Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , , , ,

Czas zwalnia, jakby niewidzialna ręka przetrzymywała wskazówki zegara. Zmienia się atmosfera, zapachy i odczucia. Boli cię serce od ludzkich niegodziwości i ich poniżania. Jesteś zamknięta w ciemni i czekasz na wyjście, na to wyrzucenie siebie i dziecka na ludzkie spojrzenia, osądy i pogardę. Na ich „rzucanie kamieniami” w ciebie, bo przecież jesteś przeklęta. Dopuściłaś się grzechu, Hester Prynne – szepcze opętany gniewem lud. Snuje się ich syk jadowitych języków, każdy prze do przodu, bo chce widzieć.
Aż otwierają się wrota. Jeden krok, drugi...
Ale co ona ma na piersi? - pyta jeden drugiego. Co to jest?
To litera „A” wycięta z delikatnej czerwonej tkaniny, obdziergana misternym haftem i ozdobiona fantazyjnymi zawijasami złotej nici. To precyzyjnie wykonana ozdoba stroju winowajczyni. I co nie umknie żadnej plotkarze, zdradza ona zręczność i szeroką, acz gustowną wyobraźnię tej, co go wykonała. Ta litera rzuca wokół refleksy światła. Ma moc zaklęcia, pozbawiającego winowajczynię wszelkich zwyczajnych relacji z pozostałą częścią rodzaju ludzkiego i zamykającego ją w pewnej przeznaczonej tylko dla niej sferze. Izoluje ją, bo ów symbol, jak stygmat, widać od razu.

Każda z kresek litery „A” ma dokładnie trzy i jedna czwarta cala długości. Zapytasz, czy to ozdobny element stroju? Szybko odpowiem – przyłóż do serca, do piersi, a poczujesz „niemalże fizyczne odczucie palącego gorąca, jakby litera ta nie była z czerwonego materiału, a z rozgrzanego czerwonego żelaza”.

Ta litera jest ci przeznaczona. Czujesz wręcz jej ciężar na piersi. I pewnie coś byś sobie zrobiła, by uciąć to zhańbione od teraz życie, ale jest ona. Córka. Niewinne, małe dziecko, które musisz wychować. Jest ta Perełka, której dałaś życie. I choć nigdy nie ujawnisz jej ojca, to dla niej żyjesz, tylko dla niej. Dla siebie chyba nie warto, myślisz. Ojciec tej kruszyny to twoja tajemnica i stąd ta kara. Dopuściłaś się Hester nierządu w małżeństwie. Masz bękarta.

Wdech dla złapania jasności umysłu, wydech. Wdech, by nie upaść od nadmiaru cierpienia w sobie, wydech. Wdech i dasz radę – ze wszystkim. I zdzierasz z siebie tą szkarłatną literę, ciskasz pod nogi. Lecz Perełka patrzy wrogo. To nie ty, mamusiu – mówi jej wzrok. Nie ty. Bez litery jesteś inna, niby wolna, lecz jakaś słaba. Jesteś wolna, lecz to kosztuje i przerasta cię i z trwogą sięgasz po ten odrzucony materiał i umieszczasz go na właściwym sobie miejscu.

Tak wygląda zarys i jednocześnie początek „Szkarłatnej litery” Nathaniel`a Hawthorne`a. Czytasz z ciekawością, zatrwożeniem i jakimś gniewem milczenia w sobie. Dawkujesz sobie słowa i czekasz aż osiądą w tobie, by móc je poczuć. Czytasz o przeklętej przez ludzi i wyklętej przez kościół kobiecie, która poczuła czym jest miłość, i która się tej miłości poddała. Lecz, wbrew temu, co mówią ludzie, nie żałuje tego. Jest dziecko, jest wspomnienie i on. Bo ojciec Perełki żyje pośród społeczności. W ciszy ciemnego pokoju przeżywa katusze, zadaje sobie ból i pogardza sobą.

Ale gdy ich oczy spotykają się gdzieś w przelocie...
Gdy serce nadal bije i czuje - i twoje i jego... Kochasz, nadal, bez pretensji. Kochasz po swojemu i tą miłość w sobie pielęgnujesz, bo jest twoja.
Czujesz w sobie strwożone bicie serca. Z każdą wyczytaną stroną coraz bardziej stajesz się Hester Prynne. Wnikasz w jej skórę i w nią całą. Nie dowierzasz emocjom, jakie biorą cię we władanie. Zewsząd przytłacza cię ludzka pogarda. Czytasz i dusisz się od przytłaczającej atmosfery tego miasta. Dusisz się od fałszu, który unosi się nad ludźmi, jak chmura gradowa. Nienawiść walczy z miłością, a wszystko skąpane w niebiańskim blasku. Pokłady tych uczuć buzują między sobą, kotłują lub przenikają, by czasem przemienić się w idealną miłość.

Czytasz i czujesz, że od nienawistnych spojrzeń obrastasz rdzą, która wnika we wrażliwe tkanki twojego ciała. Granica wytrzymałości przesuwa się. Zamykasz oczy. Walczysz by być obojętnym, co jest prawie niemożliwe, bo czujesz to, co Hester. I choć za autorem powtarzasz, jak mantrę, że wypełnia się los, że to przeznaczenie, że to też kara i pokuta za życia, to płaczesz.

Korozja nie osiada na duszy.
Płaczesz, bo czujesz do końca. Współczujesz...
„Na czarnym polu litera A, czerwona”.

To jest siła tej powieści. To jest jej piękno.


#agaKUSiczyta

Czas zwalnia, jakby niewidzialna ręka przetrzymywała wskazówki zegara. Zmienia się atmosfera, zapachy i odczucia. Boli cię serce od ludzkich niegodziwości i ich poniżania. Jesteś zamknięta w ciemni i czekasz na wyjście, na to wyrzucenie siebie i dziecka na ludzkie spojrzenia, osądy i pogardę. Na ich „rzucanie kamieniami” w ciebie, bo przecież jesteś przeklęta. Dopuściłaś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę nad głową (najlepiej gdy jest ich trochę więcej, bo to znaczy, że gdzieś w pobliżu jest miód). Nic mu nie umknie, a wszystko go zachwyca. Jest takim misiowym dzieckiem w futerku. I ta jego radość w dziwny sposób łączy się poniekąd z beztroską dzieci z niebieskiego domu.
To one dostrzegają każdy symptom nadchodzącej wiosny. Nie umknie im „NIC” i tym „NIC” zachwycają się w sposób, jaki tylko dzieci to potrafią. Bo nie ma jak wiosna – zwłaszcza po długiej i szarej zimie – bo ile można nosić drapiące w czoło czapki, puchate rękawiczki i niekończące się szaliki? A jeszcze gorzej, gdy się ma ponad 4-letniego brata Mikołaja, który ma zawsze tysiąc pomysłów na minutę i który nie zważa na ubiór, czy porę roku. Zawsze znajdzie coś, czym zaskoczy, a najbardziej mamę, której wówczas dziwnie ręce opadają.
Jest i Zosia, dwulatka, ale ją można zapiąć w wózku i póki co nie ma z nią kłopotów (do czasu aż ten wózek opuści). Jednak teraz Mikołaj przy niej, to już odrębna para (mokrych najczęściej) kaloszy, choć i te często gubi).
W Niebieskim Domu jest jeszcze Pawełek, Łucja, Emilka oraz rodzice (o stalowej wręcz cierpliwości) i najważniejszy (opowiadacz owych perypetii), czyli Daniel. Do tego należy doliczyć Tuptusia – królika i babcię Anielę i ciocię Monikę i wujka, ale na szczęście oni już (bez Tuptusia, oczywiście) mieszkają osobno. To tak pokrótce, bo każdego dnia dzieje się tak wiele, że nie dość, że trudno nadążyć za tym wszystkim, to tym bardziej spisywać (i to jeszcze czytelnie). W międzyczasie kończy się pandemia i nauka on-line (w której oszukiwała Marta), a zaczyna wojna na wschodzie między Ukrainą, a Rosją. Tysiące ludzi ucieka przez granicę i przyjeżdża do Polski. A i babunia Aniela też przyjeżdża (na szczęście nie ucieka z przymusu) i trafia pod dach domu cioci Moniki. Od tego momentu w napiętym grafiku dzieciaków trzeba było od czasu do czasu wcisnąć odwiedziny u Babci i dać swój czas komuś, kto się z takiego prezentu ucieszy (nie tylko w ramach okresu Postu). Ale – co się okazuje – ten czas z bunią Anielą staje się czymś na miarę historii. Staruszka opowiada o tym, co przeżyła, co się działo, o czym marzyło. Spotkania stają się lekcjami historii – nawet lepszymi niż te szkolne, bo nikt nie myśli o wagarach, a bunia, jako nauczycielka jest wspaniała. Na jej lekcjach frekwencja jest 100%-towa.

Autorka, Natalia Przeździk tak, jak łączy zimę z wiosną, tak też łączy pokolenia. Babcia cieszy się z wizyt wnuków, a one spędzając z nią czas czynią dobro. A i wiele zyskują. Nie dość, że poszerza się ich widza, to i czynią dobro i stają się zdyscyplinowani w obietnicach spotkań. Jest tu też i nauka i zabawa i czas na lenistwo. Rodzina ma być wszystkim – o tym w głównej mierze są historie z „Błotnych stworów”. Rodzina to nie tylko dom, lecz rodzina to ludzie, którzy w nim żyją. W domu się dorasta, uczy i mądrzeje. W domu się bawi, uczy i marzy. W domu się odpoczywa, ale w domu też się dokucza (czasem). W domu słychać śmiech. Tu tworzy się ciepło (naturalne) i do domu chce się wracać (choćby na gorące kakao, czy maślane ciastka – najlepiej polane czekoladą).
W „Błotnych stworach” są i Święta i jajek malowanie i palmy i śniadanie wielkanocne (jedyne tak pyszne w roku) i jest zapach dochodzący z piekarni, w której akurat piekły się bułeczki. Natalia Przeździk łączy codzienność z życiem rodzinnym. Uczy dzieci bycia słownymi, dobrymi i zaradnymi. Uczy radzenia sobie w każdej sytuacji. Ukryła w perypetiach bohaterów z Niebieskiego Domu prawdę o życiu – dosłownie – i chyba to sprawia, że „Błotne stwory” każdy odbierze inaczej. Dorośli odnajdą tu kompendium wiedzy rodzicielskiej, dziadkowie dawkę (leczniczą) śmiechu, a dzieci wyjątkowe historie o sobie. Lektura da korzyść każdemu i każdemu poprawi humor. Pozwoli uwierzyć w istnienie dobra, w miłość i bezinteresowny uśmiech. A co najważniejsze – według mnie – pozwoli uwierzyć w szacunek, o którym tak często zapominamy.

Same plusy.

#agaKUSIczyta

Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Marquezie można się zaczytywać wciąż na nowo...

I takie miałam nadzieje, co do tej historii. A jednak - po smierci wydana książka nie powinna - według mnie - być wydawana, ot co. Lepiej nie wskrzeszać kogoś, kogo nie ma. A ta ksiązka jest poniekąd hołdem dla pisarza - czy słusznym? raczej kiepskim. Czyż nie lepiej zapamiętać Gabriela Marqueza na jego ostatniej powieści wydanej za życia?

ta historia została sklejona wtedy, gdy Marquez był chory, tracił pamięć, miał trudności z pisaniem czy logiką. i to wcale nie tłumaczy tego, jaka ta powieść jest - a jest nie w jego stylu. Nudna, o niczym... a szkoda

W Marquezie można się zaczytywać wciąż na nowo...

