-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-04-21
2024-04-14
Akari jest trochę niezręczną licealistką, która pracuje na pół etatu w jadłodajni. Ma trudności z nauką, rozczarowuje swoją rodzinę, ale na jednym polu bije innych. Jest namiętną fanką Masaki Ueno – idola z grupy muzycznej Mazama-za. Odkryła go przypadkowo i od tego czasu jej przepełnione jakimś nienazwanym problemem życie się zmieniło. Uczęszcza na koncerty, śledzi jego lajwy, kupuje płyty i inne gadżety z nim związane, założyła bloga, w którym namiętnie analizuje wieści z jego życia publicznego, a jej pokój przypomina małą świątynię na cześć Maskiego.
Choć ma trudności z zapamiętaniem znaków, to z niezwykłą łatwością przyswoiła sobie każdy detal z jego życia. Zna jego zainteresowania, śledzi jego horoskop, analizuje jego wypowiedzi. Chce w pełni zrozumieć Masakiego i widzieć świat jego oczami. Nie potrzebuje fizycznego kontaktu z idolem, nie podkochuje się w nim, a mimo tego Masaki Ueno całkowicie pochłania jej życie.
Nowela rozpoczyna się w momencie, w którym ten dziwny, ale też starannie ułożony świat zostaje zachwiany. Media obiegła informacja o tym, że Masaki uderzył fankę. Choć sam się do tego czynu przyznaje, Akari nie może z początku w to uwierzyć. Czuje się zagubiona, gdy szczegóły do niej wreszcie docierają. Nieskazitelny wizerunek Masakiego zostaje zbrukany, popada w niełaskę wymagającej publiczności, ale kryzys dotyka nie tylko niego.
„Idol w ogniu” to krótka powieść młodzieżowa, o obsesji, dojrzewaniu, ale także o japońskiej kulturze otaku, w którą się Akari uwikłała. Szczególnie jej relacje międzyludzkie odgrywają tu ogromną rolę. Śledzimy jej interakcje z rodziną, zwierzchnikami, znajomymi czy innymi fanami.
Jednak największą rolę odgrywają w tej noweli relacje parasocjalne, czyli interakcje jednostronne. Zazwyczaj są to kontakty z osobami medialnymi, które znamy za pośrednictwem środków masowego przekazu. Bycie fanem nie jest czymś nowym czy szkodliwym. Jednak w erze mediów społecznościach można dostrzec, że ta bariera pomiędzy fanem a obiektem swojego podziwu stała się cieńsza jak nigdy dotąd. Influencerzy wchodzą na swoich lajwach często w interakcje ze swoimi widzami, dzielą się z nimi swoją prywatnością, a my spędzamy w ich „towarzystwie” czasami mnóstwo czasu. Pomimo braku wzajemności tworzy się iluzoryczna i mało wymagająca więź. Przywiązujemy się do takiej osoby, kibicujemy jej, bronimy ją, przeżywamy dramy z ich udziałem, wydaje nam się, że poznaliśmy ją dobrze, choć ona nawet nie wie o naszym istnieniu.
W Japonii przykłada się wielką wagę do kształtowania jak najbardziej nieskazitelnego wizerunku. Modnie wystylizowany, olśniewający, wieczny singiel przyciąga najwięcej młodocianych fanów. Ukrywanie ludzkich wad czy nawet śladów normalności się im opłaca. Jednak z tej fikcyjnej bliskości rodzą się oczekiwania, a gdy ta osoba im „nie sprosta”, to pojawia się szok, rozczarowanie, gniew. W skrajnych przypadkach taki fan może zostać potem najbardziej jadowitym hejterem, stalkerem albo czymś jeszcze gorszym. Niektórzy jednak kierują swoją frustrację i złość nie przeciwko idolowi, tylko celują w siebie.
W coś podobnego uwikłała się Akari. Włożyła całą swoją pasję, empatię i pieniądze w fikcyjnego człowieka. Na nim opierała swoje życie, więc po skandalu próbowała jeszcze wesprzeć idola. Ratowała także siebie, walczyła o swój status fana. Bo kim była poza nim? Kiepską uczennicą? Rozczarowującą córką? Niezręczną pracownicą? Nie dającą z siebie wszystko Japonką? Była strasznie zagubiona, ale czy odnalazła wyjście z tego bagna?
