Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2013-07-01
2013-10-01
Nowe tłumaczenie Ani z Zielonego Wzgórza po mistrzowsku wykonane przez Pawła Beręsewicza wzbudziło moją ciekawość, a po przeczytaniu wielki zachwyt. Niby ta sama Ania, którą zaczytywałam się całe dzieciństwo, a jednak odświeżona, tchnięta nowym życiem, choć przetłumaczona wiernie z oryginału. Z niecierpliwością zatem czekałam na kolejny tom przygód Ani Shirley, które już na dniach będzie miało swoją premierę.
Ani z Avonlea kompletnie nie pamiętałam i muszę przyznać, że obecnie czytałam ją prawie jak zupełnie nową książkę, choć dla porównania przytaszczyłam stare wydanie z biblioteki. Może to właśnie dlatego, że akurat tej części nie posiadam w swojej kolekcji?
Cóż nowego słychać u rudowłosej Ani? Oj dzieje się bardzo wiele.
Ania i jej rówieśnicy zaczynają dorastać. Wielu z nich czeka już prawie dorosłe życie związane z pracą nauczycieli w pobliskich miastach. Zaczynają pączkować pierwsze poważne miłości, a tu i ówdzie spotykają się ludzie o bratnich duszach…
Z powodu pogarszającego się wzroku Maryli, dziewczyna rezygnuje z wyjazdu na studia i podejmuje pracę nauczycielki w szkole w Avonlea. Ania ma wiele wątpliwości, co do tego jak być dobrą nauczycielką i ciągle ma sobie wiele do zarzucenia, szczególnie wtedy, gdy targana ogólnym rozdrażnienie i bólem zęba, nie wytrzymuje i daje lanie łobuzowi Anthonyemu Pye. Oprócz tej małej porażki (która tylko w oczach Ani jest porażką, bo mały Pye od tej chwili wpatruje się w nauczycielkę jak w obrazek) wszystko układa się jak najlepiej. Dzieci wprost za nią szaleją, a i rodzice doceniają pracowitość i oddanie.
Osoby, które najlepiej Anię znały, czuły – nie zdając sobie nawet z tego sprawy – że jej największy urok polegał właśnie na tej otaczającej ją aurze możliwości. Biła od niej moc ogromnego potencjału. Zdawała się promieniować blaskiem tego, co mogło się stać.*
Mimo, że grupa przyjaciół Ani nie przebywa już na co dzień ze sobą, to spotykając się w weekendy dzielnie walczy o poprawienie wyglądu Avonlea zakładając towarzystwo polepszaczy. W między czasie Ania ma jeszcze czas, aby pomagać Maryli w wychowaniu bliźniaków Davego i Dory, które zamieszkały na Zielonym Wzgórzu po śmierci swojej mamy.
Życie Ani nabiera tempa, staje się bogatsze o nowe doświadczenia, poważniejsze. Najważniejsze jest jednak to, że Ania nadal pozostaje tą szaloną, troszkę krnąbrną i gadatliwą osóbką, o niezwykle uroczym usposobieniu. Ciągle uwielbia marzyć i wyobrażać sobie wszystko na swój romantyczny sposób. Poznaje dwie nowe bratnie dusze. Swojego ucznia Paula Irvinga oraz Pannę Lavender, z którymi może bez opamiętania zachwycać się przyrodą, rozmawiać z kwiatami, wymyślać historie i udawać. Także życie uczuciowe rudowłosej Ani zaczyna wkraczać na nową drogę. Dziewczyna dostrzega, że jej młodzieńcze ideały związane z romantycznym, błękitnookim mężczyzną zmieniają się nie do poznania, a do marzeń coraz częściej wkracza postać Gilberta…
Dwa lata w Avonlea, pełne nowych doświadczeń i obowiązków minęły bardzo szybko i w końcu nadszedł czas na zmiany. Dzięki temu, że Pani Linde po śmierci męża przeprowadzi się do Maryli, Ania może bez wyrzutów sumienia wyjechać na studia. Jest podniecona perspektywą tak wielkich zmian, a jednak żal jej zostawiać dzieci i przyjaciół. Targające nią wątpliwość rozwiewa pan Harrison twierdząc, że:
– Zmiany nie są do końca przyjemne, ale za to bardzo potrzebne – filozoficznie orzekł pan Harrison. – Dwa lata to akurat tyle, ile rzeczy mogą sobie pobyć takie same. Jak to się przedłuża, zaczynają obrastać mchem.
Co przyniesie Ani nowe życie? Jak potoczą się jej losy na uniwersytecie? Czy kiełkujące uczucie do Gilberta nabierze rozmachu? Z tymi pytaniami zostawia swoich czytelników L.M. Montgomery, którym nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po kolejny tom.
Nowe wydanie Ani z Avonlea będzie nie lada gratką dla fanów powieści Lucy Maund Montgomery. Duet Pawła Beręsewicza i Sylwii Kaczmarskiej po raz kolejny stanął na wysokości zadania. Tłumaczenie, jak już pisałam w recenzji poprzedniej części Ani wydanej przez Skrzata, nabrało polotu i świeżości. Pan Beręsewicz wspomniał, że nie tłumaczy Ani na nowo, ale robi to po raz pierwszy: Tak naprawdę odkryłem je (Anie) dopiero teraz, podczas pracy nad przekładem. Proponuję „Anię” taką, jaką odczytałem z kart oryginału, i jaką polubiłem. Oprócz tłumaczenia na uwagę zasługują oczywiście wyróżniające się ilustracje S. Kaczmarskiej, które wydają mi się jeszcze piękniejsze niż w Ani z Zielonego Wzgórza. Nie jestem pewna, ale chyba jest ich też więcej. Wszystkie postaci są wyraziste, oryginalne i przykuwające uwagę. Ilustratorka znów genialnie zamknęłam w nich uczucia bohaterów, które łatwo odczytać z mimiki, gestu i koloru. Tak jak w poprzedniej części i tutaj znalazło się wiele motywów kwiatowych tak lubianych przecież przez romantycznie usposobioną Anię.
Czegóż chcieć więcej dla fanów przygód o Ani? Chyba tylko tego, aby Wydawnictwo wznowiło kolejne części z taką klasą jak dwie poprzednie.
