-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać413
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2023-05-01
2022-08-26
Chłopiec zamknięty w piwnicy, karmiący tłustymi muchami jednego ze swoich ulubionych pająków, Piotra i wciąż roztrząsający powód swojego długotrwałego uwięzienia w ciasnym, zaciemnionym i praktycznie pozbawionym mebli pomieszczeniu strasznie mnie denerwował. Już od początku wiedziałam, że ta powieść mi się nie spodoba. Nie przemawiały do mnie ciągle powtarzane przez niego mantry, odliczanki i opisy stworów, które były wytworem jego wyobraźni – nie, nie mogłam przez to przebrnąć. Miejsce akcji jak z kiepskiego horroru, a bohater zupełnie niewiarygodny. Przewracałam oczami i wzdychałam z niesmakiem, by jednak wciąż brnąć dalej.
Były wakacje, a ja korzystałam z hojności Audible rozdającej darmowe audiobooki na czas mocno określony. Ściągnęłam wszystkie dostępne bez czytania opisów i konsekwentnie wkurzałam rodzinę, izolując się od wszytkich przy pomocy słuchawek. A mieliśmy się przecież integrować…
Kiedy już powtórzyłam w myślach chyba z milion razy, że ta historia nijak nie trzyma się kupy coś mnie tknęło i postanowiłam przeczytać opis.
I … zaczęłam słuchać od początku.
Okazało się bowiem, że nie była to żadna fikcja literacka autorstwa miernego pisarzyny, ale autentyczny opis przeżyć chłopca, który spędził 13 lat swojego życia w piwnicy. Zamknięty tam przez przepełnionych poczuciem winy rodziców (tak, tak obojga rodziców), którzy jako wyznawcy katolicyzmu wstydzili się – we wczesnych latach sześćdziesiątych – nieślubnego potomka.
Uwięzienie pierworodnego nie przeszkadzało im najwyraźniej w wychowywaniu gromadki dzieci, których dorobili się już po założeniu prawowitego stadła.
Powiedzieć, że z nowej perspektywy książka nabrała nagle wiarygodności, byłoby nadużyciem. Albowiem losy Steve’a okazały się pasmem tak potwornego okrucieństwa, bezduszności i obojętności (a nawet i zdrady) ze strony osób, które mogły mu w jakiś sposób pomóc i wyrwać go z przeklętego kręgu prześladowania, że patrzyłam na nie jakby przez grubą szybę. I z wielką przykrością muszę stwierdzić, że nadal podświadomie traktowałam losy chłopaka jak marnie napisany thriller. Trudno mi było się pogodzić się z tym, że chociażby jego matce nie zrobiło się go przez chwilę szkoda.
Poza tym bardzo, ale to bardzo trudno było mi połączyć wszystkie kropki i uwierzyć, że z dziecka tak niedostymulowanego emocjonalnie i intelektualnie wyrósł dość poukładany człowiek, żyjący w zgodnej harmonii z drugą żoną (po ugodowym rozstaniu się z pierwszą) ojciec czwórki własnych dzieci. Tym niemniej Steve jest wciąż żyjącym, namacalnym dowodem tej historii.
Trudno ocenić tę książkę w takich samych kategoriach, jak inne. Wybitna? Boże uchowaj nas od takiej wybitności. Przeciętna? Zdecydowanie nie, chociażby ze względu na niesamowitą odwagę, by opisać te zdarzenia i zrobić publiczną wiwisekcję swoich najgłębszych ran.
Czy poleciłabym tę książkę innym czytelnikom?
Hmmm… to lektura ciężkiego kalibru. A z drugiej strony niesamowity przykład odporności, ‘niezniszczalności’ i niepojętej elastyczności ludzkiej natury i jej zdolności do odbijania się od najgłębszego dna.
Chłopiec zamknięty w piwnicy, karmiący tłustymi muchami jednego ze swoich ulubionych pająków, Piotra i wciąż roztrząsający powód swojego długotrwałego uwięzienia w ciasnym, zaciemnionym i praktycznie pozbawionym mebli pomieszczeniu strasznie mnie denerwował. Już od początku wiedziałam, że ta powieść mi się nie spodoba. Nie przemawiały do mnie ciągle powtarzane przez niego...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-21
Właściwie nie powinno mnie dziwić, że Louis Theroux - do momentu dodania go przeze mnie - nie figurował na liście autorów na portalu lubimyczytać.pl, albowiem pan Theroux jest głownie znany jako twórca filmów dokumentalnych i reportaży. Znany w Polce zapewne dużo mniej niż jego ojciec Paul - powieściopisarz i publicysta.
