rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Każdy z nas miał styczność z koleją – tej treści stwierdzenie współcześnie można już poczynić bez ryzyka popełnienia jakiegokolwiek błędu, choć np. czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu teza w nim zawarta nie była jeszcze tak oczywista. Nie każdy jednak może zdawać sobie sprawę z tego, iż fenomen kolei nie wyczerpuje się w tym jedynie, iż stanowi ona środek transportu umożliwiający odbywanie przez nas krótszych bądź dłuższych podróży, tudzież przesyłanie towarów na mniejsze bądź większe odległości. Fenomen kolei jest znacznie bardziej złożony, szerszy, obejmujący znacznie więcej funkcjonalności. Kolej była i jest czynnikiem pro-rozwojowym, zarówno w aspekcie technicznym, technologicznym, infrastrukturalnym, jak i gospodarczym – bez wątpienia sprawnie działająca jest jednym z głównych filarów gospodarek narodowych. Jest wreszcie ważkim fenomenem społecznym i kulturowym. Jej znaczenie dla państw i społeczeństw w okresach historycznie wcześniejszych, jak i obecnie – niezależnie od szerokości geograficznej – doprawdy trudno przecenić. Dzisiaj jej ranga, jej walor wzrasta wydatnie, szczególnie jeśli zważyć na dyrektywy wypływające
z koncepcji zrównoważonego rozwoju, jak i na praktyczne bolączki natury ekologicznej, demograficznej, czy choćby urbanizacyjnej trapiące współczesny świat.
Mając powyższe na względzie, wydawać by się mogło, iż rozwój kolei, dbałość o jej stan
i dążność do jej modernizacji, a także stałego wzrostu winna cechować rządy wszystkich państw i być domeną troski wszystkich społeczeństw, zwłaszcza zaś państw rozwijających się oraz społeczeństw nowoczesnych, elastycznie dostosowujących się do stale zmieniających się uwarunkowań permanentnego postępu cywilizacyjnego. Dlaczego zatem w Polsce było/jest inaczej? Bo o tym, że było, tudzież wciąż jeszcze jest inaczej, przekonuje nas w swojej książce Karol Trammer.
„Ostre cięcie. Jak niszczono Polską kolej” to opowieść w istocie o „zwijaniu” kolei, o jej niwelowaniu, o jej usuwaniu z pejzażu transportowego, gospodarczego i społecznego Polski ostatnich 25-30 lat. Początek swej narracji Autor umiejscawia wszak w ostatnich latach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, kiedy to jeszcze, pozornie, nic nie zwiastowało nadejścia ciężkich chwil dla jednego z głównych nośników ówczesnej gospodarki i życia społecznego. Inwestycje w kolej trwały – pomimo „obiektywnych” bolączek gospodarki centralnie sterowanej – przyspieszała zwłaszcza elektryfikacja szlaków kolejowych. Po głównych magistralach pociągi mknęły z przyzwoitymi jak na ówczesne standardy prędkościami eksploatacyjnymi, rzesze podróżnych przemieszczały się koleją do pracy, na wczasy, wakacje, na rodzinne spotkania świąteczne, itd. Coś jednak zaczęło się psuć… Na liniach lokalnych, regionalnych, tych klasyfikowanych generalnie jako „linie o mniejszym znaczeniu” czas wówczas jakby zastygł w bezruchu; bezruchu, który w momencie przełomu ustrojowego roku 1989 miał już woń jawnej stęchlizny. Potem było już tylko gorzej acz nie najlepiej (jeśli chcieć poddać swobodnej trawestacji tytuł wstępu eksponowanej tu książki).
Trammer konsekwentnie przedstawia kolejne „odsłony dramatu”, metodycznie wręcz wylicza i omawia kolejne cząstkowe procesy, zjawiska i uwarunkowania pogrążania się polskiej kolejowej sieci przewozowej w coraz większej zapaści: likwidacja połączeń i zamykanie linii lokalnych oraz regionalnych, manipulowanie rozkładami jazdy w ramach wygaszania popytu, zaniedbania infrastrukturalne skutkujące mniejszymi prędkościami pociągów i mniejszą przepustowością szlaków kolejowych, a w konsekwencji mniejszą atrakcyjnością kolei jako środka transportu, analogiczne w swych skutkach przekształcanie stacji w przystanki kolejowe oraz co najmniej kilka innych jeszcze działań/zaniechań. Każda z tych determinant „postępującego upadku” okraszona jest stosownymi danymi liczbowymi, geograficznymi przykładami, niekiedy powtarzanymi, co nie burząc płynności przekazu pozwala nawet na ich utrwalenie sobie przez czytającego. Wszystko układa się w spójną, logicznie powiązaną całość, swoisty „układ naczyń połączonych”, obrazowany w ramach równie spójnej, przystępnej narracji serwowanej przez Autora.
W identyczny, przejrzysty sposób w książce omówiono procesy restrukturyzacyjne polskiej kolei – oraz ich mankamenty – zapoczątkowane wdrażaniem w życie norm prawnych ujętych
w ustawie z dnia 8 września 2000 r. o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji przedsiębiorstwa państwowego Polskie Koleje Państwowe.
Ostatnie partie książki poświęcone są modernizacjom polskiej kolei, jakie zaczęto przeprowadzać w związku z – i po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej; występującym tu niedociągnięciom oraz nieprawidłowościom, jak także błędnym – w ocenie Autora – decyzjom inwestycyjnym (projektowym) dochodzącym do skutku na tle wydatkowania środków z funduszy unijnych. W ramach odrębnego, zamykającego wolumin rozdziału Trammer przedstawia postulaty, urzeczywistnienie których w jego ocenie odpowiadałoby wizji kolei, której potrzebuje Polska.
Książkę w niektórych jej fragmentach czyta się zaiste z wypiekami na policzkach, niczym dobrą powieść sensacyjną – a w części rekonstruującej przebieg i przyczyny katastrof kolejowych: pod Szczekocinami, w Babach i w Korzybiu, jak rasowy kryminał (niestety) – jako że ukazuje ona mechanizmy i uwarunkowania, które bez wątpienia muszą budzić co najmniej dezaprobatę, a równolegle zdumienie i oburzenie; jeśli przyjąć, że jedynym wyznacznikiem racji bytu kolei, jest realizowanie przez nią przewozów – pasażerskich i towarowych – w skali jak najszerzej, na jak największym obszarze i przy możliwie najpełniejszym wykorzystaniu istniejącej infrastruktury kolejowej, w tym zwłaszcza torowisk.
Nie sposób rzecz jasna zarzucać Autorowi jakiegokolwiek braku rzetelności
w dokumentowaniu i odtwarzaniu faktów przez niego przedstawianych, nie sposób sugerować również jakiejkolwiek wybiórczości w tym zakresie, czy fragmentaryczności nawet. To naprawdę solidnie przygotowany, skomasowany materiał faktograficzny obrazujący bez wątpienia zjawiska realnie występujące i faktycznie oddziałujące na rzeczywistość polskiej kolei przełomu XX/XXI wieku.
Jednak opowieść serwowana przez Niego, jak też stawiane Przezeń konkluzje niekiedy wydają się być jednowymiarowymi. To odczucie może być przy tym zakłócane przez to, iż formułowane
w „Ostrym cieciu” oceny de facto czynione są z punktu widzenia doświadczeń i odczuć „statystycznego” klienta kolei polskiej, zwłaszcza rekrutującego się z rodzimych wsi, małych prowincjonalnych miasteczek i nieco większych tylko organizmów miejskich leżących w pewnym oddaleniu od głównych linii kolejowych. A to oznacza, iż z ocenami tymi owi klienci, tudzież byli klienci kolei, jej obecni albo dawni pasażerowie – do którego to grona piszący niniejsze słowa zalicza się „bezapelacyjnie” – na ogół godzić będą się bez (większych) zastrzeżeń. To jednak – jak się wydaje – wypacza, czy też uszczupla do pewnego stopnia przynajmniej całościowy obraz tego, co na kolei – zwłaszcza przełomu XX/XXI wieku – dziać się musiało, a co pozostawało być może trudniejszym do uchwycenia w ramach obserwacji zewnętrznej, czynionej z perspektywy peronu zamykanego dworca, czy też z perspektywy tablicy rozkładu jazdy pełnego odręcznych przekreśleń i dodatkowych adnotacji. Zatem zabrakło w pracy Trammera próby uchwycenia punktu widzenia decydentów – dość chętnie zresztą wymienianych w książce z imienia i nazwiska – którzy podejmowali i realizowali kwestionowane przez Niego decyzje dotyczące kolei. Zabrakło próby zrekonstruowania tych racjonalizacji – rzeczywistych, bądź choćby tylko domniemanych – które u podstaw owych decyzji legły. Intuicja podpowiada, że zapewne w określonej mierze przypadków decyzje te motywowane były względami ekonomicznymi, dążeniem do uzyskania ekonomicznej opłacalności działalności gospodarczej prowadzonej na kolei i przy wykorzystaniu kolei. Pytanie: na ile względy te miały charakter autentycznych motywów przedmiotowych decyzji, a na ile były one tylko fasadą? Autor – choć gdzieś w swych deskrypcjach po części do tego nawiązuje – nie podejmuje próby głębszej analizy tej problematyki. A warto tylko nadmienić, iż owe Państwo w Państwie, którym On sam nazywa PKP w momencie ich wkraczania na tory gospodarki wolnorynkowej, stanowiące skostniałą, archaiczną strukturę, nieprzystającą do nowych warunków makroekonomicznych, cierpieć musiało na wszelkie choroby stanowiące spuściznę po latach funkcjonowania w ramach gospodarki realnego socjalizmu, tj. przerost zatrudnienia, przestarzały tabor, struktura pozostałego majątku trwałego nieadekwatna do prowadzonej działalności operacyjnej, model zarządzania oparty na centralizmie decyzyjnym, itd. Przy czym te akurat składowe „konglomeratu”, ciążące niejako już na samym starcie procesu reformowania „kolosa na glinianych nogach”, autor dziwnie jakoś pomija milczeniem, nie chcąc chyba dostrzec, iż w nich czaiła się geneza wszelkich późniejszych nieszczęść, niefrasobliwości
i finalnie pogrążania się w destrukcji kolei polskich. Zabrakło również opisu w szerszej mierze tzw. otoczenia biznesu kolei, a także szerszego zaprezentowania społecznych warunków świadczenia przez nią usług w poszczególnych okresach cząstkowych składających się lata polskiej transformacji gospodarczej po 1989 r. Truizmem będzie np. stwierdzenie, iż z punktu widzenia właściciela danego przedsiębiorstwa, jeśli poprawy wyniku finansowego prowadzonej przez nie działalności nie można uzyskać na drodze wzmożenia strony przychodowej, to alternatywą ad hoc pozostaje tzw. optymalizacja strony kosztowej i to właśnie działo się istocie na kolei. Z punktu widzenia pasażera oznaczało to „zwijanie” kolei, z punktu widzenia jej właściciela/właścicieli ratowanie przedsiębiorstwa przed upadłością, a (części przynajmniej) etatów osób w nim zatrudnionych przed likwidacją. Oczywiście ta ogólna teza, czyniona wyłącznie na zasadzie pewnej egzemplifikacji, nie przesądza o słuszności wszelkich działań podjętych na tym polu w odniesieniu do polskich przedsiębiorstw kolejowych, które to Trammer po kolei opisuje na łamach swej książki; w żaden sposób nie może ona ich tym bardziej a priori „legitymować” – tu koniecznym byłoby przeprowadzenie bardziej pogłębionych rozważań w oparciu o dostępne źródła i materiały, zwłaszcza natury finansowo-prawnej.
Niewykluczone zatem, iż głębsze zbadanie omawianych w książce procesów, pozwoliłoby jej Autorowi na pełniejsze naświetlenie sytuacji kolei polskiej ostatnich 25-30 lat, a tym samym na pełniejsze jej zrozumienie, a jeśli nawet nie zrozumienie, to uwypuklenie. Odrzucając bowiem założenie, iż za decyzjami przybierającymi postać „niszczenia” polskiej kolei w tym czasokresie nie stały jakiekolwiek względy rzeczowe, nie pozostaje nam – czytelnikom – nic innego, jak przyjąć do wiadomości – o zgrozo – iż decyzje te były podejmowane w złej wierze, ze złej woli, a co najmniej stanowiły urzeczywistnienie niekompetencji, ignorancji i indolencji ich autorów(?) Nawet jeśli
w części przypadków tak było, to nie może to stanowić podstawy dla dalszych – w tym przypadku już nieuprawnionych – generalizacji, bo te przybrać musiałby ostatecznie postać teorii spiskowych, nie zaś merytorycznych uzasadnień dochodzących do skutku stanów rzeczy.
Z drugiej strony – niejako na obronę metody obranej przez Autora „Ostrego cięcia” – wskazać należy, iż poszerzenie zawartości książki o analizy, zwłaszcza finansowe, uzupełnienie jej o wątki wysoce specjalistyczne z pewnością obniżyłoby jej walor, jako przystępnej i w pełni zrozumiałej dla tzw. przeciętnego czytelnika, nie mówiąc już o tym, że wydatnie zwiększyłoby jej objętość. Jako że nie jest to praca stricte naukowa, rezygnacja z tego rodzaju zabiegów wydaje się zatem uzasadniona, przy zastrzeżeniu, iż książka, którą dostajemy do rąk przedstawia właśnie określony punkt widzenia,
z którego Autor czyni swe obserwacje, wszak te nie muszą być zbieżnymi z obserwacjami, a zwłaszcza z wnioskami wyprowadzanymi z innych pozycji i innych perspektyw poznawczych.
Poprzestając zatem na pewnej zgeneralizowanej i do pewnego stopnia okrojonej jednak deskrypcji, Karol Trammer wyposaża nas w kompendium wiedzy – źródło informacji o tym, co działo się na polskiej kolei w przeciągu ostatniego ćwierćwiecza – czyni to w sposób syntetyczny, a jednocześnie sugestywny. Część z czytających obrazowane przez niego zjawiska zapewne kojarzy z własnych doświadczeń z koleją, w takim przypadku zawartość książki stanowić będzie – tak jak w przypadku piszącego te słowa – swoistą nadbudowę, swoiste podsumowanie, a zarazem wyjaśnienie tego, co w swym namacalnym obyciu udało im się zaobserwować, ilekroć z przejazdu koleją musieli, bądź też chcieli skorzystać.
