Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Żadną miarą nie rozumiem fenomenu serii książek o Enoli Holmes autorstwa Nancy Springer. Niedopuszczalny jest już sam fakt, iż pisarka dorabia się na świecie wykreowanym przez sir Arthura Conana Doyle'a mimo sprzeciwu jego potomków, wykorzystując przepisy z zakresu praw autorskich. Zresztą Sherlock i Mycroft jako braci Enoli nie mają zbyt wiele wspólnego ze swoimi dziewiętnastowiecznymi oryginałami. Inne wady można wymieniać by godzinami. Już sam poziom literacki stoi na bardzo niskim poziomie (na porządku dziennym są takie perełki jak zdanie: "Chociaż łączyły nas serdeczne więzi, rzadko kiedy jedna wtrącała się w życie drugiej"), a polskie tłumaczenie tylko pogłębia problem, tworząc wyjątkowo toporne i sztucznie brzmiące sformułowania ("I znieruchomiałam ze zdziwienia, wywołanego przez kilka przyczyn"). Jednak już o pomstę do nieba woła podejście do realiów wieku XIX, która to epoka znana jest pisarce chyba jedynie z lektury "Olivera Twista" oraz "Małego lorda" (choć istnieje też niewielkie prawdopodobieństwo, iż przeczytała również "Studium w szkarłacie). Tak więc pewne aspekty ówczesnego życia wykłada w sposób zbyt oczywisty ("Gdyby był dżentelmenem, nie odezwałby się do niej, nie zostawszy jej wcześniej przedstawionym"), a co do innych zwyczajnie się myli. Oto kilka przykładów największych nieporozumień. Siostry zakonne przechadzają się po Londynie w czasie, kiedy Anglicy wciąż prowadzą antykatolicką politykę (W "Niewinności księdza Browna" Chestertona nawet ksiądz diecezjalny wzbudza sensację w Anglii sprzed I wojny światowej). Zdaniem Springer związki zawodowe w Anglii roku 1889 to coś nie do pomyślenia, chociaż zostały one zalegalizowane już w 1871 r. Zgorszenie w społeczeństwie ma wywoływać fakt, iż rodzicom Enoli w podeszłym wieku urodziła się córka (sic!), a nie to, iż jej ojciec to ateista, zaś matka jest sufrażystką. I w ten sposób przechodzimy do ostatniego zagadnienia, jakim jest wątek "emancypacji kobiet", któremu to chyba jedynie przygody Enoli Holmes zawdzięczają swoją popularność. Wiek XIX stanowi tu jedynie wygodnie tło. Kobiety mogą się tutaj "postawić" tłamszącym je mężczyznom (Sherlock i Mycroft są tutaj zatem wstrętnymi seksistowskimi szowinistami), jako że współcześnie wszyscy już machnęli ręką na rozkrzyczane feministki i są one ignorowane tak długo, jak nie łamią prawa (źle pojmując ideę "obywatelskiego nieposłuszeństwa"). Zresztą bądźmy szczerzy, zarówno przykład "wyzwolonej" Enoli (kto nawet dzisiaj pozwoliłby na życie samopas czternastolatce?), jak i losy jej matki (w owym czasie wdowy wcale nie były ściśle podporządkowane swoim synom, to nie starożytne Ateny, za znakomitą ilustrację uznaję matkę Lwa Holszańskiego, głównego bohatera "Błękitnych" Marii Rodziewiczówny) są zwyczajnie absurdalne. Ponadto należy pamiętać, iż ruch sufrażystek w owym czasie dopiero się rodził (matka Enoli nie mogła więc być stricte sufrażystką), a już z pewnością nie podzielał on radykalnych poglądów, którym w książce hołduje młoda panna Holmes. Podsumowując, "Sprawa zaginionego markiza" (podobnie jak pozostałe tomy) to lekka i przyjemna lektura, jednak pełna tylu wad i mankamentów, że poleciłbym ją jedynie dziewczynkom aspirującym do "kariery" feministki.

Żadną miarą nie rozumiem fenomenu serii książek o Enoli Holmes autorstwa Nancy Springer. Niedopuszczalny jest już sam fakt, iż pisarka dorabia się na świecie wykreowanym przez sir Arthura Conana Doyle'a mimo sprzeciwu jego potomków, wykorzystując przepisy z zakresu praw autorskich. Zresztą Sherlock i Mycroft jako braci Enoli nie mają zbyt wiele wspólnego ze swoimi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po raz drugi i już najprawdopodobniej ostatni skusiłem się na książkę Damiana Dibbena, na której, gdyby nie piękne wydanie, nie warto by nawet oka zawiesić. „Mam na imię Jutro” zarzuciłem już w połowie.
Pierwszym problemem jest stwierdzenie, do kogo utwór jest tak właściwie kierowany. Pies w roli głównego bohatera i towarzysząca całości magiczna otoczka sugeruje nam, iż zaliczyć należałoby go do literatury młodzieżowej, przeczy temu jednak realizacja tematu. Skrajnie niesmaczny wątek homoseksualny to tylko wierzchołek góry lodowej. Dibben niczym drugi Zola lubuje się w przechodzeniu od skrajnego realizmu w niesmaczny naturalizm ocierający się wręcz o turpizm, a to wszystko chyba tylko po to, by podtrzymywać mniemanie, iż w przeszłości ludzie nie dysponowaliby nawet podstawową wiedzą z zakresu higieny.
Również refleksja, nazwijmy to, "historiozoficzna" została przez autora mocno zideologizowana w duchu "probrytyjskim" i "antykatolickim". W dużym skrócie: Elżbieta I była aniołem w ludzkim ciele a nie prześladowcą tysięcy angielskich katolików, tzw. "spisek prochowy" to dobitny przykład "bestialstwa papistów", Stuartowie to w dłuższej perspektywie wrzód na zdrowym organizmie londyńskiej korony, okrutni Habsburgowie prześladowali niewinnych protestantów, zaś średniowiecze (pisarz cierpi chyba na lekką fobię na punkcie tej epoki, co można było zaobserwować już w „Nadciąga burza”) należy pogardliwie sprowadzić do terminu "wieków ciemnych", choć Dibben jednocześnie hołubi tworzących w tym czasie Petrarkę, Kopernika czy Michała Anioła. Negatywny stosunek Brytyjczyka do Napoleona akurat nikogo nie powinien dziwić.
Trudno tu mówić o jakimś głębszym podejściu do minionych stuleci. W książce znajdziemy co najwyżej informacje w rodzaju „Elsynor był stary, Whitehall ładny, a żołnierze pruscy nosili niebieskie mundury”. Jeśli ktoś liczy, że dowie się czegoś więcej o siedemnastym lub osiemnastym stuleciu, to mocno się rozczaruje. Niestety współcześni fani powieści historycznych nie mogą na tę chwilę liczyć na nic bliższego ich oczekiwaniom.

