Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Żeby było zwięźle acz treściwie: "Wincy! Dajcie wincy!" ;)

Żeby było zwięźle acz treściwie: "Wincy! Dajcie wincy!" ;)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo miłe uzupełnienie uniwersum griszów. Piękne ilustracje. Wydana, na tyle sugestywnie, że znalazłam ją w księgarni dopiero w dziale "Religia" ;)

Bardzo miłe uzupełnienie uniwersum griszów. Piękne ilustracje. Wydana, na tyle sugestywnie, że znalazłam ją w księgarni dopiero w dziale "Religia" ;)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kupując książkę (wysyłkowo) zakładałam, że jest to legenda o Księżycowym Króliku. Okazało się, iż to dość krótki treściowo wierszyk autorstwa Pani Kim Jean. Choć wydanie i ilustracje przepiękne.

Kupując książkę (wysyłkowo) zakładałam, że jest to legenda o Księżycowym Króliku. Okazało się, iż to dość krótki treściowo wierszyk autorstwa Pani Kim Jean. Choć wydanie i ilustracje przepiękne.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po książkę tylko dlatego, że to fantasy i do tego z motywami słowiańskimi, które bardzo lubię. Nie znam stylu pisarskiego autorki bo kryminały mnie nie rajcują jej poprzednich książek nie czytałam.
Chąśba ma potencjał bo sama opowieść jest dość ciekawa. Zabija go jednak sposób podania historii czytelnikowi i prowadzenia fabuły. Wtrącenia, odniesienia, przerywniki, "drogowskazy" i skakanie po linii czasowej bardziej męczy niż pomaga. Zakładam, że ten zabieg ma uzasadnienie związane z kilkoma ostatnimi rozdziałami i samym zakończeniem książki (które też nawiasem mówiąc do gustu mi nie przypadło - stworzyło u mnie ono wrażenie pójścia na łatwiznę - ale to moje zdanie). Sposób podania treści był tym bardziej irytujący, że książkę przesłuchałam. Było to po prostu męczące a słysząc w słuchawkach kolejny raz słowo "drogowskaz" cisnęło mi się na usta tylko "Nie no, k....znowu?" Być może czytając i mając tekst przed oczami miałabym mniej krytyczny odbiór układu treści

Sięgnęłam po książkę tylko dlatego, że to fantasy i do tego z motywami słowiańskimi, które bardzo lubię. Nie znam stylu pisarskiego autorki bo kryminały mnie nie rajcują jej poprzednich książek nie czytałam.
Chąśba ma potencjał bo sama opowieść jest dość ciekawa. Zabija go jednak sposób podania historii czytelnikowi i prowadzenia fabuły. Wtrącenia, odniesienia, przerywniki,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Leksykon dzikich kobiet Anna Lewicka, Klaudia Migacz
Ocena 7,1
Leksykon dziki... Anna Lewicka, Klaud...

Na półkach: ,

Wydanie i ilustracje w środku przepiękne, do czego z resztą Bosz nas przyzwyczaił. Wewnętrzny fetyszysta kontent ze wszech miar :)
Brakowało mi jednak w niej treści literackiej - opisy przedstawionych postaci i fragmenty tekstów bardzo lakoniczne. Zdaję sobie sprawę, że jest to wydanie albumowe ale jednak wg mnie temat potraktowany zbytnio "po łebkach".
Na sam początek, jako szybkie wprowadzenie do tego aspektu wierzeń ludowych, baśni, mitów i legend, jest jak najbardziej w porządku ale dla ludzi bardziej zainteresowanych tematem (do których grona śmiem twierdzić należę) za mało konkretna.

Wydanie i ilustracje w środku przepiękne, do czego z resztą Bosz nas przyzwyczaił. Wewnętrzny fetyszysta kontent ze wszech miar :)
Brakowało mi jednak w niej treści literackiej - opisy przedstawionych postaci i fragmenty tekstów bardzo lakoniczne. Zdaję sobie sprawę, że jest to wydanie albumowe ale jednak wg mnie temat potraktowany zbytnio "po łebkach".
Na sam początek,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W wielkim skrócie: cała seria to dla mnie jedno, wielkie WTF. Jeśli był tam jakiś głębszy sens to zginął pod zwałami ohydy i absurdu.