Pana Theroux, syna, po oswojeniu jego specyficznego stylu przepytywania swoich rozmówców, pokochałam miłością wielką i wierną. Początkowa irytacja i uważanie go za totalnego pajaca przerodziły się w fascynację, kiedy załapałam mechanizm. A raczej dość dobrze przemyślaną (uważam) strategię ‘podchodzenia’ bohaterów swoich filmów. Strategię ‘na pajaca’ właśnie. Albo na chłopca, który zadaje pytania bez charakterystycznych dla dzieci zahamowań. Jednocześnie unosi przy tym niewinnie brwi w akcie permanentnego zdziwienia (vide: okładka :)) i podśmiechując się nerwowo stwarza pozory, że w swojej naiwności nic a nic nie rozumie. Wtedy to rozmówca wręcz czuje się obowiązku wyłożyć mu kawę na ławę.
I wykłada.
O tym, co nim kieruje, kiedy realizuje się jako gwiazda porno. Dlaczego jest wyznawcą ultraortodoksyjnego kościoła organizującego pikiety antygejowskie, dlaczego na potęgę zajmuje się rozmnażaniem i hodowlą tygrysów w niewoli, czy jest przekaźnikiem energii kosmicznej, w który wcielają się istoty pozaziemskie. Theroux jest szczerze zainteresowany odpowiedziami, bardzo rzadko je komentuje, co najwyżej prosząc o dodatkowe wyjaśnienia.
Bycie surogatką, potajemne (bo nielegalne) przygotowywanie swojej śmierci, użyczanie swojej żony innym panom nie w celach zarobkowych, ale po to, aby żona wreszcie mogła zrealizować swoje ukryte potrzeby? Proszę bardzo! Możemy o tym opowiedzieć!
W najdrobniejszych szczegółach …
Tematy reportaży mogą wydać się niektórym dziwaczne. Innym wręcz niesmaczne. Sam pan Theroux mówi o tym, że balansuje na granicy, że fascynują go meandry ludzkich wyborów. Nie można obok nich (reportaży, nie wyborów :)) przejść obojętnie. Kto widział, ten wie.
Ponieważ oprócz tego, że zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki jego reporterskich dociekań, to dodatkowo uwielbiam erudycję i lekkość wypowiadania się pana T. Zapragnęłam więc przeczytać jedną z jego książek, a właściwie odsłuchać audiobooka czytanego przez samego autora.
I tu … niestety, z wielkim żalem, po tylu słowach zachwytu, po zbyt długiej może prezentacji jego skromnej osoby, muszę przyznać, że się rozczarowałam.
Książce bowiem brakuje tak charakterystycznego dla Louisa poczucia humoru. Ponadto jest niczym innym, jak streszczeniem wszystkich nakręconych przez pana Theroux dokumentów, które już kiedyś widziałam; niektóre z nich parokrotnie.
I żeby jeszcze książka rozszerzona była o jakieś smaczki, przygody zza kulis, nieprzewidziane zwroty akcji czy przeszkody stające na drodze reportera, to być może warta byłaby przeczytania.
Nie. Nic. Zero. Kompletnie nic.
Jak odczyt scenariusza napisanego na potrzeby produkcji.
Dodatkowo, dla osób nie mieszkających w Wielkiej Brytanii lub Stanach Zjednoczonych – które są tłem sytuacyjnym, owa swoista zawodowa autobiografia może wydać się bardzo hermetyczna. Kto bowiem zna w Polsce Jimmiego Savile’a – celebrytę, komika, dobroczyńcę, sponsora wielu szpitali, propagatora sportu, który okazał się perwersyjnym i do granic możliwości bezczelnym pedofilem wykorzystującym niepełnoprawne mentalnie dzieci? Albo nieco zdziwaczałą prawicową poseł Ann Widdecombe, opowiadającą o byciu wiecznie dziewicą?
O ile w reportażach, gdzie dostępne są różne środki wyrazu, nie tylko pytania i odpowiedzi, ale też emocje, które wywołują, pewne tematy mogą zainteresować, o tyle relacjonowane w suchej formie audiobooka mogą wręcz odpychać. Albo przedstawić autora w dość nieciekawym świetle, jako żerującego na innych poławiacza dziwactw.
Tę ocenę pozostawię czytelnikom, jeśli w ogóle tacy się na polskim rynku znajdą :)
Właściwie nie powinno mnie dziwić, że Louis Theroux - do momentu dodania go przeze mnie - nie figurował na liście autorów na portalu lubimyczytać.pl, albowiem pan Theroux jest głownie znany jako twórca filmów dokumentalnych i reportaży. Znany w Polce zapewne dużo mniej niż jego ojciec Paul - powieściopisarz i publicysta.