I takie miałam nadzieje, co do tej historii. A jednak - po smierci wydana książka nie powinna - według mnie - być wydawana, ot co. Lepiej nie wskrzeszać kogoś, kogo nie ma. A ta ksiązka jest poniekąd hołdem dla pisarza - czy słusznym? raczej kiepskim. Czyż nie lepiej zapamiętać Gabriela Marqueza na jego ostatniej powieści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Uciekinierzy Kitty Crowther, Ulf Stark
Ocena 8,5
Uciekinierzy Kitty Crowther, Ulf...

Na półkach: , , , , , , , , , ,

Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na głowie? I skąd wiadomo, że dziadek, gdy tam trafi – w co wątpi cała rodzina – ją odnajdzie?

O co z tym dziadkiem chodzi? - zapytasz. To słuchaj - dziadek to człowiek, którego nie postawisz w szeregu z tymi, co są mili, bo on ani myśli taki być. To bezsprzecznie wie jego syn, który – właśnie ze względu na tę jego obcesowość – nie chce odwiedzać go w szpitalu. Stary człowiek czepia się wszystkiego, obraża każdego, a swoich fochów nie stara się nawet ukrywać. Co to, to nie. Krzyczy, mówi głośno i wszystko komentuje. Nie liczy się ze słowami. Jest niegrzeczny, szorstki, trudno z nim wytrzymać. Nikt z personelu go nie lubi. Jest tolerowany z racji bycia pacjentem i to zmusza pielęgniarki do usługiwania mu w złości. Raz w tygodniu, w soboty przyjeżdża do niego syn z wnukiem, jego imiennikiem, Gottfridem. I nie byłoby o czym pisać, ani tym bardziej czytać, gdyby właśnie nie ten mały szkrab, który wszystko – dosłownie i w przenośni – zmienia. Nawet dziadka, acz powoli. Okłamując rodziców sam jedzie w odwiedziny do staruszka. Spędza z nim czas, a co najważniejsze – swój czas daje mu i ten czas dla niego ma. Przywozi mu kanapkę i piwo – to, co dziadek chciał zjeść, bo szpitalne jedzenie wpędza go w jeszcze gorszy, wisielczy humor. I tak od wizyty do wizyty, aż obydwaj uciekają z placówki, by ostatni raz dziadek mógł spełnić swe marzenie. Wszystko dzięki wnuczkowi, który nie dość, że staje się odpowiedzialny za zdrowie dziadka, to jeszcze staje się małym kłamcą. Bo jeśli coś się nie uda, co powie rodzicom?
Ten czas bycia razem zmienia każdego. Najbardziej dziadka. Coś z tym starym człowiekiem dzieje się... dobrego. Gottfrid też coś w sobie czuje – rosnącą miłość do dziadusia.
Jak to się potem potoczy – poczytaj. Poczytaj i zamyśl się. Uśmiechnij się. Dodam tylko, że dziadek Gottfrid w ostatnich godzinach życia poprosił małego Gottfida by ten dowiedział się, czy istnieje królestwo niebieskie? Bo skoro można zobaczyć coś, co nie istnieje – jak gwiazdy – to chyba może istnieć coś, czego nie widać? Coś jest, ale czegoś nie widzimy, co nie znaczy, że nie istnieje... i tu jest szkopuł. Na wszystko przychodzi odpowiedni czas.
Czy istnieje królestwo niebieskie? Hm, pewien człowiek opisał w gazecie swoją historię śmierci. Nie żył kilka godzin, a potem obudził się z powrotem do życia. Mówił, że „(...) wessał go czarny tunel, którym przedostał się do świetlistego miejsca. Woda odbijała światło padające na nią z góry. Spływała po skałach, jak na obrazku w babci Biblii. Anioł stał na skalnym urwisku i wskazywał na raj, a z ciemnych chmur, niczym woda z prysznica, rozchodził się snop światła”.

Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to powiedzieć, że każda babcia i każdy dziadek chciałaby mieć takiego wnuczusia jak książkowy Gottfrid. Dorastający chłopiec, którego wnętrze jest skarbcem mądrości i czułości jednocześnie. To dziecko o złotej wręcz duszy, którą poznaje dziadek.
I oto stają obok siebie - dorastający Gottfrid i starszy Pan. Nie znają się, nic o sobie nie wiedzą. Są jak dwie czyste kartki papieru, które dopiero oboje zapiszą. Ale teraz, pierwszy moment w szpitalnej sali nie jest taki, jak powinien być. Przecież dziadkowie tacy nie są – myśli chłopiec w pierwszym odruchu, ale w jakiś niewysłowiony sposób odczarowuje tego zatwardziałego człowieka. Zaczynają rozmawiać z sobą, przyjaźnić wręcz. I mimo hardości i początkowej wściekłości staruszka, wręcz furii, okazuje się on być kimś dobrym i szczęśliwym i nawet uśmiechniętym. A to wszystko dzięki wnuczkowi, który... z każdym kolejnym dniem staje się mu coraz bliższy.
W chorobie dziaduś doświadcza bezinteresownej przyjaźni. Poznaje wnuka, który nie ocenia go po zawartości portfela, a po głębi serca. I to zmienia staruszka. Wszystko się w nim przestawia i układa, jak puzzle, które dotąd układał z babcią, a których sam nie ma ochoty. Wnuk okazuje się być dzieckiem mądrzejszym od własnych rodziców. Ma swoje zdanie i swoje serce i to serce właśnie odkrywa dziadka Gottfrida.
I, po kilku dniach okazuje się, że to jego serce... bezgranicznie kocha Dziadunia.

Tacy są „Uciekinierzy” Ulfa Starka. I choć to niepozorna z wyglądu książka okraszona prostymi rysunkami, to gwarantuję, że cię oczaruje. Ona w jakiś magiczny sposób onieśmiela czytelnika. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamiątek wysypują się stare zdjęcia z dziadkami. Otwierają się wspomnienia, wracają uśmiechy sprzed lat i obrazy tych, których już nie ma. Pojawia się wdzięczność za bycie tym, kim się jest. Dziękujesz za dzieciństwo i beztroski śmiech u boku babci. Wspominasz silnego dziadka i jego szorstkie od pracy dłonie. Podczas czytania budzi się w tobie czar dorastania.
Ta książka daje wiarę w dobro. Pokazuje, że ono nigdy nie umiera – ba – jest wręcz niezbędne, by umrzeć w szczęściu i bez strachu o to, co dalej.
„Uciekinierzy” to mądra książka, w której jest i gniew i bunt i niezgoda na decyzje innych. Jest egoizm starszego człowieka i brak porozumienia między dorosłymi pokoleniami. Ale jest i tęsknota i łzy i ból. Tu jest wszystko. Tu jest człowiek wraz ze swoimi słabościami, które są i które często dają o sobie znać. Tu jest człowiek ze wszystkimi swoimi marzeniami, które – wbrew pozorom – wcale nie są trywialne. A w tle jest rodzina, miłość i zrozumienie. Przecież życie trwa, co udowadnia mały Gottfrid. Nasze życie to nie tylko to ziemskie. Jest i życie potem, nieco inne, ale chyba lepsze. Z pewnością bardziej kolorowe.
Nie przegap tej powieści.
To w pewien sposób perełka literacka. To niewyobrażalne czytelnicze piękno skryte w okładkach. To magia uczuć ukazana w prostej historii. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok. Lek, który koi serce i okrywa je ciepłym kocem.

#agaKUSIczyta

Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów. Ludzie działający pod wpływem impulsu.

Można czyścić, szorować, wręcz drapać skórę wywołując grymas bólu na twarzy. Można myć lata całe i nigdy nie pozbyć się zapachu krwi. Można dłonie skaleczyć od tego tarcia, ale to i tak zbyteczne. O ofierze złożonej tymi rękoma wiesz tylko ty. To tajemnica, o której nikt nie wie, ale ten zapach, ten metaliczny smród ciągle porusza twoim sumieniem. Czujesz go. I choć tylko twój węch jest na niego wyczulony i nikt kogo dotąd spotkałeś go nie wyczuł, to pewnego dnia, po latach, zjawia się obcy człowiek i wyciąga brud sprzed lat i nie wiesz na ile możesz sobie pozwolić, co mu powiedzieć, co odsłonić, a co przemilczeć i jaką kłamliwą prawdę mu rzucić na odczepnego. I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że wychodząc od ciebie po dobrej i sutej kolacji doprawionej cygarem z wysokiej półki ośmielił się wzgardzić twoją ku niemu wyciągniętą dłonią. Odwrócił się. Wyszedł. A ty z konsternacją tą ręką zaczynasz nerwowo trzeć poły surduta, bo jakiś zmysł strachu w tobie podpowiada ci, że on wie. Że domyśla się. Że to koniec, że jutra nie będzie.
O tym jest w dużej mierze „Krew nie wietrzeje” Walerego Przyborowicza. O ukrywanej latami prawdzie, o prawie przedawnionych już czynach i ludziach, którzy nie żyją, a ci, co żyją, zamykają usta i milczą. Żyją i mają nadzieję na to, że to, co się wydarzyło, odejdzie w zapomnienie. Że nie zapisze się na kartach historii, że nikt nigdy nie wymieni ich nazwiska, że wszyscy zapomną. Było, stało się i nie ma. Ale krew nie wietrzeje, nigdy, nawet po latach tarcia i szorowania skóry dłoni.
Ta powieść to ni kryminał utrzymany w klimacie noir 1850 roku, ni powieść z dreszczykiem, ni beletrystyka o dziejach rodziny Piaseckich. A zaczyna się od wypalenia zawodowego i utraty chęci do wszystkiego Andrzeja, który ma dość warszawskiego życia i ucieka na odpoczynek do wujostwa na wieś Ruda pod Radomiem. I nabiera sił i żyje jak chłopiec za dawnych lat, ale pewnego dnia zaczyna mu doskwierać nuda. Przypadkowo trafia na starocie skryte na strychu, a w zapomnianym kufrze odnajduje tajemnicze zapisy losów swojego dziadka. I co się okazuje? Ów był majętny, poważany, ale pewnego dnia ot, po prostu, zniknął. Nic po nim nie zostało. Nic... I właśnie to nic stanie się haczykiem na Andrzeja, na który się łapie, jak ryba.
Okres tak błogiego odpoczynku, planowanych „spacerów kojących i natury słuchania” stał się okresem burzliwym, emocjonalnym i pełnym ryzyka. Wieś Ruda zamienia się na miasto Radom, a wujostwo trzeba opuścić. Adam, wnuk dziadka Pileckiego, po latach dowiaduje się prawdy o swojej rodzinie. O nagłym zaginięciu staruszka i o zniknięciu jego majątku, poznaje jego współpracowników i niedoszłą żonę.... Bogaty dziadek – biedny syn, a wnuk? A ciocia, siostra taty? Co z dziećmi? Tak się nie piłuje gałęzi rodzinnego drzewa genealogicznego.
Ta książka skrywa w sobie ciekawość. Jest pisana tak, że nie sposób się od niej oderwać. Niby fabuła jest prowadzona prosto, nie zmusza do wysiłków umysłowych zlepiających w logiczną całość rzucanych po stronach faktów. Niemniej jednak magnetyzm powieści działa przez cały czas. Zaskakują cię zwroty akcji, zatrważają ciemne pomieszczenia i osoby, które przeistaczają się na wzór kameleona i nie można im ufać. Są i momenty, że boisz się o własne życie. A to wszystko dzięki wyobraźni autora. Treść nabiera lekkości i porywczości jednocześnie. Na uwagę zasługuje fakt, że jego powstanie datuje się na 1881 rok, co się wyraźnie czuje. I pewnie z tej racji w książce wyłapiesz wiele pisarskich niedociągnięć i błędów drukarskich. Jednak kładź to na karb oryginału. Dla sprytnego mola książkowego takie rzeczy nie mają znaczenia, zwłaszcza gdy fabuła należy do fascynujących. Czytasz i wiesz gdzie wkradł się jaki chochlik, lecz klimat noir i te zakamarki wszystko rekompensują. Do tego dochodzi lekkości pióra i nad wyraz szeroka wyobraźnia autora, który potrafi przy swojej książce zatrzymać każdego.