W wielkim skrócie: cała seria to dla mnie jedno, wielkie WTF. Jeśli był tam jakiś głębszy sens to zginął pod zwałami ohydy i absurdu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

W wielkim skrócie: cała seria to dla mnie jedno, wielkie WTF. Jeśli był tam jakiś głębszy sens to zginął pod zwałami ohydy i absurdu.

W wielkim skrócie: cała seria to dla mnie jedno, wielkie WTF. Jeśli był tam jakiś głębszy sens to zginął pod zwałami ohydy i absurdu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

W wielkim skrócie: cała seria to dla mnie jedno, wielkie WTF. Jeśli był tam jakiś głębszy sens to zginął pod zwałami ohydy i absurdu.

W wielkim skrócie: cała seria to dla mnie jedno, wielkie WTF. Jeśli był tam jakiś głębszy sens to zginął pod zwałami ohydy i absurdu.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Coraz więcej autorów książek dla dorosłych (tylko bez głupich skojarzeń proszę) próbuje swoich sił w pisaniu dla dzieci. I którego z nich by nie zapytać, zgodnie twierdzą oni, że ta druga grupa odbiorców, choć z przyrodzenia mniejsza wzrostem, jest daleko bardziej wymagająca niż czytelnik pełnoletni. Mimo to Marcie Kisiel po raz kolejny udało się stworzyć, rzekłabym, arcydzieło literatury (nie tylko) dziecięcej.

Dalsza część dostępna na blogu:
https://klobookdomowy.blogspot.com/2019/11/mae-licho-i-anio-z-kamienia-czyli.html

Coraz więcej autorów książek dla dorosłych (tylko bez głupich skojarzeń proszę) próbuje swoich sił w pisaniu dla dzieci. I którego z nich by nie zapytać, zgodnie twierdzą oni, że ta druga grupa odbiorców, choć z przyrodzenia mniejsza wzrostem, jest daleko bardziej wymagająca niż czytelnik pełnoletni. Mimo to Marcie Kisiel po raz kolejny udało się stworzyć, rzekłabym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czasem potrzebne jest człowiekowi jakieś cukierkowe cliche z nieśmiertelnym toposem Kopciuszka... Czasem zaś solidna rzeźnia, urywane głowy, fruwające flaki i paskudztwa wyskakujące z za rogu czy też stateczni z wierzchu a pokręceni w środku psychopaci. Tak dla urozmaicenia i zachowania równowagi psychicznej w przyrodzie...
W Uczniu Nekromanty mamy cały pakiet.

Głównym bohaterem powieści jest nastoletni chłopak, niejasnego (także dla niego) acz wysokiego pochodzenia, imieniem Norgal (Wam też się tak swojsko kojarzy?). Posiada on ciekawy, ale mocno niewygodny talent magiczny. Jest nekromantą. W kraju gdzie oficjalną religią jest kult Pana Światłości a na nieostrożnych amatorów władztwa nad nieumarłymi czeka proces inkwizycyjny, tortury i stos... wszystko co nielegalne, acz potrzebne, siłą rzeczy musi zejść do podziemia. Pod okiem swojego opiekuna, który jakże wygodnie także okazuje się być nekromantą Norgal podejmuje sekretną naukę w tym kierunku. Przy czym współpraca między Mistrzem a młodym Adeptem układa się dość burzliwie, zwłaszcza przez wzgląd na wybuchową, niestabilną i mocno arogancką postawę chłopaka (jak to u nastolatka), którego dodatkowo dręczy wewnętrzny głos zwany Gniewem podjudzający do wszystkiego co złe.
A to dopiero początek kłopotów....

