rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Książka raczej średnia, ledwo przez nią przebrnęłam. Był potencjał, który niestety nie do końca został wykorzystany.

Książka raczej średnia, ledwo przez nią przebrnęłam. Był potencjał, który niestety nie do końca został wykorzystany.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo zainteresowała mnie sama fabuła książki, autorka zainspirowała się autentycznymi wydarzeniami z 1900 roku. Dlatego też głównie z tego powodu po nią sięgnęłam. Nie ukrywam, że na początku trochę trudno było mi się wkręcić w tę historię, może z tego powodu, że jest pisana dość specyficznie, z perspektywy różnych bohaterów, a do tego autorka co jakiś czas cofa się w czasie. Mamy więc samą historię latarników, ale i to, co dzieje się dwadzieścia lat później, kiedy młody pisarz chce napisać książkę i być może raz na zawsze rozwikłać zagadkę zniknięcia latarników. Jednak dużo ważniejszą rolę odgrywa tutaj nie tyle sama zagadka, ale tło psychologiczne poszczególnych bohaterów.

Coś w tej książce jest takiego, co sprawia, że chce się ją przeczytać do końca, a z drugiej strony wręcz przeciwnie. I uważam osobiście, że to jej zaleta. Ktoś już napisał, że jest pociągająca i odpychająca jednocześnie - i to jest bardzo trafne określenie. Nie brakuje też w niej momentu, kiedy czytelnik otwiera oczy ze zdumienia - i od tej pory zupełnie inaczej się ją czyta. Nie nazwałabym jej jednak kryminałem ani thrillerem. Uważam jednak, że warto po nią sięgnąć, czas spędzony przy tej książce na pewno nie był czasem straconym.

Bardzo zainteresowała mnie sama fabuła książki, autorka zainspirowała się autentycznymi wydarzeniami z 1900 roku. Dlatego też głównie z tego powodu po nią sięgnęłam. Nie ukrywam, że na początku trochę trudno było mi się wkręcić w tę historię, może z tego powodu, że jest pisana dość specyficznie, z perspektywy różnych bohaterów, a do tego autorka co jakiś czas cofa się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak się nie robi, panie Mróz... Zwodzić do ostatniego zdania, a po jego przeczytaniu jakby się dostało obuchem w łeb... To powinno być karalne.

Tak się nie robi, panie Mróz... Zwodzić do ostatniego zdania, a po jego przeczytaniu jakby się dostało obuchem w łeb... To powinno być karalne.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie ma takiej osoby, która nie słyszałaby o Hansie Christianie Andersenie. Po prostu nie ma. Ja sama zaczytywałam się w dzieciństwie baśniami stworzonymi przez niego. I zapewne nie ma nikogo, komu chociaż nie obiłoby się o uszy jego nazwisko, a jego baśnie zna każde niemalże dziecko i dorosły. I powiem Wam szczerze: nie miałam pojęcia o tym, że ten duński autor napisał jeszcze inną książkę. W ogóle chyba niewielu ma o tym pojęcie. A napisał. Jakże inną od swoich baśni.

Improwizator to opowieść o chłopcu, który w dzieciństwie traci matkę. Zbiegiem okoliczności trafia do rodziny Borghese, szanowanej i znanej familii w Rzymie. To senior rodu finansuje jego dalszą naukę, jednak Antonio ma jeden wrodzony talent - potrafi improwizować i porywać publiczność, tworzyć taką poezję, którą może mu pozazdrościć niejeden poeta. Jednak nieoczekiwane wydarzenia każą mu wyjechać z Rzymu. Poprzez Neapol, powrót do Rzymu, Wenecję, Capri obserwujemy wędrówkę Antonia i to, jak się zmienia jako człowiek, oraz to, jak podchodzi do miłości.

Nie ma naprawdę okrutniejszego zwierzęcia niż człowiek! Gdybym był bogaty i niezawisły, wnet by się ich przekonanie zmieniło! Ale tak, wszyscy byli mądrzejsi, gruntowniejsi i rozsądniejsi ode mnie. Nauczyłem się wdzięcznie uśmiechać tam, gdzie powinienem był płakać; kłaniać się tym, którymi pogardzałem, i słuchać cierpliwie próżnego gadania głupców. To wychowanie, narzucone mi przez okoliczności i ludzi, śliczne dla mnie zrodziło owoce! - obłudę, gorycz i obrzydzenie życia. (str. 252)

Tę książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Ogromnie dużo jest tutaj opisów przyrody, opisów włoskich miast XIX wieku, wszystko to jest niezmiernie kolorowe, zapierające czasami dech w piersiach. Ma rację wydawca, pisząc na okładce, że Andersen miał niezwykły talent do opisywania wszystkiego: kolorów, smaków, zapachów. Ta powieść jest tym naładowana, ale wcale z tego powodu nie ciężka, wręcz przeciwnie. Czyta się ją swobodnie, jest lekka i przyjemna. Chociaż same przygody Antonia, od wczesnych dziecięcych lat aż do dorosłości nie zawsze były takie kolorowe. Czasem czytelnik poczuje smutek, czasem wręcz irytację na głównego bohatera, czasem poklepie się po głowie ze współczuciem. Ale mimo to Antonio wzbudza sympatię i chcemy dla niego jak najlepiej. To jedna z tych postaci, która, mimo że czasem irytuje, to jednak sprawia bardzo pozytywne wrażenie na czytelniku.

Ale oprócz Antonia to również miłość jest tutaj główną bohaterką. Antonio stroni od miłości, po wielkim zawodzie miłosnym musi opuścić Rzym, podróżuje więc po Italii, poznając nowe miejsca, smaki, zawierając nowe znajomości. Jednak przez cały ten czas stara się uciekać przed miłością, która go tak zawiodła na początku. Jak to się skończy, można się domyśleć, jednak nie jest to książka, którą czyta się dla zaskakującego zakończenia (chociaż dla mnie takie było). To jest powieść, którą czyta się dlatego, że napisał ją Andersen, czyta się ją dla pięknych opisów i pięknych słów.

