Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dla Sady świat to chaotyczne, trudne to poskładania w całość kawałki. Ludzie – swobodnie dryfujące części ciała, którymi bawi się jak układanką fukurawai. Młodziutka redaktorka, w dzieciństwie obwożona przez ojca-podróżnika po najdzikszych zakątkach świata, a przez to nieprzystosowana do codzienności, osobna i zagubiona, musi zmierzyć się z trudnymi relacjami, chorobą bliskich i, być może przede wszystkim, z własną cielesnością.

Autorce udało się zebrać niezwykle barwną gromadkę bohaterów. Pokiereszowany zapaśnik-literat, niewidomy pół-Włoch czy cierpiąca z powodu ponadprzeciętnej urody koleżanka z redakcji – oryginalność ich wszystkich skupia się w ciele. Brzydota i niepełnosprawność, głównie za sprawą uroczej głównej bohaterki, zostają oswojone, pokazane z ciekawością i bezpośredniością.

Cała historia momentami wydawała mi się nieco infantylna, jakbym włączyła w tle przypadkowy netfliksowy bubel. Także niektóre dialogi brzmiały aż do przesady potoczne, brakowało im sensu, a barwność wypowiadających je bohaterów nie zdołała przyćmić tych niedoróbek.

Biorąc jednak pod uwagę, że książkę wybrałam bardziej jako lekki przerywnik, nie zawiodłam się, zwłaszcza że płynie ona szybciutko. Czytajcie, jeśli szukacie tego rodzaju dziwności, która co prawda nie wyrwie was z butów, ale pozwoli spojrzeć na oczy, nosy, usta i co tam chcecie z przyjemną świeżością.

PS Tak, główna bohaterka zjada ludzkie mięso.

Dla Sady świat to chaotyczne, trudne to poskładania w całość kawałki. Ludzie – swobodnie dryfujące części ciała, którymi bawi się jak układanką fukurawai. Młodziutka redaktorka, w dzieciństwie obwożona przez ojca-podróżnika po najdzikszych zakątkach świata, a przez to nieprzystosowana do codzienności, osobna i zagubiona, musi zmierzyć się z trudnymi relacjami, chorobą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Starzec skulony pod drzewem cyprysowym, naprzeciwko niego piękna dziewczyna z lilią z dłoniach. Dzieli ich strumień. Taką wizją bohater „Ślepej sowy” zaczyna swoje wyznanie zbrodni. Kim jest? Człowiekiem chorym, na granicy życia i śmierci, ofiarą własnych pragnień, być może wariatem omamionym opium?

Niewiele wiemy o chorobie bohatera – przykuty do łóżka, zdaje się na litość swojej mamki. Świat zewnętrzny, ograniczony niemal wyłącznie do widoku z okna, jest pośledni wobec jego gigantycznego, mrocznego świata wewnętrznego. W odosobnieniu pęcznieje jego pogarda wobec życia i obsesja na punkcie żony, której nie może posiąść. Kompulsywnie przywołuje obrazy z dzieciństwa, portrety kobiet, postaci zza okna. Prześladujące go symbole powtarzają się w coraz to nowych konfiguracjach, jak w gabinecie luster lub groteskowej inkantacji. Urna, zatrute wino, a wreszcie upiorny śmiech wypełniają deliryczny kalejdoskop, który bohater przykłada nam do oka.

„Ślepa sowa” to króciutka, ale intensywna lektura. Bogata we wschodnią symbolikę, makabryczna i gorączkowa, każe nam śledzić kolejne przeskoki narracyjne z nieustającym zdumieniem.

Starzec skulony pod drzewem cyprysowym, naprzeciwko niego piękna dziewczyna z lilią z dłoniach. Dzieli ich strumień. Taką wizją bohater „Ślepej sowy” zaczyna swoje wyznanie zbrodni. Kim jest? Człowiekiem chorym, na granicy życia i śmierci, ofiarą własnych pragnień, być może wariatem omamionym opium?

Niewiele wiemy o chorobie bohatera – przykuty do łóżka, zdaje się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kobieta (nigdy nie poznamy jej imienia) budzi się w leśnym domku. Nigdzie ani śladu jej gospodarzy, jedynie pies niepewnie wałęsa się pod nogami. Wkrótce odkryje, że od świata odgradza ją ściana, zimna i niewidoczna, radykalnie kończąca to, co do niedawna było jej życiem. Wszystko, co miało służyć wypoczynkowi, od teraz może ją zabić. Dni swojego przetrwania będzie odliczać topniejącym zapasem zapałek.

Haushofer oszczędnie i metodycznie buduje swoją opowieść, więc „Ściana” to książka, z którą nie warto się spieszyć. Bohaterkę zajmują codzienne czynności – opieka nad zwierzętami, uprawa roślin, polowania. Jej rytm wyznaczają pory roku. Sama z czasem zaczęłam martwić się, czy poletko ziemniaków da bohaterce wystarczające plony, zimą dygotałam w jej gorączce, latem zajadałam się zebranymi przez nią malinami. Kobieta mówi, że próbuje traktować siebie jak robota, nie wychodzi jej to jednak – spomiędzy suchych sprawozdań wyziera raz lęk i zagubienie, raz radość z piękna natury i towarzystwa ukochanych zwierząt.

Haushofer zbudowała ścianę o wiele głębszą niż zwykła robinsonada. Stworzyła opowieść o kobiecie pozbawionej swojej społecznej roli, o człowieczym okrucieństwie, ale i zdolności do międzygatunkowego współczucia. Nakreśliła wzruszające portrety zwierząt (tak, znajdziecie tu dużo kotów) i zmiennej przyrody. A czy ściana jest brutalną bronią, kresem możliwości, czy może tworem wyobraźni – będziecie musieli odpowiedzieć sobie sami.

PS To idealna książka dla osób kochających ziemniaki, czyli dla mnie.