Dalsza część dostępna na blogu:
https://klobookdomowy.blogspot.com/2019/10/rzecz-o-troche-spoznionych-lekarzach.html

Czasem potrzebne jest człowiekowi jakieś cukierkowe cliche z nieśmiertelnym toposem Kopciuszka... Czasem zaś solidna rzeźnia, urywane głowy, fruwające flaki i paskudztwa wyskakujące z za rogu czy też stateczni z wierzchu a pokręceni w środku psychopaci. Tak dla urozmaicenia i zachowania równowagi psychicznej w przyrodzie...
W Uczniu Nekromanty mamy cały pakiet.

Głównym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Brzeg – niespełna 40-tysięczne, nadodrzańskie miasteczko, gdzieś w połowie drogi między Opolem a Wrocławiem. Zwykłe wydawałoby się. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo już przy drugim, trzecim a już na pewno kolejnym, zwłaszcza takim kątek oka, pokazuje się, że nie tak do końca. Na cmentarzu straszy duch w rozdeptanych klapkach nieśmiertelnej marki na K, w lokalnym zakładzie rozładowują półtonowe gabaryty a wózków widłowych nie ma nawet dla zachowania pozorów... i jakoś nikomu to nie wadzi. Przynajmniej do czasu. Aż ducha ktoś próbuje nieprofesjonalnie egzorcyzmować kilkoma workami soli a w zakładzie ma miejsce „zdarzenie potencjalnie wypadkowe” mające znamiona (znaczy plamy po srebrnej farbie) wskazujące na konkretne... hmmm... osoby, jako ofiary docelowe. Co z tym wspólnego mają Piotr Strzelecki i Sabina Piechota, nie-do-końca-ludzie prowadzący świetnie prosperującą firmę o dość niecodziennej klienteli? Jak psycholog, coach i doradca „duchowy” z zamiłowaniem do lawendowych świeczuszek i muzyki relaksacyjnej wraz ze specjalistką ds. BHP z zaawansowanym cukroholizmem, mają poradzić sobie z kryminalną intrygą, w której sprawca w końcu sięga po ostre... kołki? Na te i inne pytania odpowiedzi znajdują się w książce o enigmatycznym tytule Post Scriptum.

I naprawdę chciałabym powiedzieć, że Milena Wójtowicz trzyma poziom, że jest to coś czego po, znanym mi i lubianym od dawna, Podatku się spodziewałam, że książka jest dobra, ciekawa i stanowi odpowiednią wakacyjną rozrywkę... Chciałabym, ale nie mogę.

Bo to było by horrendalne niedopowiedzenie graniczące z herezją. Post Scritpum jest po prostu jedyną w swoim rodzaju ikoną – nie bójmy się tego słowa – zaje(bdwa)bistości. I zaprawdę powiadam Wam, jest to moja osobista opinia, za którą nikt mi nie zapłacił ani w żaden inny sposób materialnie nie spowodował jej wyrobienia. A tekst niniejszy piszę będąc na haju Post-czytelniczym.
Książka jest cudowna, świetna i przewspaniała. Humor, wartkie dialogi i akcja wręcz przelewają się przez zakładki okładki nie mieszcząc się w jej kompaktowych, bo obejmujących tylko 300 stron standaryzowanego maszynopisu, objęciach. Nie jest to książka, którą udało mi się przeczytać – ja ją połknęłam. Ledwo się zaczęła a już zamajaczył ostatni akapit końcowego rozdziału. Spłakałam się ze śmiechu jak hybryda bobra z norką, zwłaszcza w obliczu zaskakująco dobrego zrozumienia dla uniwersalnej geograficznie, stereotypowej wiejsko-małomiasteczkowej mentalności bohaterów i otoczenia. Same postacie są wyraziste, aż do przerysowania, ale dzięki temu idealnie wpasowują się w styl i klimat powieści. Zwłaszcza żeńska część obsady. Śmiem po cichu twierdzić, że byłaby to świetna lektura dla feministek (choć pewnie i tak by się do czegoś z nudów doczepiły).