Naprawdę polecam tę książkę każdemu, kto lubi delektować się literaturą i kto choć trochę jest ciekaw tego, jaką jeszcze książkę mógł napisać Hans Christian Andersen, oprócz swoich słynnych baśni. Po skończeniu tej powieści absolutnie nikt nie pożałuje czasu nad nią spędzonego. Bardzo się cieszę, że miałam przyjemność ją przeczytać.

Nie ma takiej osoby, która nie słyszałaby o Hansie Christianie Andersenie. Po prostu nie ma. Ja sama zaczytywałam się w dzieciństwie baśniami stworzonymi przez niego. I zapewne nie ma nikogo, komu chociaż nie obiłoby się o uszy jego nazwisko, a jego baśnie zna każde niemalże dziecko i dorosły. I powiem Wam szczerze: nie miałam pojęcia o tym, że ten duński autor napisał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszam na konkurs:
http://www.marchewkowemysli.pl/2017/08/konkurs-jazda-na-rydwanie.html

"Sztuką jest kierować okręt
przez oceanu otchłanie...
Sztuką - jazda na rydwanie...
Sztuką jest też miłowanie..."
(Sztuka kochania, Owidiusz)

Zazwyczaj nie lubię podejmować się czegoś, gdy nie wiem, jaki będzie tego efekt. Nie lubię niespodzianek, bo boję się zawsze rozczarować, wolę wiedzieć co mnie czeka. Dlatego też dwadzieścia razy zawsze się zastanowię, zanim podejmę się napisania jakiejkolwiek recenzji książki, o której nie słyszałam i w ogóle mało kto słyszał. Z Jazdą na rydwanie miałam o tyle dobrze, że jednak kilka tych opinii, chociażby na lubimyczytac.pl, się pojawiło. I były to bardzo dobre recenzje, a gdy otrzymałam propozycję od samego autora, który o dziwo też był przekonany, że ta książka mi się spodoba, to już nie było wyjścia: byłam tak zaintrygowana, że się zgodziłam.

Trudno jest napisać w kilku zdaniach, o czym jest ta powieść, ponieważ jest to powieść wielowątkowa. Jest rok 1938. Poznajemy bohatera, Roberta Meissnera, wychowywanego przez samotną matkę, która stara się całkowicie podporządkować sobie chłopca. Robert czuje się tłamszony, ciągle osaczany. Ta nie zauważa, że chłopak, zamiast pałać do matki miłością, jak powinno być w zdrowej rodzinie, zaczyna czuć do niej coś zupełnie odwrotnego. Ona z kolei nie zdaje sobie sprawy z tego, że terroryzuje wręcz swojego syna, chcąc niby dla niego jak najlepiej. Robert namiastkę matki znajduje w sąsiadce, która jest jej przeciwieństwem. Z panią Anielą można porozmawiać na wszystkie tematy, można jej się wyżalić. Jest dla Roberta prawdziwą przyjaciółką i to właśnie z nią Robert, zakochany w Wice, koleżance ze szkoły, dzieli swoje radości i smutki związane z pierwszą miłością. Oraz pierwsze wątpliwości i przemyślenia odnośnie zbliżającej się wojny i zamiaru zaciągnięcia się do armii.

Tak zaczyna się to opasłe tomisko, które trudno nazwać jakimś konkretnym gatunkiem literackim. Bo ta książka to jest zlepek różnych gatunków, powiedziałabym nawet, że tak wielu, że ja osobiście po raz pierwszy spotykam się z tak wielogatunkową powieścią. Jest to zarówno powieść przygodowa, obyczajowa, psychologiczna, erotyczna, romans, jak i thriller szpiegowski czy kryminał. Poza tym akcja co chwila przyspiesza, zaraz potem trochę zwalnia, żeby za chwilę znowu przyszpilić czytelnika do fotela. Momentami naprawdę nie mogłam się oderwać od tej książki. Jest tu tak wiele wydarzeń, tak dużo się dzieje, jest wręcz naładowana tym do oporu, ale to absolutnie nie jest jej minus. Bohaterów też jest wiele i czasem trzeba naprawdę uważnie czytać, żeby się w nich połapać, ale generalnie nie powinno z tym być problemu.

Na plus zasługuje również tło historyczne: począwszy od przygotowań do wojny i wybuchu drugiej wojny światowej aż do jej zakończenia, poprzez zimną wojnę, aż po Polską Rzeczpospolitą Ludową - ta przestrzeń jest tutaj dość szeroka, ale całość ujęta w taki sposób, że trudno się przyczepić do czegokolwiek. Widać, że autor odwalił kawał dobrej roboty, przygotowując się do napisania tej powieści i oddania jej realiów historycznych.

No i na szczególną uwagę zasługuje również postać głównego bohatera. Ja praktycznie od samego początku zapałałam do niego sympatią, doceniłam za spryt, zdrowy rozsądek, humor. Trzeba przyznać, że na kartach tej książki dzieje się ogromna przemiana, z chłopca, biednego, pogardzanego przez kolegów i koleżanki, na inteligentnego mężczyznę, o którym marzą kobiety, który wie, czego chce od życia, i wie jak wykorzystać zdobytą wiedzę, chociażby do tego, aby się wzbogacić. Podoba mi się również jego sposób podejścia do życia i do ludzi. Naprawdę trudno jest Roberta nie polubić.

"Czy nie lubię Żydów? Nigdy się nie zastanawiałem, kogo akurat nie lubię. Lubię albo nie lubię ludzi. Nie Żydów, Polaków czy Niemców."