Pana Theroux, syna, po oswojeniu jego specyficznego...
2022-08-15
Dlaczego nie zachwyca, a zachwycać miała…?
Wydaje mi się, że wielu czytelników pomyliło Mistrza Młynarskiego z książką ‘Młynarski. Rozmowy’.
Większość super pozytywnych recenzji rozpoczyna się od peanów na cześć, od wyznań miłości, pokłonów w kierunku twórczości czy podziwu dla charyzmy, kultury osobistej, intelektu i finezji pana Wojciecha.
I ja mogę się również podpisać pod tym wszystkim obiema rękami i nogami.
Albowiem Młynarskiego lubię.
Nie uwielbiam, ale nucę, cytuję, słucham ku pokrzepieniu serc.
Mocno zdziwiło mnie, że ktoś może postrzegać go jako przaśnego, rubasznego i seksistowskiego twórcę przyśpiewek i pioseneczek w stylu pijanego wujka na weselu (https://lubimyczytac.pl/ksiazka/od-oddechu-do-oddechu-najpiekniejsze-wiersze-i-piosenki/opinia/64575960), ale obce jest mi też popadanie w kolejną skrajność.
Rewelacyjna? Wybitna? Arcydzieło? – takie są w większości opinie o książce „Młynarski. Rozmowy”, której autorem jest … Wojciech Młynarski. Czy jednak na pewno? Jest autorem odpowiedzi na pytania, ale moderatorem rozmowy, autorem koncepcji przedstawienia portretu, niejako współtwórcą tego pamiętnika jest Agata Młynarska. A ona, jako rozmówca i autor całego przedsięwzięcia, arcydzieła – moim skromnym zdaniem - nie stworzyła.
Nie chcę odbierać książce uroku. Ciekawe było poczytać, jak zostaje się tekściarzem. Miło było udać się w podróż sentymentalną po spektaklach, na których wystawałam gdzieś na schodach na wejściówkach, bo na bilety mnie nie było stać (nawet z pieniędzy oszczędzanych na szkolnych obiadach :))), albo po prostu było niemożliwością je dorwać. Wspaniele dowartościować się znajomością większości wymienianych twórców, poetów, aktorów (A może jednak zdołować, gdzyż tak dalekie sięganie pamięcią już mniej uroczo przypominało mi moim wieku?). Fajnie było zajrzeć do warsztatu mistrza, zobaczyć jego biurko – takie zwykłe, odziedziczone po dziadku, stojące gdzieś w mieszkaniu na warszawskim blokowisku. Ale to były takie drobne smaczki, nawet nie ploteczki. Wszystko poza tym, to nic innego jak – i tu zacytuję kolejnego czytelnika, gdyż nie sposób się z nim nie zgodzić – „Niewiele więcej niż laurka od dzieci. […] Trzeba czekać na poważną biografię”.
(https://lubimyczytac.pl/ksiazka/mlynarski-rozmowy/opinia/66407359)
Na koniec dodam pewną anegdotkę. Lubię pisać limeryki i inne moskaliki. Dobrze się przy tym bawię i śmiem twierdzić, że wychodzą mi nieźle, nawet po angielsku. Pewnego dnia moja mama powiedziała: „Piszesz o wszystkich, a kiedy stworzysz limeryk na mój temat?” Wyzwanie podjęłam, ale … wiłam się straszliwie. Limeryk, a raczej cały 18-zwrotkowy limerykowy ‘poemat’ powstawał w ogromnych bólach. Nie twórczych. Ale ‘cenzorskich’. Bo mój wewnętrzny cenzor co chwila zadawał mi pytania czy aby nie za ironicznie, nie za ostro, czy mama się nie obrazi moim postrzeganiem jej osoby. I wydaje mi się, że w tym przypadku zadziałał ten sam mechanizm.
Poprawnie napisana laurka, bez trudnych pytań …
Dodatkowo, w ebooku czasami podpisy nie zgadzały się ze zdjęciami, a załączone programy czy listy, przy nawet największym powiększeniu były nieczytelne, co było lekko irytujące.