Kobieta (nigdy nie poznamy jej imienia) budzi się w leśnym domku. Nigdzie ani śladu jej gospodarzy, jedynie pies niepewnie wałęsa się pod nogami. Wkrótce odkryje, że od świata odgradza ją ściana, zimna i niewidoczna, radykalnie kończąca to, co do niedawna było jej życiem. Wszystko, co miało służyć wypoczynkowi, od teraz może ją zabić. Dni swojego przetrwania będzie odliczać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sprawa jest ryzykowna. Poborowy Karacośtam* chce uniknąć wyjazdu na front. Prosi więc swojego kumpla, Henia Pollaka, posiadacza motorowerku z chromowaną kierownicą, by ten przejechał się po jego ręce. Biedak woli zostać z dziewczyną, do której czuje miętę, choćby i czuć ją miał na szpitalnej pryczy. Henio, w obliczu tak osobliwej prośby, zwraca się o pomoc do swojej ferajny intelektualistów w kaszmirowych sweterkach. Ci, oddając się opilstwu i obżarstwu, snują plany wyrwania Karacośtama z wojennych trybików.

Perec nigdy mnie nie zawiódł (i już raczej nie zawiedzie). Motorowerek jest przezabawny i cudaczny, a jednocześnie mocno osadzony w czasach wojny algierskiej i naszpikowany odniesieniami (98 przypisów to nie byle co – chociaż, przyzwyczajona do czytania prozy bezprzypisowej, trochę się namęczyłam zerkając ciągle na koniec książki). Żeby nie było zbyt pospolicie, powiastkę wieńczy spis figur retorycznych użytych (lub nie) w tekście. Obok archaizmów czy elips znajdziemy tu przezorność i logodiareję – tak, słowne rozwolnienie.
Książeczka jest krótka, więc myślę, że może stanowić dobry początek przygody z perecowskimi eksperymentami.

Ważne! Historia podobno wydarzyła się naprawdę.

* Karaschmerz, Karabin, Karaluch, Karavaggio, Karalepa – co komu w duszy gra, bo prawdziwego nazwiska żaden z bohaterów nie był w stanie zapamiętać

Sprawa jest ryzykowna. Poborowy Karacośtam* chce uniknąć wyjazdu na front. Prosi więc swojego kumpla, Henia Pollaka, posiadacza motorowerku z chromowaną kierownicą, by ten przejechał się po jego ręce. Biedak woli zostać z dziewczyną, do której czuje miętę, choćby i czuć ją miał na szpitalnej pryczy. Henio, w obliczu tak osobliwej prośby, zwraca się o pomoc do swojej ferajny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Biedne istoty” to tak naprawdę istota bardzo bogata. Gray bawi się w doktora Frankensteina, powołując do życia zlepek przeczących sobie relacji, licznych odwołań literackich (Shelley to tylko wierzchołek tej wielkiej sterty!), faktów sprytnie zakamuflowanych fikcją. Działa przy tym z chirurgiczną precyzją, wtłaczając ów zlepek w konwencję odnalezionego rękopisu, by potem sfabrykować nawet do niego przypisy.

Rzekomym autorem głównej części opowieści jest Archibald McCandless, którego przyjaciel, szalony doktorek Godwin Baxter, wskrzesza piękną, anonimową samobójczynię. Bella, jako zmartwychwstała i pozbawiona pamięci, nic sobie nie robi ze sztywnych społecznych reguł. Jest ujmująco szczera, niewinnie rozerotyzowana. Wędruje po całym świecie, po salonach i burdelach, swoją pozorną naiwnością kompletnie rozmontowując sztywne porządki i bezmyślną moralność. Ale, ale! Czyżby relacja McCandlessa okazała się zwykłą brednią? Bella ma skrajnie odmienną wizję swojej historii, co dobitnie pokazuje w liście-uzupełnieniu do jego relacji.

„Biedne istoty” to jednak coś więcej niż frankensteinowska igraszka. To porządna książka emancypacyjna, z brawurową główną bohaterką. To skrupulatny portret Glasgow i szkockiego społeczeństwa. A wreszcie błyskotliwa drwina ze wszystkiego, z czego drwić się da – z obyczaju, medycyny, polityki, religii i, może przede wszystkim, literatury.

„Biedne istoty” to tak naprawdę istota bardzo bogata. Gray bawi się w doktora Frankensteina, powołując do życia zlepek przeczących sobie relacji, licznych odwołań literackich (Shelley to tylko wierzchołek tej wielkiej sterty!), faktów sprytnie zakamuflowanych fikcją. Działa przy tym z chirurgiczną precyzją, wtłaczając ów zlepek w konwencję odnalezionego rękopisu, by potem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Północny Meksyk, gdzie zapomniane przez bozię puebla lepią się od duchoty. Skorpiony, mezcal i bieda. To pośród nich umiejscawia Parra swoje opowiadania, niepokojące i intensywne, ukazujące ludzi w momencie krytycznym – na wierzchołku paraboli.

Zaślepiony zemstą, ale i pełen lęku Bosco, któremu nogi drętwieją od czyhania ze strzelbą w zaroślach („Na czatach”). Prostytutka–heroina, którą na różne sposoby kochało całe miasteczko, a którą teraz z płaczem odprowadza na tamten świat („W obecności ciała”). Wreszcie kobieta, której nie dane było pożegnać się z kochankiem, na chwilę więc, z pomocą potężnej ilości wina, dołącza do niego podczas Día de Muertos („Niewinni święci”). Wszyscy ci bohaterowie to przecież też parabole – samozwańczej kary, kontestacji moralności, tragicznego pragnienia.

U Parry dużo jest agresji. Kolesie-maczyści machają sobie przez nosem spluwami, tankują mezcal, odbijają innym kobiety. Dużo też kobiecego cierpienia. Najpiękniejsze według mnie opowiadanie, „Tyle, ile trwa piosenka”, jest jego kulminacją. W radiu leci Lupita. Kobieta patrzy, jak jej męża paraliżuje atak serca. „To piosenkarka, która bardzo podoba się kobietom, lecz drażni facetów. Montero i jego kumple mówią o niej «ta sucz, której by się przydał jakiś facet, co ma wszystko na swoim miejscu»”. Miesza się w niej lęk z miłością, wspomnienie przemocy z poczuciem winy. W ciągu kilku minut jest po wszystkim.