Nowe tłumaczenie Ani z Zielonego Wzgórza po mistrzowsku wykonane przez Pawła Beręsewicza wzbudziło moją ciekawość, a po przeczytaniu wielki zachwyt. Niby ta sama Ania, którą zaczytywałam się całe dzieciństwo, a jednak odświeżona, tchnięta nowym życiem, choć przetłumaczona wiernie z oryginału. Z niecierpliwością zatem czekałam na kolejny tom przygód Ani Shirley, które już na...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-01
Nie będzie żadnym zaskoczeniem jeśli napiszę, że uwielbiam Anię z Zielonego Wzgórza. Podobne odczucia ma prawie każda dziewczynka i kobieta (a może i mężczyźni lubią tę rudowłosą marzycielkę?). Moja pierwsza przygoda z Anią to było coś niesamowitego. Nie pamiętam ile miałam wtedy lat, ale pamiętam jak moja buzia rozszerzała się w uśmiechu, z każdą kolejną przeczytaną stroną. W Ani odnalazłam „bratnią duszę”, której jakoś próżno mi było szukać w realnym świecie. Wcześnie zaczęłam czytać i równie wcześnie bujać w obłokach. Godzinami mogłam siedzieć w fotelu i wyobrażać sobie cudownie wyimaginowane momenty swojego przyszłego życia. Nie straszne mi były posiedzenia w poczekalni lekarskiej. Każdej napotkanej tam osobie potrafiłam dorobić nowy ekscytujący życiorys. Pochłaniało to większość czasu, a niejednokrotnie byłam głośno wywoływana przez lekarza, czy zniechęconych pacjentów. W plecaku, torebce zawsze nosiłam książkę, która mogła mi się przydać nawet w kolejce po chleb. Do Ani sięgałam często i otwierając w dowolnym miejscu poprawiałam sobie nastrój. Tak jest do dziś. Ania z Zielonego Wzgórza jest lekarstwem na wszystko.
Kiedy dowiedziałam się, że Wydawnictwo Skrzat ma zamiar wydać Anię, z niecierpliwością czekałam na chociażby maleńką zapowiedź. Kiedy zobaczyłam samą okładkę, wiedziałam już, że będzie dobrze. Ilustratorka Sylwia Kaczmarska zrobiła coś, czego się kompletnie nie spodziewałam. Wiadomo, każdy nosi w swojej wyobraźni inny obraz rudowłosej diablicy, a ciężko sprostać wymaganiom dużej populacji fanów. Na ilustracjach S. Kaczmarskiej odbite są wszystkie uczucia. Radość, zachwyt, rozmarzenie i smutek. Wyrażają je barwy, mimika twarzy i gesty. Nie są to ilustracje krzykliwe, ostre. Jedynie intensywna rudość warkocza Ani daje o sobie znać. Ilustratorka zadbała o każdy najmniejszy szczegół. Twarz Ani nabiera odpowiednich rysów w zależności od tego, w jakiej sytuacji się znajduje. Kiedy marzy i zbiera kwiaty jest małą dziewczynką, natomiast kiedy przybywa do Avonlea, czy kiedy żegna zmarłego Mateusza posiada twarz dorosłej kobiety. Piękniejszych obrazów nie mogłam sobie wymarzyć.
Tłumaczenia podjął się znany twórca literatury dziecięcej (któż nie słyszał o Ciumkach) Paweł Boręsewicz. Długi czas przed wydaniem zastanawiałam się, czy nowatorskie spojrzenie na ten wiekowy już tekst przyniesie dobre efekty. I co? Pan Boręsewicz zdecydowanie stanął na wysokości zadania. Wychowałam się na tłumaczeniu Rozalii Bernsteinowej i jak do tej pory nie miałam zastrzeżeń. Teraz przyznaję, że Ani dobrze zrobiło świeże spojrzenie na tekst. Zyskała polot, wdzięk i bardziej poetycki język, który do rudowłosej marzycielki pasuje zdecydowanie. Autor nie posiłkował się żadnymi skrótami, jego tłumaczenie jest wierne oryginałowi i wzbogacone w cenne przypisy.
W Ani z Zielonego Wzgórza wszystko zdaje się idealnie ze sobą współgrać. „Charakterne” ilustracje, znakomite tłumaczenie, dzięki któremu jeszcze przyjemniej czyta się o wytworach wyobraźni i pięknych okolicznościach przyrody. Całości dopełnia cieszące oko wydanie. Gruby kredowy papier, twarda oprawa i ruda tasiemka do zakładania sprawiają, że książka syci duszę i oko.
Cieszę się niezmiernie, że ponownie mogłam spotkać moją ulubioną bohaterkę z dzieciństwa, biegać z nią po fiołkowej dolinie i spacerować w towarzystwie Diany i Gilberta Aleją Zakochanych.
Marzy mi się cała kolekcja w tym wydaniu, a wam? Na razie wiadomo, że na jesieni tego roku ma się ukazać drugi tom przygód Ani – Ania z Avonlea, na który czekam z niecierpliwością.
Nie będzie żadnym zaskoczeniem jeśli napiszę, że uwielbiam Anię z Zielonego Wzgórza. Podobne odczucia ma prawie każda dziewczynka i kobieta (a może i mężczyźni lubią tę rudowłosą marzycielkę?). Moja pierwsza przygoda z Anią to było coś niesamowitego. Nie pamiętam ile miałam wtedy lat, ale pamiętam jak moja buzia rozszerzała się w uśmiechu, z każdą kolejną przeczytaną...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-01
2013-01-01
2016-07
Kiedy doszły mnie słuchy, że Nasza Księgarnia planuje wydać Dzieci z Bullerbyn w zupełnie nowej szacie graficznej wyciągnęłam swoją starą, podniszczoną, żółtą książeczkę. Powąchałam, przejrzałam ilustracje, przeczytałam ulubione fragmenty i pomyślałam: Nie ma szans, to się nie uda! Ale, kiedy tak myślałam i myślałam doszłam do wniosku, że dorosłym owszem, może trudno będzie polubić inne ilustracje niż te, które stworzyła Hanna Czajkowska. Dlaczego? Bo to nasze dzieciństwo, nasze marzenia o swoim Bullerbyn widziane oczami wyobraźni, ale i oszczędną kreską H. Czajkowskiej. Trudno będzie komukolwiek z tym konkurować. Z drugiej strony, to książka wydana dla naszych dzieci. One mogę odnaleźć siebie w nowych ilustracjach, tak jak my kiedyś. Zastanawiałam się jak będzie z Tymkiem, bo on jednak też już trochę przyzwyczaił się do ilustracji z „mojego” wydania. Takie oto rozterki towarzyszyły mi aż do momentu rozszarpania (z emocji) koperty. Wzięłam do ręki tę grubaśną księgę, jakże inną od mojej, ale… jest piękna! Naprawdę piękna!