Ps. Errata. Otóż ... przy okazji wiosennych porządków znalazłam na półce egzemplarz tej książki. Namacalny nie tylko w sensie dosłownym, ale też jako dowód, że naprawdę chciałam tę książkę przeczytać (a ze względu na ograniczenia lokalowe nie kupuję zbyt dużo książek drukowanych). I muszę przyznać, że tu dopiero widać różnicę między ebookiem (o audiobooku nawet nie wspominając) a wydaniem klasycznym. Książka jest pięknie wydana, zdjęcia w tej oprawie są bardzo klimatyczne i poniekąd zrewidowałam swój pogląd na zachwyty innych czytelników. Podwyższam ocenę z 5 na 6 (jednocześnie podtrzymując to, co napisałam wcześniej :))
Dlaczego nie zachwyca, a zachwycać miała…?
Wydaje mi się, że wielu czytelników pomyliło Mistrza Młynarskiego z książką ‘Młynarski. Rozmowy’.
Większość super pozytywnych recenzji rozpoczyna się od peanów na cześć, od wyznań miłości, pokłonów w kierunku twórczości czy podziwu dla charyzmy, kultury osobistej, intelektu i finezji pana Wojciecha.
I ja mogę się również podpisać...
2022-08-16
Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana przeleżała tak do samego końca. Mojego angielskiego audiobooka czytał nie kto inny, jak sam pan J.D. Vance.
„To chyba dobrze, czyż nie?!” – powie niejeden. Hmmm, no tu akurat niestety nie. Pan Vance-Lektor odczytał bowiem swoją elegię tak, jak by odczytywał przed tablicą wypracowanie na odgórnie narzucony temat. Monotonnie i jednym ciągiem. A że treść nie była podzielona na jakieś logiczne przedziały, to słuchało się tego jak relacji z sejmu we wczesnych godzinach popołudniowych lub informacji dla rolników o cenach trzody chlewnej.
Dodatkowo – wspomniany na wstępie film odłóżmy jeszcze na chwilę na bok – temat mnie po prostu koszmarnie nudził. Bardzo się starałam – przysięgam – skupić, analizować, wczuwać, wysnuwać szerzej zakrojone wnioski, ale najzwyczajniej świecie losy ‘bidoka’ z nieuprzywilejowanego rejonu Stanów Zjednoczonych zupełnie mnie nie porwały. Jak już przylazłam za tym tłumem czytelników dających najwyższe noty, za rzeszą krytyków szastających słowem ‘bestseller’, za książkowymi ‘trendsetterami’ piejącymi peany na cześć objawionego komentatora amerykańskiej polityki i gospodarki, to postanowiłam się pogapić. Tylko że do końca nie wiedziałam na co.
Bo jak już wspomniałam: tematyka – nie, język - nie porwał, forma – w żadnym wypadku! Ani to powieść, ani pamiętnik. Ot, swobodny przepływ myśli i wspomnień. Mój mózg operuje na innych obrotach. Zaczęłam grzebać w internetowych otchłaniach pytając się z głupia frant jak to się stało, że ta książka zyskała sobie taką popularność. Teorii – jak to w internetach – było wiele. Nie chce mi się przytaczać. Oprócz tej już zacytowanej podobno na okładce polskiego wydania, że pan Vance nie tylko poruszył czułe struny wielu amerykańskich i nie tylko ‘bidoków’, to jeszcze naświetlił fenomen zwycięstwa w wyborach pana Donalda. Nie Tuska.
No i chwała mu za to. Statystycznie to musiało zainteresować wielu. Zresztą w licznych angielskojęzycznych recenzjach aż się roi od osobistych odniesień i rodzinnych konotacji. Gdyby jakiś pan Wiesio z Jackowa napisał książkę o swojej drodze na szczyty kariery, na pewno by nie zyskał takiego poklasku.
Z tym, że mnie ta tematyka … Ach! Już to mówiłam.
I teraz wrócę do filmu (Choć to portal o czytaniu. Ale kto bogatemu zabroni?).
Film mnie zainteresował niezmiernie. Tematyką właśnie.
Owszem, panie Glenn Close i Amy Adams maczały w tym swoje palce, nie powiem. Obie były genialne. Choć pani C. lepsza.
I trudno, mogę być posądzona o pójście na łatwiznę, o łykanie przetrawionej już papki, ale nie będę na siłę udawać przeintelektualizowanego zachwytu.
A film mnie poruszył.