Książka niewątpliwie należy do dobrych. W trudnej, skomplikowanej skądinąd materii, rodzącej być może nawet pewną pokusę do bardziej emocjonalnych uzewnętrznień, Autorowi udało się jednak mimo wszystko zachować umiar i opanowanie, okraszone co najwyżej od czasu do czasu formą pewnej ironii, czy też delikatnym sarkazmem. Poszczególne rozdziały w sposób zarówno „ilościowy” jak i „jakościowy” korespondują ze sobą, z zastrzeżeniem jednego – być może wcale nie takiego małego – „ale”. Otóż ostatni rozdział (rozdział V): „Kolej dla ludzi. Rekomendacje: jakiej kolei potrzebuje Polska” razi swoją lapidarnością, zdawkowością. Wydawać by się mogło, iż po gruntownej wiwisekcji stanu polskiej kolei Autor przedstawi kompleksowe, poszerzone remedium na jej uzdrowienie. W istocie nic takiego w gruncie rzeczy nie następuje. Ot, kilka zdawkowych haseł, stanowiących niejako proste anty-tezy uprzednio zobrazowanych w książce dolegliwości trapiących rodzimy transport kolejowy. Szczerze powiedziawszy po Autorze dysponującym rzeczowym, fachowym przygotowaniem, czego wyraz On sam daje wprost w omawianej książce, spodziewać można by się nieco bardziej rozwiniętej projekcji „programu naprawczego”.
Niezależnie od poczynionych powyżej zastrzeżeń, czy wyrażonych wątpliwości, książkę należy polecić każdemu, nie tylko miłośnikom, czy znawcom kolei. Każdemu, kto interesuje się naszym życiem społeczno-gospodarczym i zachodzącymi w nim od co najmniej dwudziestu pięciu lat przemianami. Każdemu, kto chce pozyskać dodatkowe źródło informacji na temat uwarunkowań również i jego codziennej oraz odświętnej egzystencji, z których to być może nie zdaje sobie nawet sprawy, mimo tego, iż przynajmniej raz na jakiś czas odbywa podróż koleją.

Każdy z nas miał styczność z koleją – tej treści stwierdzenie współcześnie można już poczynić bez ryzyka popełnienia jakiegokolwiek błędu, choć np. czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu teza w nim zawarta nie była jeszcze tak oczywista. Nie każdy jednak może zdawać sobie sprawę z tego, iż fenomen kolei nie wyczerpuje się w tym jedynie, iż stanowi ona środek transportu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak się szczęśliwie zdarza – na szczęście stosunkowo często – iż na obrzeżach rynku wydawniczego, tego oficjalnego i komercyjnego zarazem, poddanego prawidłom wszechogarniającego marketingu, pojawiają się książki, które śmiało można określić mianem prawdziwych perełek. Książki te najczęściej powstają z potrzeby serca, są wyrazem autentycznej pasji oraz emanacją żywej fascynacji lub zauroczenia określonymi: przestrzenią, miejscem, środowiskiem, bądź też historiami zapisanymi w mniej lub bardziej odległej przeszłości.
Przykładem takiego to woluminu jest książka autorstwa Mirosława Kuklika zatytułowana: „Tryptyk helski. Część II od roku 1920 do roku 1938”.
Jest to – co tytuł książki ujawnia w sposób otwarty – monografia poświęcona Helowi, owej kameralnej, cyplowej miejscowości dumnie obwieszczanej współcześnie jako „początek Polski”; przy czym jej zawartość prezentuje okres niezwykle istotny w jej historii, a mianowicie okres funkcjonowania Helu w ramach II Rzeczypospolitej. Powrót do tzw. macierzy w 1920 roku otwierał przed Helem nowe możliwości rozwojowe, inicjował głębokie przemiany społeczne, kulturowe, gospodarcze i narodowościowe, jakie od tego momentu właśnie aż do przejęcia Helu przez Wojsko Polskie (1938) tu miały się urzeczywistniać, zmieniając nie tylko oblicze zewnętrzne miejscowości, ale także jej charakter oraz determinując szczególne miejsce, jakie poczęła zajmować w odrodzonym Państwie Polskim i w jego społeczeństwie.
Walorem podstawowym książki jest język, jakim została napisana i sposób prezentowania w niej wątków. Nie jest to sucha narracja, z jaką – niestety – często spotkać możemy się w przypadku historycznych opracowań popularno-naukowych. Nie jest to też proste, beznamiętne zestawienie faktów historycznych. Przeciwnie – jest to żywa, barwna, wielowątkowa i wielopłaszczyznowa gawęda o miejscu i jego mieszkańcach, prowadzona na różnych poziomach badawczej i poznawczej percepcji.
Osią przewodnią publikacji zdaje się prezentowanie procesu – złożonego, rozciągniętego w czasie i wieloaspektowego – zaszczepiania w Helu polskości, po latach dominowania w nim żywiołu niemieckiego. Autor z pietyzmem, w sposób niezwykle sugestywny opisuje „instalowanie” w Helu polskiej administracji, przejmowanie zarządu nad tamtejszym portem, budowę i funkcjonowanie „kamienia milowego” w rozwoju tej miejscowości, którym okazało się być jej kolejowe skomunikowanie z resztą kraju.
Odrębnym segmentem książki są te jej partie, w których przedstawiono Hel jako centrum ówczesnego rybołówstwa morskiego we wschodniej części Bałtyku. Tu znajdziemy nie tylko opisy łowisk, metod połowowych, czy sposobów gospodarczego wykorzystywania pozyskiwanych zasobów połowowych ale także historie „ze smaczkiem” – niuanse mniej lub bardziej otwartej konfrontacji pomiędzy dotychczasowymi mieszkańcami Helu – rybakami niemieckimi a przybywającymi tu z innych miejscowości polskiego wybrzeża rybakami kaszubskimi.
Generalnie odtwarzanie burzliwych niekiedy, a zawsze skomplikowanych relacji pomiędzy helskimi Niemcami a osiedlającymi się tu Polakami jest bardzo ważną treścią tej pozycji, obfitującą w szereg szczegółów, niekiedy zaskakujących i wymykających się standardowym, uproszczonym ocenom historycznym. Tu na szczególną uwagę zasługuje rekonstrukcja procesu wysiedlania tzw. optantów niemieckich oraz procesu powstawania nowej (polskiej) kolonii rybackiej, które to posunięcia okazały się być krokami przeważającymi w zniesieniu dotychczasowej dominacji niemieckiej na rzecz ukonstytuowania w międzywojennym Helu prymatu polskości.
W książce nie zabrakło również detali obrazujących kulturowe oraz religijne uwarunkowania, które determinowały życie codzienne i świąteczne helan – zarówno tych pochodzenia niemieckiego, jak i rekrutujących się spośród Kaszubów, tudzież osadników napływających z głębi Rzeczypospolitej.
Część II Tryptyku helskiego to także pełna kolorytu opowieść o istniejącym w Helu kąpielisku morskim, o rozwijanych tu funkcjonalnościach tej miejscowości, z jednej strony obliczanych na zaspakajanie potrzeb i oczekiwań letników oraz turystów goszczących tu dla zaznania odpoczynku i rozrywki; z drugiej umożliwiających pozyskiwanie przez „tubylców” środków finansowych w tych okresach, gdy połowy rybackie nie gwarantowały osiągnięcia wystarczających przychodów. To nadto opowieść m.in. o pierwocinach polskiej oceanografii, tu w Helu tworzonej od podstaw i wzrastającej w instytucjonalnej formie Morskiego Laboratorium Rybackiego.
To wreszcie opowieść o Helanach Niepoślednich, zasłużonych dla Helu, oddanych mu, rozpoznawalnych i szanowanych w ramach żyjących tu obydwu społeczności: polskiej i niemieckiej.
Atutem bezdyskusyjnym książki jest ilość i spektrum tematyczne zamieszczonych w niej fotografii, szkiców, reprodukcji planów i projektów. Ich gruntowne przejrzenie i przeanalizowanie to przedsięwzięcie zgoła odrębne od samej lektury, ale równie wciągające jak owa lektura. Sporo tu także cytatów zaczerpniętych z ówczesnej międzywojennej prasy oraz z publikacji, w tym o charakterze reporterskim i pamiętnikarskim, przybliżających scenerię Helu, widzianą z czysto indywidualnej, subiektywnej perspektywy. Te wstawki niekiedy zaskakują swą treścią, niekiedy śmieszą, innym zaś razem napawają zadumą i refleksją czynioną ku rzeczywistości, która choć odeszła bezpowrotnie do przeszłości, to dzięki książkom takim jak dzieło Mirosława Kuklika może pozostawać wciąż żywą w naszej pamięci, tudzież wyobraźni.
Książkę jako wyprawę do świata pełnego osobliwości i nieoczywistości, zamkniętego w magicznej, wielowymiarowej przestrzeni miejscowości przylegającej do cypla helskiego – serdecznie wszystkim polecam, nie tylko miłośnikom historii, czy wielbicielom morza.

Tak się szczęśliwie zdarza – na szczęście stosunkowo często – iż na obrzeżach rynku wydawniczego, tego oficjalnego i komercyjnego zarazem, poddanego prawidłom wszechogarniającego marketingu, pojawiają się książki, które śmiało można określić mianem prawdziwych perełek. Książki te najczęściej powstają z potrzeby serca, są wyrazem autentycznej pasji oraz emanacją żywej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Miasto niebieskich tramwajów” to zbiór kilkunastu opowiadań, którego tytuł zwodniczo może sugerować, iż wszystkie one bez wyjątku dotyczą, czy też w jakiś sposób odnoszą się do Wrocławia. Wszak mianem „miasta niebieskich tramwajów”, przynajmniej od czasu wypromowania przez nieodżałowaną Marię Koterbską niezapomnianej „Wrocławskiej piosenki”, właśnie stolicę Dolnego Śląska się określa. Tak jednak nie jest. Owszem, Wrocław występuje na kartach tego zbioru, pojawia się w kilku miejscach, niekiedy w ujęciu bardzo realistycznym, innym razem bardziej chyba metaforycznym; czasem gra główną rolę, niekiedy zaś staje się raczej tylko tłem, czy też pretekstem dla rozmyślań Autora. Ale zasięg przestrzeni zarówno geograficznej, historycznej jak i literackiej, w której umiejscowiona jest tematyka tych opowieści nie ogranicza się tylko do granic i obszaru tak czy inaczej rozumianego „Wrocławia”. Jeśliby już próbować znaleźć jakiś wspólny mianownik dla tych małych form literackich zgromadzonych w tomie, umiejscowić je w jakichś ramach, to tym wspólnym dla nich obszarem, tym wymiarem literackiej podróży organizowanej przez Autora będzie przestrzeń Dolnego Śląska. To, że Wrocław pozostaje jego centrum, raz - z faktu posiadania przezeń wspomnianego statusu stolicy tego historycznego, geograficznego i kulturalnego regionu, dwa – z powodu osobistych doświadczeń Autora związanych z tym Miastem - znajduje swoje uwypuklenie właśnie w tytule niniejszego zbioru opowiadań.
W istocie swej opowiadania niniejszego tomu wprowadzają nas do krainy nie tyle rodem z przewodników turystycznych, co metaforycznej, a nawet metafizycznej, pełnej symboli, ale również anegdot i niuansów, czasem ewidentnie, jawnie zaskakujących. Waniek otwierając kufer własnych wspomnień i doświadczeń, niekiedy bardzo odległych w czasie, sięgających dzieciństwa i młodości, dokonuje swoistej lustracji – w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu – regionu, bogactwo którego tak dziejowe, jak i kulturalne pozostaje wręcz przytłaczającym, a jednocześnie jest albo było marnotrawione, niwelowane, celowo przemilczane bądź rugowane ze świadomości kolejnych pokoleń Rodaków (obraz architektonicznej degrengolady przedstawiony w „Pomniku psa”). Szczególny stosunek, szczególne nastawienie emocjonalne i psychiczne Autora do tej krainy emanuje zwłaszcza z nostalgii, której tu pełno (krajobraz okolic dworca głównego PKP w Wałbrzychu zakreślony w opowiadaniu „Puste trzy godziny ze Stachurą w tle”). Sporo jest tu też żalu, pewnego wyrzutu, czynionego wobec czegoś, co niektórzy nazywają „obiektywnym biegiem zdarzeń”, czy „obiektywną historią”. Świat Henryka Wańka nie jest obiektywny, jest zbiorem subiektywnych spostrzeżeń i odniesień. Niekiedy zasadzających się na faktach, czystym realizmie, dokumentowanym niemal wedle kanonów historycznej metodologii, niekiedy zaś na zaszłościach poddanych literackiej kreacji, na wyobrażeniach i artystycznej fantazji. Tym samym autentyczność, niekiedy porażająca swym naturalizmem (drastyczna historia opowiedziana w „Dwóch zdjęciach”) miesza się tu z fikcją, z jakąś interpretacją, nadinterpretacją czy dopowiedzeniem (kreacje XVIII-wiecznego Breslau i postaci Casanovy ujęte w „Kawaler Giacomo gra w ombre!”). A wszystko to podane w splocie, warkoczu zdarzeń, który utrudnia czytelnikowi, a raczej skłania go do tego, by zarzucił próby weryfikacji prawdziwości obrazów serwowanych mu w toku narracji czynionej przez Autora. Bo w istocie szkice czynione przez Wańka to swoiste baśnie, może nawet mity („Pudor rusticus”). Baśnie niekiedy brutalnie korodowane przez rzeczywistość post-baśniową, częstokroć nakładającą się na tę określaną mianem post-industrialnej (smutne losy Wałbrzycha skonkludowane w „Napisane w zastępstwie”).
Autor niejednokrotnie koncentruje się na określonych detalach, pojedynczych zaszłościach bądź jednostkowych aktach imaginacji, by na ich podwalinie przejść na pułap konkluzji czynionych w odniesieniu do kwestii ogólnych, w centrum których pozostaje pytanie o kondycję człowieka, najczęściej konkretyzowanego do miana Polaka (kapitalnie sportretowane postaci stałych bywalców dworca głównego PKP we Wrocławiu w „Mieście niebieskich tramwajów”). To nadaje niekiedy tym szkicom prowadzonym przez krajobraz czasów przeszłych i współczesnych, albo niedawno minionych, walor refleksji otwarcie filozoficznej, ale nie moralizatorskiej. Refleksja ta okraszona jest tęsknotą za „rajem utraconym”, a raczej zniszczonym, najczęściej w sposób głupi a co najmniej nieodpowiedzialny. Ten raj, ten literacki i mentalny „eden” ogniskuje się właśnie - w przypadku Wańka - w wymiarze Dolnego Śląska. Wymiarze, który poddany został destrukcji; który wystawiany był na próbę historycznych zawirowań, stając się kaprysem wielkich ale także i małych tego świata (świetnie poprowadzony szkic zdarzeń rozgrywających się w powojennej Kotlinie Kłodzkiej umiejscowiony w opowiadaniu „Odzyskane”).
