Francuski poeta zaliczany do grona tzw. poètes maudits (poeci wyklęci). Jego życie urosło do rangi legendy, a nazwisko stało się symbolem obyczajowego buntu. Początkowo gorący zwolennik parnasizmu szkoły Théodore de Banville'a; później przedstawiciel symbolizmu kultywujący wypracowaną przez siebie "poetykę czystego zapisu", "alchemię słowa" oraz "wstyd uczuć". Często uważany również za duchowego przewodnika przyszłego pokolenia dekadentów. Twórczość Arthura Rimbauda określana jest jako wizyjna, awanturnicza i bluźniercza w stosunku do religii chrześcijańskiej, odwołująca się często do ideałów pogańskich, nadająca językowi poezji rangę sakralną. Swego czasu stanowiła ona reakcję na zbyt egotyczny romantyzm i klasycyzm, jako na kierunki literackie, które nie odpowiadając sytuacji egzystencjalnej "człowieka nowoczesnego", wyczerpały swój twórczy potencjał. Jej główną ambicją − zarówno pod kątem treści, jak i formy − autor świadomie uczynił osobiste dążenia do poszukiwania granic każdego doświadczenia oraz rozszerzanie barier poznania zmysłowego, tzw. "jasnowidzenie". Rimaud poparł Komunę Paryską i podobnie jak Percy Shelley był zwolennikiem anarchizmu.
Odurzeniem umysłu przypłaciłem obcowanie z prozą poetycką twórcy, którego słowa podniosły bunt, jakiego świat poezji dawno nie widział. Wywołana przez te bluźniercze zdania rewolucja złamała wszelkie konwenanse i doprowadziła do rozprzężenia umysłów. Wyniosła je na barykady Komuny Paryskiej i stamtąd krzyczała: Charles Baudelaire jest królem wierszy! Leconte de Lisle to jasnowidz poezji! Krzykom młodocianego irracjonalizmu towarzyszyła pogarda dla tradycji i upodobanie do wyzwolonej wyobraźni. Ach, ta młodzieńcza fantazja. Bo przecież Arthur Rimbaud był wtedy tak młody. I został na zawsze świeży, wręcz naiwny. Jego wyostrzone zmysły zwiastowały nadejście posiadacza nadprzyrodzonych sił w sztuce tworzenia iluzji. To on właśnie patronował nowej epoce, dla której gromada potępieńców nazwała się surrealistami. Mogłem chociaż na chwilę zajrzeć do jego świata, do świata form, pławiących się w ogromnym bogactwie wrażeń.
Wyzwolenie nadejdzie w wizjach a szkaradne byty staną się zarówno cudowne, jak i obrzydliwe. Tym jednym zdaniem określiłbym testament poetycki Rimbauda, to kwintesencja twórczości, której urojenia stapiały się z pragnieniami. Każdego, kto skosztuje "Sezonu w piekle", wyprawa ta doprowadzi do ucieczki od realności. Ten, kto tam zajrzy, stanie się niewolnikiem piekieł stworzonym przez własną imaginację. Bo wypada się skalać tak samo jak Rimbaud. Stać się nieczystym i podobnie do niego lunatykować na dnie otchłani. Tylko wtedy ujrzymy chociaż cień nadziei, że go zrozumiemy. Nawet nie tyle zrozumiemy, ile otrzemy się o obłęd towarzyszący przebywaniu na granicach świata możliwego do wyobrażenia.
To zakrawa na szaleństwo podobne "Pieśniom Maldorora" Comte de Lautréamonta. Jak blisko do siebie wyobraźniom tych dwóch bliźniaków nieuporządkowanych szyderstw. Gorączka trapiących ich nowotworów jest tak bardzo podobna. Zarówno jednym jak i drugim targają demony, płoną z nimi świętości i zaskorupiałe zasady. Sam szatan sporządza trunki, którymi delektują się ci młodzi poeci. Widać ich upojenie w oczekiwaniu na przybycie nowych bóstw, wyśmienicie zasłużyli na miano wyklętych. Jednak to dobrze, bo taka poezja pobudza krew. Gwałtowne formy, których łuny jeszcze długo się świecą na nieboskłonie nudy, dopuszczają naprzemiennie do istnienia dramat z komedią.
