-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2024-01
Biografię Matthew Perry'ego zaczęłam czytać dzień po jego śmierci. Wstrząśnięta tą wiadomością czym prędzej chciałam dowiedzieć się, co działo się w życiu aktora, który rozbawiał mnie do łez w "Przyjaciołach".
Perry jawi nam się w swej biografii jako człowiek będący więźniem samego siebie. Nałóg wyniszczył jego ciało i nadszarpnął duszę. Będąc zakładnikiem autodestrukcyjnych myśli nie potrafił nawiązać bliskiej relacji z żadną kobietą. Ciągle czuł się niewystarczający do poważnych związków. Ostatnimi czasy silnie odczuwał brak domowego ciepła, kochającej kobiety i śmiechu dziecka.
Książkę czytało mi się bardzo dobrze. Potoczysty język sprawił, że czułam się, jakbym rozmawiała z Matthew o jego życiu. Mam jeden zarzut do tej biografii - skoki czasowe. Nieraz trudno było mi się połapać gdzie na osi czasu jesteśmy. Tłumaczę sobie to tym, że życie Perry'ego takie właśnie było - chaotyczne i trudne do ogarnięcia.
Czytając tę książkę czułam smutek i przygnębienie. Efekt ten potęgowała świadomość, że Perry'ego nie ma już między nami. Żal mi tego człowieka. Tak po prostu. Dlatego powstrzymuję się od "gwiazdkowania" tej książki. Moim zdaniem żadna ocena w skali 1-5 czy nawet 1-100 nie byłaby adekwatna do tego, jakie emocje towarzyszyły mi podczas lektury.
Biografię Matthew Perry'ego zaczęłam czytać dzień po jego śmierci. Wstrząśnięta tą wiadomością czym prędzej chciałam dowiedzieć się, co działo się w życiu aktora, który rozbawiał mnie do łez w "Przyjaciołach".
Perry jawi nam się w swej biografii jako człowiek będący więźniem samego siebie. Nałóg wyniszczył jego ciało i nadszarpnął duszę. Będąc zakładnikiem...
Dawno już nie czytałam żadnego thrillera, dlatego gdy nadarzyła się sposobność poznania nowego cyklu, nie wahałam się ani chwili. Tym bardziej, że akcja dzieje się w bliskim mi geograficznie Trójmieście w czasach współczesnych.
Pewnego ciepłego dnia w domku letniskowym na obrzeżach Gdyni zostaje znalezione zmasakrowane ciało ultraradykalnego aktywisty LGBT. Chwilę później w podobny sposób ginie skrajnie fanatyczny ksiądz. Tych ofiar pozornie nie łączy ze sobą nic, a jednak zbyt dużo tu analogii. Śledztwo zostaje przydzielone zespołowi kierowanemu przez Alicję Zając, który dość sprawnie radzi sobie z odnalezieniem klucza, według którego działa zabójca. Nie pozwala to jednak zapobiec kolejnym zbrodniom. Szaleniec zawsze jest o krok przed policjantami i szerokim, wręcz teatralnym gestem podrzuca im następne ofiary.
Książkę od samego początku czytało mi się bardzo dobrze, wciągnęła mnie już od pierwszych stron. I choć opis pierwszej zbrodni był dla mnie skokiem na głęboką wodę, z czasem przyzwyczaiłam się, że zabójca uśmierca swe ofiary z fantazją i polotem. Sprawa ze strony na stronę stawała się coraz większa i coraz bardziej zagmatwana, aż w końcu przeszła pewien próg bólu, po którym wszystko powinno się już zacząć układać. Jednak to nie takie proste i nawet gdy wydawało się, że zbliżamy się do rozwiązania, okazywało się, że jednak ciągle depczemy zabójcy po piętach, zamiast go wyprzedzić i powstrzymać.
