-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik234
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
2024-05-04
2024-05-03
Skromna, ale bogata w wiedzę broszura o warszawskim kościele Wszystkich Świętych. Świątyni ogromnej, budowanej przez ponad 30 lat i doposażanej przez dodatkową dekadę - zgodnie z życzeniem donatorki parceli, która lokalizację i przeskalowane rozmiary świątyni "motywowała koniecznością wprowadzenia nowego ducha w okolice zapełnione żydowskimi szynkami, kramami i warsztatami". I faktycznie, powstała budowla ogromna, będąca w stanie pomieścić 5 tysięcy wiernych w głównym kościele, i dodatkowe 2 tysiące w dolnym, ale sam charakter placu Grzybowskiego - poza pojawieniem się potężnej dominanty - zmienili dopiero Niemcy podczas okupacji, zmazując z powierzchni Ziemi praktycznie całą żydowską społeczność Warszawy.
Autor podał do kompletu m.in. listę firm budujących kościół, kalendarium powstawania gmachu, a także podał skrótowo dzieje odbudowy świątyni, mocno zniszczonej w czasie września 1939, a także w trakcie Powstania. Mimo skromnej objętości znalazły się tu chyba wszystkie najważniejsze informacje, jakie były możliwe do znalezienia przed epoką skanowania XIX-wiecznej prasy.
Całość uzupełniają mało znane zdjęcia z epoki oraz garść ilustracji powojennych.
Skromna, ale bogata w wiedzę broszura o warszawskim kościele Wszystkich Świętych. Świątyni ogromnej, budowanej przez ponad 30 lat i doposażanej przez dodatkową dekadę - zgodnie z życzeniem donatorki parceli, która lokalizację i przeskalowane rozmiary świątyni "motywowała koniecznością wprowadzenia nowego ducha w okolice zapełnione żydowskimi szynkami, kramami i...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-01
Album w pewnym sensie chybiony, choć mimo wszystko przyjemny wizualnie. Chybiony, bowiem tak naprawdę nie do końca jest to książka o ulicy Chłodnej. To bardziej reklamówka rewitalizacji otoczenia kościoła św. Karola Boromeusza, do której - dla swoiście pojętej przyzwoitości - dołączono kilka akapitów o historii ulicy i jej zabudowy, wrzucono stary plan miasta wraz z kilkunastoma starszymi zdjęciami przypadkowych budynków i miejsc (choć ta przypadkowość wynikała prawdopodobnie stąd, że wydawca postanowił wziąć materiał ilustracyjny z jednego tylko źródła: z Muzeum Warszawy), całość zaś uzupełniono kilkoma wyimkami ze wspomnień przedwojennych mieszkańców Chłodnej. Reszta to panoramy zrewitalizowanego odcinka ulicy oraz ujęcia odświeżonego bruku.
Jeśli więc ktoś szuka historii ulicy Chłodnej, to zdecydowanie nie tutaj. Ta książka jest po prostu kolorowym patrzydełkiem ku pamięci wypięknienia Chłodnej na przełomie 2010 i 2011 roku.
Album w pewnym sensie chybiony, choć mimo wszystko przyjemny wizualnie. Chybiony, bowiem tak naprawdę nie do końca jest to książka o ulicy Chłodnej. To bardziej reklamówka rewitalizacji otoczenia kościoła św. Karola Boromeusza, do której - dla swoiście pojętej przyzwoitości - dołączono kilka akapitów o historii ulicy i jej zabudowy, wrzucono stary plan miasta wraz z...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-29
Książka wyczuwalnie stara, niedoredagowana, na obecne czasy pełna banałów i frazesów. Dziś już raczej wstyd ją wznawiać.