Wady, poza stanowczo zbyt małą ilością stron i delikatną przewidywalnością niektórych drobnych wątków, znalazłam trzy. I to bardziej techniczne niż formalne. Literówki znaczy. Pewnie jeszcze przez jakiś czas będę się zastanawiać czy ramka z dyplomem na pierwszej stronie faktycznie jest przedszkolna czy w zamyśle autorki miała być jednak przeszklona...

Brzeg – niespełna 40-tysięczne, nadodrzańskie miasteczko, gdzieś w połowie drogi między Opolem a Wrocławiem. Zwykłe wydawałoby się. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo już przy drugim, trzecim a już na pewno kolejnym, zwłaszcza takim kątek oka, pokazuje się, że nie tak do końca. Na cmentarzu straszy duch w rozdeptanych klapkach nieśmiertelnej marki na K, w lokalnym zakładzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy przestaniemy kurczowo trzymać się światła a oczy przyzwyczają się do ciemności, można dostrzec w mroku zaskakująco ciekawe rzeczy.

Są książki, w których znikasz od pierwszej strony. Od pierwszego zdania wsiąkasz w świat przedstawiony zlewając się z otoczeniem i wraz z bohaterami przeżywasz niezwykłe historie. Zakładasz drugą, wyimaginowaną skórę, w której jest ci zaskakująco wygodnie – jak w schodzonych, zniszczonych, ale wciąż ulubionych butach.
"Przeklęci Święci" Maggie Stiefvater taką książką nie są. Przynajmniej dla mnie. Przez pierwszy, drugi, trzeci rozdział, musiałam się przebijać niejako siłą rozpędu... By poznać świat, spróbować go pojąc i zrozumieć - co nie zawsze jest proste, gdy swego rodzaju baśniowy absurd, jest w nim posiany gęsto i solidnie zakorzeniony.
Nie jest to bowiem rzeczywistość łatwa i przyjemna. Ba, nie jest to nawet rzeczywistość piękna. Nie na pierwszy rzut oka. Potrzebnych jest kilka kolejnych, aby można było dostrzec jej urok, ukryty w ciemnościach, pod warstwą brudu, kurzu i zwyczajności.
Bo "W każdym człowieku jest mrok, z którym musi się zmierzyć".
Niektórzy radzą sobie z tym sami. Innym potrzebny jest do tego Cud – fizyczna manifestacja, ucieleśnienie ich wewnętrznych cieni kładących się nie tylko na duszy, ale i na ciele. Stąd też wielu przybywa na pustynię w stanie Kolorado, licząc na to, że spotkanie z tamtejszym Świętym rozwiąże ich problemy. Sęk w tym, iż jeden Cud to za mało, a większość pątników zdaje się zapominać stare powiedzenie: "Bóg pomaga tym, co sami sobie pomagają".

Ciemność kryjąca się w ludziach bywa straszna, a mrok Świętych nie ma sobie równych, wielokrotnie bywając nie tyle makabryczny, co potwornie wręcz zabójczy. Budzi przez to, tym większe przerażenie i ostracyzm, nawet ze strony najbliższych.
A młodzież, jak świat stary, buntuje się na różne sposoby: czy to prowadząc nielegalną rozgłośnię radiową, czy też przeciwstawiając się kilkusetletniej, rodzinnej tradycji, ryzykując przy tym zdrowiem a nawet życiem. Bo jako jedyni wydają się dostrzegać, iż rodzina Soria, mimo całej swej mądrości i przezorności, zdążyła już zapomnieć, że im bardziej garniemy się do światła, wpatrując się w ogień, tym mniej widzimy w otaczającym mroku, który napawa nas przez to większym lękiem, niż naprawdę powinien.