Oto jesteś w 1809 roku, przekręcasz klucz w drzwiach i zmierzasz do domu. Po całym dniu pracy idziesz do siebie, lecz... nagle słuch o tobie ginie. Przepadasz, jak „kamień w czeluściach wód”.

#agaKUSIczyta

W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

„Nie do rymu, nie do taktu, wsadź se palec kontaktu” - znane? Chyba każdemu, lecz w „Pralce” to nieco przewrotne jest – bo rym jest i takt jest ale prądu brak. Jest ciemnica i wierszowane rozmowy bez końca.

Za teraz zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu i bez rymów i taktów. Zacznę bez uchylania kurtyny po centymetrze dla budowy dramaturgii i emocji. Czytanie „Pralki” Marka Arturro przypomina oscylowanie na dwóch różnych biegunach. Bo treść sama w sobie wnika w ciebie i bezsprzecznie się z nią zgadzasz, ale jak zawsze – czuwa twoja delikatność i ta się obrusza. Dlaczego? Dlatego, że język opitych ludzi o braku kultury jest pełen przekleństw, a ich menelski styl życia ci nie odpowiada.
Ale nie daj się zbyć.
Oto obskurna suterena, koło której – gdy przechodzisz – przyspieszasz kroku. Strach koło niej oddychać, patrzeć nie ma na co, a uszy więdną od ludzkich krzyków, jakie dochodzą z otwartych okien. Jej mieszkańcy to elita tego przybytku. To znudzeni życiem poobijani przez los ludzie żyjącym dniem dzisiejszym. Motto – co będzie jutro? Się poczeka, się zobaczy. Nawet alkohol nie stanowi dla nich rozterki. Dziś jest, a jutro? Jutro będzie kac, a na dzień dobry w południe papierosek... A butelka słabsza czy mocniejsza zawsze da się wykombinować, bo jeszcze się wśród nich taki nie wykluł, coby tydzień o suchym gardle chodził. Kobiety piją i panowie też i nie ma znaczenia kto kim jest, na którym piętrze mieszka, czy jest lubiany, czy nie. Jednak mieszkańcy tego lokalu, choć nie stronią od trunków, to jednak do bystrych należą.
Nowy Rok trzeba uczcić. Wszyscy schodzą się do mieszkania Waldka. Stuk puk, wchodzi i autor z flaszką za wpisowe. Potem następny przynosi butelkę i tak się kręci łyk za łyczkiem. Dym tytoniowy przydusza klimat, rozmowy się toczą, a goście przychodzą i wychodzą. Łóżka wybebeszone, wszędzie brud i bałagan, ale najważniejsza to buteleczka, szklaneczki i alkohol. No i rozmowy. Rozmowy bez końca – o wszystkim. I to w tych rozmowach dowiadujesz się jacy ci ludzie są. Alkohol rozwija języki, z człowieka wychodzi prawda, a Walery ma zdanie na każdy temat. Zna przeszłość, wie, co się dzieje, kto jest oszustem, jakie stołki się przetasowują i dlaczego. Nie da sobie w kaszę dmuchać...
„Pralka” to pisana wierszem „sztuka teatralna”, którą się chłonie. Bawi, wciąga i ciekawi. I nie potrzeba alkoholu by poczuć klimat fabuły, czy zaduch niewietrzonych lokali kamienicy. Czytasz rymy i szybko odkrywasz, że cię bawią, ale – zawsze jest ale – ale w pewnym momencie dochodzisz do wniosku, że ten śmiech to przykrywka szarej i smutnej prawdy. Że „Pralka” to poniekąd dramat acz podlany alkoholem. Odkrywasz, że to komedia dramatyczna, a bełkoty bohaterów mają sens. I choć dorośli zachowują się czasem jak duże dzieci, którym tylko alkohol potrzebny jest do zabawy, to jednak to ludzie o własnych poglądach, czy przekonaniach nie odbiegających od twoich.
Mark Arturro wykreował niebanalny wręcz świat, który też łapie w podziw. Styl pisania i wierszowane rymy zachwycają – dosłownie. Podziwiasz jego zdolność do prowadzenia dialogów przy tak świetnie wyszukanych rymach. Czytanie jak śpiewanie. Czujesz rytm i takt tekstu. Arturro to wirtuoz fabuły. Może i z przymrużeniem zapijaczonego już oka, ale zdolność wrodzoną ma. I rymuje jak ten wieszcz teatralny z rozpisaniem ról dla każdego aktora i bawi się przy tym korzystając z lekkości myśli i pióra. Niepozorna „Pralka” to też – mówiąc słowami Arturro – pralka umysłu dla czytelnika. Włączasz wirowanie i już się kręci „Frania” niby do prania, niby do wymieszania.

#agakusiczyta

„Nie do rymu, nie do taktu, wsadź se palec kontaktu” - znane? Chyba każdemu, lecz w „Pralce” to nieco przewrotne jest – bo rym jest i takt jest ale prądu brak. Jest ciemnica i wierszowane rozmowy bez końca.

Za teraz zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu i bez rymów i taktów. Zacznę bez uchylania kurtyny po centymetrze dla budowy dramaturgii i emocji. Czytanie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

Życie to chwila, którą można przegapić - pomyślałam po skończeniu czytania. Życie jest piękne, acz zaskakujące. Życie trzeba wyciskać jak cytrynę. Trzeba z tego życia czerpać miłość, radość, dumę i ciągle chcieć więcej, bo przecież o to w nim chodzi. I nie ma znaczenia, czy jesteś człowiekiem, czy ptakiem, czy zwierzęciem. Czerp z danego ci życia, bo jeden moment może ukrócić całe piękno. Takie jest przesłanie „Pani Drozdowej” Józefa Wilkonia. I choć to historia ptasiej rodziny, to nie jest to zwykła bajka – choć i bajką jest.
Ni to powieść ni opowieść.
Ni to baśń ni to zwykła opowiastka...

Poznajcie Pana Drozda. Oto samotny dotąd pan nagle spotyka panią. Panią zachwyconą jego śpiewem i głosem i nim samym, bo pan Drozd – co trzeba dodać na marginesie - to utalentowany śpiewak, niemalże leśny gwiazdor na wzór tenora. Gdy daje koncerty, zlatują się na nie chmary ptaków wszelkich gatunków. Jest uwielbiany, popularny i ciągle zapracowany. Coś za coś.
Gdy zostaje ojcem ptaszątka, małego Drozda, którego wraz z mamą Drozdową należycie wychowują, jego – i nie tylko jego – życie staje na głowie. Dom coraz bardziej się rozbudowuje, coraz więcej przy nim i w nim pracy. Do tego dochodzą obowiązki rodzica i – co najważniejsze – niekończące się próby i ćwiczenia. O głos trzeba dbać, a bycie artystą zmusza do stałych treningów śpiewu oraz opracowywaniu nowych repertuarów. I tu szybko – wręcz ptasim lotem – dodam, że rodzina Drozdów jest bardzo towarzyska, a jej otwór w karmniku stale otwarty – choć i tak drzwi nie ma. I zlatują się ptaki i zasiadają do stołu i ledwo się przy nim mieszczą. Pani Drozdowa ma ręce – a może skrzydła? - pełne roboty. I tak każdego dnia.
Wniosek nasuwa się sam – na wszystko czas jest – lub musi być – a co z byciem razem? Co z dawnymi uczuciami między żoną i mężem? Czy mają dla siebie czas? Pani Drozdowa ma inny charakter niż mąż. Przyjmuje gości - tak bowiem wypada – karmi ich lecz woli spokój, wyciszenie, a jedyne o czym marzy to lot z mężem. We dwoje... lecz on odpowiada - kiedyś. Tak, kiedyś, bo teraz nie. Pan Drozd nie da rady, bo tyle jest do zrobienia... Kiedyś tak, ale nie teraz... Bo dom, bo śpiew, bo występ, bo dziecko... Więc ptasia Drozdowa leci sama.

Pani Drozdowa to tak naprawdę pani Kowalska z bloku, sąsiadka, z którą spotykasz się w windzie. To kobieta, jakich wiele. Pan Drozd, jej mąż to ktoś, kogo zna całe miasto i kraj i świat. To rodzina może spod „6tki” może spod „10tki”, kulturalna i elegancka. Ale oni zawsze sami chodzą. Ona chadza gdzie indziej, jego ciężko w domu zastać, bo chodzi do pracy do filharmonii... Aż któregoś dnia ona znika. Kto ją widział ostatnio? - pytanie rozchodzi się po sąsiadach jednak nikt nie umie na nie odpowiedzieć. Była i zniknęła. Został on, sam, z dzieckiem. Został on, zrozpaczony, czekający na nią dzień po dniu, noc po nocy...
Bo Pani Drozdowa to kobieta. Jej mąż to przystojny mężczyzna. To ludzie w piórach.
To my...

Gdy bierzesz tę książkę do rąk, coś ci podszeptuje, że to z pewnością będzie czytanka o ptakach. Że te obrazki jakieś takie niezbyt kolorowe, że to pewnie szaro-bura bajka czy historia z naciąganym morałem ekologicznym. Lecz zaczynasz czytać i okazuje się, że może to i jest historia o trelach rodziny Drozdów lecz to nie byle jaka historia. Ta historia ma bowiem subtelne tło, które jest całkiem inne od tego pisanego. Dalszy plan kreślą uczucia. I nie ma znaczenia z kim czytasz „Panią Drozdową”, ani ile masz lat. Ta ptasia powiastka każdego w jakiś sposób chwyta za serce. Każdy odnajdzie w niej coś dla siebie, a co najważniejsze – po lekturze każdy chce o niej rozmawiać lub śpiewać ptasim ćwierkaniem. I nie są potrzebne nuty, bo melodia układa się sama.
Ocierasz łzę z policzka.
Wracasz na początek.
Obrazki jeszcze raz, tym razem na dłużej, zatrzymują twój wzrok.
Oczy robią się coraz bardziej mokre.
Otacza cię magnetyzm tych ptaszków któremu ulegasz. Poddajesz się i miękniesz w środku.
Nic więcej nie trzeba dodawać. Czujesz.