Ta książka to jest naprawdę kawał dobrej roboty wykonany przez autora. Jak pies do jeża podchodziłam do niej na początku, chociaż mnie intrygowała, to jednak mój sceptycyzm brał górę. Niepotrzebnie. Kończąc ją było mi szkoda. Wszystkiego, ale przede wszystkim tego, że muszę się rozstać z tak świetną powieścią, jakich naprawdę mało na naszym książkowym rynku. I trudno ją polecać konkretnym odbiorcom. Powinna się spodobać zarówno miłośnikom thrillerów, jak i powieści erotycznych. Ją naprawdę trzeba przeczytać, żeby to zrozumieć, i absolutnie nie bać się jej objętości. Rewelacyjna książka.

Zapraszam na konkurs:
http://www.marchewkowemysli.pl/2017/08/konkurs-jazda-na-rydwanie.html

"Sztuką jest kierować okręt
przez oceanu otchłanie...
Sztuką - jazda na rydwanie...
Sztuką jest też miłowanie..."
(Sztuka kochania, Owidiusz)

Zazwyczaj nie lubię podejmować się czegoś, gdy nie wiem, jaki będzie tego efekt. Nie lubię niespodzianek, bo boję się zawsze rozczarować,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sankt Petersburg to jest jedno z tych miejsc, do których mnie niesamowicie ciągnie... Czytaliście kiedykolwiek Jeźdźca Miedzianego Paulliny Simons?... Nie?... Bo ja właśnie dzięki niej zauroczyłam się dawno temu tym miastem. Jest to jedno z nielicznych miejsc poza granicami naszego kraju, które naprawdę kiedyś chciałabym odwiedzić. Bardzo.

Dlatego do przeczytania tej książki nie trzeba mnie było namawiać. W zasadzie to gdy zobaczyłam sam tytuł, wiedziałam, że kiedyś po nią sięgnę. Kwestia czasu. To jest jedna z tych magicznych chwil, kiedy można poznawać jakieś miejsce w ogóle go wcześniej nie znając i nie widząc, ale wystarczą sami bohaterowie, spacerujący brzegiem Newy czy Polem Marsowym podczas białych nocy, aby poznać to miejsce tak, jakby się tam faktycznie było, jakby rzeczywiście widziało się noce jasne jak za dnia... Sankt Petersburg jest jednym z moich miast-marzeń. A W cieniu Pałacu Zimowego znowu przeniosło mnie tam, znowu pokazało swoje oblicze, znowu zaczarowało...

Nie ukrywam, że po tę powieść sięgnęłam również ze względu na autora, tego samego, który swoim czasem wycisnął mi łzy z oczu Chłopcem w pasiastej piżamie. Jednak to Petersburg, główny miasto-bohater tej książki sprawił, że zwróciłam na nią uwagę. Ale to nie wszystkie zalety tej historii (chociaż tę uważam za najważniejszą). Lubię książki, które dzieją się równolegle w przeszłości i w teraźniejszości, lubię wspomnienia, historię, lubię konfrontować ze sobą oba czasy... Ta powieść zaczyna się bardzo smutno, ale i autor, i główny bohater, który opowiada nam całą swoją historię, udowadnia, że mimo wszystko to jest piękna, wzruszająca opowieść i że nie zamieniłby ani jednej chwili ze swojego życia. Historia życia szczęśliwego, choć nie usłanego różami, ale cóż innego jest najważniejsze w życiu, jak nie miłość i szczęście u boku bliskiej osoby?...

To jest naprawdę wartościowa książka, z Petersburgiem w tle (a czasem na pierwszym planie, co mi się najbardziej podobało), z historią prawdziwą i prawdziwymi postaciami, takimi jak car Mikołaj Romanow i cała jego rodzina, jak Rasputin... Historia tej rodziny ma wiele niewyjaśnionych tajemnic, autor przedstawia jedną z jej wersji... Tutaj niektórzy bohaterowie wcale nie są tymi, za których się podają, niektórzy zaskoczą, niektórzy rozczarują. Ale bez wątpienia nie jest to nudna opowieść, to raczej jedna z tych, w które można wsiąknąć na dobre, a po przeczytaniu poczuć spory niedosyt. Wiedziałam, że ta książka mnie zaczaruje i nie pomyliłam się.

Sankt Petersburg to jest jedno z tych miejsc, do których mnie niesamowicie ciągnie... Czytaliście kiedykolwiek Jeźdźca Miedzianego Paulliny Simons?... Nie?... Bo ja właśnie dzięki niej zauroczyłam się dawno temu tym miastem. Jest to jedno z nielicznych miejsc poza granicami naszego kraju, które naprawdę kiedyś chciałabym odwiedzić. Bardzo.

Dlatego do przeczytania tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze: wiele się po tej książce nie spodziewałam. Chociaż jednocześnie wiedziałam, że mnie na pewno nie znudzi - dobre i to. Mam słabość do serii Corpus delicti, więc i ta książka znalazła się w kręgu mojego zainteresowania, ale podeszłam do niej bardziej jak pies do jeża, bez specjalnego entuzjazmu... Lepiej bowiem być miło zaskoczonym, niż rozczarowanym. I... faktycznie, zostałam miło zaskoczona. Ktoś mi już kiedyś polecał prozę Greeley'a, jednak ani nie wiedziałam, kto to, ani nie słyszałam nigdy o nim, ani nic kompletnie. Ale zapamiętałam nazwisko. I trzeba przyznać, że... dobrze zrobiłam.