Bardzo interesująca książka, od której trudno oderwać myśli. Podoba mi się też, że autorka objęła te wszystkie interesujące zagadnienia społeczne w lekki młodzieżowy język. Taką literaturę młodzieżową nie boję się wziąć do rąk. Ciekawi mnie też co by było, gdyby ta historia została napisana z perspektywy Masakiego? Jak on postrzegałby swoich fanów? Czy traktowałby ich bardziej przedmiotowo, czy może także przywiązałby się do ich obecności i uwielbienia?
Akari jest trochę niezręczną licealistką, która pracuje na pół etatu w jadłodajni. Ma trudności z nauką, rozczarowuje swoją rodzinę, ale na jednym polu bije innych. Jest namiętną fanką Masaki Ueno – idola z grupy muzycznej Mazama-za. Odkryła go przypadkowo i od tego czasu jej przepełnione jakimś nienazwanym problemem życie się zmieniło. Uczęszcza na koncerty, śledzi jego...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-09
Ten wymowny tytuł naprowadza czytelnika na mało omawianą część historii. Niewiele się mówi o działaniach militarnych Japonii na Dalekim Wschodzie, a jeszcze mniej wiadomo o skali brutalności, który ten naród na polu bitwy przejawiał. Sama Japonia ma też bardzo dziwny stosunek do tego krwawego rozdziału. Wiele przemilcza, wiele ucisza, wiele ukrywa za eufemizmami, wiele przeinacza, a zbrodniarze są mało potępiani. Z jakiegoś powodu uchodzi im to płazem, a o licznych ofiarach się zapomina.
Książka Marka Feltona omawia najważniejsze wydarzenia z udziałem Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii, która siała postrach nie tylko na oceanie, ale także na atolach czy tropikalnych wyspach. Autor nie tylko opisuje w szczegółach te zdarzenia, ale próbował też dotrzeć do źródeł tego barbarzyńskiego okrucieństwa. Z jego badań wynika, że przyczyna często leżała w „różnicach kulturowych”. Ich kodeks moralny czy etyczny był bardzo stary i zupełnie inny od zachodniego. Mieli także zupełnie odmienne wyobrażenie na temat honoru. Porażki były dla nich szczególnie dotkliwe, ale też godne pogardy. Mścili się na jeńcach wojennych i ludnościach okupowanych terenów nie tylko za własne niepowodzenia. Byli także dla nich obiektem pogardy, symbolem porażki. Okryli się w ich oczach hańbą, a to można zmyć tylko własnym życiem, więc nie przejawiali żadnej litości wobec nikogo.
Japońskich żołnierzy cechowało także absolutne posłuszeństwo wobec zwierzchników. Ich rozkaz był na równi z rozkazem cesarskiego „bóstwa”, więc nie było mowy o nieposłuszeństwie czy wychodzeniu z szeregu. Wszelkie skrupuły były więc tłumione w zarodku. Zbrodniarze wojenni, którzy zasiadali na ławie oskarżonych, często próbowali się ratować tym „usprawiedliwieniem”, ale na szczęście nie uznawano tego jako okoliczność łagodzącą. Niestety jak to w pokazowych procesach bywa, tylko nieliczni zostali skazani na śmierć. Wielu nie stanęło nawet przed sądem, przepadając gdzieś w Japonii, gdzie wiedli normalne życie. Ściganie takich jednostek było związane wieloma trudnościami, o których autor także w książce wspomina.
Ponadto Japończycy ignorowali międzynarodowe rozporządzenia, stare traktaty, wojenne prawo czy ogólne oznakowania, przez co dochodziło do jeszcze większego rozlewu krwi. Nawet przedstawiciele narodów sojuszniczych czy państw neutralnych padali ofiarą japońskich jednostek marynarskich i rzadko mogli liczyć na szybką i bezbolesną śmierć. Pan Felton niezwykle dosadnym językiem przytoczył wiele wstrząsających wydarzeń i przykładów tych bestialstw. Szczególnie utkwiła mi pamięci masakra na wyspie Manili, która mogła śmiało konkurować z wołyńskimi rzeziami. Szczególną agresywność i gorliwą zażartość wykazywali względem rozbitków, których nie tylko w wodzie ostrzeliwali, ale też utrwalali wszystko na taśmie filmowej. Po jakimś czasie wracali ponowie na miejsce zbrodni i próbowali wykończyć niedobitków, którzy uniknęli kul czy paszczy rekinów. Tylko nieliczni wyszli z takiej nierównej walki z życiem i dzięki temu uzyskaliśmy też te bezcenne relacje. Było jednak wiele ataków na statki, z których nikt nie wyszedł cało.