#agaKUSIczyta

Życie to chwila, którą można przegapić - pomyślałam po skończeniu czytania. Życie jest piękne, acz zaskakujące. Życie trzeba wyciskać jak cytrynę. Trzeba z tego życia czerpać miłość, radość, dumę i ciągle chcieć więcej, bo przecież o to w nim chodzi. I nie ma znaczenia, czy jesteś człowiekiem, czy ptakiem, czy zwierzęciem. Czerp z danego ci życia, bo jeden moment może...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Samotność
Pustka
Czekanie
Nikła nadzieja, której już raczej nie ma, ale zawsze zostaje wiara w nią. Bo nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja zostaje, gdy już wszystkie inne pragnienia odebrało życie i walczy nawet nikłą nicią.

O tym są opowiadania w "Uśmiechu Shoko". To historie o pustce w sobie, jakimś trudno rozpoznawalnym niedosycie, ale i samotności. Jednak człowiek to wszystko czuje po latach, gdy jest już za późno na cokolwiek. Za późno na przytulenie, na pogłaskanie, na danie swojego czasu komuś drugiemu, czy choćby na zwykły ciepły uśmiech.
Za późno na rozmowę.
Są tu też opowiadania o kobietach u progu dorosłości, które do dziś muszą taszczyć na sobie skutki wojny - między Koreą, a Japonią. Młode kobiety, które z racji tych wydarzeń zostały napiętnowane przez swoje rodziny. Jak stygmat odciśnięto na ich skórze traumę przeszłych pokoleń. A gdy już wojna pochłonęła któregoś z przodków, to owe fakty wiążą nienawiścią do dziś, nakazują dystans i awersję. Zobowiązują poniekąd do bycia wrogiem. Korea to inny osobnik aniżeli Japonia - ostrzeżenie to powiewa nad młodymi, jak flaga na maszcie. Rodzice pilnują, strzegą i tego samego wymagają od swoich dzieci.
A wszystko to z racji tego, co było, a czego dzisiaj już nie ma. Pamięć nadal tkwi w sercach tych, co żyją i sieją niemiłe słowa i przekonania ... Dziadkowie ostrzegali rodziców, ci zaś własne dzieci. Należy się wystrzegać innych narodowości, bo ból nie mija. Ból jakby z każdym rokiem coraz bardziej jątrzy ciała i umysły i pamięć. A ty czytasz i zastanawiasz się, czy to ranienie młodych ma jakiś cel? Czy ta zła nauka coś przyniesie?
Czy ważniejsza jest historia narodu, czy własne odczucia i namiętności i życie, jakie się ma?
Czy ważniejsze jest pławienie się w tragicznej przeszłości, czy jednak życie dobrem dzisiejszym? Co ma znaczenie - przeszłość, czy przyszłość?

Eunyoung Choi, młoda autorka, została wyłoniona z konkursu literackiego. Jej talent i ujęcie tematu zachwyciło sędziów. "Uśmiech" otworzył jej furtkę i pozwolił wejść na scenę pisarską. Poczytaj - i sam oceń, czy warto.

Samotność
Pustka
Czekanie
Nikła nadzieja, której już raczej nie ma, ale zawsze zostaje wiara w nią. Bo nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja zostaje, gdy już wszystkie inne pragnienia odebrało życie i walczy nawet nikłą nicią.

O tym są opowiadania w "Uśmiechu Shoko". To historie o pustce w sobie, jakimś trudno rozpoznawalnym niedosycie, ale i samotności. Jednak człowiek to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Oko słonia Delia Owens, Mark James Owens
Ocena 8,3
Oko słonia Delia Owens, Mark J...

Na półkach: , , , , ,

„Oko słonia”
...po lekturze tak wiele słów ciśnie mi się na usta. Zbyt wiele, by wykrzyczeć je jednocześnie. Zbyt wiele, by mówione jednocześnie miały jakiś szyk, sens, czy właściwą sobie kolejność. Dlaczego? Głębokimi wdechami i długimi wydechami łapię spokój, wyciszam rozemocjonowane myśli i mówię – składnie, acz wyraźnie i dobitnie akcentując każde słowo. Bo „(...) kiedy znajdziesz właściwe słowa, to tak, jakby świat nabierał ostrości”.
Czym jest „Oko słonia”? „Oko...” to książka, z której patrzą na ciebie oczy – jeno oko należy do człowieka, drugie zaś do zwierzęcia. Do wielu zwierząt, tych zagrożonych, cennych mieszkańców Afryki, które proszą o życie. O życie TERAZ, bo to „teraz” ma szansę na BYCIE i kiedyś. „Oko...” to oddechy zwierząt, które człowiek czuje na skórze. To oddechy potrzebujących pomocy, słabych, smutnych i częstokroć głodnych ssaków, które płaczą. Płaczą w powolnej agonii. Chcą żyć, a są zagrożone. Ich trwanie zależy od tak wielu czynników, przy czym najbardziej zatrważającym i najbardziej wrogim jest człowiek. Człowiek ze strzelbą na nich wycelowaną.
Jeden strzał, jedno życie mniej.
Trzeba to ukrócić.
Trzeba zakończyć.
Kłusownicy tworzą czarny rynek, a ten rządzi się własnymi regułami i zasadami, a co najgorsze – podbija ceny narzucając w ten sposób trend temu, co trudne do zdobycia. Czarny rynek podjudza towarami.
Jest mięso, kości, futra, kamienie – wszystkim można handlować, a zyski przesłaniają prawdę. Zyski i bogacenie się dowartościowują i handlarzy i fałszerzy, oszustów i kłamców.
Jednak... „Oko słonia” nie jest tak naprawdę o słoniach. I nie zgadzam się z tymi, co piszą o tej książce używając słów „piękna”, czy „zachwycająca”. Ta książka jest przeokropna, bo PRAWDZIWA. Jest okropna, bo AUTENTYCZNA. Ta książka to świadek tego, jak wygląda świat przysypany piaskiem i ziemia wysuszona długotrwale prażącym słońcem. To obraz tego, czego nie znamy. Delia i Mark Owensowie stawiają cię z zasłoniętymi oczami przed obrazem i własnymi słowami opisują ci go w sposób, który odbierasz zmysłami. Wyłączasz wzrok, włączasz duszę. I choć czasem ich głos tłumią łzy, bo świadomość tego co zostało zrobione, a jeszcze MUSI być jeszcze podjęte – odbiera im siłę.
Jednak Owensowie to też przewodnicy, bo „Oko słonia” można czytać i w ten sposób. Ta książka to niemalże mapa z opisami, ale i podręcznik i encyklopedia i atlas. To konglomerat treści i znaczeń i każdy wyłapie tu coś, czego szuka i potrzebuje.
„Oko słonia” to też poradnik – dlaczego? Bo znajdziesz tu słowa, które budują ludzką psychikę, dają wiarę w siebie i w to, co się robi nawet wówczas, gdy jest mała szansa powodzenia. To poradnik uczący powstawania z kolan i walczenia, do otrzepywania kurzu z nóg i pokazywaniu dalszej drogi. Bo w tej książce chodzi o CZŁOWIEKA! Tak - bezsprzecznie o człowieka. O „human being”, o humanitarność. Bo majestat i godność zwierząt będzie, jeśli i myślenie człowieka takie będą. Jest równość gatunków, trzeba jej bronić i walczyć w imię życia. Takie jest – według mnie – przesłanie i trzon „Oka słonia”.

Nie ma akceptacji na nienawiść do bezbronnych, na cierpienie, czy łzy bólu tych, którzy niczemu nie są winni.

„Przeklinaj śmierć. Niesprawiedliwie jest nam wyznaczona.
Błagaj bogów, niech dadzą lekkie umieranie.
Kim jesteś, te trochę ambicji, pożądliwości i marzeń
nie zasługuje na karę przydługiej agonii.
Nie wiem tylko, co możesz zrobić, sam, ze śmiercią innych
dzieci oblanych ogniem, kobiet rażonych śrutem, oślepłych żołnierzy,
która trwa wiele dni, teraz, tu, obok Ciebie.
Bezdomna twoja litość, nieme twoje sławo
I boisz się wyroku za to, że nic nie mogłeś”
Czesław Miłość „Twój głos”


#agaKUSIczyta

„Oko słonia”
...po lekturze tak wiele słów ciśnie mi się na usta. Zbyt wiele, by wykrzyczeć je jednocześnie. Zbyt wiele, by mówione jednocześnie miały jakiś szyk, sens, czy właściwą sobie kolejność. Dlaczego? Głębokimi wdechami i długimi wydechami łapię spokój, wyciszam rozemocjonowane myśli i mówię – składnie, acz wyraźnie i dobitnie akcentując każde słowo. Bo „(...)...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i one mają swoje piękno. Każda pokazuje zwycięstwo dobra nad złem, szczerości nad kłamstwem, czy uczciwości nad kradzieżą. Nawet lisek potrafi błyszczeć przykładem, a myszy okazują się być najlepszymi przyjaciółkami. Są i tajemniczy książęta i wesołe staruszki, są małe księżniczki o zlotych włosach splecionych w długie warkocze. Są dzieci o dużych, szczerych oczach i tajemnicze zwierzaki, które mówią ludzkim głosem... Koło nich rosną drzewa o magicznej mocy...Wszystko ze sobą żyje, oszałamia kolorami i jakimiś czarami, które działają na ciebie - na ciebie najbardziej. Na ciebie i twój świat, twoją codzienność i na bycie TERAZ.

Tu jest wszystko, a to wszystko skleja magia. I ta magia właśnie wyrywa z codzienności. Zanurzasz się w bajkowym świecie, który sprawia, że odpoczywasz i znikasz z tej szarej ziemi. Zachwycasz się, jak dziecko i świat nabiera kolorów i wszystko ma sens i wartość. I czytaj - podpowiadam - czytaj dla siebie, dla innych, lecz i kogoś, kto się w nich zasłucha. Obudź wyobraźnię i swoją i innych. To nic nie kosztuje, a jak bardzo jest pomocne, to już sam zobaczysz. Czytanie ŚPIEWAJĄCEJ LIPKI sprawia, że odczuwasz lekkość. Jesteś w swoim kolorowym uniwersum, uśmiechasz się i gdy kończysz czytać, wracasz do początku i przygoda bajkowa trwa w nieskończoność.
wspaniała jest każda bajka. Nie mam swojej jednej, ulubionej. Czytam je czasem nawet wybiórczo - na jakiej stronie otworzę, tam wsadzam nos i odpływam w ten kolory - i dobry - świat. Bo bajki są dla wszystkich i na wszystkich działają. I to w nich kocham. To piekno rozpięte jak najpiękniejszy wachlarz świata literackiego. To radość. Bajki z każdym rokiem nabierają coraz większej wartości i szacunku.

Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada się w tobie. Pochłania cię całego – bo Dostojewski łakomy jest – ot, co. On wycisza hałas koło ciebie i w ciszy zabiera cię w literacki świat i to każdą powieścią. Buduje fabułę tak, być się z nią stopniowo zapoznał, a potem, odważnie wszedł, jak gość zaproszony na dobrą kawę. Zapraszam, szepcze raz za razem.