Jestem trochę zawiedziona główną bohaterką, mam bowiem wrażenie, że za mało było Agaty Zając w sprawie prowadzonej przez Agatę Zając. Wydaje mi się, że najbrudniejszą robotę wykonywał jej - niebędący policjantem, ale zaaprobowany przez komendanta za niekonwencjonalne myślenie - brat, Damian. Jego polubiłam właściwie od samego początku. Podobały mi się też postacie poboczne. Dresiarze spod bloku zrobili naprawdę świetną robotę w tej książce dodając wątek humorystyczny i nie tylko. Intrygującym bohaterem stał się dla mnie rosłej budowy, a jednak wrażliwy pisarz literatury kobiecej i chciałabym, żeby pojawiał się częściej. A wracając jeszcze na moment do głównej bohaterki, mam nadzieję, że w kontynuacji cyklu Agata bardziej dojdzie do głosu, pokaże kobiecą siłę i zrobi coś takiego, że „czapki z głów”.
Podobały mi się nawiązania kulturalne do filmów i językowe do jidysz. Dodawały one pikanterii całej sprawie. Akcja toczyła się w bardzo dobrym tempie, choć mogłoby być jeszcze lepsze gdyby nie wrzutki z prywatnego życia bohaterów, które czasem mi się dłużyły. Ale to naprawdę drobnostka w porównaniu z ogólnym bardzo dobrym wrażeniem.
Ok, do brzegu. „Farreter” to kawał porządnego thrillera, który zaangażuje Was emocjonalnie na tyle, że nie będziecie chcieli odkładać ebooka (książka dostępna wyłącznie w formacie cyfrowym). Fabuła od początku do końca jest spójna i logiczna. Autorowi udaje się uchronić przed „efektem dużej chmury i małego deszczu” (tak nazywam w kryminałach pompowanie sprawy do gigantycznych rozmiarów, po którym następuje pospieszne i bezsensowne rozwiązanie), z czym niejednokrotnie się spotykałam u innych pisarzy. Przez tę książkę po prostu się płynie. Jestem bardzo ciekawa kontynuacji, a Wam gorąco polecam lekturę.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Autorowi. Cieszę się, że mogłam napisać kilka słów o powieści, która tak bardzo mi się podobała.
Dawno już nie czytałam żadnego thrillera, dlatego gdy nadarzyła się sposobność poznania nowego cyklu, nie wahałam się ani chwili. Tym bardziej, że akcja dzieje się w bliskim mi geograficznie Trójmieście w czasach współczesnych.
Pewnego ciepłego dnia w domku letniskowym na obrzeżach Gdyni zostaje znalezione zmasakrowane ciało ultraradykalnego aktywisty LGBT. Chwilę później...
Zawsze chętnie pochylam się nad książkami, których bohaterki są moimi imienniczkami. Nie inaczej było i tym razem, choć muszę przyznać, że gdybym nie dostała jej w prezencie od kumpla, zapewne umknęłaby mi w gąszczu innych czekających na mnie książek.
Na okładce napisane jest, że autorka książki została finalistką The Man Booker International Prize z 2017 roku. Spodziewałam się górnolotnej literatury, tymczasem otrzymałam prosto zbudowaną obyczajówkę, o kobiecie, która mierzy się z różnymi problemami. Jednak nie należy traktować tej historii po macoszemu, wydaje mi się, że ma ona głębszy przekaz, niż może się z pozoru wydawać. Ale o tym za chwilę.
Sonia Hansen jest kobietą po czterdziestce. Mieszka w Kopenhadze, a zawodowo zajmuje się tłumaczeniem szwedzkich kryminałów. Ma problemy z relacjami zarówno rodzinnymi, jak i damsko-męskimi, czy ogólnospołecznymi. Jest samotna. Towarzystwa dotrzymuje jej jedynie koleżanka Molly, która - trzeba uczciwie to przyznać - widzi jedynie czubek własnego nosa, oraz Ellen, która - z drugiej strony - wręcz przesadnie interesuje się problemami Soni.
Pewnego dnia Sonia zapisuje się na prawo jazdy. Chce uzyskać poczucie sprawczości i samodzielności. Trafia jednak na potwornie inwazyjną i przekraczającą wszelkie granice instruktorkę, która tak jest zajęta plotkowaniem i paleniem papierosa za papierosem, że nawet nie uczy jej zmiany biegów! Do zdań, którymi Sonia sabotuje siebie w głowie dochodzi więc „Nie umiem zmieniać biegów”. Jakże znaczące są dla niej te słowa! Na domiar złego Sonia mierzy się z zawrotami głowy, które pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach. Dalszego ciągu historii nie będę Wam zdradzać, przejdę do przemyśleń.