Nie losem J.D. ale losem postaci nieco drugoplanowej – jego matki Bev. Szkolnej prymuski kończącej ‘karierę naukową’ nastoletnią ciążą, uzależnionej od leków, kiepsko sobie radzącej matki dzieciom i niepoukładanej partnerki wielu. Bev, ‘wieśniarze’ nieudolnie próbującej coś osiągnąć w życiu. Bev, z trudem zdobywającej zawód pielęgniarki tylko po to, by pożegnać się z nim z powodu uzależnienia od heroiny. To o niej jest elegia. Nie o J.D. który osiągnął sukces dzięki mieszance silnej woli, samozaparcia, szczęścia i ludzi, którzy stanęli mu na drodze. I jeszcze dzięki temu, że nie miał macicy, której ‘błogosławiony owoc’ stawałby mu później na drodze na każdym rozdrożu.
To Bev jest oskarżana o to, że nie za bardzo próbuje. Dostaje jej się po głowie nawet od jej zasadniczej Mamaw, która co prawda daje dobre rady, a sama ich w życiu nie stosuje.
To Bev obala ten cały amerykański mit o sukcesie, ten bullsh*t wciskany przez trenerów personalnych, że wszystko zależy tylko od ciebie, że rodzisz się białą kartą i twoją odpowiedzialnością jest, co na niej napiszesz. Acha, tak, być może. Ale niekoniecznie, jeśli pochodzisz z Ohio … (z Pcimia Dolnego, z brazylijskich favelli czy slumsów New Dehli - odpowiednie zaznaczyć).
Twórcy filmu wydobyli z książki to, czego ja samodzielnie nie byłam w stanie.
Jeśli będziecie mieli w ręku papierową wersję książki, jeśli będziecie mieli odpowiednio dużo cierpliwości, jeśli spojrzycie na temat przez uniwersalne okulary, to może warto.
Książka nie dla mnie – stąd tylko 5 gwiazdek. Ale ‘przeciętna’ to złe słowo.
Książka 5/10, film 8/10 reżyseria Ron Howard, scenariusz Vanessa Taylor
Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-09-03
Nowo-wybudowane blokowisko na warszawskim Gocławiu. Stoję w pustym pokoju na stercie nieułożonej jeszcze klepki i zastanawiam się, ile osób wprowadziło się już do tego betonowego kawałka szczęścia późnej epoki komunizmu. My będziemy jedni z pierwszych. Spoglądam w dół i widzę bardzo osobliwy widoczek. Po świeżo położonym chodniku statecznie posuwa para. W moich czarno-białych, nastoletnich oczach para jest co najmniej dziwaczna. On duuuży (żeby nie użyć niepoprawnego politycznie słowa ‘gruby’), ona wyższa od niego szczupła brunetka. Wtedy nie wiem jeszcze, że za parę dni spotkam ich w windzie. Że będę ich spotykać prawie codziennie przez najbliższe kilka lat. Państwo Skolimowscy – najmilsi, najbardziej uprzejmi, najbardziej pogodni i najbardziej rozmowni ze wszystkich sąsiadów. Ile razy dostawałam burę od mamy, że niepotrzebnie ich zagaduję, że pytluję bez opamiętania, a biednej pani Skolimowskiej uszy puchną od podążania za wolnym strumieniem moich myśli? Ale ona zawsze słuchała z atencją i ujmującym uśmiechem. Pan Skolimowski też często zagajał rozmowę i z zawadiackim uśmiechem wypytywał się o codzienne drobiażdżki. Kamila była wtedy paroletnim dzieckiem. Nie pamiętam kiedy, ale w końcu też zaczęła sama jeździć windą. Ona i jej wiecznie rozrechotany brat, Robert. Pojawił się też Lorbas – wypisz wymaluj jak opisany w książce. Wielachny rottweiler, z przerażającą paszczą pełną ostrych kłów. Może i był łagodny jak baranek, ale jeżdżenie z nim windą nie należało do moich ulubionych rozrywek.
Powiedzieć, że znałam Kamilę, byłoby nadużyciem.
Ale przecież Kama, to była Kama.
Wszyscy ją znali. Nie dlatego, że była mistrzynią świata – do zdarzyło się długo po mojej wyprowadzce od rodziców. Jej po prostu nie dało się nie zauważać i nie lubić. Zawsze uśmiechnięta, z lekko zachrypniętym głosem, zwariowana i wiecznie w biegu.
Nie śledziłam jej kariery sportowej. Na pewno bylabym dumna jej mistrzostwa świata w Sydney, gdybym ekscytowała się jakimikolwiek medalami.
Jej śmierć bardzo mnie poruszyła. Płakałam rozmawiając z mamą przez telefon...
Czy więc mogę napisać w miarę obiektywną ocenę „Kamy”?
Oczywiście, że nie!
Jestem już na wstępie zdyskwalifikowana za doping.