Nie wszystkie osiem opowiadań w zbiorze trzyma tak wysoki poziom, ale warto sięgnąć choćby dla tych kilku zachwycających parabol.

Północny Meksyk, gdzie zapomniane przez bozię puebla lepią się od duchoty. Skorpiony, mezcal i bieda. To pośród nich umiejscawia Parra swoje opowiadania, niepokojące i intensywne, ukazujące ludzi w momencie krytycznym – na wierzchołku paraboli.

Zaślepiony zemstą, ale i pełen lęku Bosco, któremu nogi drętwieją od czyhania ze strzelbą w zaroślach („Na czatach”)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby Gerion miał facebooka, jako status związku ustawiłby „to skomplikowane”. „Autobiografia czerwonego” to bowiem opowieść nie tylko uwspółcześniona, ale i uobyczajowiona. Czerwony, skrzydlaty chłopiec pada w niej co prawda ofiarą Heraklesa – jednak ofiarą miłosną. Ich przypadkowe spotkanie rozwija się w pokomplikowany, międzynarodowy romans, a nawet ménage à trois.

Carson fenomenalnie bawi się formą. Jej utwór nosi miano powieści wierszem, obcujemy jednak nie tylko z poematem o Gerionie i jego kochanku, ale kolejno: z quasi-esejem o Stezychorze (antycznym poecie, autorze "Gerioneidy"), fragmentami jego utworów, fotografią słowem, wywiadem… Po co to wszystko? By wziąć drzemiący mit i doprowadzić do jego erupcji – wulkan jest zresztą motywem przewijającym się przez całą opowieść. Po to także, by namalować misterną metaforę czerwieni – miłości, cierpienia, odmienności.

Gerion uważa się zresztą za odmieńca. Za potwora. Choć w trakcie lektury rzadko pamięta się o jego fizycznej czerwoności, czerwona jest jego homoseksualność, czerwona pasja, czerwone poczucie wyobcowania. Kiedy spotyka Heraklesa, są jak "dwie równoległe rany na jednym ciele”, ociekające czerwienią. Skrzydlaty chłopak przez większość opowieści jest też nielotem, każąc nam zapomnieć o swoich podniebnych atrybutach. Ciągle jednak w dramatycznym locie łączy się pożądanie i ból.

„Autobiografia czerwonego” to także opowieść o czasie. O czasie, jakiego potrzebował Gerion, by pokazać nam się w takim wydaniu, ale także czasie zamkniętym w fotografiach, które robi (albo nie robi) nasz potwór, o pamięci i wspominaniu. Co jednak dla mnie najciekawsze, opowieść Carson to przecież autobiografia, która stawia trudne i piękne pytanie: „Kogo potwór może winić za to, że jest czerwony?”. Kogo?

Gdyby Gerion miał facebooka, jako status związku ustawiłby „to skomplikowane”. „Autobiografia czerwonego” to bowiem opowieść nie tylko uwspółcześniona, ale i uobyczajowiona. Czerwony, skrzydlaty chłopiec pada w niej co prawda ofiarą Heraklesa – jednak ofiarą miłosną. Ich przypadkowe spotkanie rozwija się w pokomplikowany, międzynarodowy romans, a nawet ménage à...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Oni Kay Dick
Ocena 6,4
Oni Kay Dick

Na półkach:

Oni – zdeterminowani, przebiegli, bezwzględni. Nienazwani, przez co tym bardziej groźni. Ich oczy sięgają wszędzie, dłonie po kryjomu rabują książki i obrazy. Mordują ludzi. Nie zostawią żadnego skrawka indywidualizmu, żadnego okruszka sztuki.

W swojej prozie Kay Dick oszczędnie używa języka. Wszystko tu mówi się ukradkiem, z wzrokiem mimowolnie uciekającym za plecy. Sztuka nadal powstaje, artystyczna partyzantka desperacko organizuje się w domach twórczych. Oni jednak wygrywają, bo każde słowo i gest już zatruło przeczucie ich wrogiej obecności. Nic więc dziwnego, że nie daje się nam łatwego dostępu do książki – nie ma w niej ciągłości ani rozbudowanego świata, a dziewięć tekstów ją tworzących możemy czytać jako pourywaną relację jednego narratora lub opowieści różnych osób. Może to Oni dobrali się już do reszty tekstu? Może nawet imiona bohaterów to tylko aliasy powstałe z lęku?

"Oni" to jednak nie tylko lęk i frustracja. Ich niepokojącą obecność zestawia autorka z życiem w mikrospołecznościach, w których artyści, ich dzieci i zwierzęta obdarzają się wzajemnie serdecznością i troską. Relacje z bandyckich akcji przetyka opisami przyrody, pełnymi wrażliwości i spokoju. Jest więc to, a jakże, książka przejmująca, dystopijna, koszmarna – jednak jest też uwielbieniem twórczości, przyjaźni i natury.

Oni – zdeterminowani, przebiegli, bezwzględni. Nienazwani, przez co tym bardziej groźni. Ich oczy sięgają wszędzie, dłonie po kryjomu rabują książki i obrazy. Mordują ludzi. Nie zostawią żadnego skrawka indywidualizmu, żadnego okruszka sztuki.

W swojej prozie Kay Dick oszczędnie używa języka. Wszystko tu mówi się ukradkiem, z wzrokiem mimowolnie uciekającym za plecy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy Piękna może stać się Bestią, a Kapturek wilczycą? U Angeli Carter wszystko może się zdarzyć.

„Czarna Wenus” to zbiór opowiadań będących reinterpretacją lub (jak powiedziałaby sama autorka) demitologizacją europejskich baśni i archetypów. Jej fantastyczne scenerie – lasy, zamczyska, senne miasteczka – odurzają duchotą i mrokiem. Jej bohaterowie mają ciut większe kły niż mogliśmy zapamiętać z dzieciństwa. W centrum opowieści Carter stawia kobiety padające ofiarą męskich Bestii, ale i te, które same czerpią ze swojego zwierzęcego pierwiastka. Pisze więc o oblubienicy tygrysa, z której zwierzak zlizuje skórę. Pisze o dziewczynce-wilczycy, która niefrasobliwie chłepce wodę ze strumyka, choć dopiero co niemal zagryzła własną rodzinę. Nie zapomina też o sadycznym markizie, którego (biedaczysko!) dosięga śmiertelny gniew teściowej.

