Kraina Dymów Frederick Schiller Faust 5,7
ocenił(a) na 519 tyg. temu "Kraina Dymów" to powieść sędziwa - ma na swoim karku już prawie sto lat. I to się czuje, choć może nie aż tak mocno, jak można by się spodziewać.
Jest to swego rodzaju mieszanka westernu, powieści awanturniczej i lost race fiction, jako tako zadowalająca jednak tylko w części awanturniczej. Westernu - a przynajmniej jego klimatu, tak bliskiego Faustowi, piszącemu taśmowo powieści tego gatunku pod pseudonimami Max Brand i George Owen Baxter - jest tu tylko troszkę na początku, gdy kowboj zostaje wyrwany ze swego rancza i rusza na pomoc przyjacielowi-naukowcowi. Znacznie więcej daje się tu odczuć lost race fiction, ale jak na powieść, która miała grać tajemniczą społecznością, szykującą się do podboju całego świata, temat jest potraktowany rozczarowująco pobieżnie i po łebkach.
Bohater - ów kowboj - gdy w końcu po rozmaitych przygodach dociera do tytułowej krainy, ma styczność z niedużą grupką mieszkańców, a później z jeszcze jedną, po czym szykuje ucieczkę. I już. To wszystko. O mieszkańcach dowiadujemy się tyle, że są krzyżówką Eskimosów z Anglikami. O technice - że mają coś w rodzaju odrzutowych samolotów. O ich wierzeniach - że mają jakąś enigmatyczną boginię, która działa poprzez kapłankę. O ile można nazwać to działaniem, bo interwencji boskich żadnych nie ma ze względów wyjaśnionych w dalszej części fabuły.
Nie wiemy więc, jak duża jest kraina. Ilu ma mieszkańców. Na czym polega ich technologiczne zaawansowanie, bo poza samolotami, specyficznymi bombami i bronią paraliżującą w sumie nie ma śladu po czymkolwiek bardziej wymyślnym niż łuk, halabarda i koronkowe kołnierze. Ach, byłbym zapomniał - oraz giętkie, metalowe noże i drewniane pancerze, utwardzone do absurdalnego poziomu. Jedzenie? No jest, w obfitości. Ubrania? Tak, aczkolwiek chyba można wybierać jedynie między ascetycznymi futrami bądź sukniami a dworskimi ciuchami, pełnymi koronek, złota i drogich kamieni. Całej tej Krainy Dymów nie ma jak poczuć, jest gdzieś tam maźnięta w tle i autora obchodzi tyle, co zeszłoroczne dmuchawce. Poza samolotami, bo te są elementem wątku awanturniczego i - wraz z wynalezionym przez przyjaciela bohatera energetycznym działem - stanowią jedyny element faktycznie science fiction w całej tej opowieści.
Szczęście w nieszczęściu, że książka ma niedużą objętość i czyta się ją szybko i w miarę gładko. W miarę, bo ewidentnie szwankuje tu tłumaczenie i/lub redakcja. Denerwuje przetłumaczone imię bohatera (Smoky na Dymek - no przepraszam, ale brzmi to po polsku infantylnie),irytuje niekonsekwencja w terminologii (raz są kilometry na godzinę, a raz mile; są funty, ale i kilogramy),trafiają się też - na szczęście z rzadka - rozmaite drobne niezręczności ("w misich brzuchach", "dwa i pół, może trochę więcej metra") czy powtórzenia. Ogólnie jednak - przy braku innych sensownych lektur - można po "Krainę Dymów" sięgnąć. Jest wiele, wiele znacznie gorszych książek.