Oryginalnie opracowanie wyszło drukiem w roku 1970. Wtedy być może miało sens, bo wiedza na temat średniowiecza była raczej skąpa i każda nowa książka mocno ją poszerzała. Od tego czasu - a minęło już przecież ponad pół wieku - sytuacja zmieniła się diametralnie i mamy zarówno nieporównanie lepszy dostęp do źródeł, jak i możemy przebierać w dość bogatej literaturze przedmiotu. Książka Samsonowicza, żeby dotrzymać kroku poszerzającemu się zasobowi wiedzy, musiałaby być zmodernizowana, a zawarte w niej źródła solidnie przejrzane i zaktualizowane. Wydawca ograniczył się jednak tylko do dorzucenia malutkiego rozdzialiku z tytułami opracowań "z ostatnich trzydziestu lat", pisanego gdzieś pod koniec lat 90., więc w roku 2017 - kiedy światło dzienne ujrzało piąte już wydanie książki - też już nieaktualnego.
Ktoś mógłby spytać - ale w czym problem? No na przykład w tym, że gros źródeł drukowanych mimo wszystko pochodzi sprzed 1965 roku, a wiele z nich w ogóle sprzed wojny. Że podawane w przypisach sygnatury źródeł archiwalnych najpewniej nie zostały zweryfikowane i mogą już być nieaktualne, bo przez ostatnie półwiecze sporo archiwów przewróciło do góry nogami numeracje swoich zasobów. Że - skoro jest to już piąte wydanie, i skoro uwspółcześniano niektóre zasady pisowni (tworząc przy okazji różne niezręczności, jak np. "dzień patrona wybierano nieprzypadkowo, ale w związku z mającymi nadejść wydarzeniami"; pierwotnie było tam "nie przypadkowo") - można było usunąć różne błędy językowe, przez które chwilami tekst jest zwyczajnie niezrozumiały (przygotowywanie się do zawodu "od lat dziennych"). I można było zadbać o to, żeby nie kłuł w oczy kompromitująco nieaktualny kawałek w brzmieniu "obecny plac Dzierżyńskiego", sam jeden świadczący o leciwości opracowania (dla niezorientowanych - plac ów zwie się Bankowym już od 35 lat).
Owszem, niektóre drobiazgi są umiarkowanie ciekawe, jak choćby kwestia małżeństw i liczby dzieci, a także długości czasu pracy, ale są to rzadkie rodzynki wciśnięte w nieciekawy, chaotycznie poprowadzony tekst, skaczący raz po Europie, raz po Polsce, bez jakiegoś konkretnego schematu. Lekturę urozmaicają obrazki z epoki - nie wiem, czy dorzucone dopiero w tym wydaniu, czy już wcześniej - ale i z nimi nie wszystko jest w porządku, bo jeden z nich, przedstawiający bawiącą się młodzież, został opisany jako "średniowieczni hipsterzy". Co jest bardziej żenujące niż dowcipne.
Uchybień i niedoróbek jest w książce zresztą znacznie więcej (np. nie wszystkie miasta są podawane w formie spolszczonej; autor nie zauważył też, że szybkie znajdowanie mężów przez wdowy po majstrach nie wynikało z atrakcyjności ich majątku, a z przepisów cechowych), co w powiązaniu z kiepską narracją i mnóstwem ogólników powoduje, że książkę odkłada się z poczuciem straconego czasu.
Książka wyczuwalnie stara, niedoredagowana, na obecne czasy pełna banałów i frazesów. Dziś już raczej wstyd ją wznawiać.
Oryginalnie opracowanie wyszło drukiem w roku 1970. Wtedy być może miało sens, bo wiedza na temat średniowiecza była raczej skąpa i każda nowa książka mocno ją poszerzała. Od tego czasu - a minęło już przecież ponad pół wieku - sytuacja zmieniła się...
2024-04-17
"Kraina Dymów" to powieść sędziwa - ma na swoim karku już prawie sto lat. I to się czuje, choć może nie aż tak mocno, jak można by się spodziewać.
Jest to swego rodzaju mieszanka westernu, powieści awanturniczej i lost race fiction, jako tako zadowalająca jednak tylko w części awanturniczej. Westernu - a przynajmniej jego klimatu, tak bliskiego Faustowi, piszącemu taśmowo powieści tego gatunku pod pseudonimami Max Brand i George Owen Baxter - jest tu tylko troszkę na początku, gdy kowboj zostaje wyrwany ze swego rancza i rusza na pomoc przyjacielowi-naukowcowi. Znacznie więcej daje się tu odczuć lost race fiction, ale jak na powieść, która miała grać tajemniczą społecznością, szykującą się do podboju całego świata, temat jest potraktowany rozczarowująco pobieżnie i po łebkach.