Opowieści Carter nazywa się feministycznymi, jest to jednak feminizm podszyty dzikim erotyzmem, zbudowany na napięciu pomiędzy kobietą a mężczyzną. Jej teksty naszpikowane są odniesieniami literackimi, tymi oczywistymi, jak Grimm czy Perrault, i tymi bardziej subtelnymi. Carter bawi się formą, z jednych historii czyniąc horrory, z innych rubaszne commedia dell'arte. Spuszcza ze smyczy swoja wyobraźnię i daje jej biec we wszystkie strony jednocześnie.

„Czarna Wenus” pachnie krwią i mokrą sierścią; błyszczy jak brylanty i jak oczy dzikiego zwierzęcia. Czytajcie, jeżeli chcecie umrocznić sobie ulubioną bajkę z dzieciństwa.

Czy Piękna może stać się Bestią, a Kapturek wilczycą? U Angeli Carter wszystko może się zdarzyć.

„Czarna Wenus” to zbiór opowiadań będących reinterpretacją lub (jak powiedziałaby sama autorka) demitologizacją europejskich baśni i archetypów. Jej fantastyczne scenerie – lasy, zamczyska, senne miasteczka – odurzają duchotą i mrokiem. Jej bohaterowie mają ciut większe kły niż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wypracowanie i w ogóle każda praca powinna być przyjemna w lekturze i użyciu.” Za swoje wypracowania, jeśli oceniać je według kategorii przyjemności, Robert Walser (a może Fritz Kocher?) zasługuje na piątkę z plusem.

Oto dostajemy do rąk zbiorek, którego rzekomym autorem jest niedawno zmarły malec, a który Walser jedynie odkupił i opublikował. Ta konwencja posłuży mu do zbudowania prozy balansującej pomiędzy infantylizmem a przenikliwością, prozy zamkniętej w mikroświecie sali lekcyjnej, poza którą mały Fritz niewiele zdołał poznać nim wyciągnął kopytka. Skromne prozatorskie wprawki nie przekraczają trzech stron, często ucięte dźwiękiem szkolnego dzwonka, znajdziemy w nich jednak mnogość tematów – od pełnych uniesień opisów jarmarku po głupiutką próbę zaradzenia biedzie.

Fritz jest modelową postacią z walserowskiego uniwersum. Prostoduszny i pełen uroku, adoruje życie ze wszystkimi jego przymusami. Pisze nieco górnolotnie, zupełnie jakby tworzył książeczkę z aforyzmami lub podręcznik bon tonu. Niekiedy daje się ponieść dygresjom, by chwilę potem sam złajać się za brak dyscypliny. Uprzedza czujne oko nauczyciela, z entuzjazmem piętnując własne niedociągnięcia.

Oprócz samych „Wypracowań”, w książce dostajemy też zbiorek opowieści o komisancie i historię malarza – role, do których malec się palił i które na pewno wypełniałby z gracją i szacunkiem, gdyby nie jego niefortunne zejście. Ciasnotę szkolnej klasy Walser zamienia tu na zatęchłe biuro, a szacunek do nauczyciela – na służalczość wobec przełożonych. Całość wieńczy piękny opis lasu („Patrzcie tylko, moje cierpienie jest moim szczęściem; tego uczy mnie las. Jakiś ty miły, lesie!”), potężnej siły, którą człowiek powinien postawić sobie za moralny wzór.

"Wypracowania" to udany debiut – zarówno małego Fritza, jak i samego Walsera. Sięgnijcie, jeśli łakniecie pięknego stylu i ujmującej, dziecinnej perspektywy.

„Wypracowanie i w ogóle każda praca powinna być przyjemna w lekturze i użyciu.” Za swoje wypracowania, jeśli oceniać je według kategorii przyjemności, Robert Walser (a może Fritz Kocher?) zasługuje na piątkę z plusem.

Oto dostajemy do rąk zbiorek, którego rzekomym autorem jest niedawno zmarły malec, a który Walser jedynie odkupił i opublikował. Ta konwencja posłuży mu do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Staruszka Marion rezolutnie kroczy po ostatniej prostej swojego życia, z gromadką zwierząt, głuchotą pnia i błogim uśmiechem na bezzębnej twarzy. Kiedy od swojej przyjaciółki Carmeli otrzymuje trąbkę do słuchania, dowiaduje się, że rodzina, z którą mieszka, planuje władować ją do domu spokojnej starości. I rzeczywiście, wkrótce biedaczka ląduje w zakładzie zwanym Źródłem Braterskiego Światła, w samym środku pełnego intryg i tajemnic mikroświata innych staruszek, dyscyplinowanych przez fanatyczne małżeństwo Gambitów, właścicieli przybytku. W pensjonacie dochodzi do morderstwa, potem do powszechnego buntu, a w międzyczasie Marion zgłębia mistyczną historię przeoryszy Rozalindy. Wtedy to cała historia coraz bardziej się gmatwa, zbaczając ze ścieżek realizmu wprost w ezoterykę i sen.

"Trąbka do słuchania" to jednak nie naiwny wygłup, a solidny manifest, tyle że z przymrużonym okiem i sztuczną szczęką. Narracja, którą Carrington utrzymuje w konwencji oniryczno-demencyjnej, zgrabnie wymyka się logice, jednocześnie precyzyjnie punktując nasze społeczne przewinienia. Centralnymi postaciami akcji czyni staruszki, bodaj najbardziej przeoczaną przez nas grupę ludzką, o których życiu nie wpadłoby nam do głowy powiedzieć, że może być emocjonujące. Tymczasem bohaterki "Trąbki" nie dają się zinfantylizować i zamknąć w roli uroczej babuni. Są piękne w swojej subwersji, brawurowe i przezabawne (zwłaszcza wspaniała Carmela, wzorowana podobno na Remedios Varo). Z kolei wydarzenia, które opisuje Carrington, mimo sensacyjno-mistycznej otoczki, mówią wprost o ekologii i o tym, że natura świetnie poradziłaby sobie bez nas.