Postaci tych opowiadań to istny konglomerat – jednostki ze wszech miar autentyczne, historyczne wręcz (Casanova, Hłasko, Stachura) dzielą przestrzeń literacką z tymi, co do których autentyczności możemy się zastanawiać, a co najmniej w odniesieniu do których to możemy dostrzegać odcisk artystycznego ich uplastycznienia (tytułowy bohater opowiadania „Wiktor”). Nie brak tu również bohaterów - wytworów czystej fikcji literackiej, aktorów występujących w spektaklach wyreżyserowanych przez narratora („Psia krew”), zwykle przybierających kształt anegdoty, humoreski, czy groteski nawet (opowiadania „Bitwa” i „Schwarz”).
Sporo tu bowiem – w tych opowiadaniach – również humoru, także tego mocno wysublimowanego, niekiedy bardzo specyficznego („Córka pułku”). Sporo także sarkazmu dawkowanego dla osłodzenia smutku bijącego z niektórych konkluzji, czy choćby obserwacji czynionych przez Autora (tytułowe „Miasto niebieskich tramwajów”). Asumptem dla poprowadzenia narracji staje się niekiedy historia zasłyszana, jakaś luźna anegdota („Dwa zdjęcia”) twórczo rozwinięta przez Wańka. Innym razem inspiracją dlań staje się historia mniej lub bardziej „formalnie” udokumentowana („Podwójny skarb”). W innym jeszcze przypadku własne przeżycie staje się katalizatorem swoistej gry skojarzeń, uświadomień i wniosków albo ledwie przypuszczeń czynionych w oparciu o fakty niejednokrotnie błahe, czy ulotne, pochłonięte jednak oraz rozwinięte przez twórczą wrażliwość pisarza („Odbycie szczepienia”). Z tych wszystkich narracji bije ciekawość świata i człowieka, emanuje próba dotarcia do miejsc, postaci i zdarzeń, które w realnym, czysto fizykalnym świecie są nieosiągalne z racji praw rządzących czasoprzestrzenią. Tę może przezwyciężyć jedynie literacka eskapada, a że Waniek doskonale jest do niej przygotowany, kończy się ona zwykle pełnym powodzeniem, z pozytywnym zresztą dla czytającego skutkiem.
Z tekstów zgromadzonych w tomie uderza literacka dojrzałość, znamienna zwłaszcza plastyką
i swobodą narracji („Huk”). Język opowiadań jest klarowny, niekiedy wyrafinowany, nigdy jednak nie wpadający w tony sztuczności, czy stylistycznego efekciarstwa. Czyta się ten tomik przyjemnie, niejednokrotnie z uczuciem rozbawienia, częściej jednak z odczuciem pewnego delikatnego niepokoju. Niepokoju, że oto coś, co jest nam miłym, co darzymy estymą, co traktujemy jako wyznacznik naszego poczucia szczęścia, azylu czy ukojenia - jakaś przestrzeń, miejsce bądź historia - osuwa się bezpowrotnie w nicość przemijania, a my nie mamy tego świadomości, beztrosko nie dostrzegamy tego procesu erozji rzeczywistości - z takiego czy innego względu - ważnej dla nas. Dla Henryka Wańka taką ważną przestrzenią pozostaje Dolny Śląsk, no i Wrocław oczywiście. To bez dwóch zdań emanuje, wprost wypływa szerokim nurtem ze zbioru pt.: „Miasto niebieskich tramwajów”. Jeśliby chcieć zatem zwerbalizować swoiste przesłanie tej z pozoru niepozornej książeczki to można by je wyrazić słowami: „Spieszny się kochać swoje małe edeny – tak szybko zmieniają swoje oblicza, tak szybko przemijają, tak szybko tracimy je bezpowrotnie!” Polecam wszystkim, niekoniecznie miłośnikom Dolnego Śląska i wielbicielom Wrocławia, do którego to grona piszący niniejsze słowa nieskromnie pozwala się zaliczać.

„Miasto niebieskich tramwajów” to zbiór kilkunastu opowiadań, którego tytuł zwodniczo może sugerować, iż wszystkie one bez wyjątku dotyczą, czy też w jakiś sposób odnoszą się do Wrocławia. Wszak mianem „miasta niebieskich tramwajów”, przynajmniej od czasu wypromowania przez nieodżałowaną Marię Koterbską niezapomnianej „Wrocławskiej piosenki”, właśnie stolicę Dolnego Śląska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rozmowę w „Katedrze” zwykło określać się mianem powieści totalnej. W istocie rzeczy, Mario Vargas Llosa podjął się zadania literackiego o wymiarze i wymowie zaiste totalnych. Otóż przy wykorzystaniu wyrafinowanej komplikacji układu wątków, zawirowań fabuły, licznych retrospekcji, przeplatania narracji, a zwłaszcza dialogów rozgrywających się w różnych — czasem dalekich od siebie — fragmentach akcji, dokonał czegoś, co pod znakiem zapytania stawia trafność całej naszej percepcji, a tym samym naszą wiedzę o otaczającym nas świecie, o naszych bliskich, znajomych; o nas samych wreszcie. Odziera on rzeczywistość, w której funkcjonujemy z pozornej jednowymiarowości i ukazuje nam jej trójwymiarowość, a niewykluczone, iż nawet wielowymiarowość. Przeprowadza nas przez misterną sieć wielorakich powiązań, które choć na ogół nie są przez nas uświadamiane, to rzutują na losy nie tylko pojedynczych jednostek, rodzin, grup społecznych, lecz na losy społeczeństwa jako takiego. Z kolei w ramach swoistego sprzężenia zwrotnego wykazuje, iż to co jawi się nam być odległym od nas, nie dotyczącym nas choćby nawet pośrednio, niekiedy okazuje się być zasadniczą, główną determinantą naszych losów i dokonywanych przez nas wyborów.
Rozmowa w „Katedrze” to powieść wielopłaszczyznowa, w której dokonuje się, dzięki wytrawności artystycznej jej Autora, subtelne nakładanie się skali makro obserwacji literackiej na jej skalę mikro, a nawet skalę nano tejże. Tłem dla ukazania losów jednostkowych, które w istocie swej nigdy do końca jednostkowymi w książce tej nie pozostają — czy to Santiago, czy Ambrosio, czy Amalii — jest Peru zanurzone w latach okresu dyktatury Manuela A. Odrii. Rządy sprawowane przez Odrię i jego popleczników stanowią dla Llosy pretekst dla unaocznienia czytelnikowi mechanizmów sprawowania władzy w ramach reżimu autorytatywnego, w którym obok jawnej siły i przemocy oraz zabiegów typowych dla państwa policyjnego, równorzędną wagę dla jego utrzymania się
i funkcjonowania w sposób w miarę jak najbardziej niezakłócony, posiada proceder korumpowania, uzależniania od władzy przedstawicieli świata przemysłowców, producentów oraz obszarników rolnych. Ich poparcie oferowane rządzącym w zamian za konkretne profity i udogodnienia — mniej lub bardziej wymierne w pieniądzu — jest czymś co stabilizuje i zarazem uwiarygodnia reżim w oczach pozostałej części – poddanej niesamowitej wręcz manipulacji i inwigilacji — peruwiańskiego społeczeństwa. Ten swoisty alians, ten pakt „życzliwej” nieagresji obnaża cynizm tak rządzących, jak i rządzonych, a raczej partycypujących w profitach wypływających z faktu sprawowania władzy w warunkach zgoła niedemokratycznych. Wprowadzając nas w atmosferę ministerialnych gabinetów, partyjnych wieców i rządowych kontrmanifestacji, a także domów schadzek odwiedzanych przez prominentnych gości — przedstawicieli obydwu stron tego cichego sojuszu — Llosa próbuje nam ukazać prawdę, która być może jest przez nas zbyt łatwo (a czemu to?) pomijana w czynionych przez nas interpretacjach tyranii. Ta prawda sprowadza się w istocie do wskazania, iż żaden reżim nie utrzymałby się przy życiu wyłącznie w oparciu o dyktat siły; że tak naprawdę każdy reżim czerpie swoją siłę z ludzkiej niegodziwości i nikczemności.
Z drugiej strony llosa ukazując kulisy i przebieg gabinetowych zamachów stanu, politycznych intryg oraz personalnych rozgrywek — jak tej chociażby, która obezwładniła i wyeliminowała z gry nienawistnego Cayo Bermúdeza — zwraca naszą uwagę na to, że to co jest zasadniczym gruntem, oparciem dla funkcjonowania reżimu, stanowi zarazem bardzo śliskie, a raczej grząskie podłoże jego egzystencji. Nie dysponując autentycznym poparciem szerokich mas społecznych, a żerując na koniunkturalizmie oraz oportunizmie elit gospodarczych, czy finansowych reżim staje się ich — przynajmniej do pewnego stopnia – zakładnikiem. Tym samym rzeczony pakt „życzliwej” nieagresji okazuje się wybitnie kruchym i niestabilnym. W każdej chwili nikczemność i niegodziwość tak zwanych elit i grup wpływów, którą eksploatuje na własne potrzeby reżim, mogą obrócić się przeciwko niemu i finalnie doprowadzić do jego obalenia, albo proces ten przynajmniej zainicjować. Tylko czy nielojalność dotychczasowych cichych sojuszników reżimu staje się w takim układzie cnotą, zwłaszcza obywatelską? Bynajmniej —jest to tylko kolejne uzewnętrznienie mechanizmu funkcjonowania władzy, który w tym momencie obnaża skrajny egoizm i wyrachowanie jednostek w mechanizm ten zaangażowanych.
Realia społeczno-polityczne przedstawione w książce Llosy to także świat warstw i grup najniżej sytuowanych w drabinie społecznej. Świat kolorowych a jednocześnie ponurych, zaśmieconych przedmieść, prowincji zamarłej w swej nędzy i zacofaniu, to świat knajp i spelun goszczących biedaków żyjących z dnia na dzień. W powieści świat ten reprezentuje najpełniej Ambrosio, po części również związana z nim Amalia. Ich tragiczna historia guasi-miłosna to soczewka skupiająca i obrazująca z całą mocą patologie eskalujące na dnie systemu, który bazuje na ludzkiej krzywdzie, na poniżeniu i wyzyskiwaniu jednostki. W tym wymiarze powieści największym potencjałem dramaturgii obarczone są losy wspomnianego wyżej eks-szofera Fermino Zavali, próbującego zapewnić byt sobie i swojej rodzinie podczas pobytu w prowincjonalnej Pucallpa. Ale i inne historie zdają się być wymownymi; ich nosicielami jest cała mozaika postaci drugo- i trzecioplanowych. Próby utrzymania się na powierzchni egzystencjalnej dżungli względnie zachowania gwarantującego minimalną stabilność życiową status quo – niekiedy zakończone względnym sukcesem, jak to miało miejsce w przypadku Ludovico – to domena starań pozbawionych skrupułów Hipólito i Trifulcio, starzejącej się i zdezorientowanej Hortensji, czy uwięzionej w moralnie zepsutym środowisku Quety.
Jeśli jednak chcieć by postawić pytanie i odpowiedzieć zarazem na nie: co jest w istocie rzeczy przedmiotem tej powieści, to należałoby wskazać, iż jest nim poszukiwanie własnej tożsamości, podejmowane przez jednostkę poddaną presji oddziaływania środowiska domowego, rodzinnego, społecznego, politycznego. Tą jednostką poszukującą własnej tożsamości, dokonującą wyborów, które w jej mniemaniu mają tę tożsamość zbudować; umożliwić jej wyjście z „zespołu naczyń połączonych” jest przede wszystkim Santiago Zavalita. To ten, który próbuje „wybić się na niepodległość”. Kroczy własnymi drogami niczym klasyczny niemal outsider. Zbuntowany młodzieniec doświadcza tego wszystkiego co zdaje się być domeną młodości gwałtownie przeżywanej — to przede wszystkim idealista wierzący w sprawę. Ale sprawa rychło okazuje się być swoistym nieporozumieniem, okraszonym na dodatek cierniem emocjonalnego rozczarowania. Niesiony nurtem zdarzeń, poddany działaniu przypadku (?) trafia do redakcji jednego ze stołecznych dzienników — „Kroniki”. W ten sposób zapewniając sobie egzystencjalne minimum opiera się przeznaczeniu wyznaczonemu mu przez ojca. Ale idealizm już blednie po czym umiera beznamiętnie. Zavalita zaś z czasem nieuchronnie wsiąka w rzeczywistość, w której żyje. Jego młodość krzepnie, pojawia się element stabilizujący – Kobieta i małżeństwo. Ale czy autonomiczność jego losów – oderwanych od wsparcia rodziny - w istocie jest autonomią, suwerennością pozwalającą mu budować własną tożsamość? Czy nie jest to swoista gra pozorów, naiwność generowana przez przekorę, próba usprawiedliwienia porzucenia wyzwań na rzecz doświadczania rytuału przeciętności? Aby umiejscowić się w otaczającym go świecie Santiago musi skonfrontować się z przeszłością, a przede wszystkim odkryć ją, gdyż jego wiedza o tej przeszłości okazuje się fragmentaryczną oraz jednowymiarową właśnie. Przypadek (kolejny?) sprawia, iż pewnego popołudnia trafia na byłego pracownika swojego Ojca, u którego ten przed laty zatrudniony był jako osobisty szofer. Po krótkiej wymianie zdań udają się do pobliskiej knajpy dla biedoty. I tak zaczyna się tytułowa rozmowa w Katedrze, rozpisana na całą objętość woluminu(-ów). Rozmowa, która dla Santiago stanie się okazją skonfrontowania z samym sobą ale przede wszystkim ujrzenia losów własnej rodziny, a zwłaszcza ojca w zupełnie nowym świetle. To światło sprawia, ze sacrum może okazać się profanum, domniemany przypadek implikacją szeregu zaplanowanych i świadomych działań, a żywione dotąd uczucia oraz emocje pozbawione swego fundamentu, który mógłby je uzasadniać, czy tłumaczyć. Ale czy snop tego światła okaże się rzeczywiście na tyle mocny, by Santiago mógł uzyskać dostateczne jak również ostateczne wyjaśnienie wątpliwości i niepewności zarysowujących się w odmętach odsłoniętej mu właśnie przez Ambrosio przeszłości? A w szczególności, czy Ambrosio na pewno jest bezwzględnie szczery ze swoim rozmówcą?