Otwieram pierwszy rozdział i co widzę? Zagrody w Bullerbyn. W kolorze. Mocno nasycone barwami, ale ciepłe i… wcale nie takie nowoczesne. Widać, że Magda Kozieł-Nowak nie chciała wchodzić z butami w piękną przeszłość. Zrobiła zatem delikatny ukłon w stronę dzieci, dodała mnóstwo kolorów, ale klimat książki jest ciągle ten sam. Ilustracje bardzo mocno kojarzą mi się z filmem Lassego Hallströma. Może autorka tak jak ja z Tymkiem oglądała go dziesięć razy? Dla mnie najważniejsze w jej ilustracjach jest to, że mój obraz Bullerbyn się nie zmienił. To jest ten sam czas, klimat, sielanka beztroskiego dzieciństwa. Patrzę na nie i czuję smak ślazowych cukierków dziadziusia i zapach pieczonych w ognisku ziemniaków…
A jak wyglądało pierwsze spotkanie Tymka z książką? Zobaczył, porwał w ręce i pobiegł do swojego pokoju. Nie wychodził dobre pół godziny. Ciągle coś mruczał pod nosem. A potem przybiegł i zapytał czy ma mi pokazać, która to Lisa, Anna, Britta, a który to Olle, Lasse i Bosse? Znalazł wszystko na pierwszej stronie, przeczytał i zakodował. Oczywiście, że zaraz potem zaczęliśmy czytać. Niby to samo, bo przecież teks znajomy, a jednak inaczej. Pochylamy się wszak nad każdą ilustracją, których w książce bez liku. I znów wzruszamy się nad Svippem uratowanym przez Ollego, czytamy dziadziusiowi gazetkę, drżymy w oczekiwaniu na Wodnika, chodzimy w kółko do sklepu wujka Emila z zapominalskimi dziewczynami, żeby w końcu kupić kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej, łowimy raki, przedzieramy się z dziećmi przez śniegi do szkoły, czasem nawet w towarzystwie Pontusa itp. Teraz dodatkowo śmiejemy się z obrazów stworzonych przez Magdę Kozieł-Nowak, porównujemy z filmem i starszym wydaniem. Przeczytaliśmy od deski do deski. Trwało to bardzo długo, ponieważ choroba moich oczu nie pozwalała mi jeszcze wtedy na długie posiedzenia z książką. Potem nastąpiła krótka przerwa i Tymek stwierdził, że czytamy jeszcze raz. Oj ma ostatnio kręćka na punkcie książek A. Lindgren. A Dzieci z Bullerbyn pokochał chyba szczególnie. To taka ciepła, sielska opowieść o beztroskim dzieciństwie, którą najlepiej czyta się właśnie teraz, kiedy zbliża się jesień, a wieczory stają się coraz chłodniejsze. Wystarczy wskoczyć szybko pod koc razem z mamą lub tatą, pstryknąć palcami i przenieść się oczami wyobraźni do zagrody Środkowej, Północnej i Południowej…
Kiedy doszły mnie słuchy, że Nasza Księgarnia planuje wydać Dzieci z Bullerbyn w zupełnie nowej szacie graficznej wyciągnęłam swoją starą, podniszczoną, żółtą książeczkę. Powąchałam, przejrzałam ilustracje, przeczytałam ulubione fragmenty i pomyślałam: Nie ma szans, to się nie uda! Ale, kiedy tak myślałam i myślałam doszłam do wniosku, że dorosłym owszem, może trudno będzie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-01
Sposób na Elfa i Elfie, gdzie jesteś? to moje pierwsze, ale na pewno nie ostatnie spotkania z twórczością Marcina Pałasza. Z tego miejsca muszę serdecznie podziękować Pani Izie z Wydawnictw „Skrzat”, która poleciła mi tego autora. A że to książki dla dzieci i młodszej młodzieży niby??? A więc nie do końca moi mili, nie do końca.
Duży i Młody, ojciec i syn. Poznajemy ich podczas przeprowadzki do nowego mieszkania. Już po pierwszej „utarczce” słownej chłopaków, można się spodziewać, że książka rozbawi tych małych, ale i doroślaków. Dźwigając kartony z książkami ojca, Młody zauważa interesującą nastolatkę przechadzającą się z psem, a potem metodycznie stwierdza, że powinni sobie sprawić jakiegoś czworonoga. Od słowa przechodzą szybko do czynów i postanawiają przygarnąć psinkę ze schroniska. Elf już na zdjęciach w sieci zrobił ogromne wrażenie na Dużym. Właściwie to jego wielkie, choć trochę smutne orzechowe oczy, w których czaiły się… chochliki. Duży nie mógł uwierzyć. Chochliki u psa? Przyjrzał się pozostałym zdjęciom i nie miał już wątpliwości. Ten pies będzie pasował do ich pokręconej rodzinki znakomicie. Elf początkowo jest nieufny i przestraszony, dodatkowo martwi się o swoją siostrę Erkę, która została w schronisku. Nie trwa to jednak bardzo długo, bo postanawia sobie po prostu wychować właścicieli. Idzie mu całkiem dobrze, zważywszy na to, że i Duży i Młody wydają się mieć bzika na jego punkcie, co nie przeszkadza bardzo dobrze zajmować się czworonogiem. Po drodze do oswojenia Elf staje się świadkiem dziwnych ludzkich zachowań i ma wątpliwą przyjemność poznania przerażających stworów. Cóż to bowiem za pomysł wstawiać do łazienki szaloną pralkę, która porywa ubrania, aby zlikwidować z nich wspaniały zapach. Co dziwne ten haracz w postaci ubrań Duży i Młody muszą wrzucać do nie dosyć często. To chyba ze strachu. Ale to jeszcze nic, gdyż pewnego dnia Elfa zauważa, że ten potwór ma dwa ogony, a jednym z nich po prostu sobie sika i to jak? Elf w życiu nie widział, żeby ktoś sikał tyle czasu i to... ogonem. Z jednej strony się jednak cieszył, bo miał nadzieję, że praleczka zrobiła to siku ze strachu przed jego groźną mordką. Po co to ludziom takie wynalazki? Albo żarłoczna klapa od sedesu? To już chyba lekka przesada jednak, żeby Duży zgadzał się na obecność w domu takich dziwolągów jak przerażający plecak, który z zaskoczenia wskakiwał mu na plecy, a Duży posłusznie musiał go gdzieś wyprowadzać na spacer…chyba.
Elfa od pierwszych jego narratorskich słów ( narracja w książce prowadzona jest dwutorowo. Raz poznajemy wydarzenia z perspektywy psiego pyszczka, a raz przemawia do nas Duży lub Młody) staje się ulubionym bohaterem. Rzeczywistość przedstawiona jego oczami jest tak zabawna, że mało nie pękłam ze śmiechu. W książce nie brakuje jednak także momentów, które przysłowiowo łapią za gardło. Okazuje się, że siostra Elfa, Erka bardzo tęskni za swoim bratem i odmawia przyjmowania pokarmów. Duży ma problem. Wie, że na dwa psy nie mogą sobie z Młodym pozwolić, a jednocześnie wie, że musi coś w tej sprawie zrobić. Na szczęście dzięki małemu podstępowi, ciocia Ewa zgadza się zaopiekować Erką. Kiedy rodzeństwo wreszcie się spotyka, ich psia radość nie zna granic. A człowiek czytający tę książkę ma wrażenie, że zaraz rozpłynie się ze szczęścia. Elf oswoił sobie chłopaków i bardzo dobrze się ze sobą dogadują. No może z małymi potknięciami. Zdarza się bowiem, że kiedy Elf wyprowadza ich na spacer (tak, tak dobrze czytacie, Elf uważa, że to on ma obowiązek codziennego spacerowania z Dużym lub Młodym) przytrafiają mi się różne dziwne sytuacje. Czasem na przykład ma wielką ochotę na kiełbaskę i inne zwykłe psie zachcianki. A czasem zdarza mu się wytropić złodzieja, który okrada okoliczne piwnice, a nawet uratować Dużego przed dzikim potworem z lasu, a kota Cześka przed niechybną śmiercią w śmieciarce. Dobrze mieć takiego przyjaciela prawda? Pies potrafi naprawdę porządnie zasiedlić się w ludzkim sercu, a jego strata jest porównywalna za stratą bliskiej osoby. O tym właśnie mają wątpliwą przyjemność przekonać się bohaterowie w drugiej części przygód Elfa pt. Elfie, gdzie jesteś? Wiecie jak ja strasznie się ucieszyłam, że obydwie części otrzymałam prawie jednocześnie? Przecież nie dałabym rady czekać dłużej!