Maggie Stiefvater jest pisarką książek przede wszystkim dla młodzieży, znaną z takich cykli jak "Faerie", "Wilkołaki z Mercy Falls", "Król Kruków" czy nagrodzonej w 2011 roku powieści "Wyścig Śmierci". Mając to na uwadze, przyznajmy sobie szczerze, (nomen nomen) cudów się tu nie spodziewałam. I w zasadzie, oprócz tych dokonywanych przez potomków rodziny Soria, takowych nie ma.
Jest za to miejscami naiwna i cukrowana, ale solidnie napisana przypowieść(termin użyty z pełną premedytacją) o ludziach: ich lękach, obawach, radościach i przede wszystkim - uczuciach. Odrobinę specyficzny (częste powtórzenia zastosowane jako zabieg stylistyczny, po trzecim - czwartym razie, zaczynały mnie mocno irytować) sposób narracji, przywodzi na myśl historie opowiadane ongiś przez bajarzy przy ognisku czy w karczmach – trochę straszne, trochę śmieszne, trochę wzruszające, ale niepozbawione też głębszego sensu i przekazu.

Gdy przestaniemy kurczowo trzymać się światła a oczy przyzwyczają się do ciemności, można dostrzec w mroku zaskakująco ciekawe rzeczy.

Są książki, w których znikasz od pierwszej strony. Od pierwszego zdania wsiąkasz w świat przedstawiony zlewając się z otoczeniem i wraz z bohaterami przeżywasz niezwykłe historie. Zakładasz drugą, wyimaginowaną skórę, w której jest ci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli nie znasz prawideł gry – stwórz je. I zmuś innych, aby następną partię, rozegrali według twoich zasad....

Mowa o "Wieży", którą pod koniec listopada 2017 roku, debiutował australijski pisarz Daniel O'Malley. Stanowić ma ona pierwszy tom cyklu Archiwum Checkquy. Nie wiadomo jeszcze na ile części autor rozplanował serię.

"Droga Ty,
Twoje ciało należało niegdyś do mnie. (...) Wiesz, jakie jest imię ciała, w którym się znajdujesz? Myfanwy. Myfanwy Alice Thomas. Powiedziałabym, że to moje imię, ale ciało należy teraz do ciebie..."

Co zrobilibyście gdybyście ocknęli się pobici, w nieznanym, skąpanym w ciemnościach i deszczu parku, z trupami porozrzucanymi dookoła? Na domiar złego bohaterka nie pamięta niczego – kim jest, co robiła, skąd się tam wzięła i o co chodzi w całej tej chorej sytuacji. Jedną (i w tych okolicznościach wydawałoby się dość marną) wskazówką jest kartka z krótkim listem i instrukcjami, znaleziona w kieszeni kurtki.
Tak rozpoczyna się wspólna droga bohaterki i czytelnika, ramię w ramię odkrywających powoli tajemnice zagubionego życia Myfanwy Thomas. A rzeczywistość okazuje się na tyle przerażająca, że może lepiej (a na pewno łatwiej) było faktycznie o niej nie pamiętać.
Tajna instytucja walcząca z nadnaturalnymi zagrożeniami, przy których potwory spod łóżka są miłymi przytulankami, brzmi wystarczająco nieprzyjemnie. Jeśli do tego dołożyć jeszcze następujące fakty:
- Myfanwy sama potrafi to i owo w kwestii niezwykłych zdolności,
- jest Wieżą, jednym z członków najwyższego zwierzchnictwa, wspomnianej organizacji o nazwie Checkquy
- współkierownictwo pełne jest osobników nieprzeciętnych a do tego bardzo groźnych
- wśród tych indywiduów ukrył się zdrajca, czyhający na życie panny Thomas, a utracona osobowość, odkrycia jego tożsamości nie ułatwia.
Wobec takich problemów szafa pełna nudnych garsonek (choć wartych przynajmniej trzy średnie krajowe każda) oraz to, że współpracownicy (nie mylić z podwładnymi) z reguły traktują Myfanwy protekcjonalnie lub w ogóle ją ignorują, wydają się wręcz optymistycznymi akcentami.

