, ale tak chytrze podany, że wydaje się kolejną wypowiedzią hamletyzującego singla, który nie wie, czy iść do knajpy, czy może jednak nie. Ale przez to nawiązanie autor powiedział więcej prawdy o uczuciach niż ci, którzy próbowali wprost.

Ciernik: Zgadzam się, „Ucho” jest rewelacyjne. Tak samo jak „Pies Rosenthalów” N. Lezneh, który nie wiedzieć czemu, nie został zaprezentowany w całości. To chyba jakiś chwyt marketingowy uknuty przez bankierów.

Pokrzywnica: Dlaczego bankierów?

Ciernik: Ha! Przeczytaj sobie ciąg dalszy tego opowiadania, to się dowiesz!

Pokrzywnica: Podobał mi się jeszcze zamykający zbiór tekst Edyty Niewińskiej – pojawiło się tam kilka prostych, a tnących głęboko jak skalpel zdań, jak to u niej bywa. Ale jednak ona nie jest miniaturzystką i nie jest autorką „antologiczną”. Ona potrzebuje przestrzeni, musi się rozpędzić. Dlatego uśmiecham się półgębkiem (półdziobkiem?) i czekam na jej kolejną samodzielną powieść.

Wracając do antologii „Bookopen”: wygląda na to, że najfajniej wyszły teksty typowo literackie – krótkie formy prozatorskie. Bronią się też dwa, może trzy wiersze. Natomiast fabularyzowane zwierzenia z narracją w pierwszej osobie są czasem lepsze, czasem gorsze, ale ogólnie wypadają średnio. Chyba zadziałała jakaś blokada psychiczna – nie każdy ma naturę ekshibicjonisty. Najsłabsze są fragmenty forumowych dyskusji – ot, takie sobie internetowe paplanie. Może dlatego, że dyskusja forumowa ma jednak w sobie wiele z prawdziwej rozmowy, a rozmowa ma swój kontekst, klimat, miejsce i czas. Jeśli się z niej wyrwie fragment, to wychodzi jakoś tak… banalnie i jałowo.

Ciernik: A czas leci nieubłaganie. Nawet nie zauważymy, kiedy minie kolejna dekada, stuknie nam kolejny krzyżyk i może wtedy ekipa Bookopen pokusi się o zbiorek opisujący 40-50-latków. Mam nadzieję, że wówczas zrobi to w sposób bardziej spójny i przemyślany.

Pokrzywnica: Najbliższe plany ekipy są chyba takie, żeby zrobić zbiorek tekstów autorów w wieku 30-40 (nadal), ale międzynarodowy. Nie wiem, czy chciałabym, żeby był „spójny i przemyślany”. To byłoby jednak trochę odejście od idei… Ale podobałaby mi się lekka zmiana proporcji: więcej literatury, mniej gadaniny. No i lepsza korekta! Redakcja twierdzi, że pracowała nad tą antologią, że usuwała błędy ortograficzne, ale… wciąż ich tam, niestety, trochę jest.

Ciernik: A ja sam nie wiem, jak bym ten zbiorek międzynarodowy widział. Może to i dobrze, że nie wiem? Przynajmniej jest szansa, że mnie czymś fajnym zaskoczą!

www.leniwiecliteracki.pl

Upolowane: Antologia „Bookopen. Bo po trzydziestce wiele się zmienia…”, e-book, papier

Ciernik: Ludzie to zabawny gatunek. Przez 85% swojego życia są w rui. Świetnie to widać na przykładzie projektu „Bookopen. Bo po trzydziestce wiele się zmienia…”. Z tych tekstów nieustannie wyłazi ogromne pragnienie i równie ogromna frustracja związana z tym, że nie można go spełnić....

więcej Pokaż mimo to