"Trąbka do słuchania" to popis literackiego kuglarstwa, anarchistyczno-feministyczno-ekologiczno-oniryczna bomba, którą podłożyłabym absolutnie każdemu. Czytając uważajcie jednak, bo można się posiusiać ze śmiechu!

Staruszka Marion rezolutnie kroczy po ostatniej prostej swojego życia, z gromadką zwierząt, głuchotą pnia i błogim uśmiechem na bezzębnej twarzy. Kiedy od swojej przyjaciółki Carmeli otrzymuje trąbkę do słuchania, dowiaduje się, że rodzina, z którą mieszka, planuje władować ją do domu spokojnej starości. I rzeczywiście, wkrótce biedaczka ląduje w zakładzie zwanym Źródłem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niemi biesiadnicy spotykają się przy stole, by podzielić się opowieściami swojego życia. Jakże jednak opowiadać z odebraną mową? Symbolami.

Calvino w swojej książce buduje dwie oddzielne narracje. Jedną, wzorowaną na Orlandzie Szalonym, układa skrupulatnie z XV-wiecznej talii Visconti-Sforza. Rycerze, damy, a nawet zaprzedający duszę diabłu alchemik dobudowują kolejne linie do wielkiego karcianego prostokąta narracji. Druga wykorzystuje Tarot Marsylski, i choć na żadnym Szalonym nie wzorowana, szaleństwa ma w sobie zdecydowanie więcej. Historie ledwo dają się ułożyć z gmatwaniny kart, a ich właściciele siedzą przy jednym stole jakby z przypadku. Sade'owska Justyna obok Hamleta, Faust obok Parsifala. Wspólnie tworzą mętne i wariackie literackie kompendium, którego częścią autor czyni też siebie.

Nie, nie jest to najlepszy utwór Calvina. Warto jednak spojrzeć na "Zamek…" jak na pisarskie zaplecze, a może nawet studium obsesji porządkowania. Autor wziął na warsztat dwa potężne zbiory symboli i z poszczególnych kart stworzył trybiki we własnej maszynie narracji. Wiedząc, że kunsztowne miniatury z pierwszej i proste drzeworyty z drugiej talii mają się do siebie jak pięść do koronkowej rękawiczki, stworzył dwa kompletnie różne zbiory postaci, z uwzględnieniem ich wrażliwości i języka. Krzyżówkę tę wykorzystał następnie, by odkryć nieskończone możliwości narracyjne tkwiące w obrazach, tarotowych i nie tylko.

Co jednak najbardziej mnie ujęło, Calvino nie boi się przyznać do porażki. Pisząc w epilogu o drugiej części "Zamku…" pokazuje, jak znużyło go i rozczarowało własne opętanie formą – biedak próbował nawet stworzyć sześcienny wzór opowieści (szkoda, że nie wpadł na kształt domku z kart!). Oddanie książki w ręce czytelników uznał za jedyną metodę na uwolnienie się od ciągłych przeróbek, a ja, czytelniczka, mogę potwierdzić, że był to słuszny wybór!

Niemi biesiadnicy spotykają się przy stole, by podzielić się opowieściami swojego życia. Jakże jednak opowiadać z odebraną mową? Symbolami.

Calvino w swojej książce buduje dwie oddzielne narracje. Jedną, wzorowaną na Orlandzie Szalonym, układa skrupulatnie z XV-wiecznej talii Visconti-Sforza. Rycerze, damy, a nawet zaprzedający duszę diabłu alchemik dobudowują kolejne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„W obecnej dobie rzeczywistość jest zbyt staroświecka jak na użytek pisarza. Trzeba liczyć na to, że sztuka odrodzi ją i uwspółcześni.” Te słowa, wyjęte z jednej z pierwszych stron, świetnie podsumowują „Monsieur…” (a może i całą twórczość Durrella? Dowiemy się tego w swoim czasie!).

Pierwszy tom „Kwintetu Awiniońskiego” to pięcioczęściowy wielogłos, w którym kolejni narratorzy rozwijają przed nami historię osobliwego ménage à trois – dyplomaty Piersa, jego siostry Sylvie i ich przyjaciela/kochanka Bruce’a, a także grona ich znajomych, mniej lub bardziej uwikłanych w gnostycką sektę o egipskiej proweniencji. Ta wspaniała gromadka zajada się mumiowym jerky na pustyni, na zamku w Awinionie śledzi historię upadku Templariuszy, a wszystkie ich poczynania opisane są z niemal przesadną misternością i godną pozazdroszczenia erudycją. I tu zaczynają się schody. 

Chciałabym móc napisać, że „Monsieur…” to po prostu książka w książce, bliżej jej jednak do matrioszki w gabinecie luster. Każda kolejna laleczka ma zupełnie inną twarz i okazuje się być twórczynią poprzednich, a wszystkie one jednocześnie przenikają się i pojawiają znienacka we własnych życiowych historiach. Gnostyckie idee (rozpacz rzeczywistości, śmierć ego, a wreszcie i fizyczna, samobójcza śmierć) parzą się tu z psychoanalizą (wujaszka Freuda parafrazuje jeden z „autorów” historii, Sutcliffe, dając jednocześnie popis strumienia, a raczej mazi świadomości), razem występując przeciwko dualizmom pierwowzór/kopia, prawda/fałsz. Nawet kategoria dobra/zła, tak precyzyjnie wyłożona w doktrynie sekty, rozszczepia się, jeśli ją chwilę poobracać w myślach.

A Monsieur? Monsieur to Bóg-uzurpator, który sprowadza świat na manowce, ale i Diabeł w szczegółach, który łypie na nas spomiędzy stron jako, być może, ostateczny twórca tej pomieszanej książki. Skusił mnie on jak diabli, nie mogę już doczekać się lektury kolejnego tomu, zwłaszcza że na jednej z ostatnich stron dostajemy zajawkę tego, co z naszymi awiniońskimi przyjaciółmi może się zdarzyć: „Zastanawiał się, czyby w następnej książce o tych ludziach nie rozkroić jednej czy drugiej warstwy, aby ukazać te niewidoczne formy larwalne, odsłonić korzenie, które doprowadziły go do tych projekcji?”. Aż w głowie się kręci!