Po raz drugi i już najprawdopodobniej ostatni skusiłem się na książkę Damiana Dibbena, na której, gdyby nie piękne wydanie, nie warto by nawet oka zawiesić. „Mam na imię Jutro” zarzuciłem już w połowie.
Pierwszym problemem jest stwierdzenie, do kogo utwór jest tak właściwie kierowany. Pies w roli głównego bohatera i towarzysząca całości magiczna otoczka sugeruje nam, iż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłość zwycięża wszystko, jak mawiali starożytni Rzymianie. W przełożeniu zaś na polskie realia można posłużyć się również słowami Jana Pawła II: Miłość mi wszystko wyjaśniła. I z tym trudno polemizować. Współczesny świat jednak coraz bardziej rozmywa znaczenie słowa miłość, a w szczególności dotyczy to występującej w kulturze najczęściej, niezwykle pięknej, miłości oblubieńczej. Czy można obdarzyć tym uczuciem więcej niż jedną osobę naraz? Z pewnością sugerują nam to liczne latynoskie telenowele, które, abstrahuję tu już od ich jakości, lubują się w ukazywaniu miłosnych trójkątów, pięciokątów i innych wielokątów. Wszystko zależy wszak od określenia, czym miłość jest…
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/amor-vincit-omnia/

Miłość zwycięża wszystko, jak mawiali starożytni Rzymianie. W przełożeniu zaś na polskie realia można posłużyć się również słowami Jana Pawła II: Miłość mi wszystko wyjaśniła. I z tym trudno polemizować. Współczesny świat jednak coraz bardziej rozmywa znaczenie słowa miłość, a w szczególności dotyczy to występującej w kulturze najczęściej, niezwykle pięknej, miłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłość zwycięża wszystko, jak mawiali starożytni Rzymianie. W przełożeniu zaś na polskie realia można posłużyć się również słowami Jana Pawła II: Miłość mi wszystko wyjaśniła. I z tym trudno polemizować. Współczesny świat jednak coraz bardziej rozmywa znaczenie słowa miłość, a w szczególności dotyczy to występującej w kulturze najczęściej, niezwykle pięknej, miłości oblubieńczej. Czy można obdarzyć tym uczuciem więcej niż jedną osobę naraz? Z pewnością sugerują nam to liczne latynoskie telenowele, które, abstrahuję tu już od ich jakości, lubują się w ukazywaniu miłosnych trójkątów, pięciokątów i innych wielokątów. Wszystko zależy wszak od określenia, czym miłość jest…
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/amor-vincit-omnia/

Miłość zwycięża wszystko, jak mawiali starożytni Rzymianie. W przełożeniu zaś na polskie realia można posłużyć się również słowami Jana Pawła II: Miłość mi wszystko wyjaśniła. I z tym trudno polemizować. Współczesny świat jednak coraz bardziej rozmywa znaczenie słowa miłość, a w szczególności dotyczy to występującej w kulturze najczęściej, niezwykle pięknej, miłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy mowa jest o Kasie West, często wspomina się o jej niepowtarzalnym stylu. Prawda, że jest on charakterystyczny, rozpoznałbym jej książkę po jednym, dwóch rozdziałach. Zadziwia mnie, że na język polski jej utwory (kierowane bądź co bądź przede wszystkim do kobiet) stale tłumaczy mężczyzna, gdyż oddanie ich klimatu musi być dla niego zadaniem dwakroć trudniejszym niż dla którejś z jego koleżanki po fachu.
Oryginalność oryginalnością, autorka prezentuje jednak bardzo nierówny poziom pod względem jakości. „Może tym razem” w moim odczuciu jest w tym przypadku dziełem przeciętnym, niewyróżniającym się niczym szczególnym. Zdaje sobie sprawę, że gatunek, jakim jest powieść obyczajowa, to ciężki kawałek chleba, trudno tu wymyślić coś nowego, lecz zagłębiając się w twórczość pani West, nie mogę pozbyć się wrażenia, że (z wyjątkiem „Chłopaka z innej bajki”) zbyt mocno skupia się ona na okolicznościach danego związku, pomijając rozwój relacji między dwojgiem młodych ludzi. I tak, o ile pomysł na to, by bohaterowie jej najnowszej książki, Sophie i Andrew, spotykali się dosłownie „od święta”, dziewięć razy w przeciągu całego roku, jest całkiem ciekawy, to oni sami jawią się jako postacie zwyczajnie nijakie.
Jako przedstawiciel brzydszej z dwóch płci już samo traktowanie męskiego antagonisty jedynie jako obiektu westchnień odbieram jako płytkie. Ponadto w przypadku Andrew autorce albo nie za bardzo udało się wczuć w psychikę nastoletniego chłopaka, albo też nie potrafiła ukazać, że skrajnie różni się on od swoich rówieśników. Przez większość czasu zachowuje się bowiem nienaturalnie, chyba tylko po to, by pchnąć akcję utworu do przodu.
Co już dla tej pisarki znamienne, stara się ona ukazać, że większość problemów nie tkwi w naszym otoczeniu, tylko w nas samych. Przedstawia więc subiektywne odczucia różnych postaci, które ostatecznie mają okazać się błędne. Ukazana nam rzeczywistość wcale jednak obiektywnie o tym nie świadczy. Do tej pory z powodu zbyt skąpych informacji udzielonych mi przez autorkę nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy Sophie miała rację, krytykując zachowanie swojej matki, czy też nie. Moralizatorskie zapędy spaliły więc na panewce.
Jaka będzie pointa? „Może tym razem” to miłe i optymistyczne czytadło, niestety ze zmarnowanym potencjałem.