Kontynuacja przygód Elfa, ma przede wszystkim zadatki na świetny kryminał dla dzieci i młodzieży. Wyobraźcie sobie, że podczas pakowania walizek do auta przed wyjazdem na wakacje, ginie Elf. Rozpacz Dużego i jego syna jest ogromna, jednak panikę odkładają na później i zaczynają działać. Początkowo poszukiwania nie przynoszą rezultatu i chłopakom (mnie również) zdarza się uronić łzę. W pewnym momencie dzięki nowemu właścicielowi ich starego auta, udaje się trafić na trop. Jeśli myślicie jednak, że to już prosta droga do szczęśliwego zakończenia tej historii, to grubo się mylicie. W tym momencie zaczyna się robić bardzo niebezpiecznie, a w sprawę poszukiwań Elfa zamieszanych jest coraz więcej osób plus pies Erka. Więcej oczywiście wam nie zdradzę, choć słowa same cisną się na papier. Powiem tylko, że podczas kilku mrożących krew w żyłach momentów, mamy okazję przekonać się o wzajemnej miłości i oddaniu całej trójki. To wspaniałe jak ojciec walczy o syna, syn o ojca, a obaj jeszcze o psa. Książki M. Pałasza tak proste, a jednocześnie mądre i wzruszające uwrażliwiają młodego człowieka w niezwykły sposób. Pokazują, że posiadanie zwierzęcia to poważna sprawa, duży obowiązek i odpowiedzialność, ale jednocześnie wielka radość i przyjaźń na całe życie. Autor porusza tak ważny ostatnio problem wyrzucania zwierząt przed wyjazdami wakacyjnymi. Dzięki psiej narracji czytelnik ma szansę poznać skutki tego nieszczęsnego procederu z perspektywy psa, którego uczucia oscylują między strachem, przerażeniem, żalem, niedowierzaniem, zagubieniem i rozpaczą. Pies to nie zabawka, tylko równoprawny członek rodziny, o którego trzeba dbać, troszczyć się i kochać. Zwierzę potrafi się odwdzięczyć i to w takiej sytuacji, gdzie nigdy byśmy się tego nie spodziewali.
Oprócz tego, Marcin Pałasz pięknie przedstawił stosunki ojca i syna. Choć są rodziną po przejściach i pozbawioną kobiecej osoby, to genialnie potrafią się ze sobą dogadywać, choć niejednokrotnie między nimi zgrzyta. Wzajemny szacunek, tolerancja, zrozumienie i miłość, pozwalają chłopakom na całkiem przyzwoitą koegzystencję.
Nie mogę jeszcze nie wspomnieć o genialnym humorze pisarza. Chwile z książką jego autorstwa to jak beztroska zabawa z dzieciństwa, której się nigdy nie zapomina. Humor i cięty dowcip spadają na nas zewsząd, sprawiając, że nasze mięśnie brzucha pracują, oj pracują. Widoczny jest on w dialogach między ojcem i synem, w Elfowym postrzeganiu świata, w osobie wścibskiej pani sąsiadki i wszędzie tam, gdzie trójka bohaterów zawita
Wprost nie mogę się już doczekać, kiedy mój Tymek dorośnie na tyle, że będzie mógł poznać Elfa, Dużego i Młodego. Teraz książki pojadą do mojego braciszka i pewnie okrążą całą rodzinę zanim do mnie wrócą i grzecznie spoczną na półce z moimi bestsellerami.
Sposób na Elfa i Elfie, gdzie jesteś? to moje pierwsze, ale na pewno nie ostatnie spotkania z twórczością Marcina Pałasza. Z tego miejsca muszę serdecznie podziękować Pani Izie z Wydawnictw „Skrzat”, która poleciła mi tego autora. A że to książki dla dzieci i młodszej młodzieży niby??? A więc nie do końca moi mili, nie do końca.
Duży i Młody, ojciec i syn. Poznajemy ich...
2012-05-01
GAŁGANKOWY SKARB to ukochana książeczka z dzieciństwa wielu pokoleń. Takie zdanie przeczytałam na kilku stronach internetowych. Przyznaję się bez bicia, że nie przypominam sobie, abym czytała ją w dzieciństwie. Moja pamięć jednak często mnie zawodzi, dlatego wolę myśleć, że po prostu czytałam, ale zapomniałam. Teraz za to odkrywam tę książeczkę wraz z moim synem i robię to z niekłamaną radością. To świetna rymowana historyjka o poszukiwaniu zagubionej szmacianej lalki. Błahe? NIE! Wiedzą doskonale ci, którzy mają dzieci i przeżyli już poszukiwania ukochanej przytulanki. Dla dziecka to naprawdę duży problem. Mój syn ma dwa ukochane futrzaki: Misia Edzia i Szczurka Adinka:) Oj często gdzieś giną, na szczęście zawsze się odnajdują. Przytulaski te, nie wyglądają już atrakcyjnie. Są wyliniałe, obgryzione i wypłowiałe od częstego prania, ale tak kochane, że nie wiem co by było, gdyby zginęły już na zawsze. Dlatego właśnie mój dwuletni synek bardzo przejął się, kiedy mu przeczytałam Gałgankowy skarb. Dziewczynka chlipiąca za swoją ukochaną szmacianką to było dla niego coś. Oczywiście kiedy zaczęłam czytać o poszukiwaniach, w których brała udział cała rodzina (mama, tata, babcia, dziadek, brat, ciocia, wujek, stróż i pies, jego buzia już nie przestawała się śmiać:) No bo jak tu się nie śmiać z tak zabawnej rymowanki. Aby pocieszyć dziewczynkę, cała rodzina przynosi jej prezenty:
-Nie płacz, Kasiu, nie płacz i uśmiechnijże się. Za twego Murzynka każdy coś ci niesie:
Babcia placuszek, dziadek babeczkę, tato kwiatuszek i koneweczkę, mama dwie lale, wujek wazonik, ciocia korale, sąsiad balonik, listonosz paczkę, fotograf fotkę, ogrodnik taczkę, komisarz szczotkę, gosposia prosię, brat misia z pluszu, a pies nic, bo się gdzieś zawieruszył.