Na końcu autor próbował oszacować skalę tych zbrodni i już po pobieżnym badaniu wychodzi, że liczba ofiar w samych Chinach przekraczała liczbę Żydów wymordowanych podczas Holokaustu o dwa miliony. Bardzo trudno podać dokładną liczbę ofiar, zważywszy na to, że Japończycy zacierali oczywiście swoje ślady na lądzie i oceanie. Dane nie napawają optymizmem i po raz kolejny ukazują wstrętne oblicze wojny, którego nigdy nie powinniśmy stracić z oczu.
Nie jestem osobą, która rzuca frazami typu „ta książka powinna być obowiązkowa w szkole” czy „to powinien każdy przeczytać”, bo nie chciałabym nikogo przymuszać do czytania książek. Jednak w tym przypadku zrobię wyjątek. Uważam, że tę książkę powinni przeczytać obowiązkowo wszyscy niepokorni autorzy, którzy przypisują zbrodniarzom wojennym cechy romantyczne i kreują te swoje niesmaczne erotyki na tle obozów koncentracyjnych. W książce umieszczono fotografie, więc mogą się przekonać na własne oczy, co okupant naprawdę robił kobietami czy jeńcami.
Ten wymowny tytuł naprowadza czytelnika na mało omawianą część historii. Niewiele się mówi o działaniach militarnych Japonii na Dalekim Wschodzie, a jeszcze mniej wiadomo o skali brutalności, który ten naród na polu bitwy przejawiał. Sama Japonia ma też bardzo dziwny stosunek do tego krwawego rozdziału. Wiele przemilcza, wiele ucisza, wiele ukrywa za eufemizmami, wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-28
„Posłuchaj ich, dzieci nocy. Cóż to za muzyka!” Czytelnik „Draculi” Stokera może rozpozna te słowa, które usłyszał Jonathan Harker podczas swojego niezapomnianego pobytu w Rumunii. Amerykański powieściopisarz Dan Simmons nie tylko inspirował się tą powieścią w trakcie wybierania tytułu. Wspomniał w swoim wstępie, że temat wampirów został w wysączony do cna. Szczególnie najpopularniejszy przedstawiciel tego gatunku został już na wszystkie strony wyeksploatowany. Jednak pobyt w Rumunii, odwiedzenie miejsc, które były związane z Wladem Palownikiem i zapoznanie się tragicznymi skutkami reżimu Nicolae Ceaușescu zainspirowały go do napisania tej powieści.
Fabuła skupia się na amerykańskiej hematolog Kate Neuman, która w ramach wolontariatu pracuje w rumuńskim szpitalu. Tam adoptuje niemowlę, które cierpi na rzadką autoimmunologiczną chorobę i nadaje mu imię Joshua. Powraca z chłopcem do Stanów, gdzie chce stworzyć mu nie tylko dom, ale i zbadać przyczynę jego choroby. Wyniki badań przeważają wszelkie oczekiwania i mogą być przełomowe w leczeniu AIDS czy raka. Niestety chłopczyk zostaje uprowadzony i wszystkie poszlaki wskazują na to, że porywacze pochodzą z Rumunii. Kate zrobi wszystko, by odzyskać swojego syna z powrotem, jednak będzie musiała stawić czoło przeciwnikowi, który ją pod każdym względem przewyższa.