Kiedy mowa jest o Kasie West, często wspomina się o jej niepowtarzalnym stylu. Prawda, że jest on charakterystyczny, rozpoznałbym jej książkę po jednym, dwóch rozdziałach. Zadziwia mnie, że na język polski jej utwory (kierowane bądź co bądź przede wszystkim do kobiet) stale tłumaczy mężczyzna, gdyż oddanie ich klimatu musi być dla niego zadaniem dwakroć trudniejszym niż dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W przeciągu około sześciu dni przeczytałem pięć książek Kasie West i sądzę, że nie można ich określić innym mianem niż „niezwykle słodkie mózgoklejki”. W przypadku „Chłopaka z innej bajki” to jednak nic złego, gdyż jest to powieść urocza i sympatyczna, osobiście znajduje ją jako jedyną naprawdę wartą przeczytania spośród całego dorobku autorki. Tym razem bowiem nie koncentruje się ona na jednym zaskakującym i pomysłowym rozwiązaniu fabularnym, przy którym inne elementy są traktowane po macoszemu (z tego między innymi powodu bardzo trudno czytało mi się „Szczęście w miłości”, a przez „Chłopaka na zastępstwo” nawet nie zdołałem przebrnąć). Wręcz odwrotnie. Zdecydowała się na dość, zdawałoby się, oklepany motyw Kopciuszka, do którego podchodzi jednak z dużą dozą kreatywności, na czym cały utwór zaskakująco wiele zyskuje.
W moich oczach kolejną zaletą jest wyraźne zarysowanie granic przebiegających pomiędzy różnymi warstwami ekonomicznymi Stanów Zjednoczonych. Zwłaszcza polskiemu czytelnikowi daje ono wiele do myślenia, przełamując utarty w naszych wyobrażeniach schemat o egalitarnym społeczeństwie amerykańskim. Nawet (a może w szczególności) tam są „równi i równiejsi”, których dzieli często dystans trudny do pokonania.
Miłym zaskoczeniem jest też kreacja bohaterów, którzy z jednej strony przeżywają problemy obce większości ludzi, nie są one wszak wydumane, przez co łatwo się z nimi zidentyfikować. Caymen i Xander, mimo egzotycznych imion, to nie papierowe postacie, lecz ludzie z krwi i kości. Ponadto skrząca się od sarkastycznego poczucia humoru narracja głównej bohaterki to prawdziwy literacki majstersztyk.
Kasie West uwielbia nawarstwiać liczne wątki poboczne, których konstrukcja jest niezwykle złożona, lecz ich rozwiązanie jest zazwyczaj nieporadnie proste i nielogiczne, a przez to rozczarowujące. Tym razem jednak idealnie balansuje pomiędzy niedomówieniem a przegadaniem danego tematu. W rezultacie całość składa się na książkę tak interesującą, że można by pokusić się o stworzenie jej kontynuacji.

W przeciągu około sześciu dni przeczytałem pięć książek Kasie West i sądzę, że nie można ich określić innym mianem niż „niezwykle słodkie mózgoklejki”. W przypadku „Chłopaka z innej bajki” to jednak nic złego, gdyż jest to powieść urocza i sympatyczna, osobiście znajduje ją jako jedyną naprawdę wartą przeczytania spośród całego dorobku autorki. Tym razem bowiem nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Koniec Polski! – wykrzyknął Kościuszko pod Maciejowicami, spadając z konia na ziemię. I mrok okrył całą ziemię aż do roku 1918… O ile pierwsze zdanie jest tylko wymysłem pruskiej propagandy, to drugie już od dekad pokutuje w powszechnej świadomości Polaków i powraca jakoby nieszczęsne fatum. A wbrew pozorom im dłuższa perspektywa czasowa, tym obraz bardziej się zaciemnia, niż rozjaśnia. Z tego powodu niektórzy są bardziej skłonni żywić sentyment nie za wiekiem XIX, lecz za niezatartym jeszcze w pamięci okresem Polski Ludowej. Żeby dostrzec, jak irracjonalnym jest to podejście, warto przyjrzeć się powstałym w różnych stuleciach utworom literackim obrazującym realia dwóch (mających u nas definitywnie złe konotacje) zaborów: rosyjskiego i niemieckiego...
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/finis-poloniae-zaborow-mit/

Koniec Polski! – wykrzyknął Kościuszko pod Maciejowicami, spadając z konia na ziemię. I mrok okrył całą ziemię aż do roku 1918… O ile pierwsze zdanie jest tylko wymysłem pruskiej propagandy, to drugie już od dekad pokutuje w powszechnej świadomości Polaków i powraca jakoby nieszczęsne fatum. A wbrew pozorom im dłuższa perspektywa czasowa, tym obraz bardziej się zaciemnia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Koniec Polski! – wykrzyknął Kościuszko pod Maciejowicami, spadając z konia na ziemię. I mrok okrył całą ziemię aż do roku 1918… O ile pierwsze zdanie jest tylko wymysłem pruskiej propagandy, to drugie już od dekad pokutuje w powszechnej świadomości Polaków i powraca jakoby nieszczęsne fatum. A wbrew pozorom im dłuższa perspektywa czasowa, tym obraz bardziej się zaciemnia, niż rozjaśnia. Z tego powodu niektórzy są bardziej skłonni żywić sentyment nie za wiekiem XIX, lecz za niezatartym jeszcze w pamięci okresem Polski Ludowej. Żeby dostrzec, jak irracjonalnym jest to podejście, warto przyjrzeć się powstałym w różnych stuleciach utworom literackim obrazującym realia dwóch (mających u nas definitywnie złe konotacje) zaborów: rosyjskiego i niemieckiego...
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/finis-poloniae-zaborow-mit/

Koniec Polski! – wykrzyknął Kościuszko pod Maciejowicami, spadając z konia na ziemię. I mrok okrył całą ziemię aż do roku 1918… O ile pierwsze zdanie jest tylko wymysłem pruskiej propagandy, to drugie już od dekad pokutuje w powszechnej świadomości Polaków i powraca jakoby nieszczęsne fatum. A wbrew pozorom im dłuższa perspektywa czasowa, tym obraz bardziej się zaciemnia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Serce człowieka zdolnego do jakiejkolwiek głębszej refleksji często nieświadomie wyrywa się ku hierarchicznemu porządkowi świata. Niewielu ma wszak dość odwagi, by stwierdzić ten prosty fakt, gdyż jest on dzisiaj niemodny, więcej nawet, poddawany nieracjonalnemu ostracyzmowi. Na całe szczęście są jeszcze twórcy tacy jak Tolkien, którzy nie lękają się iść w tej kwestii pod prąd.
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/powrot-krola-bo-ile-mozna-czekac/