Greeley pisze... hm... bardzo dobrze, lekko, bez trudu, tak jakby do tego właśnie był stworzony. Jednak najbardziej podobało mi się tutaj jego... poczucie humoru, a właściwie poczucie humoru głównego bohatera, Blackie'ego - czyli biskupa pomocniczego w Chicago, który udaje się do Niemiec do Kolonii, gdzie nagle zostaje odkryta kradzież relikwii Trzech Króli. Taka jest pokrótce fabuła tej książki, ale nie dajcie się zwieść, to jest nieco bardziej skomplikowana zagadka. Znajdą się pewnie tacy, którzy na wstępie odrzucą tę książkę ze względu na religijne wątki, a raczej tego, co może się wydawać, że jest w tej książce - tutaj pragnę uspokoić i dodatkowo zachęcić do tej powieści - bo to jest powieść sensacyjna, Blackie jest detektywem, który wraz z siostrzeńcem-archeologiem wyrusza do Niemiec, a teologia czy religia w tej książce ogranicza się do tego, że główny bohater to ksiądz, który szuka zaginionego relikwiarza. Tutaj, po tym, jak wkręcimy się w tę opowieść, bardzo łatwo zapomnieć, kim jest główny bohater, bo księdza, a tym bardziej biskupa nie przypomina - jest zwykłym człowiekiem, którego na dodatek od początku łatwo obdarzyć sympatią - głównie ze względu na jego humor właśnie. Znacznie bardziej powierzchownie zostali przedstawieni inni bohaterowie, zwłaszcza siostrzeniec Peter i jego dawna znajoma i wielka miłość - Cindasue, chociaż to też dość ciekawe postacie. A sama zagadka? Przyznam, czasem akcja jest dość spokojna, ale są i momenty, gdzie nagle przyspiesza - chociaż generalnie jest to książka z tych, które nie mają zbyt dużo zwrotów akcji, w której jest ciekawie, ale w granicach normy...

I ja właśnie lubię takie powieści. Bo czyta się ją lekko, można się przy niej zrelaksować, można zapomnieć na chwilę o tym, co dzieje się wokół nas, można przenieść się do Kolonii i nie chcieć z niej wracać (a samo miasto też ma tutaj swój udział oczywiście). Świetny odstresowywacz na kilka wieczorów, który może nie posiada zawrotnego tempa, ale mimo wszystko sprawia, że przewracamy kolejne strony. No i warto ją przeczytać do końca, aby poznać zakończenie - dość zaskakujące. Miło spędziłam przy tej powieści czas i nie żałuję ani minuty jej poświęconej.

http://www.marchewkowemysli.pl/2015/05/biskup-i-trzej-krolowie.html

Przyznam szczerze: wiele się po tej książce nie spodziewałam. Chociaż jednocześnie wiedziałam, że mnie na pewno nie znudzi - dobre i to. Mam słabość do serii Corpus delicti, więc i ta książka znalazła się w kręgu mojego zainteresowania, ale podeszłam do niej bardziej jak pies do jeża, bez specjalnego entuzjazmu... Lepiej bowiem być miło zaskoczonym, niż rozczarowanym. I......

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie mogło być inaczej - musiałam sięgnąć po kolejną część Północnej Drogi tak szybko, jak to było możliwe. Chociaż... znowu bałam się książki Cherezińskiej, bo po tym, co przeżyłam, czytając Sagę Sigrun byłam pewna, że żadna kolejna część jej nie dorówna... Ale jednocześnie znowu zapragnęłam znaleźć się w tamtym świecie - wojen, wikingów, świecie, gdzie słychać uderzającą o siebie stal, gdzie jest dużo krwi, czuć ją wszędzie, chociaż jej nie widać - tak wsiąkłam w tamten świat Sigrun, że wcale nie chciałam z niego wracać...

Halderd jest inna. Inna jako osoba i postać. Inna, różna od Sigrun. Inne jest jej życie, inne priorytety, inny świat, chociaż niby ten sam. Przeszłość Halderd, jej nie najszczęśliwsze dzieciństwo, potem małżeństwo, kolejne dzieci powodują, że rodzi się kobieta tak silna i tak pewna siebie, że nic jej nie może złamać, w myśl zasady: co nas nie zabije, to nas wzmocni. Halderd wie, czego chce - od samego niemalże początku - i tel cel z mozołem realizuje... Czy się uda? Pewnie, jej wszystko się udaje i zawsze osiąga to, co zaplanuje, ale czy przyszłość faktycznie można zaplanować ze wszystkimi szczegółami? Niekoniecznie i bohaterka też tego doświadcza. Bo świat mężczyzn to nie jest miejsce dla kobiet, tak samo, jak świat kobiet to nie miejsce dla mężczyzn. Chociaż Halderd zrobiła co mogła, żeby się do tego świata, jej niedostępnego, zbliżyć, to jednak... jest to opowieść kobiety... historia, widziana jej okiem, z jej perspektywy. W tej książce, tak jak w poprzedniej, rządzą właśnie kobiety - kobiety, które co prawda mają siłę, ale nie fizyczną - siłę znacznie potężniejszą, która jest w stanie pokonać znacznie więcej. To świat wikingów, którymi nie tylko włada chęć łupów, wojen, walk i rozlewu krwi. To świat magii, run, zaklęć i miłości. I tu zaczynają się podobieństwa Halderd do Sigrun. Bo obie są kobietami. Różnymi od siebie, ale też na swój sposób bardzo do siebie podobnymi.