Przypadek sprawił, że „Dzieci nocy” stały się pierwszą książką Simmonsa, którą przeczytałam w całości, więc musiałam się obejść bez większych odniesień do jego pozostałych dzieł. Na etapie odkrywania jego historii byłam zachwycona. Spodobał mi się nie tylko sposób wprowadzenia wampirów, jak i przeróbka historii Wlada Palownika. Wplecenie w tę konstrukcję politykę Rumunii i osadzenie akcji w latach dziewięćdziesiątych wydaje się być pomysłowym zabiegiem, który skrywał w sobie duży potencjał.
Jednak skąd taka niska średnia? Im bardziej zagłębiałam się w ten szaleńczy pościg Kate, tym jaśniej rozumiałam. Nie chodzi tylko o to, że powieść ma w sobie więcej z sensacyjniaka, jak z horroru. Właściwie to nie znajdziemy w tej książce nadnaturalnych elementów. Wampiryzm zostaje zracjonalizowany, niemal zawężony do genetycznej anomalii i odczarowany za pomocą medycyny. To pasuje nawet do naszych czasów i ogólnie nie miałam z tym pomysłem czy z odmienioną historią Draculi problemów.
Bardziej drażniła mnie kreacja samej Rumunii, która przypomina mi jeden wielki kawał o łotewskich chłopach. Autor w swoim opisach, dialogach bohaterów czy ich spostrzeżeniach często ukazywał z komiczną dokładnością jak bardzo zacofany, biedny, skorumpowany i niebezpieczny jest to kraj.
Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic dziwnego. Nie mam na nosie różowych okularów i nie twierdzę, że Rumunia nie była wtedy obrazem nędzy i rozpaczy. Reżim Nicolae Ceaușescu spustoszył i rozszarpał ten kraj, a jego prokreacyjna polityka wpędziła wiele rodzin w nędzę, a dzieciom zgotowało piekło. Wyczuwam jednak wyraźnie w kreacji autora złośliwość i czepialstwo. Wystarczy spojrzeć ile głupich politycznych kawałów opowiada Lucian albo jak często Kate snuje te swoje zatrważające porównania, w których jakieś otoczenie czy przedmioty wyglądają tak, jakby pochodziły sprzed wieków. Czy to ma być jakaś komedia, panie Simmons? Czy muszę to czytać niemal na każdej stronie? O kreacji miejscowych nawet nie wspomnę. Pisarz wykorzystuje każdą okazję na te swoje złośliwe wstawki, nawet gdy sytuacja im nie sprzyja. Pozytywne akcenty widzimy jedynie w nielicznych opisach dzikiej przyrody.
Nie trzeba chyba wspominać, że Kolorado jest oczywiście wyidealizowany do bólu. Najwidoczniej można wykreować nie tylko biało-czarnych bohaterów. Zresztą tych mamy też pod dostatkiem. Kate trudno polubić. Naprawdę niewiele jej brakuje do modelu współczesnej disnejowskiej bohaterki, która bez zważania na życie sojuszników realizuje swój samobójczy cel w dzikim i zacofanym kraju. Miewa jednak szczątkowe chwile słabości i zwątpienia, ale czytelnik nie dostaje okazji, by się w nie wczuć, gdyż wszystkie problemy zostają szybko rozwiązane. Przynajmniej Kate jest świadoma, że bez pomocy innych ani nie odnajdzie syna, ani nie poradzi sobie jego porywaczami.
Antagonistów z kolei wyrwano chyba ze starych filmów o agencie 007. Przypominają trochę kreskówkowych bandziorów z supermocami, którzy straszą wymyślnymi okropieństwami, ale w rzeczywistości nie stwarzają realnego zagrożenia. Dracula Simmonsa nie prezentuje się na tle całej powieści lepiej. Rozdziały „Sny o krwi i żelazie” przybliżają nam co prawda tę postać i realia, w których egzystował, ale nie jest to jakiś szczególnie głęboki portret władcy. Na pierwszy plan wysuwają się bardziej jego makabryczne działania, które są niemalże usprawiedliwione brutalnymi realiami, w których żył. To właśnie w tych rozdziałach skrył się ten cały horror, którego jednak pomieszano ze szczyptą niezamierzonego humoru.
Pomimo tych wszystkich drażliwych mankamentów jakoś nie żałuję przeczytania tej książki. Ma gdzieś tam swój urok i w dodatku rozbudził na nowo moje zainteresowanie Rumunią. Na razie mam mieszane uczucia względem autora, ale dam mu szansę.