Serce człowieka zdolnego do jakiejkolwiek głębszej refleksji często nieświadomie wyrywa się ku hierarchicznemu porządkowi świata. Niewielu ma wszak dość odwagi, by stwierdzić ten prosty fakt, gdyż jest on dzisiaj niemodny, więcej nawet, poddawany nieracjonalnemu ostracyzmowi. Na całe szczęście są jeszcze twórcy tacy jak Tolkien, którzy nie lękają się iść w tej kwestii pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Serce człowieka zdolnego do jakiejkolwiek głębszej refleksji często nieświadomie wyrywa się ku hierarchicznemu porządkowi świata. Niewielu ma wszak dość odwagi, by stwierdzić ten prosty fakt, gdyż jest on dzisiaj niemodny, więcej nawet, poddawany nieracjonalnemu ostracyzmowi. Na całe szczęście są jeszcze twórcy tacy jak C.S. Lewis, którzy nie lękają się iść w tej kwestii pod prąd.
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/powrot-krola-bo-ile-mozna-czekac/

Serce człowieka zdolnego do jakiejkolwiek głębszej refleksji często nieświadomie wyrywa się ku hierarchicznemu porządkowi świata. Niewielu ma wszak dość odwagi, by stwierdzić ten prosty fakt, gdyż jest on dzisiaj niemodny, więcej nawet, poddawany nieracjonalnemu ostracyzmowi. Na całe szczęście są jeszcze twórcy tacy jak C.S. Lewis, którzy nie lękają się iść w tej kwestii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Serce człowieka zdolnego do jakiejkolwiek głębszej refleksji często nieświadomie wyrywa się ku hierarchicznemu porządkowi świata. Niewielu ma wszak dość odwagi, by stwierdzić ten prosty fakt, gdyż jest on dzisiaj niemodny, więcej nawet, poddawany nieracjonalnemu ostracyzmowi. Na całe szczęście są jeszcze twórcy tacy jak Jean Raspail, którzy nie lękają się iść w tej kwestii pod prąd.
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/powrot-krola-bo-ile-mozna-czekac/

Serce człowieka zdolnego do jakiejkolwiek głębszej refleksji często nieświadomie wyrywa się ku hierarchicznemu porządkowi świata. Niewielu ma wszak dość odwagi, by stwierdzić ten prosty fakt, gdyż jest on dzisiaj niemodny, więcej nawet, poddawany nieracjonalnemu ostracyzmowi. Na całe szczęście są jeszcze twórcy tacy jak Jean Raspail, którzy nie lękają się iść w tej kwestii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolonializm – współczesne „verbum prohibitum” na Zachodzie. Jeśli jednak ktoś już ośmieli się je wymówić, to na jego dźwięk wypada zacząć bić się rozpaczliwie w piersi, a przynajmniej ze skruchą spuścić wzrok. W dziewiętnastym wieku był to temat tak istotny, że przeniknął nawet do polskiej literatury. Doskonałym tego przykładem są utwory „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza oraz „Jądro ciemności” Josepha Conrada-Korzeniowskiego. Niestety zazwyczaj interpretowane są one w duchu marksistowskiego determinizmu historycznego. W ten sposób w przypadku kolonializmu lubi się przyjmować, że jego koniec musiał być taki a nie inny, a Korzeniowski był więc z tego powodu niedocenionym geniuszem i prorokiem. Sienkiewicz – wstrętnym, białym rasistą. A jak było naprawdę?
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/brzemie-bialego-czlowieka-sienkiewicz-vs-korzeniowski/

Kolonializm – współczesne „verbum prohibitum” na Zachodzie. Jeśli jednak ktoś już ośmieli się je wymówić, to na jego dźwięk wypada zacząć bić się rozpaczliwie w piersi, a przynajmniej ze skruchą spuścić wzrok. W dziewiętnastym wieku był to temat tak istotny, że przeniknął nawet do polskiej literatury. Doskonałym tego przykładem są utwory „W pustyni i w puszczy” Henryka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolonializm – współczesne „verbum prohibitum” na Zachodzie. Jeśli jednak ktoś już ośmieli się je wymówić, to na jego dźwięk wypada zacząć bić się rozpaczliwie w piersi, a przynajmniej ze skruchą spuścić wzrok. W dziewiętnastym wieku był to temat tak istotny, że przeniknął nawet do polskiej literatury. Doskonałym tego przykładem są utwory „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza oraz „Jądro ciemności” Josepha Conrada-Korzeniowskiego. Niestety zazwyczaj interpretowane są one w duchu marksistowskiego determinizmu historycznego. W ten sposób w przypadku kolonializmu lubi się przyjmować, że jego koniec musiał być taki a nie inny, a Korzeniowski był więc z tego powodu niedocenionym geniuszem i prorokiem. Sienkiewicz – wstrętnym, białym rasistą. A jak było naprawdę?
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/brzemie-bialego-czlowieka-sienkiewicz-vs-korzeniowski/

Kolonializm – współczesne „verbum prohibitum” na Zachodzie. Jeśli jednak ktoś już ośmieli się je wymówić, to na jego dźwięk wypada zacząć bić się rozpaczliwie w piersi, a przynajmniej ze skruchą spuścić wzrok. W dziewiętnastym wieku był to temat tak istotny, że przeniknął nawet do polskiej literatury. Doskonałym tego przykładem są utwory „W pustyni i w puszczy” Henryka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisząc poniższe słowa, jestem świeżo po lekturze książek traktujących o trzech najsłynniejszych detektywach wszech czasów, których postacie należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych w literaturze i do dziś są dla wielu źródłem inspiracji. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie zostały wykreowane przez pisarzy zza kanału La Manche. Pierwsze miejsce na tym brytyjskim podium zajmuje oczywiście nieśmiertelny Sherlock Holmes, protagonista utworów sir Arthura Conana Doyle’a. Tuż za nim plasuje się, panujący niepodzielnie w umysłach niezliczonych fanów Agathy Christie, Herkules Poirot. Ostatni zaś z naszych bohaterów, w Polsce chyba niesprawiedliwie zapomniany, to ojciec Brown, znany z (niezwykle udanych) opowiadań Gilberta Keitha Chestertona. Kiedy zestawiłem obok siebie sylwetki tych detektywów, od razu wyobraziłem sobie następującą scenę...
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/indukcja-dedukcja-tradukcja/