Po raz kolejny pochwalić trzeba Cherezińską za to, jak świetnie przedstawia świat, który opisuje. Głównie proces szerzenia się chrześcijaństwa w Skandynawii - często narzucany siłą. Nie brakuje w Ja jestem Halderd nawet tych najbrutalniejszych scen - nie przeczytamy o nich wprost, one będą do odczytania pomiędzy wierszami, ale będą - i będą przerażać tym sposobem jeszcze bardziej. Znowu mi serce drgnęło, czytając tę książkę. Nie wiem, jak ona to robi, ale ta autorka sprawia, że nie mogę się od jej powieści oderwać. Mnóstwo emocji wywołała we mnie Sigrun, jest mi bliższa sercu niż Halderd, bo jest inna. Halderd natomiast też wywołuje emocje, ale inne. I też szkoda odkładać tę książkę na półkę. Na szczęście już czeka u mnie kolejna jej część... czeka i znowu się boję książki, że nie dorówna swoim poprzedniczkom. Pewnie niesłusznie. Bo Cherezińska za każdym razem udowadnia, że jest świetna w tym, co robi. Dla mnie jest po prostu mistrzem.

http://www.marchewkowemysli.pl/2015/05/ja-jestem-halderd.html

Nie mogło być inaczej - musiałam sięgnąć po kolejną część Północnej Drogi tak szybko, jak to było możliwe. Chociaż... znowu bałam się książki Cherezińskiej, bo po tym, co przeżyłam, czytając Sagę Sigrun byłam pewna, że żadna kolejna część jej nie dorówna... Ale jednocześnie znowu zapragnęłam znaleźć się w tamtym świecie - wojen, wikingów, świecie, gdzie słychać uderzającą o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wpadła mi ta książka w ręce przez przypadek. A chciałam ją przeczytać, jak tylko zobaczyłam zapowiedzi, pamiętając uwielbianą przez czytelników Cukiernię pod Amorem - cykl, który również na mnie zrobił niemałe wrażenie. Fortuna i namiętności z kolei były dla mnie dużą niespodzianką - nie miałam pojęcia, że autorka szykuje coś nowego. A ja tak lubię jej twórczość, że naprawdę była to dla mnie wspaniała wiadomość, więc gdy tylko książka trafiła w moje ręce, długo na swoją kolej nie czekała.

Uwielbiam wątki historyczne w Cukierni czy Podróży do miasta świateł, tutaj mamy książkę, której akcja w całości rozgrywa się w pierwszej połowie osiemnastego wieku, głównie na Litwie. Już samo to sprawiło, że zaczęła mi się ta powieść podobać, chociaż nie znałam bohaterów, nie wiedziałam, co się wydarzy... Czytałam jednak i czytałam... powoli... i muszę to napisać: to nie jest już Cukiernia. Inni są bohaterowie, chociaż są oni niewątpliwie plusem wielkim tej książki - to trzeba Małgorzacie Gutowskiej-Adamczyk przyznać, że postacie potrafi tworzyć nietuzinkowe - to pierwsza część Fortuny i namiętności nie wzbudziła we mnie wielkich zachwytów... dopóki nie przeczytałam ostatniej strony i nie odłożyłam jej, nie zrozumiałam, że to na razie koniec... Wiecie co? Mi się tak cudownie tę książkę czytało! Tak dobrze, że naprawdę szkoda było ją odkładać. Tak po prostu miło spędziłam przy niej czas i doszłam do wniosku, że mało jest takich książek, a przynajmniej mało ich do mnie trafia. To nie jest jakaś nadzwyczajna powieść, to zwykła historia ludzi, których losy plączą się i niekiedy trudno je rozplątać, wszystko to zabarwione tłem historycznym początku osiemnastego wieku - wyborem nowego króla, rozdarciem i w Polsce, i na Litwie. Jednak głównie jest to taka lekka historyczna powieść, która umila czas i którą dość szybko się czyta (a że ja czytałam kilka dni... gdybym miała czas, przeczytałabym pewnie w jeden - rozdziały są króciutkie i naprawdę to wszystko leci w ekspresowym tempie...).

Trudno jest nie porównywać tej powieści z innymi, które wyszły spod pióra Gutowskiej-Adamczyk, tym bardziej, że ta książka tak nie porywa, ani od samego początku, ani, gdy się uprzeć, również później - wszystko dzieje się tu o wiele spokojniej, jak na ironię w czasach rozdarcia i burzy w kraju. Ale jednak coś w tej lekturze jest, że tak cudnie mi się ją czytało - na pewno ma jakiś potencjał ta historia i miejmy nadzieję, wszystko się rozwinie w swoim czasie. A nawet jeśli nie, nawet jeśli Fortuna i namiętności pozostanie na tym samym poziomie - i tak nie będę mogła się doczekać kolejnych części. Może się w niej nie zakochałam, ale tak zwyczajnie mnie zauroczyła (a może to za sprawą podstarościego Kacpra Hadziewicza?...).

http://www.marchewkowemysli.pl/2015/05/fortuna-i-namietnosci-klatwa.html

Wpadła mi ta książka w ręce przez przypadek. A chciałam ją przeczytać, jak tylko zobaczyłam zapowiedzi, pamiętając uwielbianą przez czytelników Cukiernię pod Amorem - cykl, który również na mnie zrobił niemałe wrażenie. Fortuna i namiętności z kolei były dla mnie dużą niespodzianką - nie miałam pojęcia, że autorka szykuje coś nowego. A ja tak lubię jej twórczość, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Odleżała Sońka swój czas, zanim po nią sięgnęłam. Może niezbyt długi, ale trochę jednak czasu upłynęło. Pewnie tak musiało być, może gdybym zaczęła ją czytać od razu, nie wzbudziłaby we mnie takich emocji. A te są tu wielkie...

Pewnego dnia, gdzieś na podlaskiej wsi psuje się samochód reżysera teatralnego, Igora. Wieś to wieś, brak zasięgu i ani żywej duszy w pobliżu. Jedynymi żywymi istotami, jakie spotyka Igor na swojej drodze jest staruszka pędząca do domu krowę. Sońka. On widzi w niej początkowo... hm... nic w sumie nie widzi, zwykłą staruszkę. Ona w nim anioła, który przyszedł po to, aby mogła w końcu opowiedzieć komuś historię swojego życia, a potem spokojnie odejść. Sońka zaprasza więc Igora do swojej chaty na kubek mleka, chaty magicznej, bo na wskroś wiejskiej, z wytartą ceratą na stole i blaszanym kubkiem na mleko. I tak właśnie zaczyna się ta historia, historia Sonii, wiejskiej dziewczyny, której życie było pasmem bólu i upokorzeń od samego początku - od urodzenia. Która żyła, zastępując swoim braciom matkę, zmarłą w trakcie porodu, a swojemu ojcu - żonę. Tak, żonę, ojciec odbierał bowiem to, co uważał, że mu się należy, jako karę za śmierć swojej małżonki. Aż pewnego dnia, w czasie wojny, Sonia spotyka na swojej drodze niemieckiego oficera Joachima: jedno spojrzenie niebieskich oczu, jeden podarunek, a zmienia całe jej życie.