Napiszę więc tak – to bardzo fajnie napisana biografia. Z humorem i lekkością tak typową dla Kamili, a więc i językiem oddająca jej naturę. To nie hagiografia, ale obraz młodej, pełnej pasji dziewczyny. Dziewczyny mającej drobne potknięcia, ale też całą masę sukcesów zawodowych i osobistych. Dziewczyny mającej wsparcie wspaniałej, kochającej rodziny i wielu przyjaciół.
Nigdy się nie poddającej i żyjącej pełnią życia.
Jest dużo o sporcie, ale bez zbędnego przynudzania – co dla takiej ignorantki jak ja jest niewątpliwie plusem. Autorom udało się dotrzeć do wielu osób, a ich wspomnienia dodają książce uroku.
Nie znałam Kamili. Spotykałam ją codziennie w windzie, wymieniałam parę zdań o niczym z dużo ode mnie młodszą smarkulą.
Książka Tomasza Czoika i Beaty Żurek pozwoliła mi poznać ją trochę lepiej.
Ps. Niechcący kupiłam audiobook, zamiast ebooka i żałuję, bo ominęło mnie sporo – jak się tylko mogę domyślić – ciekawych zdjęć, które stanowią integralną część biografii.
Nowo-wybudowane blokowisko na warszawskim Gocławiu. Stoję w pustym pokoju na stercie nieułożonej jeszcze klepki i zastanawiam się, ile osób wprowadziło się już do tego betonowego kawałka szczęścia późnej epoki komunizmu. My będziemy jedni z pierwszych. Spoglądam w dół i widzę bardzo osobliwy widoczek. Po świeżo położonym chodniku statecznie posuwa para. W moich...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-06
Katie Hopkins to dość znana na brytyjskim rynku postać medialna. Nawet dla kogoś, kto nie jest wiernym fanem reality shows czy telewizji śniadaniowej, do której to pani Hopkins jest zapraszana dość często w roli przysłowiowego kija w mrowisko.
Pani Hopkins, to taki Korwin-Mikke tutejszej sceny, tyle że nie politycznej.
Wali bez ogródek, prosto z mostu, co jej ślina na język przyniesie.
Jest idealnym przykładem celebrytki z kategorii ‘Love me or hate me’.
Problem z Katie jest taki, że nawet osoby, które jej szczerze nienawidzą i nie mogą ścierpieć jej ultra-prawicowych poglądów, muszą przyznać, że przynajmniej jeśli chodzi o pewne kwestie - pani Hopkins mówi DOKŁADNIE TO, CO ONI W GŁĘBI DUSZY MYŚLĄ, ale nigdy, by się do tego nie przyznali nawet przed samymi sobą.
W drugą stronę działa to podobnie. Nawet wierni wyznawcy i fani Katie Hopkins, zakładający dla niej coraz to nowsze konta w mediach społecznościowych – jako że ciągle i wszędzie jest banowana, ze względu na rażącą niepoprawność polityczną – od czasu do czasu robią tzw. ‘facepalm’, gest zażenowania. Bo o ile popierają swoją idolkę w krytyce zbyt permisywnego i dającego się łatwo obejść systemu zasiłków socjalnych, to już jej atak na osobę otyłą i publiczne obwinianie jej za niemożność znalezienia pracy z powodu nadmiernej tuszy przekracza, nawet w ich oczach, wszelkie normy i granice dobrego smaku.
Tyle tytułem wstępu o autorce – polskiemu czytelnikowi raczej nieznanej.
Książkę „Rude” (nie mającą, rzecz jasna nic wspólnego z kolorem włosów :)))); ‘rude’ po angielsku znaczy: niegrzeczna, wulgarna, nieuprzejma, ordynarna, chamska, grubiańska, niewychowana, bezczelna … i tak dalej w ten deseń) kupiłam trochę na fali ‘afery’ z Meghan Markle, rozwalającej struktury brytyjskiej monarchii. Nie czas tu oczywiście na polemikę na temat, który zapewne jest obcy większości mieszkańców kraju na Wisłą, ale muszę jakoś usprawiedliwić swój wybór :)))
Otóż Katie skomentowała małżeństwo księcia Harrego w taki sposób, że w tym temacie poczułam z nią chwilowe pokrewieństwo dusz. Nie, żem wielka rojalistka. Mam świadomość, że każdy członek rodziny królewskiej ma sporo za uszami. Ale ‘wchodzenie między wrony’, a potem narzekanie, że się nienawidzi czarnego koloru (ups, akurat w kwestii koloru to raczej było odwrotnie :)), wielkich dziobów i krakania jest dla mnie bez sensu.