Pisząc poniższe słowa, jestem świeżo po lekturze książek traktujących o trzech najsłynniejszych detektywach wszech czasów, których postacie należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych w literaturze i do dziś są dla wielu źródłem inspiracji. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie zostały wykreowane przez pisarzy zza kanału La Manche. Pierwsze miejsce na tym brytyjskim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisząc poniższe słowa, jestem świeżo po lekturze książek traktujących o trzech najsłynniejszych detektywach wszech czasów, których postacie należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych w literaturze i do dziś są dla wielu źródłem inspiracji. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie zostały wykreowane przez pisarzy zza kanału La Manche. Pierwsze miejsce na tym brytyjskim podium zajmuje oczywiście nieśmiertelny Sherlock Holmes, protagonista utworów sir Arthura Conana Doyle’a. Tuż za nim plasuje się, panujący niepodzielnie w umysłach niezliczonych fanów Agathy Christie, Herkules Poirot. Ostatni zaś z naszych bohaterów, w Polsce chyba niesprawiedliwie zapomniany, to ojciec Brown, znany z (niezwykle udanych) opowiadań Gilberta Keitha Chestertona. Kiedy zestawiłem obok siebie sylwetki tych detektywów, od razu wyobraziłem sobie następującą scenę...
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/indukcja-dedukcja-tradukcja/

Pisząc poniższe słowa, jestem świeżo po lekturze książek traktujących o trzech najsłynniejszych detektywach wszech czasów, których postacie należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych w literaturze i do dziś są dla wielu źródłem inspiracji. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie zostały wykreowane przez pisarzy zza kanału La Manche. Pierwsze miejsce na tym brytyjskim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisząc poniższe słowa, jestem świeżo po lekturze książek traktujących o trzech najsłynniejszych detektywach wszech czasów, których postacie należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych w literaturze i do dziś są dla wielu źródłem inspiracji. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie zostały wykreowane przez pisarzy zza kanału La Manche. Pierwsze miejsce na tym brytyjskim podium zajmuje oczywiście nieśmiertelny Sherlock Holmes, protagonista utworów sir Arthura Conana Doyle’a. Tuż za nim plasuje się, panujący niepodzielnie w umysłach niezliczonych fanów Agathy Christie, Herkules Poirot. Ostatni zaś z naszych bohaterów, w Polsce chyba niesprawiedliwie zapomniany, to ojciec Brown, znany z (niezwykle udanych) opowiadań Gilberta Keitha Chestertona. Kiedy zestawiłem obok siebie sylwetki tych detektywów, od razu wyobraziłem sobie następującą scenę...
Więcej na: http://www.fleurdelis.pl/indukcja-dedukcja-tradukcja/

Pisząc poniższe słowa, jestem świeżo po lekturze książek traktujących o trzech najsłynniejszych detektywach wszech czasów, których postacie należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych w literaturze i do dziś są dla wielu źródłem inspiracji. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie zostały wykreowane przez pisarzy zza kanału La Manche. Pierwsze miejsce na tym brytyjskim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zazwyczaj nie czytam tego typu książek. I chyba słusznie, gdyż „Pokojówka miliardera” okazała się lekturą nie tylko nijaką (czego się spodziewałem), ale także nudną. Jedyną prawdopodobnie rzeczą, która skusiła mnie do jej przeczytania, jest czas akcji. Druga połowa XIX wieku to okres niezmiernie ciekawy, choć, na marginesie, ciągłe roztrząsanie tematu wojny secesyjnej z początku poruszające (jak na przykład w „Gwieździe przewodniej”) z biegiem czasu staje się męczące, a amerykańscy autorzy nieświadomie przyznają się w ten sposób, że oprócz tego jednego konfliktu zbrojnego dziewiętnastowieczna historia ich kraju jest niezwykle jałowa, muszą się więc nim chwalić na każdy dostępny sposób. Może trudno im przełknąć historyczny fakt, że po roku 1863 w znudzonej tymi przepychankami Europie powstawały nawet karykatury, na których przedstawiano Amerykanów niechcących już dalej walczyć, gdyż nikt już „nie zwracał na nich uwagi”. Oczy świata zwróciły się bowiem ku prawdziwej tragedii ludzkiej – powstaniu styczniowemu.
Ostatecznie okazuje się, że przedstawione z dużą dozą dokładności realia rozpoczynającego się „wieku pozłacanego” są jedyną zaletą powieści Marie Benedict. Autorka porusza w swoim utworze nie tylko sprawy obyczajowe, lecz także społeczne, ekonomiczne czy geopolityczne. Czyni to niestety zbyt często w sposób toporny. Narratorka/protagonistka powieści nieustannie zasypuje nas faktami na temat zwyczajów czy przyjętych norm zamiast włożyć je przynajmniej w usta któregoś z bohaterów. W rezultacie człowiek czuje, jakby za każdym razem obrywał cepem po głowie. Mało przyjemne uczucie. Spojrzenie na historię jest w książce ponadto mocno zideologizowane zgodnie z „polityczną poprawnością”, którą USA starają omamić się pozostałe narody. Mianowicie w wojnie secesyjnej oczywiście konfederaci są „tymi złymi”, czego nie próbuje się nawet uzasadnić. Unia walczyła tylko po to, by znieść niewolnictwo i segregację rasową (jak w takim razie mogła istnieć przez kolejne sto lat, Amerykanie nie są w stanie nikomu wyjaśnić). Z kolei zaś europejska arystokracja, przywileje klasowe, monarchia, feudalizm są złe, zaś demokratyczny wyzysk imigrantów przez nieutytułowane elity jest jedynym słusznym rozwiązaniem. Tak uproszczonych faktów i ich ocen wstydzono by się nauczać w polskich szkołach.
Przejdźmy dalej. Fabuły nie sposób oceniać, gdyż tak naprawdę nie istnieje. Streścić by ją można w kilku zdaniach. Ktoś, kto zapoznałby się z opisem, prologiem oraz epilogiem książki, wiedziałby praktycznie tyle samo co osoba, która przebrnęła przez całość. O ile postacie dwójki głównych bohaterów są tak złożone, że po krótkim pobycie w ich towarzystwie Freud sam potrzebowałby terapii, to pani Benedict, tworząc coraz bardziej skomplikowane rysy psychologiczne zakochanych, zapomina, że nie tylko oni są ludźmi. Czytelnik bowiem może mieć zupełnie odmienne odczucia, gdyż pozostałe postaci zachowują się jak nakręcone mechanizmy. Albo nijakie, albo nieustanie miłe, albo tak wewnętrznie sprzeczne, że ich zachowania stają się całkowicie nierealistyczne i bezsensowne. Zresztą wszystko, co rozgrywa się wokół panny Kelley oraz pana Carnegie, zdaje się schematyczne, z góry wiadomo, jak potoczą się wydarzenia. Sytuację ratowałyby trochę pytania narastające wokół ich związku, które dramatycznie podnoszone są w opisie powieści (Czy milioner poświęci fortunę dla miłości? etc.), lecz nawet to zostało popsute poprzez irracjonalny układ tekstu, w którym wszystkiego dowiadujemy się już w prologu. Dalsza lektura budzi już tylko niedowierzanie, że rozstrzygnięcie może być naprawdę tak banalne.
Zdaje się, że te wyraźne braki pisarka próbuje przykryć doniosłym przesłaniem, jakie ma rzekomo nieść ze sobą „Pokojówka miliardera”, „powieść o pomyślnych losach imigrantów i genezie filantropii”. Zacznijmy od pierwszego zagadnienia. Migracja to bez wątpienia kluczowe zjawisko budujące Stany Zjednoczone. Rodzimym czytelnikom można wmawiać, że przybywający Irlandczycy żyli co prawda w Nowym Świecie w ciężkich warunkach, ale (co zawsze trzeba dodać) „w Europie mieliby gorzej” (w czym lepszy wyzysk ze strony nowojorskich dorobkiewiczów niż zasłużonej europejskiej szlachty, niestety się nie dowiedziałem). Tego rodzaju przekaz to zwykły populizm. Jednak Polacy wręcz w genach mają zakodowany prawdziwy obraz tamtych wydarzeń, które w prosty acz dojmujący sposób przedstawił Sienkiewicz w noweli „Za chlebem”. Ileż to razy Marysia pragnęła jedynie wrócić w ojczyste strony! Irlandczycy przynajmniej znali język angielski, do czego przymuszali ich „okrutni” Anglicy. Zresztą trudno też naszemu narodowi zestawiać wiktoriańskiego zaborcę z zaborcą carskim… Zwłaszcza, że w Dublinie prześladowania miały się już wtedy ku końcowi, zaś dla Warszawy dopiero miały nastąpić najmroczniejsze czasy.
Co do filantropii, to jest ona zgodna z duchem opisywanej epoki. Szkoda, że powieść i tym razem koloryzuje fakty, by poprzez pryzmat jednej postaci przedstawić cały naród w lepszym świetle, niż to miało miejsce w rzeczywistości. Podejście do tematu wielu z nas wyda się i tak dosyć nudne, gdyż nie odbiega ono za bardzo od wizji prezentowanej przez sławetny polski pozytywizm. Mnie osobiście Judymowskie „poświęcenie dla dobra innych” kosztem własnego szczęścia zawsze wydawało się przejawem pychy. Czytając Żeromskiego, irytowało mnie przeświadczenie autora, że jednemu prowincjonalnemu lekarzowi może zostać powierzona misja tak wyjątkowa, jak gdyby realizując ją, miał on zbawić świat. „Pokojówka miliardera” powiela ten schemat w jeszcze bardziej denerwujący sposób.
Rekapitulując, lekturę tej książki polecam jedynie jako zapychacz czasu w momencie, kiedy akurat nie będzie pod ręką żadnego bardziej wartościowego dzieła Joan Gould, Eleanor H. Porter czy Lucy Maud Montgomery.