Mój zachwyt osadził się w „Wiecznym mężu”. Ta powieść w niewytłumaczalny sposób wciąga, jak gra w kasynie na podobieństwo napisanego kilka lat wcześniej „Gracza”. Dostojewski zastosował tu coś, co nazywam „fabułą pudełkową” (lub „przestrzenną”). Detalicznie wręcz nakreślił dwójkę mężczyzn o złożonych psychikach, duchowości i problematyce. Sami w sobie walczą ze złem, z diabłem, z niemocą i bezradnością, do której nie chcą się przyznać. Ba, oni o niczym, co ma związek stricte z nimi, nie mówią. Ich dylematy rozszarpują wnętrza i umysły, ale oni nie pozwalają sobie na wyznania. Kontrolują się, zachowują etykietę i oceniają innych zamiast stanąć przed lustrem odbijającym własne ego i powiedzieć, co widzą. Bo lepiej unikać aury miernoty, bycia zerem, czy zakłamanym tchórzem. Aury, która na trwałe obrysowała ich sylwetki stając się jednym ciałem. „Fabuła pudełkowa” zamyka bohatera we własnym umyśle, jak w pokoju bez okien. Sam sobą się dusi, sam się w sobie tłamsi, coś go rani od wewnątrz, ale nie wie co, coś go boli, ale nie potrafi tego bólu dokładnie zlokalizować. Psychika bohaterów „Wiecznego męża” zatrważa podczas czytania. Zastanawiasz się, dlaczego tak sobą gardzą, że świadomie skazują się na te „dylematyczne tortury”.
On, 38-letni Wielczaninow to hipochondryk, postrzegający sam siebie jako starca, któremu „nic się nie udaje” i „w ogóle wszystko od pewnego czasu zmienia się na gorsze”. Jest niezadowolony z życia, a jego egoistyczny strach potęguje zjawienie się Pawła Pawłowicza Trusockiego, z którym się znał przed dziewięciu laty, gdy przebywał w T. jego persona burzy dotychczasowy jako taki ład Wielczaninowa. Zaczyna się rozmową, potem są odwiedziny i zażyłość szyta niewidzialną prawie nicią. I jest przerażenie, bo zjawia się Liza, córka Pawła... I okazuje się, że życie zaskakuje. Że dotychczasowe własne kłopoty w kontekście innej osoby stają się marne i wręcz trywialne. Problemy innych potrafią wkraść się do własnej głowy. Do tego dochodzą zagadki i pytania bez odpowiedzi, a to wszystko nurza się w sosie wątpliwości i przypuszczeń – czy aby na pewno? Czy Trusocki wie, czy nie? Czy może tylko gra? Udaje? Może kpi sobie z Wielczaninowa?

W opisach tej powieści pojawia się określenie przeklętych problemów” bohaterów, ale ja nazwałabym je piekielnymi. Są one pokutą za życia, chorobą umysłu. Fiodor Dostojewski, jak dokładny analityk, rozkłada psychiki swoich powieściowych bohaterów na czynniki pierwsze. On ich niemalże wybebesza i ujawnia skrywaną we wnętrzach prawdę. Pisarz wyciąga ich marne człowieczeństwo, którego konstrukcja zaczyna się chwiać w obliczu zagrożenia. Narzekają na codzienność, ale jednocześnie boją się ją utracić. Stają się starcami w młodych ciałach, stają się mentalnymi stulatkami. Nie wracają do przeszłości, bo tak im łatwiej. Nie wracają do własnych błędów sprzed lat, nietrafionych lokat, czy złych momentów. Wracają do tego, co było dla nich dobre i zyskowne, reszta zostaje osłonięta gęstą mgłą zapomnienia. Choć i ta nie zawsze chroni. Porażki tkwią w pamięci, przykrości wgryzają się w umysł. Takiego Dostojewskiego lubię. Takiego postaciowo-schorowanego dyletanta na zakręcie. Takie historie mnie fascynują. Podobnie jest w „Wiecznym mężu”, w którym jest i mieszanka emocji i osobowości, a do tego rozbudzona ciekawość końca.
To jak gra w „Graczu” - obstawiasz czerwone, czy czarne? A może zero? Oj, ta przeklęta ruletka...

#agaKUSIczyta

Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego dziadek jej unika. Dba o nią, ale nie chce kontaktu ze śmiercią w niej. Chce, by babce było ciepło, by jadła, by żyła jeszcze, ale nie chce mieć z nią styczności. Ona zaś pragnie żywego. Do swojego pokoju sprowadza mrówki, muchy, dziwne owady. Prawie nieżywa wpuszcza do siebie żywe. Nie zabijaj, krzyczą jej oczy.
Choroba jest w niej i czasem nie liczy dni. Śpi, coś tam zje, kroplówka spływa do żył, jak rower jadący po autostradzie. Kap, kap, kap. Wszystko koło niej spowalnia. I ona też, wnuczka, która tu przyjechała. też. Czuje się chora

Łakoma jest żałoba.
Z żałoby byłby wiersz. I byłaby w nim czarna procesja, i trumna na przodzie, i psy na końcu i biała gęś wychodząca z mijanej właśnie szkoły. I byłaby stypa dla babki i dwa kurczaki transylwańskie z ukręconymi głowami, które Staszek uśmiercił, bo nie znalazł już żadnego gołębia. Bo babka tylko gołębie jadła każdego dnia, teraz trzeba ją okłamać. Okłamać jej podniebienie. Dać śmierci mieszkającej w niej synonim tego, czego chce, a czego nie ma, może się nie zorientuje. Babka jest, jak dziecko, wierzy każdemu i we wszystko. To chore śmiertelnie duże dziecko, którego dni do końca odlicza zegar, tuptające mrówki, które skierowała do tego pokoju i mucha, tłusta i obżarta, która obija się o szybę...

Ale tu jest i dziadek, który jest i znika. Czasem słychać go, a nie widać. Jest, aż go nagle niema. Odchodzi to, co było żywe i w domu zostaje martwe...

Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Już Modigliani i jego towarzysze pędzla uważali Pabla Picassa za najbardziej utalentowanego malarza. „Nie można nie znać Picassa – mówili – to jakby nie znać Caravaggia, Leonarda czy Michała Anioła. (…) Przyszłość nazywa się, między innymi, Picasso”. A ten początkowo malował całe obrazy w tonacji błękitów ale szczególnych, pełnych melancholii i smutku. Były to nostalgiczne obrazy przedstawiające najbiedniejsze warstwy społeczeństwa – żebraków, głodne dzieci, biedotę w szerokim spektrum ujęcia, czy brzydotę. Potem zmienił styl i obrał drogę różu. Teraz skupiał się na aktorach, cyrkowcach, linoskoczkach, czy tancerkach. Ujmował symboliczne postaci, które usiłują pokonać smutek i są jakby w ruchu, jakby wymykały się przygnębieniu.
Początkowo odrzucano jego dzieła uznając je za „zbyt innowacyjne”, niepasujące do obecnych odbiorców. Nie pisała o nim żadna gazeta, gardzono i nim i jego obrazami, które się po prostu nie podobały, a tym samym – nie sprzedawały. A on? Na przekór opinii publicznej malował dalej, za nic mając sobie zdanie pospólstwa. Zaczynał wcześnie rano, a kończył wieczorem, kiedy to wychodził jeść. „Niektórzy mówili, że boi się biedy, której doświadczył, gdy był dzieckiem” - tak uzasadniano jego obsesję twórczą.
A dlaczego o nim piszę ten zarys biograficzny?
Piszę, by mieć o nim pojęcie zanim stał się malarzem światowym.

Na początku w Paryżu, czy we Włoszech „skopali mu tyłek”. Wyznawał zasadę wolności tworzenia. Nie inspirował się nikim, nikogo nie naśladował, ani tym bardziej nie kopiował. Był autentyczny w tym, co robił. Trzymał się własnej, prostej duszy. „Sztuka powinna zacząć od początku – mówił kolegom malarzom i tym, którzy skupiali się wokół jego osoby chłonąc jego słowa. - Powinna zacząć od spontaniczności, instynktów i pasji”. Dążył do wizji, które nie były realistyczne, a wewnętrzne, jak je tłumaczył, czego świadkiem był choćby wielki Modigiani. Ci dwaj geniusze światowi poznali się i choć każdy malował inaczej, byli dla siebie w pewien sposób inspiracją tworzenia. Skoro jeden może malować nie pętając się w ramach czegoś sztucznego, to dlaczego drugi nie może? Płótno ma wyzwalać ducha – artysta jest od tworzenia czegoś nowego. A Picasso miał odwagę i tupet.
Ale... ale gdyby nie prawnik, John Quinn i jego koledzy, którzy kupili dla niego obraz, a ten... go zachwycił. Był on pędzla nikomu nieznanego dotąd Pabla Picassa. I choć nie wielu znajomych odbierało go pozytywnie, to on i tak utwierdzał się w przekonaniu, że „obraz jest bardziej żywy niż książka” o czym pisał w 1909 roku do jednego z irlandzkich przyjaciół. „Malarstwo może zmienić poczucie rzeczywistości tak, jak postęp naukowy zmienia rozumienie biologii lub chemii”. Każde pokolenie ma w końcu swoją sztukę, a ta musi się rozwijać, iść do przodu, odważnie zmieniać to, co stare.

„Wojna o Picassa” jest tak naprawdę powieścią o Johnym Quinnie, dzięki któremu świat usłyszał o Picassie. Dosłownie. Bo po skończeniu czytania dociera do ciebie, że gdyby nie on, gdyby nie przypadkowy zakup „w ciemno”, to świat nigdy nie poznałby kogoś takiego, jak malarz Pablo Picasso.
Otwierasz powieść i już z pierwszą stroną czujesz magię sztuki. Oto jest 1911 rok, a ty kroczysz u boku Quinna idąc na pierwszą w historii wystawię dzieł Picassa w Ameryce. Nagle zatrzymujecie się przed czteropiętrową budowlą przy Piątej Alei i wkraczacie do jej wnętrza, by za chwilę rozpocząć zwiedzanie.
Idziesz i słuchasz słów Quinna. Słuchasz jego opowieści o obrazach, o sztuce, o malarzach, których dzieła nabywał i promował, o jego pasji i zamiłowaniu do obrazów. Słuchasz o jego poczuciu estetyki i piękna, bo w końcu nie od dziś wiadomo, że sztuka dla każdego znaczy co innego.

Mogłabym tak pisać i pisać o tej powieści, która mnie oszołomiła. Bo to nie tyle historia o Picassie, ale i o innych artystach dzieł najznamienitszych. Porwał mnie świat malarstwa i jego tajniki, to ukryte zaplecze i tło poniekąd. Hugh Eakin sprawił, że pochłonęła mnie aura artystów. Zafascynowała mnie osoba Pabla Picassa, wielkiego mistrza ponad mistrze, po którego obrazy i albumy sięgnęłam już podczas lektury. Chciałam poznać, przybliżyć sobie jego sztukę, zatrzymać się nad nią i nauczyć się ją oglądać. Nauczyć się doceniać kunszt.

„Wojna o Picassa” jest wyjątkową powieścią.
Jestem pełna zachwytu dla autora, Hugh Eakina. Za podjęty temat, za bogactwo wiedzy, za pióro i za całą historię, którą opisał. Pozwolił mi przekroczyć próg artystycznej bohemy, poczuć splendor, ale i wejść do świata sztuki pisanej przez duże „S”.
powieść ma w sobie jaką tajemnicę i pasję. To historia, w jaką wchodzisz, i którą chłoniesz z wypiekami na twarzy. I choć wiesz, że Picasso wkroczy na scenę światową, to jednak czytając próbujesz w ten jego talent wątpić. Emocje sięgają zenitu od samego początku i trzymają do końca.