I tu zaczyna się moja interpretacja. Proces przemiany i psychologia Soni są tak skrupulatnie nakreślone, że pomimo prostej historii mam poczucie, że to nie o fabułę tu chodzi, a o rozwój bohaterki. Ze strony na stronę obserwujemy jak najpierw kiełkuje, a następnie wzrasta w niej asertywność. Ma ochotę się buntować i robi to. Małymi kroczkami, które z czasem stają się coraz śmielsze i małym „nie”, które w miarę upływu czasu przeistacza się w bezpośredni komunikat „Nie zgadzam się!”. Przepracowuje w głowie toksyczne relacje i odcina się od tych, którzy ściągają ją w dół w jakikolwiek możliwy sposób. Zaczyna stawiać na siebie. Co ciekawe, dzieje się to w miarę jak nabiera umiejętności jazdy autem. Mam wrażenie, że nauka prowadzenia auta jest tu metaforą siadania za kierownicą własnego życia.
Żeby nie było tak różowo, napiszę też o tym, co mi się nie podobało. Podczas codziennych czynności do świadomości Soni przebijały się dawne, zakurzone wspomnienia. Autorka napisała je w taki sposób, że faktycznie sprawiały wrażenie wyblakłych, jak stare zdjęcia (mała dygresja: wspomnienia w naszych głowach – szczególnie te z dzieciństwa – też są jakby wypłowiałe… ciekawe!). Nużyły mnie te wspomnienia i miałam wrażenie, że robi się już z tego dygresja do dygresji do dygresji. Wielowarstwowość jest fajna, ale tutaj po prostu coś mi nie zagrało.
Podsumowując: „Lusterko, ramię, kierunkowskaz” to przyjemna i niespieszna lektura, będąca urywkiem z życia kobiety znajdującej się w procesie przemian życiowych. Kobiety, która po czterdziestce zaczyna szukać drogi do siebie. Jeżeli oczekujecie zawrotnej fabuły, która sprawi, że nie zmrużycie oka w nocy, będziecie zawiedzeni. Jeśli jednak szukacie spokojnej książki do poczytania przy kawie „Lusterko...” powinno przypaść Wam do gustu.
Zawsze chętnie pochylam się nad książkami, których bohaterki są moimi imienniczkami. Nie inaczej było i tym razem, choć muszę przyznać, że gdybym nie dostała jej w prezencie od kumpla, zapewne umknęłaby mi w gąszczu innych czekających na mnie książek.
Na okładce napisane jest, że autorka książki została finalistką The Man Booker International Prize z 2017 roku....
Jak dobrze było w czasie największych upałów przenieść się do mroźnego Erkenwaldu! „Podniebna pieśń” to bardzo przyjemna młodzieżówka, którą polecałabym szczególnie osobom w wieku do lat 14. Myślę, że z zapartym tchem będą czytać o walce Eski i Flinta z okrutną Królową Lodu, a przy okazji zwrócą uwagę na kluczowy temat tej powieści, jakim jest potęga przyjaźni. O tym właśnie jest ta książka. Opiewa takie wartości jak odwaga, poświęcenie, lojalność, miłość i nadzieja. Bo nawet w sytuacji bez wyjścia tli się jakieś nikłe światełko, któremu należy zaufać. Osoba dorosła, o ile potrafi pielęgnować dziecko w sobie, również znajdzie dużo przyjemności w lekturze „Podniebnej pieśni”.
Jak dobrze było w czasie największych upałów przenieść się do mroźnego Erkenwaldu! „Podniebna pieśń” to bardzo przyjemna młodzieżówka, którą polecałabym szczególnie osobom w wieku do lat 14. Myślę, że z zapartym tchem będą czytać o walce Eski i Flinta z okrutną Królową Lodu, a przy okazji zwrócą uwagę na kluczowy temat tej powieści, jakim jest potęga przyjaźni. O tym...
więcej mniej Pokaż mimo to
http://soniaczyta.blogspot.com
Od kilku dni zbierałam się do napisania tej recenzji. Nie będzie to długi wpis. Nie chcę przegadywać tematu, który tak wnikliwie został opisany w reportażu. Kilka słów za dużo ze strony amatorskiego recenzenta, jakim jestem, mogłoby przynieść odwrotny skutek od zamierzonego, a chcę Was zachęcić do przeczytania tej książki, choć jej tematyka, a także wnioski z niej płynące uderzają prosto w serce.