Zazwyczaj nie czytam tego typu książek. I chyba słusznie, gdyż „Pokojówka miliardera” okazała się lekturą nie tylko nijaką (czego się spodziewałem), ale także nudną. Jedyną prawdopodobnie rzeczą, która skusiła mnie do jej przeczytania, jest czas akcji. Druga połowa XIX wieku to okres niezmiernie ciekawy, choć, na marginesie, ciągłe roztrząsanie tematu wojny secesyjnej z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na tle współczesnych czytadeł zwanych literaturą młodzieżową „Hyperversum” jawi się jako fenomen. Nie tylko dlatego, że nie jest (w przeciwieństwie do dziwacznych tworów produkowanych przez „uznanych” autorów promowanych przez mainstream) ani infantylne, ani wulgarne. Dla mnie najciekawszą sprawą wszelako jest przynależność gatunkowa tego bestsellera. Z jednej strony Cecilia Randall w końcowej nocie wyraźnie zaznacza, że „nie jest on powieścią historyczną, lecz fantastyczną”. Z tym stwierdzeniem zgodzić się jednak nie mogę.
„Hyperversum” jako gatunek synkretyczny łączy w sobie bowiem tak samo elementy historyczne obok fantastycznych. W moim odczuciu proporcje te są w tak znaczący sposób zachwiane, że mam odwagę nazwać tę książkę jedną z najlepszych powieści historycznych XXI wieku. Skąd tak śmiałe stwierdzenie? Z kilku powodów. Po pierwsze chociaż wątek podróży w czasie, bez którego zawaliłaby się cała misterna konstrukcja fabuły, ma z pewnością charakter całkowicie nierealistyczny, to nie wpływa on jednak na żaden inny wątek poboczny. Zdaje się on po prostu stanowić prostą receptę na bolączkę wszystkich autorów powieści historycznych. Sprowadza się ona mianowicie do dość oczywistego pytania: Co zrobić, by czytelnik odnalazł się w realiach danej epoki? Sienkiewicz, Jeske-Choiński, de Wohl zdawali sobie sprawę, że przez stulecia, ba!, nawet tysiąclecia, natura ludzka nie zmieniała się w sposób znaczący. Te same emocje (miłość, nienawiść, strach, gniew) czy wartości (wiara, honor, patriotyzm) wpływały na motywacje zarówno starożytnych, jak i współczesnych. Jeśli twórca nie umie tego przekazać, jego książki, choćby kunsztowne pod względem warsztatu i odzwierciedlenia czasów minionych, trącą myszką, czego przykładem bywają niestety niektóre utwory Zofii Kossak-Szczuckiej czy Hanny Malewskiej. Zabieg użyty w „Hyperversum” jest więc bardzo praktyczny. Odbiorca poznaje nieznany mu świat wraz z głównymi bohaterami. W ostateczności cóż to zresztą za powieść fantasy, w której zdarzenia nieprawdopodobne mają miejsce tak naprawdę tylko dwa razy (na samym początku i pod sam koniec)? Ponadto dzieci postmodernizmu niewątpliwie rozczarowałby brak w niej na przykład Robin Hooda zrzucającego bombę atomową na faszystowskiego przywódcę Królestwa Francji ;). To dopiero byłaby fantastyka!
Jeśli jednak stawiam poprzeczkę tak wysoko, uznając „Hyperversum” za wybitną powieść historyczną, nie mogę przejść obojętnie nad kilkoma ewidentnymi mankamentami merytorycznymi. Mimo iż autorka wspaniałomyślnie wszelkie przypisuje wyłącznie sobie, to w przypadku wydania polskiego za część błędów odpowiada też tłumacz. W ostatecznym rozrachunku trudno stwierdzić, która z tych dwóch osób zawiniła, nie będę więc tego dokładnie rozstrzygał. Razi mnie wszelako używanie terminów „Imperium” oraz „Imperator” nieegzystujących w zasadzie w ogóle w polskiej historiografii w kontekście Świętego Cesarstwa Rzymskiego. To chyba niepotrzebna kalka językowa. Pojęcia nie mam za to, skąd wziął się pomysł na wysyłanie rycerzy aż do „Ziemi Świętej na krucjatę przeciw albigensom”, skoro herezja katarska nie rozprzestrzeniła się nigdy poza rejon współczesnej Francji, Hiszpanii oraz Włoch. W książce znajdziemy też kilka opinii na wyrost takich jak nazywanie Fryderyka II Hohenstaufa „jednym z największych średniowiecznych władców” oraz mówienie o „coraz bliższej narodowej jedności Francji”, która w rzeczywistości miała na nią czekać jeszcze ponad dwieście lat. Lecz ferowanie takich „wyroków” pozostaje świętym prawem twórcy.
Na koniec ostatnia refleksja, która nasunęła mi się w czasie lektury. Dotyczy ona mianowicie kwestii religijnej. Pani Randall stara się ją obchodzić szerokim łukiem (raczej niesłusznie), w kontekście opisywanych wydarzeń nie jest to jednak w pełni możliwe. Ona sama jako Włoszka wywodzi się z kręgu kultury katolickiej, w tych samych realiach osadzona musi być Francja trzynastego stulecia. Z tego też powodu nie do końca zrozumiałym wydaje mi się wybór narodowości głównych bohaterów. Wszyscy amerykańscy gracze są typowymi przedstawicielami WASP. Nie mam nic przeciwko temu, lecz w rzeczywistości szanse na to, by wszyscy oni byli katolikami (jak sugeruje fabuła), byłyby raczej zerowe. Ukazanie średniowiecznego Kościoła również nie jest szczególnie realistyczne, gdyż znacznie odbiega od faktów.
Nie jedną osobę zadziwi pewnie lista powyższych „zarzutów” czynionych przeze mnie autorce w zestawieniu z wysoką oceną, jaką wystawiłem jej książce. Jest to utwór wybitny, o czym jednak już wielokrotnie mówiono, pragnąłem więc zwrócić uwagę na to, czego mi w niej brakowało. Bardziej widocznego zwrotu ku przeszłości.