Znalazłam się w innej przestrzeni.
Ta powieść to kompilacja, której punktem wyjścia jest zrobienie pierwszego kroku do galerii...


#agaKUSIczyta

Już Modigliani i jego towarzysze pędzla uważali Pabla Picassa za najbardziej utalentowanego malarza. „Nie można nie znać Picassa – mówili – to jakby nie znać Caravaggia, Leonarda czy Michała Anioła. (…) Przyszłość nazywa się, między innymi, Picasso”. A ten początkowo malował całe obrazy w tonacji błękitów ale szczególnych, pełnych melancholii i smutku. Były to nostalgiczne...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , ,

Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia postrzeganie zarówno na samego siebie, jak i na to, kto jest koło nas. Wyczytane słowa muskają umysł, potem subtelnie opadają i ciągle o sobie przypominają. Myślisz o nich, rozważasz na swój sposób i próbujesz nadawać im inny tor. Próbujesz nadać im inny kierunek, choć i tak cel wielu dróg jest tylko jeden.
Takie książki cenię najbardziej.
Książki, które są jak jajka z niespodzianką. Biorę je do ręki, dotykam, zaprzyjaźniam się z nimi, by następnie otworzyć je i dłuższą chwilę wąchać, by nacieszyć się tym diamentem literackim.
Okładka skrywa tajemnicę w środku.
Zaczynam czytać i po kilku stronach wiem, że ta historia ma wielką moc.

A jak to wszystko się zaczyna? Oto poznajemy Yuriko, która zaczyna tracić pamięć. Z początku jest to niedostrzegalne. Umykają jej drobne rzeczy, czy myśli jednak z każdym kolejnym dniem staje się to coraz bardziej dokuczliwe i podejrzane. Aż pada diagnoza – alzheimer, który w przypadku Yuriko dość szybko postępuje. Ratunkiem jest lekoterapia lecz ta może jedynie spowolnić ową degradację mózgu, to jak odkładanie wyroku w czasie. Syn Yuriko, Izumi, jedynak wychowywany bez ojca, wchodzi w rolę rodzica z matką–dzieckiem. Z matką–kłopotem poniekąd, bo mając swoje życie musi żyć i jej życiem. Izumi jak pogodzić i pracę i własny dom i żonę i matkę i dać sobie z tym radę? Nie może izolować się od niczego ani nikogo, choć czasem by chciał. Czasem chciałby nie istnieć. Do tego spodziewa się dziecka i tego szczęścia przyszłej mamy - Kaori nie potrafi pojąć. Wszystko dzieje się jakby koło niego, a on na nic nie ma wpływu. Czuje bezradność i niemoc.
Za dużo tego wszystkiego.
Izumi jest przytłoczony, a stawiane sobie pytania nie znajdują odpowiedzi.
Ale …
Spotkania z mamą i rozmowy, coraz bardziej nieskładne i chaotyczne, zaczynają układać się w bukiet pełen kolorowych kwiatów. Yuriko lubiła w wazoniku mieć świeże, pojedyncze kwiaty, najczęściej czerwone tulipany, lecz ty z jej słów dobierasz i dokładasz ciągle nowe i nowe. I jest ich tak wiele, że gdy już kończycie zaczynasz rozumieć. Wszystko jest po coś, a choroba mamy poszerza jej świat: „(...) życie tylko w świecie, który sami potrafimy sobie wyobrazić jest bardzo przytłaczające”. Jej świat się rozrósł i stał się przyjazny i dziecinnie beztroski. I choć z wiekiem człowiek coraz więcej traci i żegna się z wieloma rzeczami, a czasem traci też samego siebie, to jednak żyje do końca. Mocno się tego życia trzyma i walczy nawet z demencją i białymi plamami w głowie. Maluje owe przestrzenie na swój sposób. Jak i ty trzymając powieść w rękach.
„Sto kwiatów” jest historią w głównej mierze o Izumi, który musi zająć się chorą matką. Ale dla mnie to powieść o Yuriko, o starszej pani, która z każdym dniem coraz bardziej dziecinnieje i mentalnie się cofa. To ona jest tu osnową, a kwintesencją tej historii jest samotność dorosłego dziecka, dorosłego już syna i jej, która gubi się w zwykłej codzienności. „Kiedyś to Izumi się gubił, a teraz znikała matka. W ten sposób oboje cały czas sprawdzali się nawzajem i przekonywali o miłości – matka i syn”.
Ta powieść ma swój rytm. Czytasz ją powoli, bo wywołuje w tobie wiele emocji, jakie w międzyczasie oswajasz. Zaczynasz myśleć o przemijaniu, o sobie i tych, którzy jeszcze żyją i dla których masz czas, ale nie umiesz go należycie wykorzystać. Myślisz o tym, na co jest już za późno, a co jeszcze przed tobą.

W Japonii powstał pomysł stawiania w ustronnych miejscach wyjątkowych budek telefonicznych. Można z nich dzwonić do zmarłych, którym nie zdążyło się powiedzieć czegoś ważnego. I zastanawiam się, co Izumi powiedziałby mamie do tej słuchawki telefonicznej. Czy wytknąłby jej rok czekania na nią, brak ojca, czy może powiedziałby, że ją kocha? Czy powiedziałby o zupie miso i swojej pustce w sercu, której nic nie może zasypać?

Za dużo ciszy wokół końca, za dużo mgły, za dużo rzeczy.
A co powiesz ty do kogoś, kto odszedł? Co po tobie zostanie?

Siedzisz na werandzie z mamą w swoim pustym domu, do którego rzeczy dojadą jutro. Jest wieczór, oglądacie razem sztuczne ognie i jecie arbuza. Jest tak soczysty, że jesteście mokrzy, a z brody kapie wam słodki sok. Jesteście razem i czujecie się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Dokładnie takie uczucie daje ci czytanie tej powieści. Jest zatrzymaniem w czasie, przystankiem spokoju, łapaniem momentów i szczegółów, gestów i spojrzeń. To powieść, która budzi w tobie emocje, delikatnie otwiera oczy i podszeptuje, by łapać codzienność, zrywać ją, jak pojedynczy cenny kwiat i wkładać do wazonika. Kwiat za kwiatem...

Daj życiu płynąć, pisze Ganki Kawamura . Tak po prostu. Bierz, co dostajesz i reaguj.
Życie trwa, nawet bez pamięci. Płynie, jak rzeka.
Wszystko może się zdarzyć. Każde słowo może paść.
A śmierć? … Kiedyś przyjdzie, ale nie boli.

#agaKUSIczyta

Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś. Są książki, które budzą w ciele emocje o jakich nie miało się pojęcia. Takie książki łapią od pierwszych zdań, by potem już trzymać za nos tego, kto czyta z rozpaloną od emocji twarzą. Takie są bezsprzecznie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale, ale. Zawsze jest to ale, które jakoś dobrego nie wróży.
„Chłopki” bowiem trzymają przy sobie do samego końca, lecz patrząc potem perspektywicznie, trudno nie wyzbyć się uczucia, że ta publikacja mogłaby być o połowę cieńsza. Dlaczego? W każdym niemalże rozdziale powtarzane są niektóre kwestie. I nie ma znaczenie tytuł owego rozdziału. O dorastaniu i edukacji i kobiecych obowiązkach koło gospodarstwa, jakie już dzieci na siebie biorą jest ciągle. I choć już wiesz, że tak było, to autorka i tak co kilkanaście stron ci o tym przypomina. Nie inaczej jest z wieloma innymi aspektami wiejskiego życia. Dorastanie, gwałty na nieświadomych niczego dzieciach, okres kobiecości, czy starzenia się to jedno pasmo biedy, czasem nawet głodu, pracy i obowiązkach – obowiązkach wobec mężów, księży, czy gminy. Wielodzietność był powszechna, dzieci wychowywały się same – starsze zajmowało się młodszym, a matka najczęściej był w kolejnej ciąży lub piastowała najmniejszego berbecia, które trzeba było karmić piersią. Panowała bieda, ziemia grymasiła i dawała różne plony. Rodziny nie dorabiały się, a wprost przeciwnie – egzystowały z dnia na dzień.

Kobiety miały dni od świtu wypełnione pracą.
Młode kobiety miały stare twarze.
Młode kobiety miały męskie, twarde dłonie.
Młode kobiety w chustach na głowach, schowanych pod nimi włosami, ogorzałymi twarzami naznaczonymi zmarszczkami – taki ich obraz ciągle do ciebie powraca.

Kobiety, o których czytasz i którym teraz nie możesz pomóc. Kobiety, które podziwiasz i przed którymi chylisz czoło, by okazać im należny szacunek. Gdyby nie one, nie byłoby nas. Nas – tak innych od nich. Nie byłoby naszych matek i tego, co teraz mamy. A mamy tak wiele. Sam fakt, że życie na przełomie stu lat zmieniło się tak diametralnie w jakiś sposób uzmysławia nam własne szczęście.

Pierwsze przekroczenie progu wiejskiej chaty boli i dźga nożem gdzieś w środku. To jak wejście do pustego, grającego ciszą domu, bo nikogo tu nie ma, bo cała kilkuosobowa rodzina pracuje gdzieś na zewnątrz. Może są w polu przy ziemniakach? Myślisz. Może pasą zwierzęta? Może któraś pierze ciuchy, których nigdy nie ubywa, a codziennie dorzucane są nowe, przepocone i pobrudzone? Może któraś poszła w pole po jakieś warzywa, by ugotować marną zupę dla wszystkich? …
Cisza i ty. Cisza i moment na ostatnie zaczerpnięcia domowego powietrza.

Zastanawiasz się nad tym, co czytasz i nad sobą jednocześnie. Czytasz o codzienności ludzi, o ich trudzie i o walce z każdym dniem. Tu gorycz miesza się z radością. I nie przekoloryzuję, jeśli powiem, że czujesz się, jak literacki podróżnik po wsiach, którego przystanki wyznaczają rozrzucone niedbale chaty bohaterów (bohaterek). Nie zaprzeczę też, że treść „Chłopek” wchodzi w ciebie wszystkimi szczelinami i otwiera ci oczy na to, co teraz. Ta powieść ma w sobie wiele emocji, zwłaszcza gdy do lektury zasiadają kobiety. Personifikujesz się z treścią, czujesz swędzące czoło od chustki, którą nosiłaś cały dzień, burczy ci w brzuchu, bo kilka ziemniaków zjedzonych w ciągu dnia nie dało zaspokojenia. Bolą cię dłonie od pastucha, na którym pasłaś krowę.
Ale...
Ale patrząc krytycznie, o problemach ze szkołą czytasz co jakiś czas. O analfabetyzmie i zmęczeniu też. O formalnościach związanych ze zwolnieniem dziecka z nauki, czy ogólnym ubóstwie też,a o braku rąk do pracy co kilka stron. Gdyby te powtarzane wiadomości wykreślić, znacznie zmniejszyłaby się ilość stron. Jednak jestem pełna podziwu dla autorki, że poświęciła tyle czasu na grzebanie po archiwach, że wyszperała zdjęcia z tamtego okresu (z dziećmi i kobietami w różnych rolach) i że odbyła tyle rozmów, by móc zapewnić sobie stabilny fundament do powieści.