Rozmowa w „Katedrze” to także książka o uwikłaniu. Może nawet bardziej o uwikłaniu, niż o poszukiwaniu własnej tożsamości. Uwikłanym można być i jest się w tej książce wielorako: politycznie, finansowo, obyczajowo, zawodowo, seksualnie. Po części uwikłanie to stanowi konsekwencję splotu zdarzeń, wypadków rozgrywających się na różnych piętrach egzystencji jej bohaterów, pozostających niekiedy poza zakresem ich możliwości percepcyjnych. Po części zaś uwikłanie to, nawet jeśli nie jest przez nich antycypowane, nie jest objęte ich kalkulacją, staje się rezultatem choćby pośrednim dokonywanych przez postaci wyborów, konsekwencją ich decyzji. Paradoks swoisty polega na tym, że czasem próba oparcia się jednemu z uwikłań skutkuje nieuchronnie popadnięciem w sieć oddziaływań i zależności, które wkrótce skutkują powstaniem nowego uwikłania jednostki. Uwikłaniu temu towarzyszą tajemnice i kłamstwa, czasem skrywane przez długie lata i to wobec osób najbliższych, niejednokrotnie z zimną obojętnością, czy wyrachowaniem. Tę obojętność lub wyrachowanie racjonalizuje się niekiedy dobrą wiarą, chęcią ochrony bliskich, oszczędzenia im trosk i zmartwień. Ale czy finalnie skutek tych zabiegów nie jest zgoła odmienny? Tak, czy inaczej - uwikłanym jest Fermin Zavala, Santiago Zavala, Ambrosio; uwikłaną jest Muza Hortensja i Queta. Uwikłanymi są tu wszyscy. W jednym z pierwszych zdań powieści, Autor myślami Zavality „mówi”: „W jakim to momencie Peru tak się skurwiło? (…) On był jak to Peru, Zavalita, w jakimś momencie się skurwił. Myśli: kiedy? (…) Skurwione Peru, myśli, skurwiony Carlitos, wszyscy skurwieni. Myśli: nie ma wyjścia”.
Książkę Llosy, uważaną za jego najwybitniejsze dzieło, warto przeczytać. Nie będzie to lektura łatwa. Niejednokrotnie będzie to lektura drażniąca, irytująca, wymagająca najwyższej koncentracji i precyzji w kojarzeniu wątków. To w głównej mierze pokłosie obranej przez Autora formuły konstrukcyjnej i stylistycznej powieści, sposobu budowania i nakładania na siebie zwłaszcza dialogów. O ile na początku ta formuła i ten sposób wydawać się mogą czytelniczą katorgą, po pewnym czasie, po kilkudziesięciu stronicach już najpewniej, odkryjemy przemyślany charakter tych zabiegów formalnych i ukryty walor ich zastosowania. Mozaika zapełni się kolejnymi puzzlami, obraz wypełni się w szczegółach, wszystko nabierze swego kolorytu, pełnego wyrazu. I jeśli nawet nie znajdziemy odpowiedzi na wszystkie wątpliwości czy rozterki kłębiące się w naszej głowie w wyniku odkrycia losów naszych bohaterów, to uświadomimy sobie bogactwo treści zawarte w tym dziele. Bo to książka zaiste wybitna. Uwidacznia to wszystko, co w naszej codziennej rzeczywistości pozostając nieuchwytnym albo kwalifikowanym jako niewiele lub nic nie znaczące, w istocie rzeczy determinuje niekiedy w zasadniczych rysach nasze losy, tak jednostkowe, jak i zbiorowe.

Rozmowę w „Katedrze” zwykło określać się mianem powieści totalnej. W istocie rzeczy, Mario Vargas Llosa podjął się zadania literackiego o wymiarze i wymowie zaiste totalnych. Otóż przy wykorzystaniu wyrafinowanej komplikacji układu wątków, zawirowań fabuły, licznych retrospekcji, przeplatania narracji, a zwłaszcza dialogów rozgrywających się w różnych — czasem dalekich od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę autorstwa R. Moorhouse’a w pierwszej kolejności poleciłbym tym wszystkim, którzy chcąc bliżej zapoznać się z tematyką kampanii wrześniowej – z jej genezą, przebiegiem oraz bezpośrednimi i pośrednimi skutkami – nie mieli dotąd sposobności sięgnąć po monografię jej to właśnie poświęconą. Stanowi ona bowiem w istocie w miarę kompletne, syntetyczne jednak, omówienie przebiegu działań zbrojnych zapoczątkowanych agresją III Rzeszy na Polskę w dniu 1 września 1939, do której szesnaście dni później (17 września 1939 r.) dołączył Związek Radziecki, jak również przyczyn i uwarunkowań konfliktu, który ostatecznie wybuchł w następstwie eskalacji agresywnej polityki Niemiec hitlerowskich i klęski nieudolnej – naiwnej, jak chce to widzieć Autor książki – polityki mocarstw zachodnich ukierunkowanej na powstrzymanie przyszłego agresora.
Właśnie te rozdziały książki (rozdział 2 i rozdział 3), które poświęcone zostały sytuacji międzynarodowej na kontynencie europejskim w końcu lat 30-tych, w tym zwłaszcza polityce „appeasement’u” uprawnianej przez Wielką Brytanię aż do przedednia wybuchu konfliktu, a także okolicznościom dojścia do skutku Paktu Ribbentrop - Mołotow, zdają się być bardzo atrakcyjnymi. Autorowi nie można odmówić wnikliwości w analizie poruszanych tu wątków, czy celności – w przeważającej mierze przypadków – wyprowadzanych wniosków i konkluzji. Myliłby się zwłaszcza ten, kto sądziłby, iż brytyjski historyk zechce oszczędzić w eksponowanej przez siebie interpretacji zdarzeń rząd brytyjski. Moorhose niejednokrotnie uwypukla błędy, ułomności polityki zagranicznej Wielkiej Brytanii, jak to się zwykło mówić „nazywając rzeczy po imieniu”. Analogiczną uwagę można odnieść do tej partii wywodów Autora (rozdział 5), w której wskazuje on na niegodziwość aliantów zachodnich, którzy po wypowiedzeniu wojny hitlerowskiemu agresorowi (3 września 1939 r.) – w wypełnieniu swych sojuszniczych względem Polski zobowiązań – ograniczyli się tylko do szczątkowej „ofensywy” w Zagłębiu Saary, w ostatecznym rozrachunku pozostawiając Naród i Armię Polską w osamotnieniu w ich zmaganiach z przeważającym pod każdym względem niemieckim najeźdźcą.
Przebieg działań militarnych w Polsce roku 1939 został przedstawiony w ramach płynnej, składnej narracji, poprowadzonej językiem „przyjaznym czytelnikowi” (co w równym stopniu jest zapewne zasługą Autora jak i Tłumacza – Bartłomieja Pietrzyka). Omówione tu zostały wszystkie najważniejsze (m.in. Westerplatte, Mokra, Mława, Bzura, Wizna, Lwów) – nie tylko zresztą z militarnego punktu widzenia – a po części także mniej znane bitwy i potyczki (Węgierska Górka, Borowa Góra, Tomaszów Lubelski) „polskiego września”, począwszy od pierwszej fazy kampanii określanej mianem „bitwy granicznej” aż po ostatnie zmagania, mające miejsce już po agresji ZSRR, uczestnikiem których były pozostałości rozbitej armii polskiej (w tym KOP), zwykle próbujące przebić się na południowo-wschodnie rubieże Kraju, w miejsce wyznaczonej a nigdy nie utworzonej koncentracji jednostek polskich (w rejon tzw. przedmurza rumuńskiego). Autor stosunkowo sporo miejsca poświęcił oblężeniu Warszawy (rozdział 7), koncentrując się nie tylko na przebiegu operacji „stricte” wojskowej, ale także relacjonując sytuację ludności cywilnej oblężonej Stolicy Polski, nastroje wśród niej panujące, czemu służy przytaczanie szeregu wspomnień uczestników opisywanych przez niego wydarzeń.
Moorhouse unika przy tym drobiazgowego „wgryzania” się w aspekty opisywanych przez siebie działań o charakterze czysto wojskowym, czy militarnym, co czyni treść książki przystępną zwłaszcza dla czytelnika nieobeznanego z zagadnieniami z tego właśnie zakresu. Jego relacje kreślone są jednak na różnych pułapach: raz jest to ukazanie sytuacji taktycznej walczących przeciw sobie sił w skali „makro”, innym razem zobrazowanie położenia danego związku taktycznego/jednostki bojowej przed-, w trakcie- lub po bitwie; innym jeszcze razem Autor schodzi na pułap zmagań batalionu czy kompanii. Wszystko to „okraszone” sporą liczbą cytatów zaczerpniętych ze wspomnień uczestników batalii – począwszy od szeregowych żołnierzy, a na głównodowodzących skończywszy – bądź ich świadków, rekrutujących się tak spośród jednej, jak i drugiej strony konfliktu. Trzeba jednak zauważyć, iż niekiedy zdawkowość, czy fragmentaryczność pewnych deskrypcji może razić, podobnie jak selekcja, którą posłużono się przy wyborze określonych batalii, którym poświęcono więcej miejsca, kosztem innych wspominanych niekiedy na zasadzie ledwie kilku zdań, choćby stanowiły one istotny wkład militarny tudzież dowód determinacji oręża polskiego w zmaganiach z najeźdźcą(-ami). Uwagę taką można odnieść np. do obrony Helu, o której w książce tej wzmiankuje się w zasadzie niemal wyłącznie poprzez przedstawienie sytuacji tamtejszych obrońców w przeddzień kapitulacji Półwyspu Helskiego.
Wątkiem stosunkowo dobrze rozwiniętym w książce – co odnotować należy z aprobatą, gdyż może on być wciąż jeszcze nieznany szerszemu kręgowi odbiorców – jest temat zbrodni wojennych popełnianych, tak przez Wehrmacht – a w późniejszym czasie także przez frontowych żołnierzy Armii Czerwonej – jak i przez Einsatzgruppen, ofiarami których padali zarówno jeńcy polscy, jak i cywile.
Z liczb podawanych przez Moorhouse’a bynajmniej nie wynika, aby były to tylko i wyłącznie incydenty, jak również, aby zbrodnicze praktyki były domeną wyłącznie owych owianych złą sławą Grup Operacyjnych. Wskazując na psychospołeczne uwarunkowania popełnianych mordów słusznie R. Moorhouse diagnozuje ich genezę, poprzez wskazanie, iż do pewnego stopnia zbrodnie te stanowiły rezultat nazistowskiej indoktrynacji, która zdążyła już wówczas mocno „dotknąć” z założenia politycznie neutralny Wehrmacht, po części zaś element świadomej polityki eksterminacyjnej, której pierwszymi ofiarami mieli być i byli właśnie Polacy.
Tak jak już wspomniałem – niniejsza pozycja R. Moorhouse’a – z pewnością nie pretenduje do miana systemowego, wyczerpującego opracowania poświęconego pierwszej kampanii zbrojnej II wojny światowej, zwłaszcza jeśliby chcieć widzieć w niej szczegółowe opracowanie wątków ściśle militarnych. Jest to raczej dobrze udokumentowane, rzetelne w opisie i solidne (na ogół) w przedstawianiu faktów historycznych studium zmagań polskiej armii osamotnionej w odpieraniu agresji na Państwo, porzucone przez swych sojuszników; sojuszników, wobec których sam Autor formułuje mocny zarzut: „Ci, którzy w polityce aliantów wobec Polski we wrześniu 1939 roku dopatrują się prymitywnego makiawelizmu, bardzo się mylą – nie była ona wyrazem nikczemności, lecz wielkiej naiwności. Ponieważ jednak w ostatecznym rozrachunku łudziła Polaków nadzieją, wpływała na ich strategię i budziła wśród nich oczekiwania, należy ją uznać za zdradę sojusznika” (s. 426).
Do niezaprzeczalnych walorów książki należy zaliczyć to, iż jej treść generalnie wolna jest od emocjonalnych uniesień, od patosu, konstruowania mniej lub bardziej udolnych tudzież nieudolnych panegiryków. Nie zmienia to jednakże finalnej oceny tej książki, którą należy dokonać poprzez stwierdzenie, iż jest ona „sui generis” hołdem złożonym polskiemu orężowi i społeczeństwu A.D. 1939.
Książka „zaopatrzona” została w bogatą bibliografię, dwa „pakiety” fotografii (w większości znanych z innych publikacji), kilka mapek oraz Ordre de bataille: Wojska Polskiego (1 września 1939 r.), Wehrmachtu (1 września 1939 r.) oraz Armii Czerwonej (tej akurat na 17 września 1939 r.)
Technicznie nie można książce tej raczej niczego zarzucić, aczkolwiek w końcowych jej partiach pojawiają się pewne błędy językowe – na szczęście nie jest ich zbyt wiele. Paradoksalnie czytania książki nie ułatwia również relatywnie duży rozmiar czcionki, ale to raczej kwestia indywidualnych preferencji piszącego te słowa.
Jeden wszakże detal nie może zostać pominięty przez autora niniejszej recenzji, jeśli już rzekło się o mankamentach. Otóż na obwolucie (i okładce książki) głównym motywem graficznym pozostaje lecąca armada bombowców PZL 37 B Łoś oraz myśliwców… PZL P 24 (identyfikację tę umożliwiają owiewki kół podwozia głównego). Sęk w tym, iż te ostatnie nie były wykorzystywane przez Lotnictwo Polskie we wrześniu 1939 r., stanowiąc eksportową wersję (rozwinięcie) myśliwców PZL P 11, „nota bene” wzmiankowanych kilkakrotnie w książce, jako tych, które ze zmiennym szczęściem musiały faktycznie przeciwstawić się całej potędze ówczesnej Luftwaffe w pierwszych dniach Wojny Obronnej.
W ostatecznym rozrachunku jest to ciekawa, wartościowa monografia, po którą powinni sięgnąć – jak wspomniałem – przede wszystkim ci wszyscy, dla których wrzesień 1939 r. owiany jest jeszcze mniejszym bądź większym mrokiem niewiedzy, a którzy zdeterminowani są zarazem mrok ten rozwiać i poznać jeden z najtragiczniejszych fragmentów naszej historii najnowszej. Dla wszystkich innych jej lektura stanowić będzie sposobność do powtórnego odtworzenia sobie przebiegu tej narodowej tragedii, stanowiącej jednakże jedną z najpiękniejszych kart w historii polskiego oręża.