To jest książka głównie o wojnie i o miłości. Ja właśnie tak ją odebrałam, chociaż to jest też historia życia, jednego życia, które powinno było zakończyć się dawno temu - przynajmniej tak życzyłaby sobie sama jego właścicielka - Bóg jednak zdecydował inaczej. Historia samotności, nawet wtedy, gdy otacza nas milion ludzi, a mimo wszystko nie ma się komu zwierzyć. Historia kobiety z Kresów, która przeżyła tak wiele, że tą jej opowieścią i tymi jej przeżyciami można by obdarować co najmniej kilka osób. Dla jednej to zdecydowanie za wiele. Sońka jednak to wszystko widziała, doświadczyła, zaciskała zęby i żyła dalej... Książka magiczna, ale w taki sposób, że trudno to opisać. Dlaczego? Przekonajcie się sami. Napisana pięknym, poetyckim językiem, chociaż na pierwszych kilku stronach kręciłam nosem, to później... nie mogłam jej odłożyć. Bo miałam poczucie winy, że przecież jak to tak, teraz przerwać, że jestem coś winna bohaterce, że muszę... Jak nałóg. Więc ją pochłonęłam za jednym razem, wsiąkłam w tę opowieść, wniknęłam w tę historię całą sobą... Jednocześnie czułam tak silne emocje, tak rozdzierający czasem ból bijący z tej książki, tak wielką tęsknotę, potem rozczarowanie, smutek, ogromny żal... I to wszystko na tak niewielu stronach. Język tej książki jest naprawdę dość specyficzny, cały ten sposób opowiadania trochę inny niż wszystkie, niby czasem lekki, ale to tylko na pozór, bo wszędzie, w każdym niemalże jej zdaniu, czuć coś głębszego, coś, co zostawiło rysę na całe życie.

Piękna książka. Wybitna. I na pewno nie będzie można jej długo zapomnieć. Nie wiem, nie znam innych książek Ignacego Karpowicza, nie czytałam nic tego autora, ta książka jest pierwsza. Ale cieszę się, że po nią sięgnęłam, chociaż nie wiem, czy sięgnę po inne jego dzieła - sam sobie postawił bardzo wysoko poprzeczkę. Na razie więc nie mam ochoty. Nie sądziłam, że to będzie tak wielka książka. Nie sądziłam też, że wzbudzi we mnie takie emocje... Wiem jednak, że będzie tkwiła w mojej głowie historia Sońki jeszcze przez długi, długi czas.

http://www.marchewkowemysli.pl/2015/04/sonka.html

Odleżała Sońka swój czas, zanim po nią sięgnęłam. Może niezbyt długi, ale trochę jednak czasu upłynęło. Pewnie tak musiało być, może gdybym zaczęła ją czytać od razu, nie wzbudziłaby we mnie takich emocji. A te są tu wielkie...

Pewnego dnia, gdzieś na podlaskiej wsi psuje się samochód reżysera teatralnego, Igora. Wieś to wieś, brak zasięgu i ani żywej duszy w pobliżu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie sądziłam, że przyjdzie mi jeszcze przeczytać jakąkolwiek książkę Charlotte Brontë... Byłam wręcz pewna, że na Niedokończonych opowieściach się skończy, to jednak miałam gdzieś cichą nadzieję, że te pierwsze jej utwory, juwenilia, które pisała niby na spółkę z bratem, też kiedyś, gdzieś, zostaną wydane. Chwała wydawnictwu Mg za to, że wydaje po kolei wszystkie jej utwory, nawet te niedokończone, niekompletne, rozpoczęte i zostawione...

Zdążyłam już przeczytać kilka opinii na temat tej książki, sama zresztą nie czytam zwykle opowiadań, ale dla Charlotte zawsze zrobię wyjątek. Ta książka jest oceniana na gorszą, jakby niedopracowaną, trochę bardziej powierzchowną, niż późniejsze jej powieści... Ale pamiętać trzeba, że to są jej pierwsze próby jako pisarki, jej pierwsze utwory. Ja patrzę na tę książkę, po przeczytaniu wszystkich innych jej autorstwa, po jej dwóch biografiach, przez zupełnie inny pryzmat - dla mnie to jest kolejna uczta literacka, kolejni wspaniali bohaterowie, kolejny cudowny klimat, chociaż zupełnie inny niż dotychczas. Bo rzecz dzieje się w Afryce, w fikcyjnej krainie zwanej Verdopolis, czyli Szklanym Mieście, a więc i jej mieszkańcy są troszeczkę inni. Nie przeszkadzała mi forma opowiadań, chociaż niektóre z nich są króciutkie, inne trochę dłuższe, w sumie jest ich pięć... Książkę jednak czyta się bardzo szybko, ja ją pochłonęłam w jeden dzień. Nie dlatego, że jest krótka, ale dlatego, że nie byłam w stanie przerwać tak dobrej literatury, która jest zapowiedzią jeszcze cudowniejszych, późniejszych powieści autorki. Warto tę książkę zostawić sobie właśnie na koniec przygody z Brontë, tak samo jak Niedokończone opowieści - zupełnie inaczej potem się na te dwie książki patrzy. Bo faktycznie może zrobić słabe wrażenie, jeśli nie zna się innych utworów.