Ale w pewnym momencie czytanie nuży, a szkoda, bo „Chłopki” są od dawna skąpane w peanach czytelników. By zdobyć egzemplarz w bibliotece, trzeba się uzbroić w długotrwałą cierpliwość. Dlatego sięgając po nią spodziewałam się czegoś, co mnie sparaliżuje. Moje babcie wychowały się na wsi, podobnie moi rodzice, którzy (już razem) przenieśli się do miasta. Wszystkie uroki wsi znam i to, o czym czytam w „Chłopkach” nie stanowi dla mnie nowości, czy odkrycia. Wieś wspominam z sentymentem. Mając świadomość, że wszystko się zmienia, siłą rzeczy i nasze losy muszą uleć metamorfozie. Ale czy nie lepiej o wsi sprzed lat i o chłopkach z tamtego czasu nie czytałoby się w powieści? W beletrystyce? W książce bazującej na faktach, a nie tylko suchych danych?

#agaKUSIczyta

Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś. Są książki, które budzą w ciele emocje o jakich nie miało się pojęcia. Takie książki łapią od pierwszych zdań, by potem już trzymać za nos tego, kto czyta z rozpaloną od emocji twarzą. Takie są bezsprzecznie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale, ale. Zawsze jest to ale,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci zawistni i krnąbrni, nazywają ją Szeptuchą, czyli kimś kto zajmuje się złą magią i ma kontakt z demonami. Szeptuchą, czyli Wiedźmą, która leczy modlitwą, lecz na którą trzeba uważać. Jednak, gdy choroba brała człowieka w swoje szpony, to każdy z nich od razu po ratunek do Oleśki szedł, nawet ostatnimi siłami. Prosił o ratunek, o zdrowie, o życie... I wtedy animozje ulatywały, jak para przez uchylone drzwiczki pieca i chory pokorniał, padał na kolana i błagał.
Świat Oleny jest mały, wręcz klaustrofobiczny. To Waniuszki, maluteńkie miejsce na wielkiej ziemi. To tu babcia ją wychowała i to tu ona, Olesia zostanie. Tu jest jej serce i dom i potrzeba bycia, o czym nie mówi nikomu, co z każdym dniem utwierdza ją w przekonaniu, że dobrze czyni i dobrze przez to życie idzie. Miało być inaczej, lecz skoro los wskazał jej kierunek tej właśnie drogi, to nią kroczy.
Waniuszki - tu jest i akceptuje to i jest jej tu... dobrze.

nie chcę zdradzać treści owej powieści. Nie chcę w nią wnikać. Tu wszystko to, co wydaje się niemożliwe, nagle okazuje się faktem i zatraca się granica między jawą i snem. To magia balansująca na pograniczu normalności. Sekret tkwi w bardzo sprytnie skonstruowanej fabule. Mamy teraźniejszość, w którą wkradają się wspomnienia na wzór literackich retrospekcji. To poniekąd zlepek slajdów z tego, co było i tym, jakie to wszystko przyniosło skutki.
Przeszłość nigdy nie odchodzi. Wodzi za nos i jednocześnie mami, zwłaszcza gdy spowija ją mgła szepczącego lasu. Mgła, przez którą czasem coś dostrzeżesz, czasem absolutnie nic. Bo jak dojść prawdy, gdy zlepiasz ją z fragmentów rozmów, z domysłów i z własnej poczciwej dociekliwości?
Autorka stawia czytelnika na pograniczu mistyki rozpiętej pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Nie boisz się, czujesz jakąś dziwną eteryczność literacką, co zaskakuje. Nie jest to powieść o wielkiej głębi, czy treści, ale jest to powieść, z której czytania czerpiesz spokój. Coś się w tobie dzieje takiego, że nie chcesz akcji, ani dramatów, ani tego, co złe. Wystarczy ci codzienność, dlatego w czytaniu odnajdujesz ukojenie.
W tej książce ugrzęźniesz. Zatracisz się w czytaniu. Zaczniesz nieświadomie przeżywać to, co Olena bardzo personalnie. Staniesz się dobrą Szamanką pośród zieleni lasu i łąk. Zmysłami poczujesz zapach natury, boso zaczniesz chodzić po trawie wokół domu.

„Mój dom jest dla mnie całym moim uniwersum (…) Uwolnij się od codzienności, pochyl się nad potęgą natury, usiądź na przyzbie, popatrz na Wielki Wóz i posłuchaj kumkania oszalałych z miłości żab. Poznaj to wyjątkowe miejsce...” Tak zaprasza autorka, Iwona Menzel. Tak zapraszam i ja.


#agaKUSIczyta

Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał interesu z kupcem, który dawał najlepszą cenę. Zbyt małe miasteczka obfitowały w plotki wszelakie, dlatego każda transakcja musiała być uczciwa tak, by i „wilk był syty i owca cała”. Jak dobrze jest poczytać o rodzinach wiejskich, gdzie panował szacunek, hierarchia i pracowitość. I, czego dowodzi Rodziewiczówna, dużą rolę pełniły kobiety.
„Dobrze... póki baba żyje i rządzi. Jak jej nie stanie, gorzej będzie. (…) Baba jak sokół mądra, a potem, to już rozporządziła jak ma być”. Kobiety są zaradne i na teraz i na przyszłość. Dbają o rodzinę i wiążą koniec z końcem, choć ten często umyka i trudno jest utrzymać gospodarstwo. Są kredyty i procenty do spłacenia, jest domostwo i obejście do obrobienia od bladego świtu i są codzienne potrzeby, a wszystko najczęściej spoczywa na kobiecie.
„Bo robota jest nieprzebrana, często zalega nawet, a chwile wypoczynku takie rzadkie, że są rozkoszą”.
Kto ma jakiś kapitał, ten rozporządza nim i dokłada i bogaci się. Ten ma pracowników i dobre plony, bo często – na przekór zazdrośnikom – pogoda sprzyja takiemu panu. A ten, „(...) kto ma kredyt, brnie weń ze złudną nielogiczną nadzieją, że ziemia się wypłaci kiedyś”. I spłaca procenty, bo na resztę funduszy brak. Są „gęby do wykarmienia” i bydło i trzeba gospodarzyć i trud znosić i troski w sobie nosić... A troska to rzecz, „(...) której nikt nie kupi. Troska cię znajdzie wszędzie i dzieciom jej nie oszczędzisz. Bo nawet zmieniając miejsce człowiek nosi ze sobą ciężary, zgryzoty, zawody i straty, klęski i smutki”.

W powieści Rodziewiczówny, co istotne, okazuje się, że kobiety są ważne. Są silniejsze psychicznie, twardsze, zahartowane codziennością i dążeniem do celu. Trzymają się obranych dróg i zachowują zimną krew, podczas gdy mężczyźni szybko tracą cierpliwość. Są uparci i trzymają się swoich racji, a co najgorsze miękną przy wysokoprocentowych trunkach. Ale i oni są w powieści ważni. I choć każdy doszukuje się w bohaterkach pierwowzoru autorki stawiając je na piedestale, to warto spojrzeć i na panów. Jest tu i Zagrodzki i Makarewicz z synem Ihnatem, jest Seweryn i Szymon i wielu innych, a parają się łowiectwem, rolnictwem, czy finansami. Bo prawda jest taka, że „Klejnot” to powieść o ludziach. I tych biednych i tych bogatych. To powieść o ludzkich charakterach, aspiracjach i marzeniach. Autorka dokonała skrupulatnego przekroju postaci, by dać obraz tamtym czasów.
Ale – muszę dodać – Rodziewiczówna nie byłaby sobą, gdyby nie doceniła natury i ziemi. „Klejnot” to w wielkiej mierze powieść o Ziemi – tej uprawnej i tej leżącej odłogiem. O ziemi, którą się kocha, uprawia, i która troski sprowadza. Praca na niej uszlachetnia i cieleśnie i duchowo. Praca, która lepi z człowieka mocarza na wzór i podobieństwo dębu. A ten dąb wrasta korzeniami w ziemię i pnie się ku górze. Ta ziemia to dom.

„Klejnot” jest mało znaną powieścią Marii Rodziewiczówny. Warto czytać ją ze zrozumieniem, a samego siebie stawiać w różnych miejscach i sytuacjach. Warto bacznie obserwować poczynania i zapędy bohaterów, a po zakończeniu czytania długo, długo o niej rozmawiać. A zapewniam, że jest o czym.


#agaKUSIczyta

Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Muzyka powinna zapalać płomień w sercu mężczyzny, i napełniać łzami oczy kobiety”, powiedział przed laty Ludwik van Beethoven, kompozytor i pianista niemiecki, ostatni z klasyków wiedeńskich.

„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” rzekł Fryderyk Chopin, największy polski kompozytor muzyki fortepianowej i pianista.

A co mówi Bogdan Frymorgen? „Nie ważne, czy umiesz czytać nuty. Ważne, czy słyszysz muzykę”. Bo o to w „Wariacji Goldbergowskiej” chodzi, o tą subtelną ścieżkę dźwiękową, którą autor wybrał jako tło do słów pisanych. Tej muzyce towarzyszą wspomnienia. Osadza siebie w świecie wypełnionym śpiewem i dźwiękami, grą na instrumentach i marzeniach, które umieszcza na pięciolinii siebie. Dorastanie, uczenie się, słyszenie i dostrzeganie. To wszystko uwrażliwiło dorastającego chłopaka. Wewnątrz siebie skrywał wszechświat, który był całkiem inny od tego rzeczywistego, ale dzięki któremu mógł przetrwać. A były chwile buntu, czas „Pana w czarnych okularach” i czas poszukiwania i odkrycia i emocje i objawienia. A największym była Ona, ukochana żona i Bach, też ukochany choć w nieco innym aspekcie. Ona zaraziła go życiem, on zachwycił muzyką i dał początek eksploracji. I od tej pory życie i muzyka spoiły się w jedno.

Bogdan Frymorgen szepcze - „Zatrzymaj się i posłuchaj. Zatrzymaj się i usłysz tętno dźwięków. Jesteś poza filharmonią, lecz czy aby na pewno?... „ Otacza cię muzyka. Wibruje. Serce bije, krew w uszach pulsuje, szumią liście, promienie ciepłego słońca grają na skórze. Muzyka... Wszystko jest muzyką. Krzyki, szum, hałas o wyczuwalnej wibracji, bliskość drugiej osoby. Myśli i lęki też mają swój takt, podobnie jest z samotnością i stratą. Umiera tata, a tęsknota w duszy gra Bacha. Punkty w życiu znaczy muzyka i dźwięki i to uniesienie, które tylko miłośnik potrafi zrozumieć.
Bogdan Frymorgen stanął przy pulpicie dyrygenta, podniósł batutę ku górze, zamknął oczy i dał znak orkiestrze. Teraz, teraz zaczynamy. Jeszcze oddech, jeszcze to drżenie strachu, czy wyjdzie, czy będzie dobrze i … Ręce wiedzą, co mają grać, dusza nie śpi, zmysły wyostrzone... Wszystko staje się wibracją.
Bach, Bogdan i nic poza tym. Jeden gra, drugi słucha zatopiony w czasie, jak w bursztynie. Muzyka to nieodłączna część życia. Cisza gra, dom ma swoje melodyjne tony, kaloryfery zimą szumią, głowa trzeszczy. Muzyka jest właśnie taka, wymaga poświęcenia uwagi, wymaga dosłyszenia i dojrzenia w sobie piękna. Muzyka to królowa głęboko ukrytego osobistego wszechświata.
Dźwięki są ulotne, a słowa spisane – wieczne. Bogdan Frymorgen to muzyk literatury, kompozytor odpowiednio dobranych wyrazów, który w „Wariacjach Goldbergowskich” sięga po nuty z pięciolinii i zmieniając ich szyk wkleja na stronach książki tworząc z nich własne historie. Zaczyna od dzieciństwa, zahacza o momenty znaczące w życiu, które go zatrzymały i w jakiś sposób ukształtowały.