Książkę autorstwa R. Moorhouse’a w pierwszej kolejności poleciłbym tym wszystkim, którzy chcąc bliżej zapoznać się z tematyką kampanii wrześniowej – z jej genezą, przebiegiem oraz bezpośrednimi i pośrednimi skutkami – nie mieli dotąd sposobności sięgnąć po monografię jej to właśnie poświęconą. Stanowi ona bowiem w istocie w miarę kompletne, syntetyczne jednak, omówienie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Olga Tokarczuk napisała książkę, której właściwe, to znaczy pełne odczytanie wymaga uruchomienia przez czytelnika trzech różnych poziomów jego percepcji, trzech różnych kanałów wrażliwości. Na każdym z nich uzyskuje od Autorki odmienny przekaz, inną paletę spostrzeżeń i wniosków na temat rzeczywistości, w której przyszło mu (nam) żyć, a nade wszystko na temat kondycji człowieka (bynajmniej nie tylko) współczesnego i jego miejsca w otaczającym go świecie, zwanym z bliska Naturą, z dalszego zaś dystansu Wszechświatem.
W wymiarze czysto fabularnym to powieść oparta na literackim pomyśle, na intrydze, której nie powstydziłby się wytrawny twórca kryminałów, tudzież thrillerów. Oto na prowincjonalnym pograniczu polsko-czeskim, w malowniczej scenerii Kotliny Kłodzkiej dochodzi wpierw do dziwnego zgonu miejscowego – oficjalnie naganiacza zwierzyny – a faktycznie kłusownika, a nieco później do kolejnych śmierci przedstawicieli tutejszego "establishmentu” w co najmniej równie dziwnych, rodzących z gruntu szereg wątpliwości, okolicznościach. „Prima facie” można by uznać, iż wszystkie ofiary uległy nieszczęśliwym wypadkom. Po jakimś czasie pojawiają się – jak to zwykle bywa – w lokalnym środowisku różnego rodzaju spekulacje, wiążące zaistniałe zgony z dotychczasowymi zajęciami nieżyjących, z ich relacjami zawodowymi i biznesowymi – tymi jawnymi, legalnymi jak również tymi „nie do końca zgodnymi z prawem”; co właśnie finalnie, w ramach domniemanych przestępczych rozliczeń, miałoby sprowadzić na nich „przedwczesną” bo nienaturalną śmierć.
Jedynie Janina Duszejko, mieszkanka – jedna z nielicznych całorocznych – Płaskowyżu, przestrzeni oddalonej realnie i symbolicznie „od reszty świata”, będącej niemym świadkiem kolejnych domniemanych zbrodni, wysuwa własną, na swój sposób oryginalną i jawnie kontrowersyjną hipotezę „kryminalistyczną”, wyjaśniającą genezę tych czynów i wskazującą zarazem na ich „sprawców”. Jako że w miejscach, gdzie znajdowano zwłoki kolejnych „nieszczęśników” – a w dwóch przypadkach w odnalezieniu ciał brała udział sama Duszejko – widywano zwierzęta, względnie odkrywano ślady tychże na ziemi, formułuje ona tezę, jakoby to właśnie zwierzęta miały dopuścić się aktów mordu na ludziach. Na ludziach, których łączy, a raczej łączyło ,jedno istotne zajęcie – zabijanie zwierzyny w ramach polowań. Wszyscy nieżyjący byli bowiem członkami miejscowego koła łowieckiego i aktywnymi zarazem myśliwymi.
Tego rodzaju teza budzi początkowo co najmniej niedowierzanie lub mniej tudzież bardziej jawną konsternację – wpierw przyjaciół Duszejko: Matogi, Dyzia i Dobrej Nowiny, a następnie Policji, którą sama Duszejko informuje o powziętych przez siebie przypuszczeniach vel „ustaleniach”, czyniąc to w kolejnych pismach przesyłanych do pobliskiego komisariatu. Ale rychło dalszy ciąg zdarzeń, w ognisku których coraz wyraźniej zarysowuje się osoba samej Janiny, zmienia percepcję wszystkich zainteresowanych. W ramach zmienionego oglądu rzeczy, to co dotąd przedstawiało się jako niewyobrażalne, a nawet absurdalne jawi się być zaskakująco autentycznym. Teoria Janiny Duszejko uzyskuje swoistą autoryzację w zaistniałych, a raczej zidentyfikowanych faktach, To następuje wszak przy zastosowaniu stosownej interpretacji tych faktów, czynionej już nie z punktu widzenia czystej ontologii, lecz z pozycji etycznych i filozoficznych, których Duszejko pozostaje zagorzałą obrończynią, wyznawczynią i orędowniczką. W tym miejscu, w tej przestrzeni powieści realizm musi ustąpić miejsca metafizyce, by treść tych faktów – ujmowanych już na nowym, wyższym niejako poziomie, czy wymiarze – stała się zrozumiałą, również dla czytelnika.
W tym nowym wymiarze wciąż na pozycji pierwszoplanowej pozostają jednak zwierzęta. To swoiste Medium: zwierzęta – żywe istnienia, stanowią tu symboliczną ale i najpełniejszą oraz najczystszą emanację Natury. Natury, której człowiek - będący od zarania swych dziejów jej immanentnym elementem składowym, a raczej cząstką „elementarną” – stał się jawnym ciemiężycielem. Samozwańczym „panem”; wszak nie panem – piastunem, opiekunem, czy choćby gospodarzem lecz oprawcą, katem, eksterminatorem. Pod pozorem i wymówką rozwoju cywilizacyjnego zerwał z Naturą. Zniwelował więzi z nią ledwie tylko do nieograniczonego i nieuzasadnionego, niszczycielskiego eksploatowania jej krajobrazu i zasobów, tak fauny, jak i flory. Ów rozwój cywilizacyjny stał się kaźnią Natury. Człowiek w swym antropocentryzmie dopuścił się zbrodni „niewybaczalnej” – polegającej na przeciwstawieniu wytworzonej przez siebie kultury z pierwotną wobec niego (i wobec niej) Naturą. To przeciwstawienie i rzekomo wynikający z niego prymat kultury ma legitymować w ocenie człowieka mord dokonywany na Naturze: a to w imię tradycji, zwyczajów; w ramach procedur, zabiegów hodowlanych, regulacyjnych itp. To jest jednak wynaturzenie, wynaturzenie, za które człowiek musi zapłacić „cenę”. I cenę tę płaci – w książce płacą kolejno: Wielka Stopa, Komendant, Wnętrzak, Prezes i wreszcie Ksiądz Szelest.
Przekaz Tokarczuk w tej płaszczyźnie jest ewidentnie nasycony elementami ekologii, ale ekologii, nie tej bazującej na antropocentrycznym „zrównoważonym rozwoju”, na tej swoistej zasadzie proporcjonalności, pomyślanej jako gwarancja zachowania zasobów naturalnych dla przyszłych pokoleń ludzkości, a na ekologii bezkompromisowej – „radykalnej”. „Czystej ekologii”. W jej ujęciu człowiek jest równy wszystkim pozostałym składowym Natury. Jego antropocentryzm nie ma prawa istnieć, jest jego grzechem „pierworodnym”. Jedyną drogą człowieka jest koegzystencja, pokojowe współistnienie ze wszystkimi innymi gatunkami, a nie ich ekspansja, choćby limitowana racjonalnym rachunkiem zysków i strat, czy – o ironio – względami tzw. ochrony humanitarnej. Tak postrzegana Natura jest systemem „zero – jedynkowym”. Każdy akt świadomego, ponad-instynktowego mordu na żywym istnieniu zawsze jest mordem, tu nie ma pół-mordów, czy śmierci zadawanej w sposób usprawiedliwiony, śmierci i uśmiercania „prawnie” dozwolonego.
Tak sformatowany manifest ekologiczny, bo o swoistym manifeście należy tu mówić, jest nie tylko jawną, gwałtowną afirmacją życia, wszelkiego życia, od życia chrząszcza Zgniotka Szkarłatnego począwszy a na życiu Janiny Duszejko skończywszy. Jest także wyrazem utopijnej (?) tęsknoty za stanem pierwotnej symbiozy, za stanem jedności Człowieka z Naturą.
Zwrócenie się ku temu stanowi pierwotnej jedności, będącemu pewnego rodzaju „ideą absolutną”., „ideą doskonałą” wynosi wreszcie czytelnika na trzeci, najbardziej abstrakcyjny poziom opowieści. Tu życie już w ujęciu samoistnym, autonomicznym – w oderwaniu od swego „nośnika”, od swej biologicznej cielesności – przedstawione jest jako treść Wszechświata. Wszechświat to ciała niebieskie: gwiazdy i planety, ruch nieustanny których tworzy różne ich konstelacje i wynikające z nich oddziaływania. Z oddziaływań tych bierze się energia – „dobra” – „zła”, „kreatywna” – „niszczycielska”. Dawki tej energii przenikają materię – najpierw nieożywioną w postaci powierzchni planet, gleby, później „ożywionej”. Przenikają człowieka. Tworzą go. Paradoks polega na tym, iż całe jego ziemskie doświadczenie pozwala mu sądzić, iż jest on wyłącznym dysponentem, autorem, programistą swego losu. Taka jest jednak jego ziemska perspektywa, perspektywa z gruntu fałszywa czy raczej ułomna. Gdyby wzlecieć poza nią to wówczas człowiek ujrzałby, iż jest tylko „marnym pyłem” stale rozgrywającym się w nieskończoności Wszechświata, z którego pochodzi i do którego finalnie powróci. Ale nawet zanim to nastąpi jest poddawany „tu i teraz”, w każdej sekundzie ziemskiej swej cielesnej egzystencji wpływom sił, których nawet nie potrafi zwerbalizować, aby nadać im właściwe imię. Czym są bowiem Dolegliwości Duszejko, jak nie symptomem przenikania tej energii przez jej cielesność? Czym jest swoisty wyróżnik kobiecej urody Dobrej Nowiny jak nie skumulowaniem się specyficznych kwantów energii kreujących jej osobliwość właśnie?
Ta transcendentność, której podejmuje się Olga Tokarczuk na najwyższym pułapie swych rozważań czynionych na kanwie fabuły „Prowadź swój pług przez kości umarłych” jest czymś w rodzaju próby „wyzwolenia” człowieka z jego własnych ograniczeń i ziemskiej „nikczemności”. Próbą zobrazowania mu i zarazem – być może gorzkiego dla niektórych z nas – pocieszenia go, że tak naprawdę – jeśli pominąć, a raczej zrezygnować z aspektu ziemskich przyczynowości – nic od niego nie zależy. Ale to nie ma być usprawiedliwieniem dla jego moralnego defetyzmu, czy intelektualnej indolencji, gdzie łącznikiem „moralnego” i „intelektualnego” pozostaje stosunek do Życia oparty na szacunku i opiece. To ma być próba uzmysłowienia mu (nam), iż jego (nasze) życie nie kończy się tu, na Ziemi, i nie polega na przeniesieniu w inny „lepszy” albo „gorszy” – w miarę zasług i stosownie do przewinień – wymiar. Życie nasze, po tym co nazywamy z ziemska „śmiercią”, wciąż pozostanie w tym samym wymiarze, może uzyskać tylko „gorszą” w naszym antropocentrycznym mniemaniu, bardziej obolałą, bądź delikatną cielesność. Delikatną – a więc zależną od innych, być może wierzących w swój własny „antropocentryzm”.
Ta próba uzmysłowienia, uwrażliwienia człowieka (czytelnika) staje się dla niego specyficzną dyrektywą, czy nawet przestrogą, wypowiadaną wszak przez Autorkę w sposób całkowicie swobodny i wolny od jakikolwiek zaciekłości: „odnoś się do słabszych z czułością; bądź delikatny – to znaczy kochaj życie innych”.
Przyznać należy, iż w wykorzystywaniu fabuł o cechach powieści popularnej dla zobrazowania treści o wymiarze filozoficznym, czy etycznym, Olga Tokarczuk osiągnęła mistrzostwo. Bogactwo przekazu treści uniwersalnych ukrytych na kartach tej książki sprawia jednak, iż jednorazowa jej lektura po prostu jest przedsięwzięciem niewystarczającym. Jej pełne „odkodowanie” wymaga ponownego, co najmniej dwukrotnego – jak zakładam – sięgnięcia po nią.
W książce wszystkie istotne elementy kompozycyjne i warsztatowe zostały sformatowane w sposób doprawdy optymalny. Nie zabrakło tu detali wyrażających specyfikę Płaskowyżu i okolic, plastycznie odzwierciedlających przyrodę i topografię terenu, czy wreszcie charakteryzujących postaci, niemniej Tokarczuk wie „kiedy się wycofać” by nie znużyć czytelnika rozwlekłością danej deskrypcji.
W książce jest sporo humoru, jak np. scena wyrywania zębów przez odsuniętego od wykonywania zawodu dentysty; sporo fraz i zwrotów, które mogłyby służyć jako wkład do niejednej humoreski. Postacie barwne, żyjące własnym kolorytem, autentyczne. Wreszcie opisy pogranicznej rzeczywistości stanowią udaną próbę zdiagnozowania stanu Polski czasu teraźniejszego – konsumującej swoje członkostwo w Europie zinstytucjonalizowanej, a mentalnie kryjącej się na nienaruszonych rubieżach swej prowincjonalności, zresztą w dobrym jak i złym tego słowa znaczeniu. No i tłumaczenia z Blaka’a w pakiecie gratis. Bez cienia wątpliwości – polecam!

Olga Tokarczuk napisała książkę, której właściwe, to znaczy pełne odczytanie wymaga uruchomienia przez czytelnika trzech różnych poziomów jego percepcji, trzech różnych kanałów wrażliwości. Na każdym z nich uzyskuje od Autorki odmienny przekaz, inną paletę spostrzeżeń i wniosków na temat rzeczywistości, w której przyszło mu (nam) żyć, a nade wszystko na temat kondycji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na treść książki S. Kopra „Zbrodnie z namiętności” składa się sześć opowieści o losach ludzi uwikłanych w miłość, przybierającą różne wymiary i odcienie: od czysto fizykalnego pożądania, poprzez potrzebę bliskości i współdzielenia rzeczywistości z wybranką tudzież wybrankiem serca, aż po oddanie graniczące z poświęceniem się dla ukochanej osoby.
Określenie „uwikłani w miłość” jest tu zresztą jak najbardziej zamierzonym i przemyślanym. Miłość ta każdorazowo w finale tych opowieści kończy się śmiercią tragiczną, sprowadzaną na ich bohaterów ręką innego człowieka,
w szczególności ręką ich „kochanka”.
Bohaterowie tych opowieści, wyselekcjonowani jak się zdaje dość starannie przez S. Kopra, to postaci historyczne, autentyczne – żyjące w różnych epokach i realiach historycznych – w XIX-wiecznej Polsce doby rozbiorowej, w „modernistycznych” początkach XX w., w Rzeczypospolitej okresu międzywojnia, wreszcie – w przypadku narracji kończącej książkę – w ostatnich dziesięcioleciach poprzedniego stulecia.