Cóż to za iluminacje w "Iluminacjach". Francuski poeta równie dobrze mógłby nimi oświetlać pustelniczy erem, jak i rozkrzyczane paryskie bulwary. Olśnienie nie przynosi tutaj ulgi, jedynie wzbudza przemożne uczucie duszenia się w świecie, w którym się przebywa. Nie ma na to żadnej rady, uczucia Rimbauda są duszne jak poetyckie halucynacje, których wiele znajdziemy w jego twórczości. Wielkie poruszenie wywołały we mnie jego słowa: "Niech wynajmą mi wreszcie ten grób pobielony wapnem, z wypukłymi żyłkami cementu - głęboko pod ziemią". Podejrzewam, że pewnie w najskrytszych snach nie przypuszczał, jak wielką ikoną buntu się stanie dla wszystkich niespokojnych dusz.
Jeszcze nie ucichł krzyk rozdzierający nocną ciszę paryskich bulwarów. Nadal trwa widowisko w którym bierze udział każda część mnie samego. W mojej głowie wciąż się tli przeświadczenie, że rozpacz zwyciężyła nadzieję. Atakujący istotę człowieczeństwa Maldoror, wcale nie musi być powodem tego niepokoju. Winna jest zatrważająca mnie symbolika. Winowajcami stają się niezliczone symbole, przepływające przez umysł spragniony słów: znam, widziałem, marzyłem. Tak wielu znaczeń chciałbym dotknąć osobiście. Dojrzalej przeżywać niekoniecznie tylko cierpienie. Być dumny i hardy wobec świata pozbawionego wyczucia smaku. Być po prostu w tym ostatnim omnibusie przejeżdżającym nocą pod Bastylią. Niechby ta rozkosz nawet zabijała, byleby trwała przez wieczność.
Nie tylko Comte de Lautréamont jest przyczyną drgań moich emocji. W niesamowicie krwiste zmierzchy i pozbawione złudzeń poranki obfituje poezja symbolizmu. Zwodnicze godziny mijają tak szybko a migotliwa nerwowość jest domeną nie tylko tego francuskiego poety. Nawet pochylając się nad uroczą zgnilizną Charlesa Baudelaire'a nie czuję obrzydliwego smrodu wersów, obrażających moralność ludzi jemu współczesnych. Dostrzegam mgliste obrazy przegniłej miłości, tak jak widzę pocałunki wyżerającego ciało robactwa. Pięknie piszą symboliści a wielu z nich zostało "uhonorowanych" mianem "poety przeklętego". Gdy sięgam do ich wierszy, to za każdym razem czuję się jak odkrywca nowych gwiezdnych konstelacji, tak wiele znaczeń dostrzegam w labiryncie dostępnym dla wtajemniczonych miłośników liryki.
Chaotyczne prowokacje Stephana Mallarmégo nie zbiły mnie zbytnio z tropu a jego uwolnione słowa tylko pozornie wprowadziły dezorientację. Rzutem kości przypadkowo zmusił moje myśli do poczynienia wysiłku aby pozbierać realnie brzmiące wyrazy w nierealne obrazy poetyckie, dostępne do odczuwania przez wszystkie zmysły. Symbole stały się znakami do których interpretacji nie można zaprząc rozumu. Niewypowiedziane i zmysłowe tajemnice to wstrząs, który daje o sobie znać jeszcze przez wiele dni po lekturze. Manifest Jeana Moréasa wcale nie wyprzedził pochodu symbolizmu. On go tylko ubrał w odpowiednie słowa i zdefiniował prąd manifestujący nowe metafizyczne doznania.
Kto wsiądzie na pokład statku Arthura Rimbauda, ten zobaczy "lodowce, słońca srebrne, opal fal, nieb żary, przeokropne mielizny w zatok ciemnych toni, gdzie żarte przez robactwo olbrzymie wężary pieszczą drzewa skręcone jadem czarnych woni". Ten wycyzelowany poemat narracyjny, jest moim zdaniem skonstruowany na wskroś pedantycznie. Dla Rimbauda stanowi pożegnanie z Europą, dla mnie to zaproszenie do przekroczenia wrót największych uniesień literatury pięknej. Wyrażające nieograniczoną wolność człowieka dzieło, wynosi czytelników na wyżyny finezyjnej świadomości. To dowód na to, że symbolizm do dnia dzisiejszego nadal potrafi być wizją pełną bluźnierczych określeń nawet dla najbardziej przesyconych wrażeniami ludzi.