„Posłuchaj ich, dzieci nocy. Cóż to za muzyka!” Czytelnik „Draculi” Stokera może rozpozna te słowa, które usłyszał Jonathan Harker podczas swojego niezapomnianego pobytu w Rumunii. Amerykański powieściopisarz Dan Simmons nie tylko inspirował się tą powieścią w trakcie wybierania tytułu. Wspomniał w swoim wstępie, że temat wampirów został w wysączony do cna. Szczególnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
Nie mogę w to uwierzyć, że tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej niezwykłej książki. Być może usprawiedliwia mnie fakt, że historia mody jest dla mnie czymś mało znanym. Jestem jednak dobrze obeznana z historią życia codziennego i przecież moda jest także jej częścią. O charakterystyce ubiorów wspomniano w innych książkach, ale były to tylko mimochodem rzucone ciekawostki. Ta książka w pełni poświęca się rozwojowi ubioru męskiego i damskiego z XIX stulecia.
By modę z tamtego okresu w pełni objąć i zrozumieć, autorki zahaczają o koniec XVIII i początek XX wieku, w których rozgrywały się niezwykle ważne dla świata wydarzenia historyczne. One i rządzący monarchowie mieli bowiem ogromny wpływ na kształt i wygląd ubioru. Kolebkę mody znają wszyscy i właśnie w główniej mierze na terenie Francji skupia się ta książka. Wspomniano także o nurtach angielskich i zahaczono też o odważne amerykańskie trendy, ale one nie miały w tamtym wieku tak wielkiego wpływu na Europę, co francuska moda.
Autorki jednak nie zapomniały o okupowanej wówczas Polsce, przytaczając listy i wypowiedzi rodaków, które dostarczały także wiele interesujących informacji na temat ich ubioru. Zresztą nie tylko na literackich źródłach orientowały się autorki w trakcie szukania informacji. Czerpały swoją wiedzę także z czasopism, XIX wiecznych obrazów i żurnali, choć do tych ostatnich podchodziły z ostrożnością, gdyż zwykle przedstawiały wyidealizowany obraz ubioru, a nie taki, którego ludzie rzeczywiście nosili. To jednak nie przeszkodziło, by umieszczać mnóstwo żurnalowych odbitek.
Ogólnie książka jest po prostu wydawniczą pięknością z gładkim papierem i zapierającymi dech w piersi ilustracjami sukien, od których trudno oderwać wzrok. Piękna jest także polszczyzna, którą posługują się autorki. Szczególnie językowe prezentacje ubiorów są bardzo pomysłowe, choć pozbawione niepotrzebnych udziwnień. Korekta też zrobiła bardzo dobrą robotę i nie dopatrzyłam się także nieścisłości historycznych. Właściwie to zauważyłam, że dzięki takim książkom można się naprawdę czegoś nauczyć na lekcję historii.
Co jeszcze wpływało na ewolucję stroju? Obyczajowość oczywiście. XIX wiek był pod tym względem dosyć restrykcyjny, co widać szczególnie w stroju kobiecym. Moda męska nie zmieniała tak intensywnie i cechowała się oczywiście większą swobodą. Mężczyźni nie byli też tak surowo rozliczani z odstępstw od normy. Ich wolność przedkładała się więc na strój.
Zupełnie inaczej było z kobietami, co autorki wielokrotnie wspominały. Piękne, rozłożyste czy nawet ciasno przylegające do ciała suknie z gorsetem wyglądały może piękne na fotografiach, ale były w rzeczywistości… pomysłowym więzieniem. Te stroje często krępowały boleśnie figurę, utrudniały chodzenie, siedzenie czy nawet oddychanie. Suknie, buty i dodatki różniły się w zależności od stanu cywilnego danej kobiety, a wszelkie odstępstwa od wyznaczonych norm groziły wykluczeniem społecznym czy skandalem.