Na tle współczesnych czytadeł zwanych literaturą młodzieżową „Hyperversum” jawi się jako fenomen. Nie tylko dlatego, że nie jest (w przeciwieństwie do dziwacznych tworów produkowanych przez „uznanych” autorów promowanych przez mainstream) ani infantylne, ani wulgarne. Dla mnie najciekawszą sprawą wszelako jest przynależność gatunkowa tego bestsellera. Z jednej strony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść trudna. Powieść genialna. Niektórzy powiedzą, że nieaktualna. Ale może zacznijmy od początku…
Wojna francusko-pruska z lat 1870-1871 była dla ówczesnych Polaków wydarzeniem znaczącym, by nie rzec dziejowym. W upadku Napoleona III słusznie czy nie dopatrywano się pogrzebania szans na podniesienie sprawy polskiej na arenie międzynarodowej, zwłaszcza iż w parze z osłabieniem Francji szło wzmocnienie pruskiego (niedługo niemieckiego) zaborcy. Konflikt ten był też kolejnym przykładem dziewiętnastowiecznej tragedii naszego narodu – już od czasu wojen napoleońskich brat musiał mordować swego brata. Tym razem do armii pruskiej przymusowo rekrutowano licznych chłopów z Wielkopolski, zaś Francuzów wspierała głównie polska inteligencja i szlachta, której przedstawiciele walczyli często za linią frontu jako tzw. „wolni strzelcy”, mając nadzieję, że porażka Berlina pociągnie za sobą poprawę losu ich rodaków. Z tych to powodów rok 1871 był nieustannie żywy w pamięci naszego społeczeństwa, czego przejawem są chociażby nowele Henryka Sienkiewicza takie jak „Bartek Zwycięzca” czy „Selim Mirza”.
„Stłumione iskry” podejmują jednak refleksję znacznie głębszą. Po pierwsze wojna, która wstrząsnęła Europą, jest przedstawiona u samej swej genezy, dzięki czemu nawet historyczny „ignorant” ma szansę rozeznać się w sytuacji. Zrozumiawszy bowiem tło wydarzeń, łatwiej jest zrozumieć ich sedno. Symbolizują je zaś tytułowe iskry. Ich znaczenie ciężko jednoznacznie zinterpretować, mogą one oznaczać ludzkie korzenie, dziedzictwo, spuściznę, historię. W tym konkretnym przypadku poprzez małżeństwo z Polką, Jadwigą z Różanowskich, stłumiona została niemiecka tożsamość Hansa von Frankensteina. W młodości nastawiony liberalno-nacjonalistycznie student żyjący wydarzeniami pokroju Wiosny Ludów po ślubie znacznie złagodniał, pozwalając nawet, by jego jedynak, Bolesław, został wychowany w polskim duchu. Niespodziewanie wypadki lat 1866-1870 na nowo budzą w nim graniczący z szowinizmem niemiecki patriotyzm. Zbyt późno i z dużym rozczarowaniem orientuje się wtedy, że jego połowica niezbyt interesuje się „żywotnymi interesami” germańskiego narodu, zaś syn otwarcie nimi gardzi. Chcąc rozbudzić w nim miłość do „Vaterlandu”, zmusza go do ofiarnego udziału w wojnie. Lecz nawet niemieckie nazwisko nie uczyni z Polaka wyznawcy doktryny „krwi i żelaza”, więc trudno w tym przypadku o prawdziwy „happy end”…
Jak wskazać odpowiedzialnych za ten rodzinny dramat? Z jednej strony czy można winić von Frankensteina za dumę z antenatów? Służąc Fryderykowi Barbarossie, na pewno w większym stopniu przyczynili się oni do wzrostu cywilizacji europejskiej niż podzieleni i skłóceni wewnętrznie Polacy w XII wieku niebędący w stanie wyjść z impasu rozbicia dzielnicowego (na boku pozostawmy fakt, że współczesnym Hansowi Hohenzollernom daleko było do geniuszu Hohenstaufów). Jednak postawa drugiej strony „barykady” też nie powinna być łatwo deprecjonowana. Bowiem dla Bolesława jak dla wszystkich Polaków przynależność narodowa to kwestia WYBORU. Korzenie to rzecz oczywiście ważna, lecz przez wieki za swojego byliśmy w stanie uznać każdego, kto identyfikował się z naszymi wartościami. Dla nas Chopin, Korczak, Hauke lub de Courtenay to Polacy. Trudno też oskarżać kogoś za traktowanie „geniuszu Bismarcka” z lekkim przymrużeniem oka. Choć nie potrafię być w tej kwestii w pełni obiektywny, gdyż z tej wady narodowej nie wyleczyliśmy się chyba do dziś :).
Kończąc, nie znajduję innego wyjścia jak uznać fabułę utworu (oraz opisywane przez Jeske-Choińskiego ówczesne realia) za antyczny konflikt wartości równorzędnych, lecz, co świadczy o wybitności autora, każdy po zakończonej lekturze dojdzie prawdopodobnie do odmiennych wniosków. Czy mogą mieć one jednak jakieś znaczenie dla współczesnych? Wszak skończył się czas zaborów, granice uległy zmianom, mniejszość niemiecka w naszym kraju nie odgrywa istotniejszej roli. Ale wciąż pozostaje nam możliwość odwrócenia ról, starając się zrozumieć Polaków „tłumiących” swoją tożsamość na emigracji. Na ile ich postępowanie jest szczere i świadome, a na ile obłudne, bo wynikające z konformistycznego pragnienia wygody?
PS Z kwestii praktycznych. Z czystym sercem polecam przeczytanie nie tylko samej powieści, ale też bardzo wnikliwego przedsłowia autorstwa Ignacego Matuszewskiego. Jednak ze względu na zawartą w nim zbyt dużą liczbę, jakbyśmy dziś powiedzieli, „spoilerów” jego lekturę zalecam dopiero po zapoznaniu się z całym tekstem Choińskiego.