Ich cechą wspólną – poza bezpośrednimi związkami z tak, czy inaczej rozumianą polskością oraz Polską – pozostaje to, że w przeważającej mierze poruszają się oni w bardzo specyficznym środowisku, znamiennym pewną szczególną obyczajowością, wrażliwością, a wreszcie „moralnością”. Pochodząc z różnych grup społecznych, legitymując się zróżnicowanym pochodzeniem – znajdziemy tu bowiem zarówno przedstawicieli ziemiaństwa, inteligencji, mieszczaństwa, jak i najniżej sytuowanych w hierarchii społecznej warstw robotniczych – egzystują oni zwykle w ramach tak zwanej bohemy, choć w ich przypadku właściwszym z reguły byłoby użycie określenia: „cyganerii” artystycznej. I właśnie ta okoliczność w przypadku większości bohaterów opowieści poprowadzonych w książce, wyrażająca się w obcowaniu przez nich na co dzień z niespełnionymi poetami, zagubionymi życiowo filozofami, czy wreszcie z szukającymi inspiracji – a na równi z nią, pieniędzy – pisarzami czy malarzami, w sposób co najmniej pośredni determinuje tragiczny koniec ich historii miłosnych, na co rzutuje z kolei, niejako z istoty rzeczy, tryb życia oraz sama „filozofia życiowa” „członków” tejże „cyganerii”.
Tam natomiast, gdzie nie ma cyganerii, pojawiają się na horyzoncie losów naszych bohaterów osobnicy o chwiejnej psychice, niekiedy wręcz o jawnych skłonnościach psychopatycznych, czy cechach socjopatycznych, najsubtelniejszym przejawem których jest pasożytnictwo, czy skłonność do okrucieństwa.
Zupełnie wyjątkowo na tak zarysowanym tle historycznym i obyczajowym przedstawia się ostatnia z sześciu opowieści, akcja której rozgrywa się w czasach nam współczesnych, obrazująca perypetie życiowe A. Zauchy – jednego z najpopularniejszych polskich piosenkarzy trzech ostatnich dekad XX w. Nie ma tu klasycznej bohemy, nie ma półświatka obyczajowego – jest autentyczne pragnienie miłości, obawa przed samotnością i jest wreszcie głęboko zraniona miłość – suma wszystkich tych stanów emocjonalnych okazuje się jednak równie tragiczna w swych konsekwencjach co w pięciu pozostałych przypadkach.
W płaszczyźnie warsztatowej książce generalnie nie można nic zarzucić. Narracja poprowadzona jest na ogół płynnie, styl Autora pozostaje przyjazny czytelnikowi, tak że lektura książki przebiega na ogół „bezkolizyjnie”, innymi słowy – większość jej partii czyta się „jednym tchem”. Jedynie co do dwóch pierwszych rozdziałów można poczynić zastrzeżenie, a raczej wyrazić wątpliwość, czy aby ilość nagromadzonych tam szczegółów biograficznych i poprowadzonych wątków, zwłaszcza tych o charakterze ubocznym, nie jest zbyt liczna. Skutkuje ona bowiem pewnego rodzaju zagubieniem czytelnika, a finalnie jego znużeniem, w sytuacji odkrycia, iż większość zdarzeń przytoczonych w obrębie tych właśnie rozdziałów pozostaje bez wyraźnego wpływu na kluczowe wydarzenia rozgrywające się w ich zakończeniu. Z drugiej wszak strony ta wyjątkowo bogata paleta wątków i szczegółów faktograficznych daje czytelnikowi pełen kolorytu obraz epok, miejsc i środowisk opisanych w tych właśnie rozdziałach.
Książki tej – pomimo podjętej w niej tematyki – nie sposób zaliczyć do kręgu (popularnej) literatury obyczajowej. Choć jej zawartość stanowi materiał cieszący się od dawien dawna ponadprzeciętnym zainteresowaniem twórców tzw. „prozy miłosnej”, jest to jednak ze wszech miar książka historyczna i to o niewątpliwych walorach opracowania wręcz popularno-naukowego. Pretenduje ją do tego miana solidny warsztat historyczny, wyrażający się zwłaszcza bogatym czerpaniem przez S. Kopra z dostępnych materiałów źródłowych i opracowań innych autorów, co znajduje z kolei swoje uzewnętrznienie w ilości poczynionych przez niego przypisów. W treść poszczególnych opowieści wkomponowano szereg cytatów zaczerpniętych zwłaszcza z historycznej prasy (w tym codziennej) relacjonującej przebieg zdarzeń rekonstruowanych przez Autora, a także wypowiedzi pochodzących od współczesnych bohaterom książki, często ich znajomych, a zaczerpniętych z licznych wydawnictw o charakterze wspomnieniowo-pamiętnikarskim. Rzetelność opracowania cechuje również te fragmenty „Zbrodni z namiętności”, w których eksponowane są wątki – zwykle pojawiające się z istoty rzeczy w końcowych partiach poszczególnych historii – o charakterze kryminalistyczno-sądowym. Zastosowana w nich terminologia choć fachowa pozostaje przystępną i zrozumiałą dla czytelnika nawet takiego, który nie posiada „prawniczego obycia”. To niewątpliwe atuty książki, które w powiązaniu z intrygującą potencjalnie szerokie kręgi odbiorców tematyką w niej zaprezentowaną, rzutować mogą na spore zainteresowanie tą pozycją – niebanalną a wręcz oryginalną na tle setek innych książek historycznych ukazujących się rokrocznie w naszych księgarniach.
W płaszczyźnie „poza czysto-werbalnej” to książka, w której zrekonstruowane „historie miłosne”, tragiczne każdorazowo w swym finalnym skutku, stają się przyczynkiem do ukazania człowieka oraz złożonych i nie do końca jeszcze chyba zidentyfikowanych mechanizmów jego postępowania w sytuacjach skrajnych – ilekroć znajduje się on w stanie przeżywania silnych, gwałtownych, a nawet ekstremalnych emocji, doświadczanych w warunkach wewnętrznego konfliktu psychologicznego, bądź w sytuacji zewnętrznej presji, czy też egzystencjalnego kryzysu. Każda z historii odtworzonych przez S. Kopra skłania do zadania pytań następujących: na ile zbrodnie w nich opisane były wynikiem wyjątkowo nieszczęśliwego splotu różnych okoliczności obiektywnych oraz subiektywnych, a na ile bohaterowie tych opowieści, a zwłaszcza ofiary owych zbrodni, w sposób mniej lub bardziej świadomy sprowokowały „fatum”, w rezultacie czego przyszło im zapłacić cenę najwyższą, tj. ofiarę w postaci własnego życia? Czy do zbrodni tych doszłoby, gdyby na określonym etapie swych losów późniejsze ofiary podjęłyby decyzje inne niż te, które faktycznie urzeczywistniły albo których realizacji zaniechały? Czy zbrodniom tym można było zapobiec, a jeśli tak, to w jaki sposób i na jakim etapie rozwijającej się dramaturgii zdarzeń ujętych w ramach poszczególnych opowieści? Te pytania o tyle są ważkie, że w dalszej swej konsekwencji książka S. Kopra obrazuje czytelnikowi człowieka jako istotę, której procesy decyzyjne poddawane są niezmiennemu w toku ewolucji, zwłaszcza społecznej, procesowi ścierania się dwóch zakotwiczonych w nim żywiołów – determinizmu i indeterminizmu.
Poza-warsztatowy atut „Zbrodni z namiętności” polega niewątpliwie na tym, iż Autor książki stara się unikać ocen moralnych – zwłaszcza uproszczonych – bohaterów swoich opowieści, stających się finalnie ofiarami czynów w nich opisanych. Dokonując z kolei ocen sprawców poszczególnych zbrodni, ogranicza się jedynie do ich opisów „charakterologicznych”, poruszając się przy tym wyłącznie w granicach dostępnego materiału faktograficznego. Wydaje się nawet, iż intencją Autora nie jest objęte to, by to czytelnik dokonywał własnych ocen w tym zakresie, choć te zapewne nieuchronnie dojść muszą do skutku po zakończonej lekturze. Wydaje się wszak, że S. Koper poprzez stosowaną stylizację swej narracji, uwrażliwić stara się czytelnika na to, iż jeśli ten miałby dokonywać ocen rozważnych, pogłębionych, to każdorazowo z nieodzowną, jednoczesną konstatacją wypływającą jako swoisty wniosek z owych sześciu „nieszczęśliwych historii miłosnych”. Wniosek ten, swoiste intelektualne przesłanie wynikające z tych opowieści sprowadzić można do stwierdzenia, iż potencjalnie każdy człowiek, niezależnie od swej kondycji moralnej, intelektu i wiedzy w skrajnych warunkach może być postawiony w obliczu sytuacji, w której zawieść mogą wszelkie mechanizmy kontrolne, a wyjątkowo silne emocje pchnąć mogą go do czynu, o którym wcześniej nawet by nie pomyślał. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o reakcje i zbrodnie tak zwane afektywne…
Spośród historii zawartych w książce dwie zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Pierwsza – to historia zbrodni dokonanej przez małżeństwo Maliszów. Jest to zaiste pogłębione studium psychologiczne genezy zbrodni i jej przebiegu, analizowanych z punktu widzenia zewnętrznych przesłanek determinujących jej dokonanie. Mamy tu obraz ludzi doprowadzonych do skrajności, w obliczu zagrożenia ich własnej biologicznej egzystencji zmuszonych przełamać normy zakotwiczone w prawie, w moralności, w organizacji społecznego ładu. Jest to również opowieść o bezgranicznym oddaniu, zakotwiczonym w uczuciu głębokiej, autentycznej miłości, z racji której i w imię której gotowym jest się podzielić los współmałżonka, choćby los ten miał się dopełnić w wykonaniu zasądzonej kary śmierci.
I druga historia – kończąca książkę rekonstrukcja zdarzeń, które doprowadziły do śmierci Andrzeja Zauchy. Historia, w której wszyscy jej główni bohaterowie jawią się być na swój sposób pokrzywdzonymi – oczywiście w pozaprawnym tego słowa znaczeniu – ofiarami zakłócenia podstawowej komunikacji międzyludzkiej, braki której doprowadziły do tragedii. Tragedii, która wcale nie jawi się jako oczywista, w tym znaczeniu, iż niezwerbalizowanie złych emocji doprowadziło do ich dalszej eskalacji przybierającej kształt już realnego czynu kryminalnego. Jego uniknięcie leżało jednak – jak się wydaje – w granicach możliwości emocjonalnych i intelektualnych osób uczestniczących w tych dramatycznych zdarzeniach.
„Zbrodnie z namiętności” to interesująca pozycja. Skłaniająca do refleksji nad ludzkim życiem oraz nad emocjami sterującymi zachowaniami i wyborami człowieka, znajdującego się zwłaszcza w przymusowej, czy kryzysowej sytuacji. Spośród tych emocji jedną z najsilniejszych i najważniejszych jawi się być miłość. A jako że miłość jest – zaryzykuję to stwierdzenie – bez wyjątku udziałem każdego człowieka – choć jak wzmiankowano to na wstępie – różne przybrać może ona postaci, również i książka S. Kopra jawi się być pozycją bibliograficzną (niemal) dla każdego.

Na treść książki S. Kopra „Zbrodnie z namiętności” składa się sześć opowieści o losach ludzi uwikłanych w miłość, przybierającą różne wymiary i odcienie: od czysto fizykalnego pożądania, poprzez potrzebę bliskości i współdzielenia rzeczywistości z wybranką tudzież wybrankiem serca, aż po oddanie graniczące z poświęceniem się dla ukochanej osoby.
Określenie „uwikłani w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podstawowa aberracja percepcyjna autora niniejszej autobiografii, sprowadza się do uznania przezeń – co najwidoczniej legło u podstaw konstrukcyjnych tej książki - iż nazwisko „Kuba Wojewódzki” budzi zawsze i wszędzie żywe, gwałtowne wręcz emocje; a tym samym, iż ogół ludzi, wśród których nazwisko to jest rozpoznawalne da się dychotomicznie podzielić na dwie grupy: tych, którzy go uwielbiają oraz tych, którzy – zgoła odmiennie – nienawidzą go lub przynajmniej żywią w stosunku do niego mniej lub bardziej skanalizowaną niechęć. Błąd! Istnieje trzecia jeszcze grupa – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa najliczniejsza – ludzi, którzy na brzmienie powyższego nazwiska reagują zwyczajnym wzruszeniem ramion, jako że z całkowitą, niewymuszoną obojętnością odnoszą się do jego show-biznesowej działalności, nie przypisując jej żadnej wartości, nie widząc w niej niczego istotnego, czy choćby znaczącego bądź interesującego, tak w pozytywnym, jak i negatywnym tego słowa znaczeniu. Piszący niniejsze słowa – nawiasem mówiąc – klasyfikuje sam siebie w tej trzeciej właśnie zbiorowości, ale nie w tym rzecz. Co do Wojewódzkiego – fetyszyzacja własnego nazwiska dokonana w oparciu o tego rodzaju postrzeganie rzeczywistości stanowi o ewidentnym narcyzmie jego posiadacza, który to narcyzm gęstym, oblepiającym wręcz strumieniem wylewa się niemal z każdej stronicy „Nieautoryzowanej autobiografii”. A wszelkie uzewnętrznienia narcyzmu zwykle są interesujące i zajmujące, ale wyłącznie dla jego „nosicieli”. I na tym można by w zasadzie zakończyć opis książki Kuby Wojewódzkiego.
Nie jest to książka zła, nie jest to również książka dobra. Jest to książka po prostu nijaka, bezbarwna i bezkształtna, tak co do konceptu, jak i zawartości. Ewidentnie przegadana. Niemająca raczej szansy, by zarysować się trwalszym (intelektualnym) śladem w jaźni czytelnika, tym bardziej – by utrwalić się w jego pamięci. Regulaminy przewozowe wywieszane w tramwajach i autobusach komunikacji miejskiej mają znacznie większe szanse na trwalsze odwzorowanie się w świadomości podejmującego się ich lektury. Lektura tych ostatnich w zestawieniu z „Nieautoryzowaną autobiografią” okazuje się być bardziej wartościową, życiowo przydatną i niestety (dla książki Wojewódzkiego) – co „prima facie” stanowi pewien paradoks – ciekawszą, a nawet bardziej zaskakującą. Więcej! Momentami nawet bardziej zabawną. Ta ostatnia kwalifikacja czyniona jest wyłącznie na wypadek, gdyby ktoś chciał ripostować, wskazując, iż książka Wojewódzkiego to przede wszystkim rozrywka...