Co ciekawe wraz z poluzowaniem patriarchalnej śruby, stroje stawały się wygodniejsze i praktyczniejsze, gdyż aktywna zawodowo kobieta musiała mieć tę swobodę ruchów. Autorki w bardzo interesujący i dosyć neutralny sposób podeszły do feministycznej tematyki, która rozwijała się w XIX wieku. Nie zrobiły tu miejsca na swoje prywatne ideologiczne manifesty. Pani Dobkowska i pani Wasilewska przytoczyły co prawda fragmenty z patriarchalnych poradników, ale nie dlatego, by się nad nimi pastwić, ale po to, by lepiej zobrazować konstrukcję, na której opierała się taka, a nie inna moda. Obserwowanie tych wszystkich stopniowych przemian była niezwykle interesująca.
Naprawdę byłam niepewna co do tematyki, co jednak okazało się być zupełnie bezpodstawną obawą. Książka wciąga do ostatniej strony. Mogłabym się jedynie przyczepić do tego, że autorki nie poświęciły wiele uwagi strojom osób, którzy nie należeli do arystokracji czy dzieciom, ale takie „mankamenty” jestem w stanie wybaczyć.
Nie mogę w to uwierzyć, że tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej niezwykłej książki. Być może usprawiedliwia mnie fakt, że historia mody jest dla mnie czymś mało znanym. Jestem jednak dobrze obeznana z historią życia codziennego i przecież moda jest także jej częścią. O charakterystyce ubiorów wspomniano w innych książkach, ale były to tylko mimochodem rzucone...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-19
Wspomniałam wcześniej o tym, że mam gdzieś w domu książki, które pochodzą z nieznanego źródła. Z kolei egzemplarz o tym tytule zaginął mojej mamie przed laty w trakcie przeprowadzki. Na szczęście można było jeszcze nabyć tę książkę i w końcu miałam też okazję ją przeczytać.
Nie jest to jakiś ambitny tytuł i autor też nie udaje, że tak jest. Podzielił książkę na część „teoretyczną”, która jest raczej formą gawędy kulinarnej na temat tradycji staropolskich z domieszką historii. Ktoś, kto ma już za sobą sporo tego typu książek, od razu zauważy, że nie jest to dobry tekst. Gdybym chciała poszerzyć swoją wiedzę na ten temat, to nabyłabym z prędzej serię „Monumenta Poloniae Culinaria”.
Znacznie ciekawiej przedstawia się część kulinarna. Podane przepisy nie są może napisane na takim poziomie, do jakiego przyzwyczaiły nas współczesne książki kucharskie. Nie będziemy tu podziwiać wyniki sesji zdjęciowej potraw, nie ma ładnego spisu składników czy informacji na temat czasu przygotowania, czy tabelek kalorycznych. Nie ma też wiele przepisów. Jednak zaletą tych potraw jest to, że… są one wykonalne. Tak, to nie są jedynie ciekawostki, które informują nas o tym co jedli nasi przodkowie.
Większość przepisów, które pysznią się w kolorowych czasopismach czy książkach, wyglądają bowiem tylko ładnie na zdjęciu. W rzeczywistości są czasochłonne, trudne i potrzebują wielu składników. Kuchnia staropolska nie była pod tym względem taka wymagająca. Ciężkostrawna z pewnością była, ale potrawy są na tyle proste, że można eksperymentować z gramaturą czy rodzajem danego składnika bez zepsucia przepisu.
Choć rządzę w kuchni od lat, to odkryłam z zaskoczeniem, że jest kilka szczegółów, których nie przyswoiłam sobie, jak trzeba. Nie poświęcam przykładowo wielkiej uwagi poszczególnym składnikom zupy, które wymagają często specjalnej obróbki, która nada potrawie lepszy smak. Nawet nie wiedziałam, że trzeba usunąć pędzelkiem mąkę z pączków, choć zdawałam sobie sprawę, że to właśnie ona przyczynia się do tego, że tłuszcz się przypala. Takie niedokładne podejście do gotowania zemści się na kucharzu prędzej czy później, a przecież nikt nie lubi, gdy jakaś praca idzie na marne. Myślę, że ta prosta książka kucharska zadbała w jakiś pokręcony sposób o tę delikatną kwestię.
Wspomniałam wcześniej o tym, że mam gdzieś w domu książki, które pochodzą z nieznanego źródła. Z kolei egzemplarz o tym tytule zaginął mojej mamie przed laty w trakcie przeprowadzki. Na szczęście można było jeszcze nabyć tę książkę i w końcu miałam też okazję ją przeczytać.