Nie wiem, czy mi uwierzycie, bo ja też jestem pod wielkim wrażeniem, ale mój dwuletni synek zna już na pamięć prawie całą książeczkę i co najśmieszniejsze powtarza sobie wyrwane wersy podczas różnych zajęć. Podobają mu się nawet ilustracje (autor), które są bardzo proste, wręcz komiksowe. Przemawiają do mnie komizmem i prostą kreską, ale nie spodziewałam się, że przemówią także do tak małego dziecka. A jednak!
Na stronie wydawnictwa Babaryba i qulturka.pl przeczytałam bardzo ciekawą wypowiedź córki Zbigniewa Lengrena, dla której to specjalnie autor napisał tę rymowankę… aby przestała go nagabywać o czytanie książek. Podobno pan Lengren pomyślał, że kiedy córka nauczy się prostej rymowanki, przestanie go nękać. Jeśli chcecie przeczytać więcej zajrzyjcie na stronę wydawnictwa.
Pozostaje mi tylko gorąco polecić Wam tę książeczkę, którą Wydawnictwo Babaryba tak pieczołowicie przygotowało i zdecydowało się wznowić po ponad trzydziestu latach.
GAŁGANKOWY SKARB to ukochana książeczka z dzieciństwa wielu pokoleń. Takie zdanie przeczytałam na kilku stronach internetowych. Przyznaję się bez bicia, że nie przypominam sobie, abym czytała ją w dzieciństwie. Moja pamięć jednak często mnie zawodzi, dlatego wolę myśleć, że po prostu czytałam, ale zapomniałam. Teraz za to odkrywam tę książeczkę wraz z moim synem i robię...
więcej mniej Pokaż mimo to2007-01-01
2014-03
Ô tym, kiej Maciek Szpyrka cuzamen ze starzikiym wandrowalo pō Nikiszu
Nikiszowiec – dzielnica Katowic, kiedyś kolonia górnicza zbudowana specjalnie dla pracowników kopalni „Giesche” , dziś stanowi niepowtarzalną atrakcję turystyczną miasta, do której przybywają licznie ludzie z całego świata. Wszystkie zabudowanie zostały zaprojektowane przez architektów Emila i Georga Zillmannów z Charlottenburga. Wbrew pozorom, w charakterystycznych budynkach z czerwonej cegły nie ma nic z monotonii. Przyglądając się im z bliska można zauważy szczegóły świadczące o polocie i fantazji autorów (cegły ułożono w fantazyjne sposoby, a w jednym budynku można znaleźć okna o rożnej budowie i kształcie). Aż wstyd przyznać, że choć mieszkam na Śląsku jeszcze nigdy nie zwiedzałam Nikiszowca, nie licząc kilku szybkich wizyt podczas studiów. Dziś spotkała mnie nie lada atrakcja, ponieważ wybrałam się na wirtualny spacer po tej pięknej dzielnicy. Razem z Maćkiem Szpyrką i jego dziadkiem Alojzym zajrzałam do tamtejszego kościoła, piekarni, oglądałam charakterystyczny ryneczek i budynki z czerwonej cegły, a wszystko to za sprawą książeczki Magdaleny Zarębskiej Jak Maciek Szpyrka z dziadkiem po Nikiszowcu wędrowali. Maciuś przyjeżdża do dziadków, którzy mieszkają na Nikiszowcu od zawsze. Już od pierwszych chwil spędzonych z książką, spotykamy się z charakterystyczną śląską kulturą. Budynki z czerwonej cegły zdobią okna pomalowane na równie czerwony kolor. Do mieszkania babci Trudy wchodzi się po drewnianych wysokich schodach, a w powietrzu unosi się niepowtarzalny zapach. Wystarczy wciągnąć powietrze do nosa i od razu wiadomo, kto co dziś gotuje na obiad. Hmmm czyżby kluski, rolada i czerwona kapusta? W domach ciepło bije od pieców węglowych, które do dziś zdobią tamtejsze mieszkania. Dziadek Alojzy ubiera się w galowy mundur i zabiera wnuka do zakładu fotograficznego Niesporka, gdyż jak twierdzi, nie ma żadnego zdjęcia w takim stroju. Maciek, choć bardzo głodny chętnie przystaje na wędrówkę, bo wie, że po drodze będzie mógł pójść z dziadkiem nakarmić gołębie. Niestety jak się okazuje pana fotografa nie ma w zakładzie (pewnie wyszedł do domu na obiad), ale dzięki takiemu obrotowi sprawy czytelnik może zajrzeć na pocztę, do piekarni po świeży chlebek, do tutejszej gospody, a nawet posłuchać opowieści dziadka o pracy w kopalni i spotkaniu ze Skarbnikiem (według wierzeń słowiańskich, był to duch zamieszkujący kopalnie i pilnujący tamtejszych skarbów, ostrzegał górników przed niebezpieczeństwem). Książeczka Magdaleny Zarębskiej jest niewątpliwą promocją Nikiszowca i wielkim ukłonem w stronę kultury śląskiej. Na zaledwie kilkunastu stronach autorka zawarła najbardziej charakterystyczne dla tego regionu zwyczaje i codzienne życie rodziny górniczej. Stworzyła też coś na wzór przewodnika turystycznego po Nikiszowcu, gdyż z książeczką można swobodnie zwiedzać dzielnicę, posługując się dokładną mapką zamieszczoną z tyłu. Żeby tego było jeszcze mało, pan Bernard Kurzawa przełożył tekst na gwarę śląską, co pozwala już w pełni obcować z tą kulturą. Uważam, że dla mieszkańców Śląska jest to powód do dumy, że ich język zajmuje coraz szersze miejsce w literaturze. Dla czytelników pochodzących z innych regionów Polski, gwara będzie stanowiła nie lada atrakcję oraz duże czytelnicze wyzwanie. Jestem zauroczona tą książką i mam nadzieję, że tego typu publikacje będą pojawiać się częściej na rynku wydawniczym. To one właśnie otwierają nam oczy na piękne miejsca i sprawiają, że nogi same rwą się do drogi.
Ô tym, kiej Maciek Szpyrka cuzamen ze starzikiym wandrowalo pō Nikiszu
Nikiszowiec – dzielnica Katowic, kiedyś kolonia górnicza zbudowana specjalnie dla pracowników kopalni „Giesche” , dziś stanowi niepowtarzalną atrakcję turystyczną miasta, do której przybywają licznie ludzie z całego świata. Wszystkie zabudowanie zostały zaprojektowane przez architektów Emila i Georga...