Elementy biograficzne w niniejszej „Autobiografii” sprowadzają się w zasadzie do wyeksponowania trzech płaszczyzn (okresów) drogi życiowej jej bohatera, bardzo swobodnie przez niego potraktowanych w deskrypcji, na tyle swobodnie momentami, iż bardziej zasadnym staje się upatrywanie w niektórych ich partiach znamion prozy fantastycznej niż spisania osobistych, autentycznie doznanych przeżyć i doświadczeń. Te trzy płaszczyzny to: (1) szkoła podstawowa, średnia oraz studia; (2) pierwociny pracy dziennikarskiej w redakcjach muzycznych – prasowych, radiowych i telewizyjnych; (3) "wodzirejstwo" & „bycie celebrytą”.
Stosunkowo sporo, nawet zaskakująco wiele miejsca, poświęca Wojewódzki swojej historii z czasów zinstytucjonalizowanego pobierania nauk wszelakich. W tej części wspomnień czytelnikowi serwowana jest jednak pewna wariacja autora na temat własnego życiorysu – swoisty „realizm magiczny” wprasowywany w życiowe „perypetie” kogoś, kto przeżywał swoje życie w sposób szablonowo standaryzowany rzeczywistością doby późnego PRL-u. Niestety, pachnie tu miejscami poważnymi kompleksami, a przede wszystkim zionie nudą, których i której rzeczona „magia realizmu” nie jest w stanie przykryć...
Autor ponadto odrębnie opisał dwie „sfery” swej ziemskiej egzystencji: „kobiety” oraz „samochody”. Pierwsza z tych sfer sprowadzona została w narracji Wojewódzkiego do opisu jego seksualnych podbojów, co następuje przy użyciu żenującego, niekiedy niemal wulgarnego, a zawsze prostackiego języka i stylu. I daje wyobrażenie o skali nie tyle zaspokojonych, co właśnie niezaspokojonych potrzeb autora w sferze życia intymnego oraz wynikających stąd jego frustracji, a na pewno fantazji. Być może w zamyśle narratora miało być z pieprzykiem, a co najmniej ekscytująco – wyszło blado, smutno i żałośnie.
Druga sfera wyeksponowana z niezwykłym wręcz pietyzmem – przez którą subiektywnie najciężej było mi przebrnąć, a był to już niemal finisz „autobiografii”, więc katusze były podwójne – nie stanowi w swym wydźwięku o niczym więcej, jak o próżnym, dziecięcym wręcz „gadżeciarstwie” bohatera autobiografii, którego ekscytacja takimi, czy innymi modelami określonych (z definicji drogich) marek samochodów jawi się faktycznie tyleż śmieszną co niekiedy sztuczną, a więc udawaną – na pokaz. Wszak – „kto bogatemu zabroni?!” Fragment godny polecenia ewentualnie dla zagorzałych fanów motoryzacji „z górnej półki”.
Ostatnia kilkustronicowa partia książki obejmuje uzewnętrznienia (określenie "myśli" byłoby jednak zbyt ryzykowne) autora podejmowane na temat rodzimego show biznesu, polityków i polityki, a wreszcie „polskości” jako takiej. Tym samym w finale „dzieła” mamy podaną syntezę kwintesencji naiwności, miałkości, banału i wyświechtanych truizmów – wszak „kto w życiu swym nie był intelektualistą ni razu, nie będzie nim również tylko dlatego, iż książkę w życiu tym popełnił”.
Treść książki to w gruncie rzeczy jeden nieprzerwany ciąg anegdot, żartów, dowcipów, humoresek, haseł i fraz – również tych (niestety), jakie znaleźć można na murach śródmiejskich kamienic polskich aglomeracji – które oplatają, a raczej przenikają wątłe wątki biograficzne. Większość z tych „śmiesznych rzeczy” zrobiłaby niechybnie zawrotną furorę na imprezie typu: „Zlot dresiarstwa polskiego”. W książce Wojewódzkiego podane w ilościach astronomicznych potwierdzają jedynie prawidłowość wyrażaną regułą, iż „ilość nie zawsze idzie w jakość”. Stąd też w trakcie lektury koncentracja czytelnika musi ogniskować się wokół ustawicznego „przypominania” sobie, iż trzyma w rękach cudzą (auto)biografię. Chwila zapomnienia w tym względzie i odnieść można wrażenie, iż oddajemy się lekturze wydawnictwa – antologii-kompilacji pt.: ”Sto dowcipów o teściowych, rolnikach, policjantach etc.”. Cechą ewidentną, empirycznie weryfikowalną tego rodzaju wydawnictw jest to, iż z reguły przy dwudziestym piątym dowcipie mamy serdecznie dość. Z książką Wojewódzkiego jest podobnie.
Swoistym „walorem” książki pozostaje to, iż każdy kto przegapił którykolwiek z odcinków telewizyjnego realisty-show sygnowanego nazwiskiem jej autora, a pozostaje fanem tego programu, ma realną szansę wysupłać zawartość tego odcinka, jako że Wojewódzki namiętnie – w obrębie całej objętości swej autobiografii – przytacza treść dialogów prowadzonych w studio z gośćmi swojego programu, co wydaje się być kuriozum samym w sobie. Może rzeczywiście sensowniejszym marketingowo byłoby wypuszczenie serii DVD z nagranymi odcinkami rzeczonego programu...
Sporo tu także „literackich selfie”, czynionych w ramach „auto-lansu”, a sprowadzających się do nachalnego niejednokrotnie eksponowania, z kim to „podmiot autobiograficzny” pozostaje w zażyłych relacjach, w dobrej komitywie, względnie - z kim to choć raz był na wódce, tudzież konsumował inne substancje psychoaktywne. A zalicza bez mrugnięcia powieki do tego grona „nazwiska”, jeśli nie wybitne, to z pewnością znaczące w świecie współczesnej (rodzimej wszak, to fakt) sztuki i kultury. Doczesność i ramy życia ziemskiego pozostają tu jedynym ogranicznikiem nieokiełznanej inwencji autora w tym względzie. Przy czym śmiało można zaryzykować tezę, iż gdyby na przykład w gronie żyjących pozostawał niejaki Marek Hłasko, kilkukrotnie zresztą przywoływany na kartach „Nieautoryzowanej autobiografii”, to niewątpliwie Kuba Wojewódzki zaliczałby z nim nocne rajdy po stołecznych knajpach, stanowiąc zresztą dla Twórcy „Pięknych dwudziestoletnich” w jego własnym mniemaniu (Wojewódzkiego, nie Hłaski - rzecz jasna) bez wątpienia żywą inspirację dla bohaterów jego prozy.
Ba! Dzięki książce Wojewódzkiego dowiadujemy się, iż istotne z punktu widzenia cudzych biografii – biografii nietuzinkowych, dodajmy, czyli innych niż ta objęta treścią „Nieautoryzowanej autobiografii” – znajomości, czy związki znajdowały swój „personalny czynnik sprawczy”, bądź co najmniej „katalizator” w osobie wszechobecnego Kuby W., którego tym samym zasługi w tej mierze pozostają nie do przecenienia. A czego to „maluczcy” czytelnicy nie są w stanie należycie ogarnąć. Faktycznie, bez wybuchu śmiechu, nie byłem w stanie ogarnąć....
Przejawów samouwielbienia i pyszałkowatości – które czasem przybierają postać doprawdy groteskową - autora „Nieautoryzowanej autobiografii”, serwowanej na gruncie tej książki jest oczywiście znacznie więcej, co np. widać przy rekonstruowaniu relacji łączących go z dawnymi współpracownikami. Ktoś może próbować dowodzić, iż ta narcystyczna narracja to przecież celowa prowokacja, świadomy zabieg marketingowy. Skoro tak, to pozostaje odpowiedzieć: „grubymi nićmi szyta to prowokacja”. Wystarczy przytoczyć fragment autoprezentacji autora: „Jestem liberałem z wrażliwością społeczną, idealistą, a czasem zawziętym kapitalistą z dziewiętnastego wieku. Uważam, że rynek to rywalizacja. Czasami brutalna i segregująca nas na tych bardziej i mniej skutecznych” i akapit niżej: „Jestem trudny do zdefiniowania nawet sam dla siebie i we wszystkim tym nie widzę sprzeczności”. I śmieszno i strasznie - pomijając już wszystko inne, istnieje poważna obawa, iż żywot autora przytoczonych słów w dziewiętnastym wieku, w dobie wczesnego kapitalizmu, narażony byłby poważnie na rychły kres w postaci śmierci głodowej. I bynajmniej nie dlatego, iż nie było wówczas jeszcze telewizji...
Jeśli szukać już jakiegoś plusa tej książki, który i tak ginie pod ciężarem ilościowym i gatunkowym minusów, to pozostawać mógłby nim język, którym proza ta została napisana. Giętkości i plastyczności językowej Wojewódzkiemu nie można z pewnością odmówić. Tyle tylko, że język ten staje się budulcem dla zdań rozmamłanych, o wątpliwej składni, z licznymi wtrąceniami, przerywanych raz za razem rozlicznymi dygresjami, częstokroć zbytecznymi i niezrozumiałymi. Tego rodzaju konstrukcje językowe nie tyle utrudniają lekturę, co po prostu do niej zniechęcają. A że treść werbalizowana przy ich użyciu w przeważającej mierze jest „średnio porywająca”, walor płaszczyzny językowej zostaje skutecznie i szybko zneutralizowany, i to tak dalece, że mniej więcej od połowy objętości woluminu człowiek marzy by dotrwać w konsekwencji swej i dobić do strony końcowej. Na temat książki Kuby Wojewódzkiego można by napisać kilka jeszcze kwestii, tylko w sumie - po co? Kto chce – sięgnie, kto nie chce – nie sięgnie. Różne są pomysły na spędzanie wolnego czasu, a nawet marnowanie wolnego czasu jest jakąś formą jego spędzania.
Bez specjalnego (dalszego) wyzłośliwiania się, w której to dziedzinie i tak Wojewódzkiemu się nie dorówna - całość powyższej oceny można podsumować w sposób następujący: zwykło się mówić (uważać), iż żyjemy w czasach, w których (niemal) każdy może napisać (czyt.: wydać) książkę – niezależnie, od tego, czy ma coś do powiedzenia, czy nie. Otóż mała modyfikacja powyższej tezy prowadzi do stwierdzenia, iż książkę może wydać ktokolwiek – niezależnie od tego, czy chce coś powiedzieć (zwłaszcza czytelnikowi), czy nie. Zaryzykujmy wniosek, iż Kuba Wojewódzki nie chciał nic nam powiedzieć. Wniosek skądinąd życzliwy dla autora „Nieautoryzowanej Autobiografii”. A może tylko pobłażliwy (?)

Podstawowa aberracja percepcyjna autora niniejszej autobiografii, sprowadza się do uznania przezeń – co najwidoczniej legło u podstaw konstrukcyjnych tej książki - iż nazwisko „Kuba Wojewódzki” budzi zawsze i wszędzie żywe, gwałtowne wręcz emocje; a tym samym, iż ogół ludzi, wśród których nazwisko to jest rozpoznawalne da się dychotomicznie podzielić na dwie grupy: tych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Samobójstwo przyrodniego brata narratora staje się impulsem, by spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę było przyczyną targnięcia się tegoż na własne życie, w sytuacji gdy tego konkretnego czynu nie sposób ujmować w kategoriach ani afektywnego posunięcia, ani też finału jakiegoś rozwijającego się niebezpiecznie procesu, jakiegoś tragicznego skumulowania złych emocji. A skoro płaszczyzna psychologicznej analizy nie daje narratorowi wystarczającego obrazu tła, jak i samej istoty tego samobójczego zamachu, ten podejmuje się skonfrontowania aktu samounicestwienia z wszechogarniającym paradygmatem leżącym u podstaw funkcjonowania całej nowożytnej cywilizacji, jak i u podstaw losów jednostkowych każdego z nas, tj. z paradygmatycznym kultem pracy i pracowitości, wysiłku i systematyczności. Ta konfrontacja dokonuje się u Bärfussa przy zastosowaniu tyleż oryginalnej co zaskakującej metodologii prowadzącej go do przeanalizowania dziejów pionierów kolonizujących i odkrywających kontynent australijski, jak również historii "eksterminacji" jednego z gatunków australijskich torbaczy, którego nazwa gatunkowa okazuje się być zarazem przezwiskiem zmarłego brata, nadanym mu jeszcze w dzieciństwie i niejako znaczącym każdy jego krok w dalszych latach jego żywota - owego tytułowego Koali. Przeprowadzona analiza prowadzi do równie zaskakującej co obrana metodologia diagnozy - źródłem ludzkiego nieszczęścia w wymiarze tak jednostkowym, jak i globalnym, źródłem jego niepowodzeń, porażek jest ambicja, która w ostatecznym rachunku staje się także przyczyną zagłady tego wszystkiego i tych wszystkich, którzy wyzbyci, bądź naturalnie pozbawieni są ambicjonalnego nastawienia do życia i otaczającej rzeczywistości. Ambicja determinująca i podporządkowująca całokształt ludzkiego życia, całą ziemską egzystencję człowieka,ten narzucony mu przez samego siebie wyznacznik jego dążeń, starań i celów staje się jego przekleństwem. Na kształt "syzyfowej pracy" nie daje mu poczucia spełnienia, ukojenia, nie gasi tlącego się w ludzkim wnętrzu strachu przed tym co nieokiełznane, nieznane, mroczne, przed śmiercią zwłaszcza. Mając być remedium na egzystencjalne lęki, w tym na lęk przed nicością, staje się jednak ambicja dla człowieka ciężarem obezwładniającym, niszczącym skuteczność wszelkich działań i posunięć, które tym samym stają się bezproduktywne, tak jak bezproduktywna okazała się nakreślona sugestywnie przez narratora wyprawa niejakiego Barralier'a. Ale odrzucenie przez człowieka ambicji staje się każdorazowo czymś na kształt naruszenia niepisanego, a głęboko zakorzenionego w jego świadomości tabu. Skutkując zewnętrznym ostracyzmem niepokornej, nieprzystosowanej jednostki, prowadzi nieuchronnie do jej wewnętrznej banicji, wypala na jej żywocie trwałe znamię naznaczenia jako zbytecznej, niepotrzebnej, bo oponującej przecież wobec "jedynej" słusznej zasadzie egzystencji, jaką afirmuje i respektuje społeczeństwo, kultura i cywilizacja. W rezultacie prowadzi do tak, czy inaczej rozumianej eksterminacji i w tym sensie faktycznie nie ma większej różnicy między samobójczą śmiercią wyalienowanej jednostki a wyniszczeniem niemal całej populacji gatunku australijskiego torbacza. Schemat, w oparciu o który odbywa się jedno jak i drugie unicestwienie jest zasadniczo tożsamy. A zatem ludzka ambicja nie daje w żadnej mierze poczucia wyzwolenia, nie stanowi ratunku przed daremnością trudów egzystencji. Z kolei jej zarzucenie - oparcie się na przeciwstawnej jej krańcowo postawie "lenistwa" prowadzi natomiast do eliminacji bytu "zbytecznego" bo nieproduktywnego.I choć lenistwo może dać poczucie ulgi, bezpieczeństwa, wolności przed lękiem, bo "przecież nic nie muszę", to bezwzględnie zostanie przezwyciężone przez społeczeństwo, które upomni się o swoje, upomni się o pokłon i hołd, jaki bezwarunkowo ma być składany na ołtarzu pracy i pilności, poświęcenia i znoju. A kto odmówi, ten... Czy samobójstwo Koali to tryumf nad społeczeństwem, czy jednak porażka outsidera? Czy akt samounicestwienia to ucieczka - czy przeciwnie - rezultat walki podjętej przez niepokorną jednostkę i zwycięstwa jej konsekwencji i determinacji? Czy też może jest to wyrafinowana forma eliminacji niepokornego, która dokonuje się ręką samej ofiary, gdy ta odmawia spełnienia oczekiwań, jakie wobec niej żywi społeczeństwo? Swoista egzekucja, gdzie kategorie pojęciowe "zwycięstwa" i "klęski" nie mają racji bytu, są nieadekwatne. Diagnoza serwowana przez Autora tej niezwykle frapującej powieści nie jest pełna, nie daje On odpowiedzi na wszystkie pytania, które wynurzają się z jego wywodów, być może on sam ich nie zna albo boi się ich sformatowania do postaci klarownych i być może banalnych, a przez to okrutnych tez. Dwubiegunowość położonych na szali postaw: "ambicja - pasywność (lenistwo)" nie znajduje tu swojego wystarczającego odważnika. Sam narrator mówi, iż wraca do pracy, ale brzmi to przewrotnie, a przynajmniej dwuznacznie. Ostatecznie nie ujawnia on drogowskazu, którym moglibyśmy się orientować, zyskując pewność że podążamy w przekonującym, pewnym kierunku... Lektura tej książki, choć pasjonująca, z pewnością nie jest łatwa. Przypomina ona zgłębianie tajemnic zapisanych w Księdze Mądrości, utrwalonych w obcym dla nas dotychczas języku, którego podstawowy zasób słów i zasady gramatyki raptem co opanowaliśmy. Stąd też jedno dla mnie jest pewne - do lektury "Koali" Bärfussa niewątpliwie jeszcze powrócę i to nie raz. Gorąco polecam!