Powieść trudna. Powieść genialna. Niektórzy powiedzą, że nieaktualna. Ale może zacznijmy od początku…
Wojna francusko-pruska z lat 1870-1871 była dla ówczesnych Polaków wydarzeniem znaczącym, by nie rzec dziejowym. W upadku Napoleona III słusznie czy nie dopatrywano się pogrzebania szans na podniesienie sprawy polskiej na arenie międzynarodowej, zwłaszcza iż w parze z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Teodor Jeske-Choiński to bez wątpienia współczesny „pisarz wyklęty”. Mimo iż w swoich czasach cieszył się dużą popularnością, a jego dzieła mogły stawać w szranki z utworami Sienkiewicza, Kraszewskiego czy Kaczkowskiego, to po II wojnie światowej popadł w całkowite zapomnienie. Nawet „Tiara i korona”, o których w Europie doby La Belle époque było kiedyś głośno, nie są obecnie szerzej znane Polakom, zaś lwia część literackiego dorobku Choińskiego po roku 1945 nie doczekała się żadnego wznowienia, czego przykładem mogą być właśnie „Trubadurowie”.
Na tytuł ten składają się w zasadzie dwa opowiadania: „Miłość trubadura” oraz „Trubadur w pułapce”. Oba łączą postaci trubadurów, średniowiecznych „śpiewaków miłości”, których fenomenowi poświęca autor zwięzłą acz interesującą przedmowę opartą na faktach historycznych. Przedstawione opowieści są zaś autorską interpretacją na wpół legendarnych podań, którymi niegdyś żyła cała Prowansja, Francja i nawet Europa Zachodnia, a które dziś (jak też zresztą twórczość Choińskiego) wylądowały na śmietniku historii. A szkoda.
„Miłość trubadura” dotyczy przejmujących losów miłosnych, jakie stały się udziałem jednego z najsłynniejszych minstreli dwunastego stulecia – Wilhelma de Cabestaign. Z kolei „Trubadur w pułapce” to już znacznie lżejsza w odbiorze zbeletryzowana anegdota o Piotrze Vidal, artyście, który wielki talent łączył z nieporównanie większą próżnością, za którą przyszło mu ostatecznie zapłacić.
Z pewnością największą zaletą książki, jest, charakterystyczne dla wszystkich powieści historycznych tego autora, wiarygodność świata przedstawionego, który w najmniejszych szczegółach odwzorowuje realia epoki spod znaku krzyża. Wiąże się z tym jednak pewne niebezpieczeństwo, a mianowicie możliwość niewłaściwego interpretowania przesłania moralnego utworu. Na pierwszy rzut oka może się bowiem zdawać, że Jeske-Choiński dopuszcza sprzeniewierzenie się ideałom katolickim na przykład poprzez zdradę małżeńską. W tym przypadku „Trubadurowie” to jednak po prostu odzwierciedlenie wspomnianych realiów historycznych, zgodnie z którymi miłość do wybranki serca ma być wartością nadrzędną. Możemy się o tym łatwo przekonać, gdyż teksty z epoki takie jak „Tristan i Izolda” utrzymane są w podobnej konwencji. Nie oznacza to jednak, że podobny sposób myślenia należy uznać za etyczny. Jest on przejawem upadku duchowego późnego średniowiecza, którego normy moralne oparte początkowo na mocnych fundamentach chrześcijańskich zaczęły ulegać procesowi stopniowej relatywizacji, a o czym wybitny J.R.R. Tolkien wypowiadał się w mniej więcej następujący sposób: „Istotą tej zmiany nie był Bóg, lecz wymyślone Bóstwa: Miłość i Pani”.
Ten jednak, kto na chwilę chciałby przenieść się w czasy miecza i zbroi, zasmakować życia w niezdobytych zamkach, wziąć udział w polowaniach na grubego zwierza oraz poznać wybitne postacie dwunastowiecznej Francji, odnajdzie to wszystko i o wiele więcej w kolejnej niezapomnianej historii spod pióra elokwentnego „herolda obskurantyzmu” (na marginesie: niewyszukana obelżywość ze strony oponentów nie zmieniła się znacząco w naszym społeczeństwie w ciągu ostatniego stulecia).

Teodor Jeske-Choiński to bez wątpienia współczesny „pisarz wyklęty”. Mimo iż w swoich czasach cieszył się dużą popularnością, a jego dzieła mogły stawać w szranki z utworami Sienkiewicza, Kraszewskiego czy Kaczkowskiego, to po II wojnie światowej popadł w całkowite zapomnienie. Nawet „Tiara i korona”, o których w Europie doby La Belle époque było kiedyś głośno, nie są...

więcej Pokaż mimo to