2012-11-01
Było sobie królestwo, które pewnego dnia spowiła mgła. Była tak gęsta, że król nie był w stanie zobaczyć nawet swoich własnych rąk. W całym zamku zapanował wielki chaos. Wszyscy się przewracali, król zgubił koronę, królowa zjadła jabłko z robakiem, do sali tronowej wtargnęły zwierzęta i harcowały w najlepsze. Król siedział na tronie i marudził, że nie ma komu wydawać rozkazów, chociaż rzucał w przestrzeń polecania mgle, aby natychmiast opuściła królestwo. A ta, jak na złość tylko gęstniała i otulała sobą coraz większą przestrzeń. Dzięki spowolnionym ruchom i sennej atmosferze, mamy okazję przyjrzeć się władcy, który na pewno nie należy do tych dobrych. Ciągle wymaga, aby wszyscy na skinienie palcem wykonywali jego rozkazy. To on decyduje, kiedy i co można zjeść, gdzie wyjść i co zrobić. Obwinia swoich poddanych o to, że pragnąc zbyt wiele i ciągle chcąc, ściągnęli karę w postaci mgły. Niestety okazuje się, że szewcy, krawcy, nauczyciele, kucharze, medycy i mleczarze, po prostu czekają od dawna na należne wynagrodzenia za wykonaną pracę. Król jest nieczuły na ich prośby i wypędza z zamku. W międzyczasie królowa wraz z królewną uciekają z zamku, ponieważ mają dość apodyktycznego ojca i męża.
A król pewnego dnia zaczyna słyszeć płacz. Jest bardzo dociekliwy i koniecznie pragnie się dowiedzieć, kto tak lamentuje. Przypomina mu się, że kiedy był małym chłopcem przyjaźnił się z wiewiórką, która mieszkała w królewskim ogrodzie. Niestety pewnego dnia zwierzątko zaginęło bez śladu. Teraz król pomyślał, że może to ta sama wiewiórka płacze w lesie i postanawia wraz ze swoim szambelanem opuścić królestwo i poszukać płaczącej istoty. Po drodze spotykają bylejelenia, który od tej pory stanie się towarzyszysz podróży. Będzie pomagał królowi znajdować pożywienie i ogrzewał go w zimowe noce.
Nadchodzi wreszcie moment, w którym mgła odchodzi, lecz nie zdradzę wam oczywiście, co lub kto ją do tego skłonił. Jestem jednak pewna, że domyślacie się, dlaczego to zjawisko atmosferyczne nawiedziło królestwo i przez tyle dni utrudniało życie jego mieszkańcom.
Bajka to niezwykła, owiana lekką tajemnicą, mądra, pięknie napisana i rewelacyjnie zilustrowana.
Zaczyna się klasycznie, jest królestwo i cała świta. Mieszkańcy oczywiście muszą słuchać swojego pana i robić, co im każe. Kiedy jednak pojawia się mgła, spowija nie tylko całe królestwo, ale dodaje bajce pewnej tajemniczości, powolności, nostalgii. Król w swojej wyobraźni ciągle poszukuje wiewiórki, królowa i królewna uciekają gdzieś za las, a w królestwem rządzi Królewska Rada, z czego mieszkańcy są bardzo zadowoleni, choć mimo wszystko tęsknią za swoim królem. A król musi przejść długą drogę, aby stać się lepszym władcą, dobrym mężem i ojcem. Impulsem do działania stała się właśnie mgła, która zmusiła go do pewnych przemyśleń i pozwoliła wysnuć wnioski na przyszłość.
Książka mimo gęstej mgły ma niezwykle ciepły wydźwięk. Nie straszy, a wręcz rozśmiesza w pewnych momentach do łez, szczególnie kiedy pokazuje chaos, jaki zapanował w królestwie po pojawieniu się mlecznobiałej poświaty. Oto mój ulubiony cytat:
Król kazał wezwać do siebie głównego meteorologa królestwa.
- Jesteś tu? – zapytał, słysząc, że gdzieś bardzo blisko ktoś rymnął na kolana.
- Jestem, panie – doleciało znad podłogi.
- Klęczysz, czy leżysz plackiem? – dopytywał się król.
- To drugie, panie – odrzekł meteorolog*.
Całości dopełniają przepiękne ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło, które z miejsca zaliczam do swoich ulubionych. Gdzieniegdzie delikatne, rozmazane przez mgłę obrazy (czasem dotykałam z niedowierzaniem cieniutkiej kreski, która wyglądała jakby ją ktoś wymazał gumką), to znów żywe, barwne i komicznie zilustrowane postacie, które poruszają się po omacku, wyciągając przed siebie ręce. Szczególnie postać króla przypadła mi do gustu. Przypomina bohaterów z bajek mojego dzieciństwa. Nie wiem, czy to przypadek, czy celowe zamierzenie ilustratorki, ale mnie się bardzo podoba.
Król i mgła, to piękna opowieść o tym, że każdy może się zmienić, naprawić wyrządzone krzywdy i zacząć wszystko od początku. Dzięki nowemu spojrzeniu autorki na ten prastary temat, dostajemy do rąk książeczkę ciekawą, świeżą i niezwykle prawdziwą, choć to przecież bajka.
Polecam ogromnie!
*Maria Ewa Letki, Król i mgła, Bajka, Warszawa 2012.
Było sobie królestwo, które pewnego dnia spowiła mgła. Była tak gęsta, że król nie był w stanie zobaczyć nawet swoich własnych rąk. W całym zamku zapanował wielki chaos. Wszyscy się przewracali, król zgubił koronę, królowa zjadła jabłko z robakiem, do sali tronowej wtargnęły zwierzęta i harcowały w najlepsze. Król siedział na tronie i marudził, że nie ma komu wydawać...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kuferek pełen wierszy to zbiór czterdziestu ośmiu przepięknych bajek i wierszyków dla dzieci. Muszę przyznać, że po raz pierwszy spotkałam się z tak różnorodnym zbiorem. Wiadomo, prawie każdy z nas posiada, lub posiadał jakiś zbiór Brzechwy, Tuwima, czy Konopnickiej. Nigdy jednak nie wpadł mi w ręce taki, w którym zostałyby zebrane same skarby, perełki klasyki dziecięcej. Dopiero w Kuferku, autorzy zdecydowali się umieścić bajki i wiersze autorów znanych i tych mniej popularnych, ale jakże cenionych. Znalazłam tutaj wiele utworów, których wcześniej nie znałam. Jestem zachwycona, że razem z moim synem możemy odkrywać przepiękny świat bajek i wierszy polskich poetów klasycznych i współczesnych. A jest tutaj cała plejada gwiazd: Julian Tuwim, Danuta Wawiłow, Maria Konopnicka, Ignacy Krasicki, Stanisław Jachowicz, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Józef Ignacy Kraszewski, Aleksander Fredro, Józef Czechowicz, Wiera Badalska, Natalia Usenko, Wanda Chotomska, Joanna Papuzińska, Joanna Kulmowa, Dorota Gellner, Zofia Beszczyńska. Przede wszystkim podoba mi się to, że dziecko w każdym wieku znajdzie w Kuferku… coś dla siebie, przez co książka z powodzeniem może służyć maluchowi przez kilka lat. Mój syn uwielbia, kiedy przed snem czytam mu O Rupakach Danuty Wawiłow, Wynalazek i Mój samochód Joanny Papuzińskiej, czy znane nam z innych zbiorów: Małpę w kąpieli, Pawła i Gawła, czy Stefka Burczymuchę. Na Słowackiego i Mickiewicza moje dziecko będzie musiało jeszcze poczekać, a póki co, korzysta mama:)
Kiedy tylko wieczorem zasiadamy do czytania mój syn zaczyna powtarzać całe wersy ze swoich ulubionych wierszyków (mama, to psichodzą lupaki). Obowiązkowo muszę mu pokazywać wszystkie obrazki, którymi jest zachwycony. To zasługa Bartka Drejewicza, który pięknie zilustrował Kuferek pełen skarbów, w sposób prosty, pobudzający wyobraźnię dziecka. Dzięki temu, że ilustracje nie są przesycone żywymi kolorami, nie odwracają uwagi naszych milusińskich od tekstu, co uważam za wielki plus. Oglądając je mam wrażenie, że ich spokojna tonacja działa wręcz wyciszająco.