I tak oto skusiłam się na książkę.
A teraz recenzja: Będzie krótko. Katie przedstawia swoje poglądy w taki sposób, jak to wcześniej opisałam. W sposób kontrowersyjny, obcesowy, może nie wulgarny, ale na pewno nie owinięty w bawełnę. Dla wielu osób raniący i niesprawiedliwy.
Na ile jest to kreacja, na ile chęć zdobycia popularności, a na ile jej rzeczywiste, głębokie przeświadczenie – nie wiem.
Nie zamierzam polemizować z jej poglądami, ani nawet ze sposobem ich przedstawiania.
Co mi natomiast strasznie zgrzytało w tej książce, to próba przemycenia innej Katie. Łagodnej jak baranek, konserwatywnej matki dzieciom, której w głowie jest tylko chęć wychowania układnych, dobrze wyedukowanych dzieci, wożonych na milion zajęć pozalekcyjnych. To historia, w której motywem przewodnim jest operacja mózgu, zakończona wycięciem ‘połowy czaszki’, mająca na celu złagodzenie dzikich napadów padaczkowych.
Krótko mówiąc pogubiłam się. Czy była to książka motywacyjna, mówiąca o sile kobiety, czy manifest członkini partii nacjonalistycznej, czy pamiętnik w stylu ‘jestem jaka jestem’.
Nie sądzę, że książka ta zostanie kiedykolwiek wydana na polskim rynku, nie sądzę, żeby po przeczytaniu tej recenzji ktoś specjalnie zainteresował się osobą pani Hopkins, ale audiobook odsłuchany – recenzja się należy, jak psu buda. Dla porządku.
Katie Hopkins to dość znana na brytyjskim rynku postać medialna. Nawet dla kogoś, kto nie jest wiernym fanem reality shows czy telewizji śniadaniowej, do której to pani Hopkins jest zapraszana dość często w roli przysłowiowego kija w mrowisko.
Pani Hopkins, to taki Korwin-Mikke tutejszej sceny, tyle że nie politycznej.
Wali bez ogródek, prosto z mostu, co jej ślina na język...
Z biografiami jest taki jeden problem.
Oceniając, trudno jest oddzielić książkę od jej bohatera…
Profesor Vetulani był postacią nieznaną mi na równi z jego dokonaniami dla ludzkości. Musiałam więc jego bigrafię dodać do planów czytelniczyć najprawdopodobniej pod wpływem jakiejś gorącej rekomendacji. Choć z pewnością tytuł i trochę taki właśni dziki uśmiech podmiotu literackiego szczerzącego się z okładki odegrały swoją rolę. A może skusiłam się na perspektywę piękna neurobiologii przedstawionego w popularnonaukowy sposób?
Tymczasem dostałam bardzo dużą dawkę historii rodzinny Vetulanich, ciągnące się w nieskończoność losy rodu, do tego posiekane i powtykane w różne rozdziały. Ponieważ słuchałam (a żem wzrokowiec raczej), to zaczęłam się gubić i zajmowało mi dobrą chwilę, żeby zajarzyć, w jakim przedziale czasowym się znajdujemy. Raz była mowa o Adamie Vetulanim, ojcu Jerzego, potem o Janku, jego bracie, i znów o ojcu i matce, a potem o Jerzym ale niekoniecznie w kolejności zdarzeń. Być może zabieg ten miał na celu oderwanie czytelnika od chronologicznej nudy i historycznych dłużyzn, ale wg mnie spowodował zamęt.
W końcu jednak z grubsza połapałam się kto z kim, kiedy i dlaczego. Już wtedy trochę mierził mnie obraz rodziny Vetulanich. Etos krakowskiej inteligencji wynoszony na piedestał cnót wszelkich, ‘”kręcenie się na orbicie towarzyskiej Piwnicy pod Baranami” oraz wielokrotne podkreślanie znajomości, ba przyjaźni, z Karolem Wojtyłłą nie pasowały za bardzo do dość frywolnego podejścia do życia męskiej części rodu (co było bardzo efektownie zawoalowane określeniami w stylu ‘Adam (ojciec pana Jerzego) ‘miał swoje potrzeby’. Ha, ha, ha. A jego żona, która została na wiele lat samotną matką wojenną i mając dwóch małych synów stała się osobą niepełnosprawną to już ich nie miała, tak?