„W obecnej dobie rzeczywistość jest zbyt staroświecka jak na użytek pisarza. Trzeba liczyć na to, że sztuka odrodzi ją i uwspółcześni.” Te słowa, wyjęte z jednej z pierwszych stron, świetnie podsumowują „Monsieur…” (a może i całą twórczość Durrella? Dowiemy się tego w swoim czasie!).

Pierwszy tom „Kwintetu Awiniońskiego” to pięcioczęściowy wielogłos, w którym kolejni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lektura "Krwi i flaków" to jazda kolejką górską nago i bez zabezpieczeń.

Janey, którą poznajemy jako zaledwie dziesięcioletnią dziewczynkę, bada granice własnej seksualności, zapadając na szaleńcze, masochistyczne miłości, które, jak sama uważa, nieuchronnie prowadzą do śmierci. Podczas podróży przez Meridę, Nowy Jork i Tanger, trafia na marginesy społeczeństwa, znajdując się często w sytuacjach granicznych, kipiących przemocą (TW: gwałt, aborcja i wiele innych). Janey chce władzy i chce wiedzieć, jak władza i system działają w większym świecie, jednocześnie sytuując się na samym końcu łańcucha.

Acker tworzy postmodernistyczny kolaż, eksplorując każdy możliwy rodzaj literacki, przetykając tekst rysunkami, tnąc i sklejając urywki z Katullusa, Szekspira, francuskich modernistów, a czasem nawet całe rozdziały budując jako parafrazę znanych powieści (choćby 'Szkarłatnej litery"). Żongluje cytatami, balansując tym samym na granicy plagiatu, jednak jako że teksty kultury to ogromna część jej życia, nie sposób oddzielić ich od reszty jej nieokiełznanej autofikcji.

Sposób wyrażania się jej bohaterki, miejscami naiwny, jest na wskroś cielesny, pełen złości i namiętny. Nie tylko więc na polu narracyjnym, ale i czysto językowym prowadzi ona walkę polityczną, kwestionując limity i penetrując własną podmiotowość aż poza granice bólu.

Jak powiedział William S. Burroughs, za którego żeńską wersję była czasem uważana: "Acker nadaje swoim dziełom moc odzwierciedlania duszy czytelnika", w zwierciadle uwydatniając wszystkie szpetne i ponure jej części. I robi to genialnie.

Lektura "Krwi i flaków" to jazda kolejką górską nago i bez zabezpieczeń.

Janey, którą poznajemy jako zaledwie dziesięcioletnią dziewczynkę, bada granice własnej seksualności, zapadając na szaleńcze, masochistyczne miłości, które, jak sama uważa, nieuchronnie prowadzą do śmierci. Podczas podróży przez Meridę, Nowy Jork i Tanger, trafia na marginesy społeczeństwa, znajdując...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na wstępie słówko wyjaśnienia. Pojawiło się wiele głosów, jakoby „Trudne miłości” wcale o miłości nie traktowały, tymczasem ja muszę zaoponować. Za podstawę mojego sprzeciwu niech posłuży cytat z „Kryształów” (jednego z opowiadań w zbiorze „Jeżeli t=0”).

„Teraz już wiecie: moje umiłowanie ładu nie jest, jak dla wielu innych, przejawem usposobienia poddanego wewnętrznej dyscyplinie, oznaką stłumienia popędów. Wyobrażenie świata bezwzględnie uporządkowanego, symetrycznego, metodycznego kojarzy mi się z tym pierwszym impetem i z rozkwitem natury, z miłosnym napięciem, z tym, co wy nazywacie erosem, podczas gdy wszystkie inne wasze wyobrażenia, które według was kojarzą się z namiętnością i nieładem, z miłością i niepohamowanym zalewem – obrazy rzeki, ognia, wiru, wulkanu – dla mnie są wspomnieniami pustki i braku łaknienia, i nudy.”

A teraz do rzeczy. W trzynastu króciutkich opowiadaniach nazwanych przez Calvina przygodami, spotykamy bohaterów-obserwatorów, bardziej niż w realnym świecie zakotwiczonych w świecie intelektualnych spekulacji. Wczasowicz woli oddawać się urokom książki niż urokom opalającej się sąsiadki, urzędnik woli fantazjować o ledwie zaczętym romansie niż go urzeczywistniać. Wszyscy oni pozostają w napięciu pomiędzy własnymi, wsobnymi przygodami a pełnymi niezręczności próbami ich opisania.

Bez zająknięcia mogę stwierdzić, że jestem psychofanką Calvina. Jego pogmatwane qui pro quo, celność w opisie niedoskonałego i i skupienie na jednostkowym, nie dającym się zakomunikować doświadczeniu trafiają w mój sposób postrzegania świata. „Trudne miłości” to opowieści mniej matematyczno-kombinatoryczne, przez co bardziej przystępne – jeśli więc ktoś z was chce Calvina poznać, spokojnie może sięgnąć po nie jako pierwsze. Jednocześnie muszę przyznać, że Calvino niektórych czytelników może porządnie wynudzić, więc jeśli szukacie mnogości przygód i zwrotów akcji, to nie pod tym adresem.

Na wstępie słówko wyjaśnienia. Pojawiło się wiele głosów, jakoby „Trudne miłości” wcale o miłości nie traktowały, tymczasem ja muszę zaoponować. Za podstawę mojego sprzeciwu niech posłuży cytat z „Kryształów” (jednego z opowiadań w zbiorze „Jeżeli t=0”).

„Teraz już wiecie: moje umiłowanie ładu nie jest, jak dla wielu innych, przejawem usposobienia poddanego wewnętrznej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historię ludzkości zbudowano na kłamstwie – i właśnie to kłamstwo obnaża Eco ustami swojego bohatera, Baudolina.