Dla dzieci starszych, które już próbują samodzielnego czytania zaletą będzie duża i przyjazna czcionka.
Czytanie tego zbioru stało się w moim domu wieczornym rytuałem i z czystym sumieniem polecam go wszystkim dzieciom, a także lubiącym wspomnienia z dzieciństwa dorosłym.
Kuferek pełen wierszy to zbiór czterdziestu ośmiu przepięknych bajek i wierszyków dla dzieci. Muszę przyznać, że po raz pierwszy spotkałam się z tak różnorodnym zbiorem. Wiadomo, prawie każdy z nas posiada, lub posiadał jakiś zbiór Brzechwy, Tuwima, czy Konopnickiej. Nigdy jednak nie wpadł mi w ręce taki, w którym zostałyby zebrane same skarby, perełki klasyki dziecięcej....
więcej mniej Pokaż mimo to2012-09-01
2012-12-01
Czy zdarza wam się gorączkowo przeszukiwać szufladę w poszukiwaniu drugiej skarpetki do pary? Mnie bardzo często, mimo że po praniu składam je w zgrabne kuleczki i teoretycznie nie mają prawa się pogubić. Do dzisiejszego dnia nie mogę znaleźć niektórych egzemplarzy. Zrzucałam to na karb swojego roztargnienia i obiecywałam solennie, że będę uważniejsza. Niestety skarpetkowy problem nigdy nie zniknął, nawet wtedy, kiedy założyłam swoją rodzinę i zamieszkałam w innym domu. Nic tylko, ktoś musi podkradać skarpetki i tyle! Tylko kto? Sprawa wyjaśniła się po przeczytaniu książki pana Šruta. Mogę wam wyjawić tajemnicę znikających skarpetek. NIEDOPARKI, tak, to właśnie one są odpowiedzialne za to, że czasem zmuszeni jesteśmy założyć skarpetki nie do pary. Kim są? To takie domowe stworki, które żyją gdzieś w ścianie za obrazem, kalendarzem, czy tapetą. Są ich całe miliony. Mieszkają w każdym domu, przyjmują przyzwyczajenia ludzi i odżywiają się ich skarpetkami. Oczywiście zabierają tylko jedną od pary i stąd tajemnicze zniknięcia. Niedoparka ciężko zauważyć, ponieważ potrafi świetnie zlewać się z tłem. Czasem jednak, gdzieś na fotografii zdarza się znaleźć dziwny cień niepasujący kompletnie do żadnego przedmiotu, czy osoby. Nie miejcie wątpliwości, to na pewno niedoparek, który właśnie ucieka z bawełnianą zdobyczą. Stworzonka te są bardzo zwinne i potrafią zmieniać swój kształt i rozmiar. Wprawdzie takie rozciąganie i kurczenie sprawia im trochę bólu, ale czego nie robi się dla pysznej, wełnianej skarpeteczki, takiej, która pamięta jeszcze czasy, kiedy ludzie potrafili zacerować w nich dziurę. Nie to co teraz, jakieś ciężkostrawne nylony. Od tych elastanów, to biednego niedoparka potrafi rozboleć brzuszek, a dłuższe spożywanie takiego paskudztwa może się skończyć o wiele gorzej.
Nie wiem jak wy, ale ja przyjmuję taką wersję i już nie będę się denerwować, kiedy nie znajdę ulubionej skarpetki. Co tam! Niech się moje niedoparki najedzą do syta. A swoją drogą ciekawe, w którym kącie znalazły sobie domek?
Te miłe stworzonka są bardzo podobne do ludzi. Potrafią kochać, zawierają przyjaźnie na śmierć i życie, zakładają rodziny, a nawet gangi. Mają marzenia i cele, potrafią pomagać sobie wzajemnie, ale i psocić. Kiedy zaś przychodzi im rozstać się z życiem, po prostu rozpływają się w powietrzu.
Niedoparki czasem walczą ze sobą, ale w chwili zagrożenia jednoczą się, chowają stare urazy i pomagają nawet wrogowi. Potrafią wybaczać i każdy z nich zna swoje miejsce. Teoretycznie niedoparek nie powinien pokazywać się człowiekowi, ale zdarzają się wyjątki w postaci Tulika i Ramika, którzy przez większość dnia potrafią robić psikusy profesorowi Kędziorkowi, wielkiemu badaczowi życia małych skarpetkożerców. To ci dwaj bracia zresztą, jednym ze swoich żartów rozpętają prawdziwą lawinę wydarzeń. Akcja zacznie pędzić jak w najlepszej powieści sensacyjnej, a na końcu czytelnik ukradkiem otrze łezkę wzruszenia i z czułością pogłaszcze rysunkowego niedoparka.
Nie dziwi mnie wcale fakt, że książka zdobyła tak wielką popularność wśród czeskich dzieci i dorosłych, a także doczekała się kontynuacji. Ciekawy pomysł na rozwiązanie problemu znikających skarpetek, wspaniała ciepła historia o przyjaźni, poświęceniu i lojalności, która zostanie zrozumiana przez czytelnika w każdym wieku. Okraszona oryginalnymi, przezabawnymi rysunkami Galiny Miklínovej, z których spoziera na nas cała plejada niedoparków. Rozkoszny Hihlik, ciężkawy Tulamor senior, grubiutki, wierny Wasyl, banda Kudły Dederona i wiele innych. Każdy z nich jest biało-czarny, a jedynie przedmioty w tle zostały przez autorkę lekko ubarwione. Czarna cieniowana kreska nadaje im wyrazistości i charakteru oraz sprawia, że te małe stworzonka wprost skaczą ze strony na stronę. Ja pokochałam niedoparki od pierwszego wejrzenia i myślę, że nie jestem odosobniona w tym uczuciu.