Książka wydana jest estetycznie, nie wybitnie, ale elegancko w swej prostocie. Okładka matowa z lakierowanymi literami. Na grafice ładna pani z pistoletem w pozie "ubezpieczam cię", jakoś bezwiednie od razu skojarzyła mi się z okładką Plus/Minus (zwłaszcza pani) Będąc już po lekturze Wieży, mniemam, iż kolor czerwony dominuje tu nie bez powodu. Oprawa, charakterystycznie dla pozycji tego wydawnictwa, miękka ze skrzydełkami. Objętość – 560 stron. Czcionka niezbyt duża jednak też nie za mała, wygodna w czytaniu. No i właśnie, tu dochodzimy do pierwszego "ale...".
Bo oto już na pierwszej stronie Wieży wita nas brak konsekwencji w użyciu formy osobowej. Raz mamy "żebyś mogła", drugi "żebyś wiedział". Nie sądzę aby bohaterka przeżywała kryzys tożsamości płciowej, nawet zważywszy na nieciekawe okoliczności. Generalnie w całej książce roi się od błędów takich jak: brak spacji, powtórzenia tych samych słów co zdanie, brak spójności stylu czcionki, literówki, nieprawidłowe końcówki fleksyjne czy całe wyrazy, przekłamujące treść. Nawet ja, nie zagłębiając się specjalnie w analizę tekstu, dostrzegłam ich kilkanaście, a nie mam ani wykształcenia polonistycznego, ani doświadczenia w korekcie tekstów. Miało być tak pięknie, chciałoby się powiedzieć, a wyszło jak zawsze.
A skoro już weszłam w tryb "gorzkie żale"...
Kolejna kwestia – tłumaczenie nazewnictwa postaci. Nie mam tu rzecz jasna na myśli imion i nazwisk, bo tych z zasady zwykle się nie tłumaczy. Chodzi o tytuły, jakie poszczególnym osobom, nadane zostały w hierarchii organizacji.
Wielokrotnie w treści wspominane jest, że stanowiska w strukturze Checkquy, stworzone zostały na podstawie figur szachowych. Niestety zastosowane tłumaczenie ich nazw, odbiór tego systemu mocno zaburza. Nawet osoba, która nigdy w szachy nie grała, a zna tylko ich ogólne prawidła, doznaje pewnego dysonansu poznawczego. Dlaczego? Otóż w języku angielskim mamy następujące figury: pawn (pionek, pion), Knight (Skoczek), Bishop (Goniec), Rook* (Wieża), Queen (Hetman, Królowa), King (Król). W książce dostajemy za to (oprócz pionków i tytułowej Wieży, co do których nie mam uwag) takie "kwiatki" jak Biskup czy Kawaler. I ja rozumiem, że w dosłownym tłumaczeniu "bishop" to biskup, "knight" to rycerz, a Biskup i Kawaler brzmią poważniej i dostojniej niż Goniec czy Skoczek. Niemniej, nijak to nie przystaje do nomenklatury szachowej, stosowanej w języku polskim i zwłaszcza na początku, brzmi co najmniej dziwnie. No dobrze, tłumacz przyjął taką a nie inną strategię – jego prawo. Ale też moim prawem jako czytelnika jest wyrazić niezadowolenie z tego faktu, jeśli mi się on nie podoba.