„27 śmierci Toby’ego Obeda” to poruszający reportaż o krzywdzie dzieci rdzennych mieszkańców Kanady, oddzielanych od rodzin i zamykanych w szkołach z internatem, by pobierać nauki i adaptować się do życia wśród białych ludzi. Szkoły te były prowadzone przez osoby duchowne, a to, co działo się za drzwiami, przez długi czas pozostawało w ukryciu. Aż w końcu jedno z maltretowanych dzieci, już jako dorosłe, zabrało głos. Dołączyli do niego inni pokrzywdzeni, aż w końcu ich krzyk objął całą Kanadę. Dziś przedziera się nawet na inne kontynenty.
Jako osoba nader wrażliwa wypracowałam sobie system zabezpieczający mnie przed intensywnym odczuwaniem emocji podczas lektury. Często potrafię zamknąć serce na uczucia, które towarzyszyłyby mi, gdyby coś złego spotkało moich ulubionych bohaterów. Zamykam też oczy wyobraźni na przemoc w książkach. Jednakże w tym przypadku mój system zabezpieczeń zawiódł. Czytanie o takich doświadczeniach jak bicie, maltretowanie, wykorzystywanie seksualne czy znęcanie się psychiczne nad dziećmi powodowało we mnie straszliwe poczucie bezradności, niesprawiedliwości, złość i smutek. Często nawet bolał mnie brzuch i było mi niedobrze. Tym bardziej, że opisane wydarzenia działy się naprawdę.
Dlaczego więc polecam Wam tę książkę, choć jej lektura powodowała u mnie ból? Dlatego, że jest to książka potrzebna i uświadamiająca. Opowiada o krzywdzie i walce o sprawiedliwość. Poznajemy niektóre z prześladowanych dzieci, dziś nazywane „Survivors”. Tak, "Ocaleńcy" to dobre słowo. Oni to przeżyli, przetrwali... ocaleli. Dziś mają odwagę, żeby dochodzić sprawiedliwości i walczyć o siebie. Czasu już nie cofną, ale na walkę o honor nigdy nie jest za późno.
http://soniaczyta.blogspot.com
Od kilku dni zbierałam się do napisania tej recenzji. Nie będzie to długi wpis. Nie chcę przegadywać tematu, który tak wnikliwie został opisany w reportażu. Kilka słów za dużo ze strony amatorskiego recenzenta, jakim jestem, mogłoby przynieść odwrotny skutek od zamierzonego, a chcę Was zachęcić do przeczytania tej książki, choć jej tematyka,...
http://soniaczyta.blogspot.com
Pamiętam jak kilkanaście lat temu mój Przyjaciel kolekcjonował książki Ryszarda Kapuścińskiego wydawane wraz z Gazetą Wyborczą. W międzyczasie ów Przyjaciel stał się moim Mężem, a na skutek „łączenia półek” reportaże Kapuścińskiego weszły również w moje posiadanie :) swoją przygodę z Kapuścińskim rozpoczęłam od nieudanego spotkania z „Cesarzem”. To jeszcze nie był dobry moment na tę lekturę, ale gdy wróciłam do „Cesarza” kilka lat później, przeczytałam go jednym tchem. Teraz wybrałam się wraz z Ryszardem Kapuścińskim do Afryki. Zapraszam Was na kilka słów o „Hebanie”.
Moja czytelnicza podróż po Afryce trwała dobre dwa miesiące. Mogłam tę książkę przeczytać szybciej, a jakże! Mogłam, ale nie chciałam. I z tego miejsca najmocniej przepraszam Maję, która musiała trochę poczekać, aż dokończę książkę, o której porozmawiamy sobie w ramach „Buddy readingu” już wkrótce.