Baudolina poznajemy w 1204 roku, podczas barbarzyńskiego szturmu krzyżowców na Konstantynopol. Ratuje on wówczas tyłek greckiego historyka Niketasa (jednej z wielu prawdziwych postaci przewijających się przez powieść), któremu rychło zaczyna opowiadać historię swojego życia. A trzeba przyznać, że nasz protagonista to szachraj, jakich mało. Udając boskie objawienie, z chłopskiej chaty trafia pod skrzydła Fryderyka Barbarossy. Potem, w wyniku własnego fałszerstwa, wyprawia się na wędrówkę do fantastycznej krainy księdza Jana, po drodze napotykając całe zastępy hydr, skiapodów i roków, a obsesja tej podróży zdominuje całe jego życie i odciśnie piętno na historii świata.

Jego pragnienie, by stworzyć i przekazać własny mit, i skłonność do mieszania faktów z fikcją, ucieleśniają główny problem poruszony w powieści – to, co wytworem wyobraźni, często trwalej niż prawda zapisuje się na kartach historii, a człowiek odczuwa głęboką potrzebę wyjaśniania i nadpisywania rzeczywistości, choćby i w najbardziej fantastyczny sposób. Książka bazuje zresztą na wielu „prawdziwych fałszerstwach”, jak choćby sławny list księdza Jana. „Baudolina” lepiej więc czytać nie jak fikcję historyczną, a raczej jak opowieść o fikcjonalności historii – z dodatkiem klasycznej zagadki zamkniętego pokoju i całym mnóstwem błyskotliwego humoru.

„Baudolino” to piękny portret średniowiecza i jego obsesji, wypełniony wojnami, scholastycznymi dysputami, różnorodnością kultur, a wreszcie tęsknotą do fantasmagorycznych krain. Jednocześnie muszę przyznać, że – czy to przez nagromadzenie postaci, czy mnogość historycznych wydarzeń – momentami brnęłam przez „Baudolina” jak na osiołku pod wiatr. Dopiero druga (nieoficjalnie druga – nie ma formalnego ich rozgraniczenia, choć w fabule rysuje się ono całkiem wyraźnie), bardziej fantastyczna część powieści w pełni mnie wciągnęła.

Historię ludzkości zbudowano na kłamstwie – i właśnie to kłamstwo obnaża Eco ustami swojego bohatera, Baudolina.

Baudolina poznajemy w 1204 roku, podczas barbarzyńskiego szturmu krzyżowców na Konstantynopol. Ratuje on wówczas tyłek greckiego historyka Niketasa (jednej z wielu prawdziwych postaci przewijających się przez powieść), któremu rychło zaczyna opowiadać historię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co znika w „Zniknięciach”? Przede wszystkim litera „e”. Pierzcha zresztą wielopłaszczyznowo – powieść Pereca to nie byle jaki lipogram, bo lipogram detektywistyczny. Ulatniają się z niego nie tylko wszystkie słowa zawierające „e”, nie tylko siódmy rozdział (odpowiadający miejscu, jakie samogłoska ta zajmuje w naszym alfabecie), ale i główny bohater, zmyślnie nazywany Antonem Voylem (fr. atone - bezdźwięczny, voyelle - samogłoska), a zaraz potem cała rzesza jego przyjaciół.

Perec używa podstawowego budulca języka, jakim jest litera, by odzwierciedlić ból wynikający z pustki i niemożność wysłowienia go. Jednocześnie nie stroni od humoru, często niewybrednego (choćby fragment o Dupinie rozprawiającym o palnięciu bąka), przetyka też narrację bezlikiem cytatów, odniesień literackich i nie tylko (Dupinowi towarzyszą komisarz Didot i jego zastępca Garamond, których nazwiska są nazwami francuskich czcionek – a to jedynie namiastka!), co czyni odszyfrowywanie „Zniknięć” szalenie satysfakcjonującym.

Wydaje mi się jednak, że formalny rygor pozostawił samą narrację nieco… wybrakowaną. Nie zrozumcie mnie źle, perecowska historia jest kapitalna, mimo to można doszukać się w niej kilku nieścisłości i pominięć, które zostawiły mnie z, o ironio, poczuciem częściowej pustki. A może Perec specjalnie „zniknął” niektóre fragmenciki? Kto go tam wie.

Ogromny podziw należy się też tłumaczom tej książki, za ogrom ich pracy, inwencję, zachowanie ducha oulipowskiego eksperymentu. Przede wszystkim jednak za znalezienie przeuroczego synonimu słowa „ale”!

Co znika w „Zniknięciach”? Przede wszystkim litera „e”. Pierzcha zresztą wielopłaszczyznowo – powieść Pereca to nie byle jaki lipogram, bo lipogram detektywistyczny. Ulatniają się z niego nie tylko wszystkie słowa zawierające „e”, nie tylko siódmy rozdział (odpowiadający miejscu, jakie samogłoska ta zajmuje w naszym alfabecie), ale i główny bohater, zmyślnie nazywany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakie niefortunne konsekwencje nieść może za sobą domowy despotyzm? A raczej jakie konsekwencje niesie tyrania języka?

W swojej ociekającej ironią powieści (przez przytłaczającą dominację dialogów wyglądającej raczej jak długaśny dramat bez didaskaliów) Ivy Compton-Burnett przedstawia wachlarz klasycznych wiktoriańskich postaci. Horacy Lamb żelazną ręką włada nad rozgoryczoną żoną, zabiedzonym stadkiem dzieci i ubogim kuzynem, w ich cieniu zaś krzątają się lokaj i kucharka, pomiatający dwojgiem smarkatych pomocników. Ich dramaty zwielokrotniają się jednak dopiero po cudownej przemianie domowego tyrana. Jego skrucha i nowo nabyta wspaniałomyślność, skonfrontowane z chowanymi od lat urazami współdomowników, obalają jasny podział na ofiarę i oprawcę.