Wieża to dość specyficzne i w sumie niespotykane, ale nad wyraz udane połączenie thrillera paranormalnego (ach te potwory spod łóżka), mrocznego, miejscami naturalistycznie obrazowego urban fantasy i szpiegowskiej powieści akcji (z gatunku "zabili go, ale uciekł"). Jako dodatek kompensujący mamy tu także umiejętnie wplecione elementami komedii. Autorowi udało się sprytnie połączyć ze sobą te tak różne ogniwa, tworząc bardzo interesującą kompozycję.
Nie jest to jednak, moim skromnym zdaniem, debiut tak wybitny i nowatorski jak głoszą opinie przedrukowane na okładce. Nie zrozumcie mnie źle – książka wciąga. Napisana jest solidnie, ciekawie i ze sporą dozą humoru równoważącego, miejscami dość drastyczne fragmenty. Ale nie oszukujmy się, pomysł z postacią "budzącą" się nagle po utracie pamięci, której to osobie ktoś usilnie próbuje zrobić coś nieprzyjemnego - porwać/ zabić/ uwięzić/ wykorzystać do własnych celów (niewłaściwe skreślić), jest znany i nienowy. A pokusiłabym się o stwierdzenie, iż lekko oklepany, wykorzystany już w niezliczonej ilości książek i filmów. I tak, wiem że jest to jeden ze sposobów płynnego zapoznania czytelnika z bohaterami i światem przedstawionym w historii... Ale jednak...
Motyw tajnych organizacji walczących z nadprzyrodzonymi monstrami też do świeżynek nie należy i wałkowany był w klasykach gatunku wielokrotnie.
Mimo to, udało się autorowi stworzyć powieść ciekawą, pod wieloma względami inną niż wszystkie. Akcja jest dynamiczna, napięcie umiejętnie stopniowane i dawkowane, w kilku szczególnie ciekawych miejscach pojawiają się "irytujące" (no bo jak tak można! co tam się dalej działo!?) przerywniki i "spowalniacze" akcji sprawiające, iż od lektury nie sposób się oderwać. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że zwykle nie zdarza mi się chodzić spać zbyt późno (ech, starość), a przez Wieżę zasnęłam bardziej rano niż w nocy. Po prostu nie potrafiłam pozostawić jej niedokończonej.
Tutaj też chciałabym podziękować autorowi za finał książki napisany w sposób spójny i taki, który można by uznać za zamknięty. Nic tak nie denerwuje czytelnika jak wielki cliffhanger na końcu tomu, jeśli na kontynuację przyjdzie czekać nie wiadomo ile czasu, być może nawet lata.

Jeśli nie znasz prawideł gry – stwórz je. I zmuś innych, aby następną partię, rozegrali według twoich zasad....

Mowa o "Wieży", którą pod koniec listopada 2017 roku, debiutował australijski pisarz Daniel O'Malley. Stanowić ma ona pierwszy tom cyklu Archiwum Checkquy. Nie wiadomo jeszcze na ile części autor rozplanował serię.

"Droga Ty,
Twoje ciało należało niegdyś do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Plus/minus Olga Gromyko, Andriej Ułanow
Ocena 6,4
Plus/minus Olga Gromyko, Andri...

Na półkach: ,

Muszę się przyznać, że do tej pozycji podchodziłam dość sceptycznie. Do bliższego zapoznania się z nią skłoniła mnie, li i jedynie, obecność w tandemie autorskim, uwielbianej przeze mnie pasjami, Olgi Gromyko. Jako, że powieść ta nie stanowiła elementu żadnej serii, traktowałam ją raczej jako "poczekajkę" na "Wiedźmie opowieści" i "Kroniki belorskie". Całkiem niesłusznie, bo jak się okazało, książka jest rarytasem sama w sobie.

Książka wydana ładnie. Na okładce grafika, przywodzącą na myśl amerykańskie powieści szpiegowskie (nie wiedzieć czemu, wyobrażenie głównej bohaterki przypomina mi serialową Debrę Morgan). Oprawa miękka, ale ze skrzydełkami - co lubię, bo w takich przypadkach znacznie mniej strzępią się rogi. Książka przyjemna objętościowo, licząca sobie około 590 stron. Czcionka spora, bardzo wygodna w czytaniu. Dodać trzeba, że w trakcie lektury nie rzuciły mi się w oczy błędy drukarskie i literówki, co w do tej pory posiadanych i czytanych przeze mnie publikacjach tego Wydawnictwa Papierowy Księżyc, zdarzało się wcale nierzadko - duży plus za poprawę jakości tekstu, nawet jeśli jakieś wpadki były, to na tyle małe, by nie przeszkadzać w czytaniu.