Co mi się najbardziej podobało? Chyba "Lily Hart" - bo najbardziej przypominało mi inne jej dzieła. Szkoda tylko, że tak mało jest tych opowiadań, chętnie siadłabym w fotelu i zatraciła się w lekturze Sekretu na znacznie dłuższy czas. Polecam każdemu, chociaż jeśli nie czytaliście jeszcze nic Brontë, sięgnijcie najpierw po coś innego jej autorstwa. Na pewno, po kilku innych powieściach, na Sekrecie się nie zawiedziecie - inaczej się wtedy na całą jej twórczość patrzy.

http://www.marchewkowemysli.pl/2015/04/sekret.html

Nie sądziłam, że przyjdzie mi jeszcze przeczytać jakąkolwiek książkę Charlotte Brontë... Byłam wręcz pewna, że na Niedokończonych opowieściach się skończy, to jednak miałam gdzieś cichą nadzieję, że te pierwsze jej utwory, juwenilia, które pisała niby na spółkę z bratem, też kiedyś, gdzieś, zostaną wydane. Chwała wydawnictwu Mg za to, że wydaje po kolei wszystkie jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby sięgnąć po tę książkę. Mam jakąś awersję do literatury erotycznej, chociaż Pięćdziesiąt twarzy Grey'a jakoś przetrawiłam, tak po pewnej książce, której nawet już nie pamiętam tytułu, zniechęciłam się całkowicie... Dotyk Crossa wcisnęła mi do rąk koleżanka, mówiąc: przeczytaj! Nie było mowy, żebym jej oddała, mówiąc, że to nie dla mnie, pomyślałam więc: a co mi tam, przeczytam, chociaż spróbuję...

Zaczęłam czytać i... o litości!... kolejny Grey? Wszystko identyczne - nowa praca w nowym mieście, ideał faceta, który nie ma żadnej rysy, no po prostu kryształowy, bogaty do porzygu - jakby to powiedziała pewna znajoma... Zmienione tylko imiona bohaterów - autentycznie. Pomyślałam tylko, że kobieta nie miała pomysłu na książkę, więc skopiowała pomysł, a i tak odniosła wielki sukces... Ale czytając dalej i dalej dochodziłam do wniosku, że... ta książka nawet nie jest taka zła... Trudno tutaj nie porównywać jej do słynnej powieści E. L. James, bo tak, jest bardzo podobna, ale zarazem... jednak dużo lepsza. Główna bohaterka, Eva, nie denerwuje ciągłym rozpadaniem się na milion kawałków (chwała autorce za to, że nie uczyniła jej dziewicą), da się ją polubić, bo mimo młodego wieku przeszła wiele traumatycznych wydarzeń w przeszłości, nie leci na kasę, bo sama ją ma, mieszka ze współlokatorem, który jako jedyna postać trochę mnie denerwował i irytował, ale da się to przeżyć. Gideon nie umywa się do Greya, chociaż tak samo jest nieziemsko bogaty, ląduje w gazetach, gdy tylko podrapie się po głowie, sławny, piękny, wysportowany i w ogóle ideał jakich brak. Ale... też da się polubić, bo nie jest tak oschły, jak jego odpowiednik w tamtej serii, chociaż romantyzmu czasem więcej też by mu się przydało. Gideon to nie jest mój typ faceta, ale ja go polubiłam. Podobnie jest poraniony przez życie, jak Eva, chociaż jakaś tam wciąż, po pierwszej części, wisi nad nim tajemnica... Taki po prostu chyba zwykły facet, a cóż, nie jego wina, że posiada pół miasta.

Wiadomo, że to nie jest literatura wysokich lotów, pewnie nawet nie tych ciut niższych, ale... można się przy niej trochę zrelaksować i odmóżdżyć, a czasem, uwierzcie mi, potrzeba tego. Bo mi czasem brakuje właśnie takich książek, przy których nie musiałabym myśleć. Ta jest jedną z nich. I kolejny moim zdaniem plus: znacznie lepsze niż w Grey'u dialogi, znacznie barwniejszy język (tamta książka mnie zmęczyła swoimi do znudzenia powtórzeniami, ta nie), o wiele bardziej rozwinięta psychologia głównych bohaterów. Ta książka jest po prostu lepsza, również w tych łóżkowych opisach i scenach - jedyne, co mnie czasem irytowało, to niezbyt dobrane wulgarne czasem określenia w miejscach, gdzie one kompletnie nie pasują - ale to chyba bardziej byłaby wina tłumacza, niż autorki. W każdym razie (i nie wierzę sama, ze to piszę!) na tyle mi się ta książka podobała i na tyle odpoczęłam od niej od poważniejszych lektur, że naprawdę z chęcią przeczytałabym kolejny tom. Bo po prostu jestem ciekawa, co się dalej wydarzy.

http://www.marchewkowemysli.pl/2015/04/dotyk-crossa.html

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby sięgnąć po tę książkę. Mam jakąś awersję do literatury erotycznej, chociaż Pięćdziesiąt twarzy Grey'a jakoś przetrawiłam, tak po pewnej książce, której nawet już nie pamiętam tytułu, zniechęciłam się całkowicie... Dotyk Crossa wcisnęła mi do rąk koleżanka, mówiąc: przeczytaj! Nie było mowy, żebym jej oddała, mówiąc, że to nie dla mnie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jako miłośniczka średniowiecza sięgnęłam po tę książkę, bo po prostu nie mogło być inaczej. Karol Bunsch, Elżbieta Cherezińska to oczywiście moi ulubieńcy, ale trzeba pamiętać, że to fikcja literacka, autentyczni bohaterowie pomieszani z wymyślonymi - ale gdzie szukać jakiegoś rozeznania w tym, co było naprawdę, a co wydarzyło się tylko w głowach autorów?... Cóż, moim zdaniem Jasienica pasuje do tego doskonale... Już jakiś czas temu miałam okazję czytać jego Polskę Piastów, teraz tak mnie jakoś naszło na Trzech kronikarzy, tym bardziej, że ta książka mogła dać mi jakieś takie usystematyzowanie tego, co już wiem. I... nadała się do tego doskonale.