Bohater - ów kowboj - gdy w końcu po rozmaitych przygodach dociera do tytułowej krainy, ma styczność z niedużą grupką mieszkańców, a później z jeszcze jedną, po czym szykuje ucieczkę. I już. To wszystko. O mieszkańcach dowiadujemy się tyle, że są krzyżówką Eskimosów z Anglikami. O technice - że mają coś w rodzaju odrzutowych samolotów. O ich wierzeniach - że mają jakąś enigmatyczną boginię, która działa poprzez kapłankę. O ile można nazwać to działaniem, bo interwencji boskich żadnych nie ma ze względów wyjaśnionych w dalszej części fabuły.
Nie wiemy więc, jak duża jest kraina. Ilu ma mieszkańców. Na czym polega ich technologiczne zaawansowanie, bo poza samolotami, specyficznymi bombami i bronią paraliżującą w sumie nie ma śladu po czymkolwiek bardziej wymyślnym niż łuk, halabarda i koronkowe kołnierze. Ach, byłbym zapomniał - oraz giętkie, metalowe noże i drewniane pancerze, utwardzone do absurdalnego poziomu. Jedzenie? No jest, w obfitości. Ubrania? Tak, aczkolwiek chyba można wybierać jedynie między ascetycznymi futrami bądź sukniami a dworskimi ciuchami, pełnymi koronek, złota i drogich kamieni. Całej tej Krainy Dymów nie ma jak poczuć, jest gdzieś tam maźnięta w tle i autora obchodzi tyle, co zeszłoroczne dmuchawce. Poza samolotami, bo te są elementem wątku awanturniczego i - wraz z wynalezionym przez przyjaciela bohatera energetycznym działem - stanowią jedyny element faktycznie science fiction w całej tej opowieści.
Szczęście w nieszczęściu, że książka ma niedużą objętość i czyta się ją szybko i w miarę gładko. W miarę, bo ewidentnie szwankuje tu tłumaczenie i/lub redakcja. Denerwuje przetłumaczone imię bohatera (Smoky na Dymek - no przepraszam, ale brzmi to po polsku infantylnie), irytuje niekonsekwencja w terminologii (raz są kilometry na godzinę, a raz mile; są funty, ale i kilogramy), trafiają się też - na szczęście z rzadka - rozmaite drobne niezręczności ("w misich brzuchach", "dwa i pół, może trochę więcej metra") czy powtórzenia. Ogólnie jednak - przy braku innych sensownych lektur - można po "Krainę Dymów" sięgnąć. Jest wiele, wiele znacznie gorszych książek.
"Kraina Dymów" to powieść sędziwa - ma na swoim karku już prawie sto lat. I to się czuje, choć może nie aż tak mocno, jak można by się spodziewać.
Jest to swego rodzaju mieszanka westernu, powieści awanturniczej i lost race fiction, jako tako zadowalająca jednak tylko w części awanturniczej. Westernu - a przynajmniej jego klimatu, tak bliskiego Faustowi, piszącemu taśmowo...
Drobny przeciek z przepastnych archiwów Polskiej Agencji Prasowej (18 milionów zdjęć!), pokazujący życie codzienne warszawiaków zaraz po zakończeniu wojny - w morzu ruin, wśród rozpadających się domów, ale i w nowej, socjalistycznej rzeczywistości, w której wykluwają się nowe dzielnice i specyficzny etos pracy.
Pouczający album, przypominający, z czym zmagali się nasi rodzice i dziadkowie, i uświadamiający, jak dalece zmieniło się przez ten czas miasto.
Drobny przeciek z przepastnych archiwów Polskiej Agencji Prasowej (18 milionów zdjęć!), pokazujący życie codzienne warszawiaków zaraz po zakończeniu wojny - w morzu ruin, wśród rozpadających się domów, ale i w nowej, socjalistycznej rzeczywistości, w której wykluwają się nowe dzielnice i specyficzny etos pracy.
więcej Pokaż mimo toPouczający album, przypominający, z czym zmagali się nasi...