Piękny umysł Sylvia Nasar 7,0
ocenił(a) na 68 lata temu Na okładce roi się od odwołań do filmu Rona Howarda (od zdjęcia poczynając),mamiąc nieelegancko czytelnika, że mamy do czynienia z czymś, czego film miał być adaptacją. Moim zdaniem powinno być raczej napisane coś w rodzaju: "Jeżeli chcecie przeczytać tę książkę, udawajcie, że nie widzieliście filmu". Obie wersje mają bowiem ze sobą w zasadzie jedynie kilka punktów wspólnych, które można sprowadzić do suchych faktów historycznych. Postacie przedstawione przez Sylvię Nasar to naprawdę dalecy krewni bohaterów granych przez Crowe'a i Jennifer Connelly. Większość wydarzeń z książki zaskoczy tych, którzy widzieli film, ponieważ nie znalazły się w jego fabule (czesto są to ważne fakty z życia Nasha i Alicii, jak np. SPOILER posiadanie nieślubnego syna czy związki z mężczyznami KONIEC SPOLJERA). Z kolei 90 procent scen, które zachwyciły mnie w filmie, nie miały miejsca według Sylvii Nasar.
Ogromny szacunek dla pani Nasar za to, że starała się w przystępny sposób wytłumaczyć teorie, nad którymi pracowali Nash i inni matematycy. Jeżeli ich nie zrozumiałam, wynika to jedynie z niedostatków tego, co mam między uszami i doprawdy wybitnej odporności na nauki ścisłe (w liceum uznałam, że jeżeli jest matematyczna dysleksja, to ja to mam :P). Autorka, żeby opisać, sama musiała zrozumieć, a to już coś. Widać zresztą, że przyłożyła się do pracy - monstrualna wręcz ilość przypisów powala. Nie podoba mi się nasarowskie pokazanie ery maccarthyzmu (bardzo stronnicze, ale powoli zaczynam już przywyknąć, że Amerykanie mają z tym jakiś poważny problem i rzadko można trafić na obiektywizm w temacie). Lekko ironicznie uniosłam brew w momencie, gdy pani Sylvia próbowała przedstawiać moralność lat 50. przy użyciu słów z tezaurusa dzisiejszej politycznej poprawności. Brakowało mi rzeczy w biografii moim zdaniem niezbędnych - zdjęć. Ja wiem, że Russel Crowe jest bardzo przystojny, ale jego twarz na okładce to naprawdę nie wszystko. Tak, jasne, żyjemy w erze googla, ale nie po to człowiek sięga po książke, żeby guglać fotografie samemu (zwłaszcza, że i tak trzeba przefiltrować rozliczne Russelle, żeby dotrzeć do prawdziwych fotografii, a i nie wszystko jest przecież w sieci. Gdzie są fotki z prywatnych archiwów, kopie listów?).
W ostatecznym rozrachunku powiem tyle: w zasadzie teraz myślę, iż Howard stworzył tę biografię po swojemu i troszkę mnie ubodła owa niezgodność. Jako osoba, która najpierw widziała film, byłam chcąc nie chcąc po stronie wersji Howarda. Poznałam ludzi, zaprzyjaźniłam się z nimi, a tu nagle się okazuje, że to ktoś zupełnie inny. To jak odkrycie nieznanych faktów z życia bliskiej osoby. Zwłaszcza, że film Howarda ogromnie dużo znaczył w moim życiu. Byłam pod wrażeniem pewnych, znakomitych jak do tej pory uważałam, środków przekazu i sztuczek, których użył, by widz mógł ogarnąć pewne stany. Sama używałam tych metod do zrozumienia pewnych faktów z realnego życia (np. odczuć bliskich przyjaciół mających stany urojeniowe) i podsuwałam ludziom, którzy "nie ogarniali". W obliczu książki i dość poważnej analizy, którą pani Nasar przeprowadziła, zaczynam mieć wątpliwości, czy to, co zrobił Howard jest faktycznie takie doskonałe. Mogłabym tu dużo pisać o swoich przemyśleniach na temat tego, jak rzeczywistość jest względna i jak czasami się bezczelnie mnoży w dwie lustrzane wersje, uważam jednak, że byłoby to zwyczajnie nie fair - jeżeli ktoś wstał, to nie mogę go znów pakować w objęcia Morfeusza.