Bach własną muzyką kroczy, a autor, jako meloman i wieloletni miłośnik ową drogę ciągle na nowo odkrywa. Idzie po śladach kompozytora, w cieniu jego kunsztu i piękna i nieprzerwanie czerpie z tego przyjemność.
Bez muzyki ludzka egzystencja staje się monotonna i przygnębiająca. Muzyka w pewien niewytłumaczalny sposób dodaje chęci, działa relaksująco, wycisza to, co rozedrgane. Muzyka łagodzi obyczaje i łagodzi stres. Muzyka to tło dla lektury „Wariacji...”
Bach i Bogdan zasiedli przy jednym stole i popijając kawę rozmawiają o świecie tak ulotnym, jak nuty. Mówią o dźwiękach, swoich doświadczeniach z muzyką i konfrontują własne postrzegania. To dialog wybitnych osób, który ma swój rytm i swoją melodię. Czytasz i marzysz, by dołączyć do ich towarzystwa.

Podczas lektury „Wariacji...” rób przerwy dla muzyki. Słuchaj i czytaj, czytaj i słuchaj. Nie spiesz się. Bądź czytelniczym melomanem, smakoszem nut i czasu, który koi. Daj sobie przyzwolenie na wycofanie z biegu i na słyszenie muzyki.

Moja pasja czytania i pisania o tym, co przeczytałam jest jak studnia bez dna. Piszę w otumanieniu jakimś, a czas nie istnieje. Istnieją myśli, litery i muzyka...
#agaKUSIczyta

„Muzyka powinna zapalać płomień w sercu mężczyzny, i napełniać łzami oczy kobiety”, powiedział przed laty Ludwik van Beethoven, kompozytor i pianista niemiecki, ostatni z klasyków wiedeńskich.

„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” rzekł Fryderyk Chopin, największy polski kompozytor muzyki fortepianowej i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani i bełkoczący niemający orientacji gdzie są i co się dzieje. Tak się zaczyna „Młody Mungo”, a potem jest podobnie. Trudna droga, trudne życie, trudne czytanie i godzenie się na to, co spotyka tytułowego bohatera. Czytasz z wypiekami na twarzy, rozemocjonowany od treści i oburzony tym, co los zgotował postaciom. Matka pijana, rodzeństwo czasem pomaga, czasem odtrąca, a sam? Samemu można żyć i oddychać i samemu poznać miłość. Swoją miłość, jedyną, niezaprzeczalną, do końca. Miłość skrytą i ukrytą.

(…) Najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei", gdy jest sam pośród ludzi i nie może powiedzieć, czego mu brak. Mungo jest outsiderem, samotnikiem, poszukiwaczem. Mungo jest chłopakiem, który igra z życiem, ryzykuje, ale walczy do końca. Nie wierzy we własne szczęście. Tam gdzie dorasta nie ma go. A może jest, a tylko o nim zapomniało? Szczęście... Zapytaj go, czym ono jest i czekaj na odpowiedź... Czekaj... Czekaj...
Bo co to jest szczęście?

Czytam tę książkę i czuję, że wiele w niej jest z autora, Douglasa Stuarta. Czuję podskórnie, że dzięki pisaniu zrzucił z siebie i uporał się z własnym dzieciństwem i dorastaniem. Czuję, że dzięki pisaniu zaakceptował i jednocześnie zamknął swój ból i odciął się od niego. Że dzięki pisaniu otarł łzy dorastania. Dziecko wychowane przez pijaną matkę, bo ojca nie zna. Był kiedyś, a teraz go nie ma i nie pytaj dlaczego i gdzie jest. Mungo bez wiedzy o życiu, o rodzinie, o czułości czy pragnieniach. Mungo to samotny ktoś, komu dano życie i powiedziano „Reszta należy do ciebie – sam siebie stwórz”.

Czytanie tej powieści boli. Dosłownie. Nie sposób stanąć obok fabuły i być biernym obserwatorem życia kogoś, kto nie ma rodziców, a ci, co go otaczają, dobrze mu nie życzą. Walczy o siebie i życie i odlicza każdy dzień, jaki ma jeszcze do przeżycia na tej ziemi. Personalizujesz się z Mungo i nie możesz sobie tego darować, bo wiesz, że nie powinieneś, a to silniejsze od ciebie. Wchodzisz w jego buty, ciuchy, zapachy... czujesz poniżenie i wstyd.
I czujesz tęsknotę za nim...

O tym jest powieść Douglasa Stuarta. O młodych, poturbowanych chłopakach, którzy nagle znaleźli się na dnie. Chcieliby się upić, totalnie zatracić i próbować egzystować, jakoś być – ale czy tak można? Czy to aby nie tchórzostwo? Ucieczka od prawdziwego życia i od prawdy jako takiej?
To powieść o młodych ludziach, którzy nie potrafią zlepić odpowiedzialności z tych skrawków siebie, jakie im jeszcze zostały. Dziurawe dłonie, niemoc i niezgoda na to, co jest, ale gdy pytasz ich jak ma być, to nie potrafią nic wydukać. Ma być inaczej i tyle, ale nad tym inaczej trzeba popracować i do niego dążyć. Odciąć się od zła i ludzi, którzy ściągają na dno.
I jak się dobrze zastanowisz, to dostrzegasz w „Młodym Mungo” beznadziejność, którą w ludziach wywołuje tęsknota za lepszym życiem. Ich codzienność przypomina cieknącą lodówkę, której nie potrafisz naprawić, choć naprawić się da – trzeba owo życie rozłożyć, rozkręcić, by potem wiedzieć, jak złożyć.

W tej powieści pada odczuwalny akcent na samotność. Milczenie z samym sobą, mówienie do nikogo konkretnego, patrzenie na nic i brak kogoś. Zawieszenie w pustce siebie, z której nie wyprowadzą żadne drzwi, nawet otwarte.
A miłość? Ona nie zawsze ratuje, nie zawsze zostaje do końca. Miłość nie wyciąga ręki, gdy jej najbardziej potrzebujesz...

#agakusiczyta

Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na zgromadzenie. A, jak wiadomo, skoro starsza, to pewnie niezbyt logicznie myśląca, a o mieszkanie upominają się krewni, bo już mają plany na spadek. Tak nie może być, żeby ich fortuna minęła...
U staruszki śmierć nastąpiła z nadmiaru emocji. Lecz nie każdemu będzie dane pożyć do 80-tki, bo los ukróci ktoś, komu... przeszkadzają. A co zabawniejsze, szukając rozrywki w znudzonym towarzystwie też można przyczynić się do zgonu kogoś. W zamknięciu i odcięciu od świata grupa paru osób spędza czas na pogaduchach, gdy nagle dostają list wciągający w tajemniczą grę. Zaczyna się niewinnie, jak każdy dramat zresztą, taka cisza przed burzą. Cisza, jakbyś stał na klifie, by żywot zakończyć w kipieli pod sobą. Cisza, nagle czas się zatrzymuje, słyszysz bicie swojego serca... Ostatnie takty muzyki swego żywego jeszcze ciała, by po chwili utonąć w ciszy i zimnie.
Lecz nie zawsze koniec przychodzi wraz z obcym. Najbliższym też można przeszkadzać, a wtedy najlepszym sposobem okazuje się być morderstwo. Usunięcie kogoś, jak pionka z gry i spokój i ulga i po kłopocie.

Był człowiek, nie ma człowieka.

Życie – człowiek decydując się na zamordowanie drugiego czuje się jak Bóg. Jeden ruch i czysto i rządzę ja, mówię ja, jest jak ja chcę. Człowieka usuwa się, jak przeszkodę z drogi, którą idzie się ku sukcesowi. Ja sam w sobie jestem sensem i celem, myślą bohaterowie, reszta dopiero się okaże.

„Fonos. Zbrodnia po grecku” kipi od złych charakterów, zawistnych osobowości i egoistycznego postrzegania siebie w centrum świata. Te opowiadania łączy śmierć, różna, ale i człowiek stanowi spoiwo tych tekstów. To człowiek decyduje co z kim zrobić i dlaczego i zawsze znajdzie jakieś uzasadnienie swojego czynu. Jeden drugiemu zleca, inny nakazuje kładą akcent na przymusowym obowiązku, inny płaci za usługę dostępną w cenniku, a innego życie wyprzedza o krok i samo bierze los w swoje ręce. W końcu każdy kiedyś umrze, aż nastąpi to wcześniej niż później? Pewnie sobie zasłużył, myślisz.
Śmierć.
Grecki klimat, gorąc, wzdłuż kręgosłupa ścieka kropla potu, po niej następna. Słońce praży, okulary zsuwają się ze spoconego nosa, zimna kawa nie mrozi, a lody szybko zamieniają się w śmietankę. Stagnacja w czasie. Taka tu panuje literacka aura, a od tego stojącego powietrza bohaterom opowiadań różne pomysły do głów przychodzą.
Zbiór historii kryminalnych zebranych w „Fonos” ukazuje przy okazji cały wachlarz ludzkich zachowań. I nie ma znaczenia fakt, że powstały ponad 60 lat temu. Są aktualne do dziś i pewnie przez kolejne lata też tak będzie. Ich uniwersalność znajdzie swój smaczek w każdym dziesięcioleciu i w każdym kraju. I choć nie są to kryminały z najwyższej półki, choć nie jest to klasyka, to jednak warto w nich dostrzec misternie malowane tło. Psychika ludzka i przewartościowanie na zysk, bo śmierć przynosi korzyść. Przecież ofiara zostawia majątek, a ten? A ten ktoś musi przejąć... Gorzej z długami, uczuciami tych, którzy zostali i płaczą, czy z dochodzeniem śledczych. Ale teraz wszystko można zatuszować...

Ktoś żył, a teraz nie żyje.
Był i go nie ma.
Żył i umarł.
Taka kolej rzeczy. Tak jest ten świat zbudowany.

Czytasz i w dziwny dla siebie sposób, przepadasz w tych opowieściach. Czasem szukasz powodu zbrodni, czasem śmiejesz się z tych bohaterów ale też podziwiasz autora, bo ten nie musiał szukać ani fabuły ani scenografii. Wystarczyło tylko usiąść przy stoliku wystawionym na zewnątrz jakieś cukierni, zamówić lody i mrożoną herbatę, a na zaostrzenie apetytu kieliszek schłodzonego wina. Wystarczyło tylko usiąść i zza szkieł ciemnych okularów obserwować przechodniów.
Ludzie to dziwne typy, myślisz w ślad za autorami, które boją się...
Sam dokończ, czego. Co mają najcenniejszego przy sobie? Czego się mogą bać...?

#agaKUSIczyta

„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to