Nie jest to jakiś ambitny tytuł i autor też nie udaje, że tak jest. Podzielił książkę na część...
Słynne dzieło Brama Stokera powstało w 1897 roku i do tej pory zostało przerobione na wiele wersji. Robiono to nie tylko na planach filmowych, ale również na papierze. Jednak taki zabieg często uwłaszczał oryginalnej historii, postaci historycznej czy nawet autorowi. Dacre Stoker jako potomek autora był nieco rozgoryczony tymi bezprawnymi i odbiegającymi od oryginału kreacjami, więc scenarzysta Ian Holt nie musiał go długo przekonywać do pomysłu stworzenia własnej wersji Draculi.
Mamy tu do czynienia z kontynuacją, która rozgrywa się 25 lat po unicestwieniu Draculi. Jednak wbrew optymistycznym wpisom końcowym, które są nam znane z książki, koszmar się najwidoczniej nie skończył. Ale dlaczego? Zakończenie, które napisał Bram Stoker, nie pozostawiało otwartych furtek. Jednak autorzy chcieli opisać dalsze losy, więc oczywiście trzeba było przerobić fabułę. Inaczej się nie dało napisać kontynuacji.
Czy odcięli się od oryginału? Tak i nie. Opuszczono styl epistolarny na rzecz zwykłej narracji trzecioosobowej, która jest bardziej przystępna dla współczesnego czytelnika. W powieści umieszczono postać Brama Stokera i jego książkę, która została zainspirowana „prawdziwą” historią. Jednak treść książki odbiega od tego, co się rozegrało 25 lat temu. Ponadto bohaterowie bardzo się stoczyli. Walka z Draculą i śmierć Lucy odcisnęła swoje piętno na każdym z nich. W środku tej rozsypki pojawia się nowy wróg starej daty, zostaje także wznowiona dawna sprawa Kuby Rozpruwacza, która zniszczyła karierę Cotforda. Gdzieś w tym wirze zostaje wplątany syn Miny i Jonathana Quincey, który zamiast pójść w ślady ojca, decyduje się na aktorstwo. Tam poznaje tajemniczego gwiazdora sceny Basaraba i… wszystko rozkręca się jak szalona karuzela. Relacje się rozsypują, ludzie zaczynają ginąć w makabryczny sposób i policja znajduje się na tropie bohaterów.
Brzmi jak opis filmu? Cóż, taki był początkowy zamiar autorów, ale najpierw chcieli zebrać swoje pomysły w książce. W swoich interesujących posłowiach rozpisali się szczegółowo na temat wyboru tych wszystkich wątków i wypowiadali na temat ożywienia niezrealizowanych pomysłów Brama Stokera. Wiedzieli więc o czym piszą, i pomyśleli nie tylko o fanach książki, ale także o tych filmowych. To miał być wielki projekt, który miał przyciągnąć rzesze fanów. Jednak ta popularność gdzieś przepadła. Więc co poszło na tak?
Myślę, że przedobrzyli z tym wszystkim. Ta książka przypomniała mi jedną z moich prezentacji, w którą napakowałam zbyt wiele informacji. Brakowało umiaru i to samo można powiedzieć o tej historii. Narracja przeskakuje w szaleńczym tempie jednej osoby do drugiej, a filmowy styl przebija się praktycznie w każdej scenie. W dodatku jest to hollywoodzki film z żenującymi twistami. Wiem, że panowie włożyli w tę historię wiele serca, ale nieco wolniejsze tempo, wyrzucenie kilku wątków i podwyższenie IQ Quinceyowi dobrze by tej powieści zrobiło.
Słynne dzieło Brama Stokera powstało w 1897 roku i do tej pory zostało przerobione na wiele wersji. Robiono to nie tylko na planach filmowych, ale również na papierze. Jednak taki zabieg często uwłaszczał oryginalnej historii, postaci historycznej czy nawet autorowi. Dacre Stoker jako potomek autora był nieco rozgoryczony tymi bezprawnymi i odbiegającymi od oryginału...
więcej Pokaż mimo to