Podczas tych dwóch miesięcy poznawałam afrykańskie zwyczaje i mentalność, a także historię i kulturę tamtejszej ludności. Zauważyłam że Afryka jest pełna skrajności i nijak nie daje się ujednolicić w ocenie. Każdy kraj, każde miasto, wioska, a nawet każde plemię pełne jest cech, których nie znajdzie się nigdzie indziej. Na temat tej afrykańskiej różnorodności pięknie napisał Kapuściński:
„Afryka to tysiące sytuacji. Najróżniejszych, odmiennych, najbardziej sobie przeciwnych. Ktoś powie: - Tam jest wojna. I będzie miał rację. Ktoś inny: - Tam jest spokojnie. I też będzie miał rację. Bo wszystko zależy od tego - gdzie i kiedy.”
Co jednak urzekło mnie najbardziej w tej książce, to język, jakim posługuje się Kapuściński. Pisze on tak niesamowicie, że niejednokrotnie przecierałam oczy ze zdumienia. Każdy akapit to uczta dla czytelnika.
Oczywiście, historia Afryki nie jest usłana różami, często działy się tam sceny makabryczne, ale i o nich Kapuściński pisze bardzo umiejętnie, adekwatnie i z należytą uwagą. Przykładem jest tu opis przewrotu w Liberii w 1980 roku, kiedy to Samuel K. Doe wraz z kolegami zamordował prezydenta Williama Tolberta, a samego siebie mianował głową państwa. Po prawie dekadzie rządów został obalony i zakatowany na śmierć przez swojego przeciwnika, Charlesa Taylora, a taśmę z dwugodzinnym nagraniem tortur, w niektórych barach, można było oglądać bez przerwy. Wstrząsające, prawda? Odsyłam do rozdziału „Stygnące piekło”.
Zdarzają się również momenty pogodne oraz kontemplacyjne. I tutaj Kapuściński czaruje w sposób najpiękniejszy. Tak dobiera słowa i zwalnia tempo narracji, że czytelnik upaja się każdym zdaniem. Właśnie te fragmenty oczarowały mnie najbardziej. Mój egzemplarz „Hebanu” wzbogacił się o mnóstwo zakładek i samoprzylepnych karteczek. Chętnie będę wracać do ulubionych akapitów.
Po „Hebanie” moja głowa wypełniła się przemyśleniami, nie tylko tymi na temat Afryki, ale też o życiu, śmierci, wartościach, rozwoju i relacjach. Inaczej się patrzy na świat przez pryzmat komputera, a inaczej gdy kamieniem milowym w rozwoju społeczeństwa staje się plastikowy kanister na wodę. Gorąco polecam Wam tę książkę.
http://soniaczyta.blogspot.com
Pamiętam jak kilkanaście lat temu mój Przyjaciel kolekcjonował książki Ryszarda Kapuścińskiego wydawane wraz z Gazetą Wyborczą. W międzyczasie ów Przyjaciel stał się moim Mężem, a na skutek „łączenia półek” reportaże Kapuścińskiego weszły również w moje posiadanie :) swoją przygodę z Kapuścińskim rozpoczęłam od nieudanego spotkania z...
Niv Sokol jest biologiem. Udaje się na konferencję naukową celem ogłoszenia swojego odkrycia - eterniny, pozwalającej ludziom (nomen omen) żyć wiecznie. Plotki jednak wyprzedzają jego wystąpienie i już na "dzień dobry" naukowiec zostaje zarzucony przez firmy farmaceutyczne ofertami współpracy. Propozycje początkowo grzeczne i kulturalne zmieniają się w twarde negocjacje, aż w końcu granice zostają przekroczone. Postawiony pod ścianą Sokol decyduje się na ryzykowny krok - publikuje wyniki swoich badań na otwartej licencji. Nie spodziewa się jednak, że od tego momentu świat wywróci się do góry nogami, a jego odkrycie stanie się przyczyną wielu politycznych napięć i społecznych gierek.