Samobójstwo przyrodniego brata narratora staje się impulsem, by spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę było przyczyną targnięcia się tegoż na własne życie, w sytuacji gdy tego konkretnego czynu nie sposób ujmować w kategoriach ani afektywnego posunięcia, ani też finału jakiegoś rozwijającego się niebezpiecznie procesu, jakiegoś tragicznego skumulowania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnie miesiące Polski i Polaków przed najazdem dwóch jej sąsiadów - dwóch wrogich mocarstw, a następnie kampania wrześniowa i następujący po niej czas niewoli prowadzącej do zbrodni na niewyobrażalną wcześniej skalę oraz okupacji równie zbrodniczej bo obliczonej na planową eksterminację całego narodu. Wszystko to pokazane z perspektywy zarówno zwykłych ludzi, żyjących w ramach przypadających im ról społecznych, w ich środowiskach, przeżywających rozterki i bolączki "dnia codziennego i niecodziennego", trapionych coraz większą obawą przed nadciągającą, coraz bardziej namacalną "nawałnicą"; jak również z pułapu wielkich graczy - rozdających karty polityki europejskiej, których plany, kalkulacje, wyrafinowane gierki a po części chore ambicje i zbrodnicze zamysły doprowadziły do wojennej pożogi. Autor doskonale orientujący się w meandrach polityki międzynarodowej lat 30-tych XX wieku, a w równym stopniu w historii militarnej Europy tego okresu i w zagadnieniach z zakresu wojskowości wprowadza czytelnika w atmosferę wówczas panującą na europejskich salonach, w gabinetach polityków, ale także na ulicach miast, w dworach ziemiańskich, w garnizonach oraz sztabach wojskowych. Sugestywnie przedstawia własną wizję realiów procesów zachodzących w skali makro- i mikro-, które zbiegły się kulminacyjnie w dwóch kluczowych dla nas Polaków datach - 1 i 17 września 1939 r. Unika nuty moralizatora, unika patosu, unika jakże częstej dziś, a zwykle fałszywie brzmiącej, nuty martyrologicznej. Nie "wybiela" postaci historycznych, a swoich fikcyjnych bohaterów wyposaża w te wszystkie cechy, które pozwalają im zachować walor autentyczności, wiarygodności, skrawając ich na miarę czasów, w jakich przyszło im żyć, panującej wówczas emocjonalności i obyczajowości. Motorem napędowym akcji są dialogi - żywe, przekonywujące, treściwe. To z nich dowiadujemy się o rozwoju sytuacji, o kolejnych wydarzeniach determinujących losy Kraju i narodu. Fabuła bardzo zgrabnie poprowadzona - równie, bez wgryzania się w niepotrzebne detale ale i obfitująca w bogactwo tych elementów, które służą dopełnieniu i pokoloryzowaniu całościowo ujmowanego tła historycznego powieści.Tła, które "de facto" staje się główną determinantą losów jednostkowych, będących swoistą egzemplifikacją losów całego społeczeństwa, a raczej społeczeństw. Książkę bardzo dobrze się czyta, po prostu wciąga i choć nie ma tu "mrocznych tajemnic", "niespodziewanych zwrotów akcji", "psychologicznych łamigłówek" to stanowi ona dobrze - również pod względem warsztatowym - napisane kompendium z historii najnowszej Polski i jej uwikłania przez posunięcia jej sąsiadów - dwóch największych totalitaryzmów XX stulecia.

Ostatnie miesiące Polski i Polaków przed najazdem dwóch jej sąsiadów - dwóch wrogich mocarstw, a następnie kampania wrześniowa i następujący po niej czas niewoli prowadzącej do zbrodni na niewyobrażalną wcześniej skalę oraz okupacji równie zbrodniczej bo obliczonej na planową eksterminację całego narodu. Wszystko to pokazane z perspektywy zarówno zwykłych ludzi, żyjących w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśliby chcieć określić tę książkę jednym słowem, to trzeba by użyć określenia „nudnawa”, tudzież „nużąca”, niestety. „Niestety”, gdyż sam zamysł umiejscowienia opowieści, narracji w realiach kulturowych i historycznych określonej krainy geograficznej, choć niekoniecznie oryginalny, to jednak zapowiadał się ciekawie, pociągająco. Wykonanie tego zamysłu pozostawia jednak wiele do życzenia.
Książka to opowieść o Trzech Kobietach, które wszak w ujęciu psychologicznym sprowadzić można do jednej wspólnej Persony, tyle że narracyjnie rozczłonkowanej na postaci owych Trzech Bohaterek; to opowieść o poszukiwaniu przez nie własnej tożsamości, o ich problemach z samoakceptacją i niezależnością. Poszukiwania te i problemy determinowane są przez uczucie miłości i relację podporządkowania, mające przemożny, wręcz skrajnie deterministyczny wpływ na egzystencję Głównych Bohaterek: Tej, Tamtej i Jej. W tej płaszczyźnie opowieść wręcz przesycona jest środkami artystycznego wyrazu, mającymi zapewne świadczyć o szczególnym „uduchowieniu” tych Postaci i poetyckim charakterze ich osobowości. W rezultacie jednak doświadczamy swoistego znużenia, gdyż ciągłe epatowanie mniej lub bardziej wymyślnymi epitetami, metaforami, niekiedy rozbijającymi się o banał, a niekiedy po prostu śmiesznymi, powodować może pewne zniecierpliwienie czytelnika, gdyż miast rysować głębię postaci, sprawia wrażenie pewnej sztuczności, a nawet pewnego efekciarstwa, na pewno zaś nie przyczynia się do lepszego wniknięcia we wnętrza Bohaterek, do lepszego zrozumienia motywów ich postępowania i dokonywanych przez nie wyborów. To wszystko jest zresztą ponadto elementem pewnego dysonansu, gdyż postacie drugoplanowe rysowane są ledwo jako „żywe postumenty”, jako pewne szablony – wycięte z kartonu figury, które mają do odegrania swoje role, wyznaczone im tylko po to, by główne Bohaterki mogły jawić się jako natchnione, pełne magii, podczas gdy owi bohaterowie drugiego planu to egzystencjalni nihiliści, pionki wygłaszające ściśle wyznaczone im kwestie, niemalże statyści. Konsekwencją takiego zabiegu jest to, że Ta, Tamta, Ona nabierają kształtu „wyalienowanych indywiduów” unoszących się wysoko ponad zadaną im czasoprzestrzenią, zaś ich Stryjkowie, sąsiedzi, pozostali ”współplemieńcy” to emocjonalne wydmuszki, o których nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic poza tym, że są, tudzież byli. Szkoda, bo właśnie te postacie mogłyby być nośnikiem treści kulturowych i zaszłości historycznych na szerszą skalę, w szerszym horyzoncie, co nie tylko wzbogacałoby treść opowieści, ale być może czyniłoby bardziej autentycznym, wiarygodnym postępowanie Trzech Kobiet, co z kolei pozwoliłoby odnieść się do nich z empatią, o którą trudną, tak jak trudno ocenić i zrozumieć nam zupełnie nieznajome osoby, na podstawie wyłącznie przedkładanych przez nie autoprezentacji.
Największe zastrzeżenia można i należy mieć jednak do warstwy kulturowej i historycznej poprowadzenia narracji. Eksponowane przez Autorkę w Przedsłowiu odwoływanie się do dziejów i kultury żuławskiej, w istocie, w powieści ma wymiar wybitnie fasadowy, fragmentaryczny, a niekiedy zupełnie przypadkowy. Odniesienie się do pojedynczych faktów i postaci z okresu wojen napoleońskich - zupełnie niezrozumiałe i bez związku z warstwą fabularną,kilkuzdaniowe zobrazowanie pejzażu międzywojennego Lipna i Wilna w przededniu wojny, wyrywkowe odwołania się do wydarzeń z okresu I i II wojny światowej, zdawkowe zarysowanie konturów społeczno-politycznych oraz gospodarczych doby „Polskiej Republiki Ludowej” (sic! – nazewnictwo!) to stanowczo za mało by móc stwierdzić, że akcja powieści i losy bohaterów osadzone są w realiach historycznych, podobnie, jak przytoczenie dwóch, trzech legend żuławskich, tudzież odwołanie się do obrzędu dziadów, nie pozwala na stwierdzenie, iż książka jest nasycona elementami kulturowego pejzażu Żuław. Oceny tej nie mogą zmienić liczne, czasami drobiazgowe opisy wnętrz domostw, ich wyposażenia i sprzętów, co do których to przedmiotów można podnieść, iż podobne albo wręcz takie same znaleźć by można w innych regionach kraju, a których uderzająca precyzja opisu, wręcz pietyzm w ich dokonaniu zbliża go charakterem do protokołu kryminalnego z czynności oględzin miejsca zbrodni, nie tchnąwszy wszak w te elementy kultury materialnej ożywczego oddechu. W odniesieniu do elementów kulturowych i historycznych (zwłaszcza tych drugich) zdarza się ponadto popełnić Autorce mniejsze bądź większe omyłki i lapsusy, co pozostając bez wpływu na zasadniczą opowieść snutą na kartach książki, osłabia jej wartość, głównie poznawczą.
Podobne zastrzeżenia można odnieść do opisu przyrody i krajobrazu żuławskiego, który powinien grać – jak się wydaje – „pierwsze skrzypce” w rysowaniu tła dla wydarzeń przedstawianych w powieści. Brak tu kolorytu, brak głębszego zarysu tych szczegółów, które determinują specyfikę tego „nota bene” wyjątkowego w skali całej Polski regionu, na którą jednak nie składa się wielokrotnie powtarzany w książce motyw wierzby, bo te znaleźć można również i na Mazowszu, Kujawach, Podlasiu, ani też motyw księżycowych nocy, opadających liści, czy hulających wiatrów, również eksploatowanych uparcie w ramach prowadzonej narracji.
A co do samej narracji – jeden jedyny wątek dramatyczny i kryminalny zarazem, poprowadzony w opowieści, dotyczący wydarzeń przy studni i sprawcy nieszczęścia, jakie tam się wydarzyło, który mógł okazać się przełomowy i symboliczny dla losów przynajmniej jednej z Bohaterek; który do pewnego momentu nawet intryguje, w swym finale pęka jak bańka mydlana i pozostawia czytelnika z uczuciem gorzkiego rozczarowania, tu fabuła miast rozbłysnąć, stać się znaczącą ręką Fatum, gaśnie niczym metanowy ognik na wale żuławskim.
Nie wiem co to jest realizm magiczny, zakładam, że to coś co się czuje a nie definiuje, coś co wypływa z kart prozy (literatury), a nie z próby jej zakwalifikowania. Autorka zaryzykowała definicję swojej Książki również i przez pryzmat tego terminu. Jeśli „wydumana” poetyka, okraszona sporą dawką środków artystycznych miała by o tym „magicznym” momencie powieści stanowić, to kwalifikacja taka jawi się jako w pełni uprawniona. Ale jeśli magia to pobudzenie wyobraźni, imaginacji, to malowanie w świadomości, a niekiedy również i w podświadomości obrazów, i realnych i pół-realnych i nierealnych, budzenie emocji w odbiorcy, to tej magii tu zabrakło. Zabrakło również wystarczającego potencjału osadzenia tego co miało być „magią” w realiach, które – niejako paradoksalnie – magię tę mogły na zasadzie „sprzężenia zwrotnego” wydatnie wzmocnić i ożywić. Z korzyścią i dla Książki i dla czytelnika

Jeśliby chcieć określić tę książkę jednym słowem, to trzeba by użyć określenia „nudnawa”, tudzież „nużąca”, niestety. „Niestety”, gdyż sam zamysł umiejscowienia opowieści, narracji w realiach kulturowych i historycznych określonej krainy geograficznej, choć niekoniecznie oryginalny, to jednak zapowiadał się ciekawie, pociągająco. Wykonanie tego zamysłu pozostawia jednak...

więcej Pokaż mimo to