Samo wydanie książki już zapiera dech. Piękny gruby papier w kolorze ecru, krótkie rozdziały rozpoczynające się sugestywnym tytułem i rysunkiem wtopionym w pierwszą literę tekstu sprawiają, że powieść nie tylko świetnie się czyta, ale i smakuje każdą stronę jak album z dziełami sztuki.
Niedoparki zaliczam zdecydowanie do moich bestsellerów roku 2012 i z niecierpliwością czekam na kontynuację przygód, a także animowany film 3D, który już powstaje w Czechach.
Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o książce, jej autorach, czy dotrzeć do sklepu, gdzie można kupić tę powieść, a nawet pluszowego niedoparka, to zapraszam serdecznie na stronę: http://www.niedoparki.pl/
Czy zdarza wam się gorączkowo przeszukiwać szufladę w poszukiwaniu drugiej skarpetki do pary? Mnie bardzo często, mimo że po praniu składam je w zgrabne kuleczki i teoretycznie nie mają prawa się pogubić. Do dzisiejszego dnia nie mogę znaleźć niektórych egzemplarzy. Zrzucałam to na karb swojego roztargnienia i obiecywałam solennie, że będę uważniejsza. Niestety skarpetkowy...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-10-01
To najlepsza część Rozlewiska... dużo tradycji, historii. To historia Basi- dziewczynki, nastolatki, młodej kobiety wkraczającej w "wielki" świat i powrót nad rozlewisko kobiety dorosłej, doświadczonej, dotkniętej przez los, miotającej się...takiej prawdziwej.
To najlepsza część Rozlewiska... dużo tradycji, historii. To historia Basi- dziewczynki, nastolatki, młodej kobiety wkraczającej w "wielki" świat i powrót nad rozlewisko kobiety dorosłej, doświadczonej, dotkniętej przez los, miotającej się...takiej prawdziwej.
Pokaż mimo to
Akademia Pana Kleksa to dla mnie klasyka literatury dziecięcej w najlepszym wydaniu. To jednak z tych magicznych książek, które sprawiły, że tak pokochałam czytanie. Pamiętam jak dziś, kiedy z całych sił pragnęłam znaleźć się w Akademii i uczyć się wspaniałych rzeczy od Pana Kleksa. O tych kolorowych piegach już nie wspomnę. Najbardziej marzyło mi się wejść do wszystkich bajek przez małe drzwiczki w ogrodzie.
Pamiętam wszystkie szczegóły, prócz samych ilustracji, więc albo nie było ich wcale, albo były na tyle kiepskie, że wywietrzały mi z głowy. Kiedy zobaczyłam w Skrzacie to piękne wydanie w serii Klasyka z Feniksem, to aż mi się oczy zaświeciły. Bardzo chciałam, aby w przyszłości mój syn zapałał również miłością do tej książki. Nadzieje mieć mogłam, bo oglądał już kilka razy film, który bardzo mu się podobał ( a już piosenki o kaczce dziwaczce i o Dziku to był istny szał radości). Kiedy książka do nas zawitała, Tymek wziął ją w swoje rączki i chciał od razu zabrać się do lektury. Wyszło tak, że przeczytaliśmy jeden rozdział (ci, którzy czytali wiedzą, że są one dosyć obszerne) i Tymek się znudził. Wieczorem przy zasypianiu byłam pewna, że nie będzie chciał kontynuować tej lektury, ale ku mojemu zaskoczeniu sam pobiegł po tę właśnie książkę. Od tej pory czytaliśmy codziennie po jednym rozdziale. Nie spodziewałam się takiego zainteresowania z jego strony, bo przecież książka przeznaczona jest raczej dla starszych dzieci. Tymek jednak często pytał mnie o rzeczy, których nie rozumiał i jakoś tak dobrnęliśmy do końca. Bywały momenty, kiedy mój syn, chyba znudzony zasypiał, a ja już po cichu, z wypiekami na twarzy kończyłam rozdział. Choć wiem, że nie wszystko do końca pojmował i nie wszystko go interesowało, to jednak słuchał uważnie i ma swoje ulubione momenty, jak na przykład historia Mateusza, czy podróż Adasia Niezgódki do psiego raju. Do dziś, kiedy bawi się autami „używa” czasem powiększającej pompki. Mam nadzieję, że w przyszłości sam sięgnie po tę lekturę i wyniesie z niej wszystkie pozytywne wartości. Kto wie? Może i dla niego Akademia Pan Kleksa stanie się tą książką, która sprawi, że tak jak jego mama pokocha samodzielne czytanie?
Oj jak ja lubię wracać do ukochanych lektur z dzieciństwa. Właściwie nic się nie zmienia w kwestii mojego odbioru takiej książki (choć zawsze się tego boję). Ciągle mi się podobają, fascynują i mam wielką radochę z samego czytania i przypominania sobie treści, która gdzieś tam z biegiem lat uleciała.
Do dziś czuję lęk przed golarzem Filipem, który w dzieciństwie przyprawił mnie o niejeden senny koszmar, a Adaś Niezgódka – bohater filmowy nijak nie pasuje mi do mojego wyobrażenia tego chłopca.
Bardzo się cieszę, że są wydawnictwa, które ciągle wydają dawną klasykę dziecięcą i robią to na tak dobrym poziomie. Akademia Pan Kleksa wydana przez Skrzata, to naprawdę kawał solidnej pracy. Gruby papier, duża czcionka i naprawdę piękne ilustracje. Nie jest ich wiele i większość jest biało-czarna, ale w moje gusta trafiły w stu procentach. Ulubione książki mojego dzieciństwa już dawno zostały zilustrowane przez moją wyobraźnię i przyznam szczerze, że ciężko mnie zadowolić. Ilustracje do Akademii Pana Kleksa wykonał Suren Vardanian i zrobił to moim zdaniem bardzo dobrze. Obrazy przekazywane dziecku nie są nachalne, odnoszę wrażenie, że mają za zadanie tylko rozbudzić wyobraźnię dziecka, aby ta już sama wytworzyła w głowie indywidualne obrazy.
Polecam ogromnie!
Akademia Pana Kleksa to dla mnie klasyka literatury dziecięcej w najlepszym wydaniu. To jednak z tych magicznych książek, które sprawiły, że tak pokochałam czytanie. Pamiętam jak dziś, kiedy z całych sił pragnęłam znaleźć się w Akademii i uczyć się wspaniałych rzeczy od Pana Kleksa. O tych kolorowych piegach już nie wspomnę. Najbardziej marzyło mi się wejść do wszystkich...
więcej Pokaż mimo to