Czytając "Pharmacon" nie mogłam wyjść z podziwu, jak to się stało, że wynalazek tak dobry i szlachetny uwydatni jeszcze bardziej podziały na bogatych i biednych, młodych i starych, zdrowych i chorych. Pokazuje to w sposób dobitny, że nie narzędzie samo w sobie jest dobre lub złe, lecz ręce, które z niego korzystają. Niektóre sytuacje, o których czytałam robiły na mnie takie wrażenie, że na mojej twarzy pojawiał się wręcz grymas obrzydzenia (wiem, bo Mąż mówił mi wtedy "Ooo... chyba jest mocno!"). Pojedyncze wydarzenia przenosiły się też do moich snów (wolałabym, żeby nie wbijały mi się tak mocno w podświadomość, ale cóż ja mogę?🙂). Miałam ochotę potrząsnąć tą książką licząc na to, że literki się poprzestawiają, a jak znów ją otworzę, ludzie będą korzystać z eterniny w sposób uczciwy i honorowy. Złudne nadzieje!
Powieść miała swoje lepsze i gorsze momenty. Raz akcja mknęła jak szalona, żeby za chwilę zwolnić na scenach, które w moim odczuciu były nieco przegadane. Dzięki temu zabiegowi jednak można było złapać w tej gonitwie trochę oddechu, więc sumarycznie uważam to za plus. Były chwile grozy i niepokoju, ale pojawiały się także wątki humorystyczne, rozluźniające nieco atmosferę. Mimo że "Pharmacon" ma grubo ponad 900 stron, czyta się go dobrze i przyjemnie. Jeśli lubicie obserwować zachowania społeczne doprawione fantastycznonaukowym smaczkiem, jestem przekonana, że ta powieść przypadnie Wam do gustu.
Niv Sokol jest biologiem. Udaje się na konferencję naukową celem ogłoszenia swojego odkrycia - eterniny, pozwalającej ludziom (nomen omen) żyć wiecznie. Plotki jednak wyprzedzają jego wystąpienie i już na "dzień dobry" naukowiec zostaje zarzucony przez firmy farmaceutyczne ofertami współpracy. Propozycje początkowo grzeczne i kulturalne zmieniają się w twarde negocjacje, aż...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niv Sokol jest biologiem. Udaje się na konferencję naukową celem ogłoszenia swojego odkrycia - eterniny, pozwalającej ludziom (nomen omen) żyć wiecznie. Plotki jednak wyprzedzają jego wystąpienie i już na "dzień dobry" naukowiec zostaje zarzucony przez firmy farmaceutyczne ofertami współpracy. Propozycje początkowo grzeczne i kulturalne zmieniają się w twarde negocjacje, aż w końcu granice zostają przekroczone. Postawiony pod ścianą Sokol decyduje się na ryzykowny krok - publikuje wyniki swoich badań na otwartej licencji. Nie spodziewa się jednak, że od tego momentu świat wywróci się do góry nogami, a jego odkrycie stanie się przyczyną wielu politycznych napięć i społecznych gierek.
Czytając "Pharmacon" nie mogłam wyjść z podziwu, jak to się stało, że wynalazek tak dobry i szlachetny uwydatni jeszcze bardziej podziały na bogatych i biednych, młodych i starych, zdrowych i chorych. Pokazuje to w sposób dobitny, że nie narzędzie samo w sobie jest dobre lub złe, lecz ręce, które z niego korzystają. Niektóre sytuacje, o których czytałam robiły na mnie takie wrażenie, że na mojej twarzy pojawiał się wręcz grymas obrzydzenia (wiem, bo Mąż mówił mi wtedy "Ooo... chyba jest mocno!"). Pojedyncze wydarzenia przenosiły się też do moich snów (wolałabym, żeby nie wbijały mi się tak mocno w podświadomość, ale cóż ja mogę?🙂). Miałam ochotę potrząsnąć tą książką licząc na to, że literki się poprzestawiają, a jak znów ją otworzę, ludzie będą korzystać z eterniny w sposób uczciwy i honorowy. Złudne nadzieje!
Powieść miała swoje lepsze i gorsze momenty. Raz akcja mknęła jak szalona, żeby za chwilę zwolnić na scenach, które w moim odczuciu były nieco przegadane. Dzięki temu zabiegowi jednak można było złapać w tej gonitwie trochę oddechu, więc sumarycznie uważam to za plus. Były chwile grozy i niepokoju, ale pojawiały się także wątki humorystyczne, rozluźniające nieco atmosferę. Mimo że "Pharmacon" ma grubo ponad 900 stron, czyta się go dobrze i przyjemnie. Jeśli lubicie obserwować zachowania społeczne doprawione fantastycznonaukowym smaczkiem, jestem przekonana, że ta powieść przypadnie Wam do gustu.