Niby historia zaczyna się prozaicznie...
Bo oto spotkali się.... Kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością. Ona świeżo po rozstaniu ze średnio wydarzonym absztyfikantem. On bezskutecznie próbujący wziąć rozwód z dwiema najbardziej zaborczymi znanymi światu kochankami: armią i wojną (a i dziewczyna co czekać miała - nie czekała).
I jak to w życiu bywa, już od pierwszego wejrzenia, zapałali do siebie głęboką.... niechęcią.
Bo co też mogli mieć ze sobą wspólnego?
Ona. Elena Wiktorowna Korobkowa. Stateczna urzędniczka państwowa z (wydawałoby się) nudną i monotonną pracą, jeżdżąca wybitnie kobiecym (wiśniowym!) autkiem, mieszkająca w ciasnej ale własnej kawalerce w Mińsku i posiadająca jak na kobietę samodzielną i niezależną przystało... kota.... no powiedzmy... W każdym razie niczym niewyróżniająca się ze społeczeństwa przedstawicielka płci pięknej.
I on. Aleksander Toplakow. Żołnierz w stopniu sierżanta, cierpiący na zespół stresu pourazowego. Ledwie pół roku temu wrócił ze strefy działań wojennych. Wcześniej życie też go nie rozpieszczało. Impulsywny i pyskaty, coraz częściej (i głębiej) zaglądający do kieliszka. Posiadający do tego szereg dość niebezpiecznych odruchów i przyzwyczajeń, których nijak nie idzie się pozbyć - chociaż trzeba przyznać, że zabłąkany w kieszeni granat czasem bywa przydatny...
Ponieważ cioci Maszy nie odmawia nikt – ani mąż, szef państwowego urzędu siejący postrach wśród swoich podwładnych, ani siostrzeniec, weteran frontu czeczeńskiego... Chcąc nie chcąc Lena i Sasza muszą pracować razem. Przy czym dość szybko, bo już na pierwszej służbowej inspekcji, okazuje się, że urzędnicze obowiązki potrafią odebrać mowę nawet komuś, kto jak sierżant Toplakow, widział w życiu więcej niż za dużo. A gdy jeszcze w toku rutynowych czynności (przeprowadzonych bynajmniej nierutynowo) pojawia się całkiem konkretny i świeży nieboszczyk, który ewidentnie na tamten świat nie wybrał się sam...

Cóż, resztę proponuję doczytać samemu. Akcja jest wartka, dialogi błyskotliwe i skrzące się od typowego dla Olgi Gromyko humoru. Bohaterowie wyraziści, pełnokrwiści, jednak wciąż ludzcy a czasem wręcz zwyczajni, przez co jakby bliżsi czytelnikowi. Elementy fantastyczne też jakieś takie swojskie, słowiańskie. Jeśli dołożymy do tego jeszcze stanowczy, męski styl Andrieja Ułanowa, otrzymamy powieść, której czytać nie sposób – ją się połyka.

Czy "Plus/Minus" ma zatem jakieś (ha, ha, ha) minusy? Gdybym już naprawdę musiała się czegoś "czepnąć", to w paru miejscach dodałabym jeszcze kilka przypisów rozwijających użyte terminy militarne – niektóre pojęcia z ciekawości musiałam "googlować".

Powieść ta przypomina mi trochę uwspółcześnione Pamiętniki Adama i Ewy Marka Twain'a. Bohaterowie na zmianę prowadzą nas ścieżką ich wspólnych przeżyć. Czasem wywołując szczery śmiech, czasem głęboko wzruszając. Pokazując zupełnie różne spojrzenia na te same sprawy przypominają, że przeciwieństwa mimo dzielących je różnic, jak świat światem, są sobie potrzebne i wbrew wszystkiemu tym silniej się przyciągają...
Jak tytułowe plus i minus.

Muszę się przyznać, że do tej pozycji podchodziłam dość sceptycznie. Do bliższego zapoznania się z nią skłoniła mnie, li i jedynie, obecność w tandemie autorskim, uwielbianej przeze mnie pasjami, Olgi Gromyko. Jako, że powieść ta nie stanowiła elementu żadnej serii, traktowałam ją raczej jako "poczekajkę" na "Wiedźmie opowieści" i "Kroniki belorskie". Całkiem niesłusznie,...

więcej Pokaż mimo to