Do ściany doszłam jednak, po tym jak przeczytałam, że profesor (profesor !!!) potrafił podejść do znanej sobie kobiety, puknąć ją w głowę i stwierdzić, że wydawany dźwięk świadczy o tym, że jest pusta (Rozdział 21. Cyrk rodzinny: „Jerzy Mikułowski-Pomorski mówi wprost: „Jurek był mizoginem. Kobiety się go bały. Moja żona Ala, którą traktował przyjaźnie i opiekuńczo, stale nie była była pewna, czy on jej nie sprawi przykrości. Jak? Potrafił powiedzieć: „No głupia jesteś, głupia”. I trącał kobietę w czoło śmiejąc się: „O, puste”).
I jak to się mówi we współczesnej nowomowie, nie potrafiłam już tego ‘odzobaczyć’. Obraz pana profesora neurobiologii poniżającego innych, z własną żoną na czele nie potrafił wzbudzić we mnie odrobiny sympatii do rzekomego posiadacza pięknego umysłu. Mimo, że ten umysł rzeczywiście był ponadprzeciętny. Może dlatego, że mam wujka profesora, który zachowywał się w taki sam buraczano-irytujący sposób?
https://szeptywmetrze.blogspot.com/2011/08/czarnuchowi-zaliczam.html
Podobnych opisów mizoginicznego, szowinistycznego czy po prostu chamskiego zachowania pana Jerzego Vetulaniego było w książce jeszcze dużo więcej, choć często przypisywano je do kategorii żartu lub przypudrowywano je stylem bycia ‘Jiżinka’ (jak nazywał go własny syn; hmmm, dość wymownie, moim skromnym zdaniem) i wkładano do kategorii ‘gra słowna w granicach konwencji’. Cytat z tego samego rozdziału: „Wie jednocześnie, że jego charyzma budzi podziw, inteligencja jest afrodyzjakiem, otwartość magnesem, znamiona rozczulają. Do ostatnich dni otacza go wianuszek pań w różnym wieku. Malarki, muzykolożki, profesorki. Uwodzi, czaruje, zabawia, inspiruje, dialoguje i konsternuje. Umie potraktować z wyższością, agresją słowną, pławi się w podtekstach sekualnych. Jedne na prowokacje przymykają oko. Dla innych to przejaw chamstwa. Im młodsza, im bardziej atrakcyjna, im bardziej w jego typie, tym bardziej potrafi być napastliwy”.
Przeczytałam w jednej z recenzji, że uwzględnienie w biografii takich niepochlebnych incydentów z życia bohatera przemawia za jej wiarygodnością i obiektywizmem.
Nie przeczę.
To jednak nie uratowało jej w moich oczach.
Do tego równie zbędny, co rozwlekłe wątki historyczne, był dla mnie wykład o działaniu różnych narkotyków, który znalazł się tam w kontekście walki profesora o zalegalizowanie marihuany medycznej. Zupełnie od czapy.
Wielu czytelników narzekało na literówki i liczne błędy, co mnie miłościwie ominęło , ze wzgędu na format. Nie mogłam natomiast znieść wręcz nagminnego przestawiania kolejności w formach dzierżawczych np. ‘Był u nas Jurka brat’, ‘Jedna z kobiet jest dziadka kochanką’, ‘przekazać na ‘księdza ręce’ czy nawet ‘Ani tramwaj’ (zastanawiłam się, czy może chodziło o jakąś panią Annę Tramwaj :))) O matko jedyna! Ta maniera była nie do zniesienia!
Dla zniwelowania dysonansu poznawczego poogląglądałam sobie parę filmików na YouTube z panem Jerzym Vetulanim w roli interlokutra i prelegenta, szukając tego pięknego umysłu i dzikiego serca, ale … było już pozamiatane. Nie zdołałam go polubić. Nie zaciekawił mnie, choć nie przeczę, że w (internetowej) naturze wydał się rzeczywicie dużo sympatyczniejszy niż w książce.
Ta biografia może się wielu wydać interesująca.
Mnie nie tyle znużyła (bo rzeczywiście nie można odmówić rodzienie Vetulanich barwnych kolorów) ile zniemaczyła postawą życiową głównego bohatera na tyle, że żadne anegdotki nie potrafiły go odczarować.
I tyle opinia.
Z biografiami jest taki jeden problem.
więcej Pokaż mimo toOceniając, trudno jest oddzielić książkę od jej bohatera…
Profesor Vetulani był postacią nieznaną mi na równi z jego dokonaniami dla ludzkości. Musiałam więc jego bigrafię dodać do planów czytelniczyć najprawdopodobniej pod wpływem jakiejś gorącej rekomendacji. Choć z pewnością tytuł i trochę taki właśni dziki uśmiech podmiotu...