Niv Sokol jest biologiem. Udaje się na konferencję naukową celem ogłoszenia swojego odkrycia - eterniny, pozwalającej ludziom (nomen omen) żyć wiecznie. Plotki jednak wyprzedzają jego wystąpienie i już na "dzień dobry" naukowiec zostaje zarzucony przez firmy farmaceutyczne ofertami współpracy. Propozycje początkowo grzeczne i kulturalne zmieniają się w twarde negocjacje, aż...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mateczko od Wilgowronów, ależ to było dobre!
"Pokrzywa i kość" reprezentuje typ powieści, za którą tęskniłam. Powieść, w której główną rolę gra grupa bohaterów połączonych wspólnym celem. Powieść o wytrwałości i o tym, że z pomocą innych jesteśmy w stanie zrobić więcej niż w pojedynkę. Wreszcie, powieść angażującą emocjonalnie i pełną przeróżnych wątków, a jednocześnie zwartą - zamkniętą jedynie w 340 stronach. Ale po kolei...
Marra jest księżniczką, najmłodszą z trzech sióstr. Takie nieszczęście księżniczek, że nie mają prawa do posiadania własnego zdania i często wykorzystywane są do rozgrywania wielkiej polityki, która tak naprawdę dzieje się ponad ich głowami. Jednak Marze daleko do bycia "pokornym cielęciem" i gdy dowiaduje się, że mąż starszej siostry - książę, z którym połączyły ich stosunki dyplomatyczne - stosuje wobec niej przemoc, Marra bierze sprawy w swoje ręce. I to dosłownie, bo jednym z kroków, które musi zrobić by pomóc siostrze jest zbudowanie psa z kości za pomocą drutów. Jaki związek ma kościany pies z akcją ratowania księżniczki? Na to pytanie odpowiedź znajdziecie w książce. Ja już nic więcej z treści nie zdradzę, żeby nie psuć Wam przyjemności z czytania. Sama dość niewiele wiedziałam przed lekturą i myślę, że właśnie dlatego tak ochoczo chłonęłam całą historię.
Jak już wspominałam we wstępie, właśnie takiej książki potrzebowałam. Bo choć ciągnie mnie do wielkiego i soczystego fantasy, wiem że nie mam teraz na to ani czasu ani przestrzeni. Chętnie za to wybieram bardziej zwarte, ale nasycone i angażujące opowieści. W "Pokrzywie i kości" mamy dużo magii i to takiej porządnej - prastarej, potężnej. Mamy pracę zespołową i wartości, które wnoszą zarówno młodzi jak i bardziej zaawansowani wiekiem bohaterowie. Są fragmenty humorystyczne, są też takie, które mną wstrząsnęły. (Wątek Margaret i jej drewnianej lalki zdecydowanie zasługuje na osobną książkę!). Pojawia się nawet drobny wątek romantyczny, ale nie jest w żaden sposób nachalny - raczej pomaga nam przypomnieć sobie, że inicjatorką całej wyprawy ratunkowej jest nastolatka z krwi i kości.
Ok, do brzegu. "Pokrzywę i kość" czyta się fenomenalnie. To książka, która wciąga już od pierwszych słów. Sklasyfikowałabym ją jako młodzieżową fantastykę i na pewno poleciłabym nastoletniej córce, gdy już osiągnie ten wiek😉 Uważam jednak, że biorąc pod uwagę spory ładunek emocjonalny i dojrzałe podejście do tematu, dorośli również dobrze spędzą kilka wieczorów w towarzystwie tej powieści.
Mateczko od Wilgowronów, ależ to było dobre!
więcej Pokaż mimo to"Pokrzywa i kość" reprezentuje typ powieści, za którą tęskniłam. Powieść, w której główną rolę gra grupa bohaterów połączonych wspólnym celem. Powieść o wytrwałości i o tym, że z pomocą innych jesteśmy w stanie zrobić więcej niż w pojedynkę. Wreszcie, powieść angażującą emocjonalnie i pełną przeróżnych wątków, a jednocześnie...