Nie dajcie się jednak zwieść – tragedie w domu Lambów rozgrywają się mimochodem, w półsłówkach, i to właśnie ta monotonia wespół z egzaltowanym językiem bohaterów, a nie szaleńcze zwroty akcji stanowią o nieprzeciętności "Służącego i służącej". Przesadna dosłowność, skupienie na retorycznej formie, by ukryć prawdziwy ciężar słów i masowe wbijanie szpil perfekcyjnie obnażają, jak władza kształtuje się właśnie w języku. Postaci nieustannie prowadzą ze sobą (często przezabawne) utarczki, próbując to podważyć, to utrwalić swoje wzajemne stosunki.

Nie ukrywam, dialogowa forma troszkę mnie znużyła (400 stron to nie byle co!), ale tak wspaniałemu gospodarzowi, jakim jest błyskotliwy i precyzyjny, pełen przekory język, warto służyć!

Jakie niefortunne konsekwencje nieść może za sobą domowy despotyzm? A raczej jakie konsekwencje niesie tyrania języka?

W swojej ociekającej ironią powieści (przez przytłaczającą dominację dialogów wyglądającej raczej jak długaśny dramat bez didaskaliów) Ivy Compton-Burnett przedstawia wachlarz klasycznych wiktoriańskich postaci. Horacy Lamb żelazną ręką włada nad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Alef" to zawiła lektura. Borges nie szczędzi czytelnikowi odniesień do (często fałszywych) postaci historycznych, szpikuje swoje opowiadania szczegółami. Robi to jednak z czarującą elegancją, rozważnie stąpa po labiryntach języka. W swoje misterne opowiadania wplata wątki przygodowe, nawet kryminalne, jednak szykujcie się raczej na prozę kontemplacyjną. Codzienność występuje w niej jako niezbędny, ale marny kontrapunkt do sfery symboli. Zresztą sam Borges kreuje zarówno narratora/komentatora, jak i bohaterów większości swoich opowiadań jako odbicia, powołując do życia tabuny doppelgangerów i stawiając rozchwianą, wewnętrznie poróżnioną tożsamość ludzką wobec sacrum.

Skomplikowane? Robi się jeszcze ciekawiej! Kiedy już nam, znużonym czytelnikom, udaje się rozsupłać zagmatwaną symbolikę, Borges-komentator wkracza z ironicznym posłowiem, podważając prawdziwość dopiero co opowiedzianej historii. Robi to jednak nie ze złośliwości, raczej z poczucia niewyrażalności tego, co nieskończone. Jak sam pisze: "Każdy język jest alfabetem symboli, których używanie zakłada pewną przeszłość, jaką dzielą rozmówcy; jak przekazać innym nieskończonego Alefa, którego moja trwożna pamięć nie jest w stanie objąć?".

Właśnie, Alef – czemu akurat taki tytuł? Hebrajska pierwsza litera, symbol Boga, daje początek całemu ludzkiemu językowi. Jest nieskończoną możliwością. Podobnie jak (fałszywy) Alef z tytułowego opowiadania, odbija w sobie cały świat. Możecie się śmiać, ale to jednocześnie najkrótszy, ale i najdłuższy tytuł, jaki można było nadać temu zbiorowi.

"Alef" to zawiła lektura. Borges nie szczędzi czytelnikowi odniesień do (często fałszywych) postaci historycznych, szpikuje swoje opowiadania szczegółami. Robi to jednak z czarującą elegancją, rozważnie stąpa po labiryntach języka. W swoje misterne opowiadania wplata wątki przygodowe, nawet kryminalne, jednak szykujcie się raczej na prozę kontemplacyjną. Codzienność...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytułowe wczoraj obfitowało w dziwaczne wydarzenia – kto bowiem może pochwalić się, że jednego dnia uczestniczył w publicznej egzekucji, obserwował pożarcie (i nie tylko…) lwicy przez strusia, zgłębił teorię dopełniania się kolorów we wszechświecie, wkroczył w czarną dziurę czyjegoś pępka… Długo by wymieniać.

Co jednak według mnie stanowi o wyjątkowości tego dnia, to neurotyczne myślowe wolty głównego bohatera, który wraz ze swoją nieco oziębłą żoną doświadcza wszystkich tych kuriozów. Bazując na nich, tworzy (jeszcze bardziej dziwaczną) subiektywną rzeczywistość, która sprzeciwia się regułom czasu. Tylko dzięki dygresjom – literackim wyjściom ewakuacyjnym – udaje mu się wyjść poza codzienne doświadczenie (i poza klasyczną powieść), które nazywa nieistniejącym następowaniem, i zapełnić wewnętrzną pustkę swoją i rzeczy dookoła. Jednak w tej rzeczywistości bohater niemal ginie, stając się tym, czego najbardziej się boi – galaretowatym, burgundowym (według zasady harmonizowania kolorów) stworzeniem z odnóżami. Ostatecznie jego niewzruszona żona, która do końca chyba nie zdaje sobie sprawy z dramatycznego delirium swojego ukochanego, ratuje go, tworząc obrys jego ciała, a więc zamykając w nudnych ramach, zarówno codziennego życia, jak i narracji. Warto jednak pamiętać, że gdyby nie owe ramy, bohater prawdopodobnie nigdy nie mógłby zrelacjonować wydarzeń z wczoraj.

Emar tworzy rozbrajającą makabreskę, króciutką, a kipiącą treścią. Kwestionując możliwość zgłębienia własnej tożsamości i natury świata, każe nam wybierać – albo pozostanie beznamiętnym obrysem, albo przekształcenie się w metafizycznego gluta. Obnaża też naszą bezradność w relacjonowaniu wydarzeń z naszego wewnętrznego uniwersum – co wczoraj dla jednego mogło być momentem epifanii, dla drugiego okazało się wstrętnym wariactwem lub, co gorsza, nic nie znaczącą nudą.

Tytułowe wczoraj obfitowało w dziwaczne wydarzenia – kto bowiem może pochwalić się, że jednego dnia uczestniczył w publicznej egzekucji, obserwował pożarcie (i nie tylko…) lwicy przez strusia, zgłębił teorię dopełniania się kolorów we wszechświecie, wkroczył w czarną dziurę czyjegoś pępka… Długo by wymieniać.

Co jednak według mnie stanowi o wyjątkowości tego dnia, to...

więcej Pokaż mimo to