Ci, którzy uczą się historii, interesują się historią i jest ona ich codziennością, z tej książki dowiedzą się niewiele. Tu nie ma żadnych odkryć, żadnych nowości... Ale... kto z tych powyższych wziął do ręki i przeczytał kronikę Galla Anonima? A biskupa Thietmara? O Wincentym Kadłubku nie wspominając?... Pewnie jakiś tylko procent, może większy, może mniejszy... Dwa nagie miecze w bitwie pod Grunwaldem znają niemalże wszyscy z ekranizacji filmowej, ale kto wie, że obraz ten pochodzi z długoszowych roczników?...

Nie bójcie się, to nie jest dzieło naukowe, to jest luźny zbiór esejów, które czyta się jak powieść, ale również analiza tego, co kto napisał, jak napisał i właściwie po co... Jasienica na dodatek przytacza nam te najciekawsze fragmenty średniowiecznych kronik, które naprawdę czasami czyta się jak dobrą historyczną książkę - nie wierzycie? Niesłusznie. Średniowiecze nigdy nie było ciemną epoką, nieciekawą i mroczną, nie mającą nic nam do zaoferowania. Wręcz przeciwnie - tu wszędzie jest masa ciekawych informacji, począwszy od ubioru (a były one zaprawdę kolorowe, bardziej nawet od nam współczesnych), uczt, złota, nieznanych nam już potraw, aż po wielkie wojny i małe potyczki. Barwnie to wszystko opisują nasi (i nie nasi) kronikarze, ale niewiele osób ich czyta - nie oszukujmy się. Dzięki Pawłowi Jasienicy możemy poznać jednak choć niewielki fragment tego średniowiecznego świata, przedstawionego okiem dziejopisarzy tamtej epoki - fragment, który na pewno zadowoli tych zainteresowanych mniej, tych bardziej zachęci do dalszej lektury. A tym znającym już owe średniowieczne książki, pozwoli przypomnieć sobie co nieco i uporządkować pewne kwestie. Jasienicę naprawdę czyta się przyjemnie i szybko.

Jako miłośniczka średniowiecza sięgnęłam po tę książkę, bo po prostu nie mogło być inaczej. Karol Bunsch, Elżbieta Cherezińska to oczywiście moi ulubieńcy, ale trzeba pamiętać, że to fikcja literacka, autentyczni bohaterowie pomieszani z wymyślonymi - ale gdzie szukać jakiegoś rozeznania w tym, co było naprawdę, a co wydarzyło się tylko w głowach autorów?... Cóż, moim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Chyba tylko Rosjanin potrafi o strasznych wydarzeniach pisać lekko, z ironią, a nawet humorem. Tak pisali najwięksi: Buhałkow, Gogol, Sałtykow-Szczedrin, Zoszczenko. W taki też sposób opowiada o swoim życiu Eduard Stiepanycz Koczergin, wybitny scenograf, którego nazwisko znane jest ludziom teatru od Nowego Jorku po Tokio. A życie Koczergina jest niezwykłe".

To prawda. Chyba tylko Rosjanie potrafią pisać w ten sposób, o wydarzeniach, których w zasadzie nie chciałoby się pamiętać, potrafią powiedzieć bardzo wiele w bardzo specyficzny sposób, potrafią dojrzeć w tym ironię, potrafią nawet czasem rozbawić. Mimo tego jednak gdzieś w powietrzu unosi się prawda, straszna i bolesna... Bo to co przeżył autor jako dziecko i później, najprawdę nie było beztroskim dzieciństwem. W Rosji pierwszej połowy XX wieku nie było beztroskiego dzieciństwa, było się za to oskarżanym o szpiegostwo, o zdradę, wywożonym do łagrów. Tam trafiła matka Koczergina, Polska, uznana za szpiega, ojciec autora natomiast, Rosjanin, został od razu rozstrzelany jako wróg ludu. Mały Eduard trafił do "sierocińca", czyli tak naprawdę dziecięcego więzienia na Syberii. Sama więc dziwiłam się, ile znieść może małe dziecko, któremu zabrano brutalnie dzieciństwo, skazano go na ciężkie życie w obozie... Eduard wyszedł z tego, ba, nawet, po wielu próbach udało mu się uciec do rodzinnego Leningradu - i osiągnął naprawdę wiele.

Lalka anioła to zbiór opowiadań. Ale te opowiadania są niezwykłe, bo każde z nich łączy się ze sobą i opowiada historię jednego człowieka. Są pisane czasem z lekką ironią właśnie, czasem z humorem, ale w każdym z nich tkwi gdzieś tam ból i cierpienie, o których chciałoby się w zasadzie zapomnieć. Tylko że życia, które los zesłał na autora, zapomnieć niestety się nie da. Aż dziw bierze, gdy się to wszystko czyta, i naprawdę podziwia tego człowieka za to, że osiągnął w życiu tak wiele, że los skazał go na to, ale to wszystko przetrwał, wyrwał się w końcu i zaczął normalnie żyć. Tylko że ta zadra gdzieś tam pozostała, a jej efektem jest ta książka - takie jakby rozliczenie się z przeszłością, która ciągnie się za człowiekiem całe życie i będzie się ciągnąć aż do śmierci...

To jest naprawdę wybitna literatura. To nie jest książka, którą przeczyta się jednym tchem, od niej od czasu do czasu trzeba odpocząć, przystanąć, zastanowić się, przemyśleć. To nie jest łatwe dzieło, ani do czytania, ani do rozmyślania nad nim. Ale na pewno jest to książka, którą można się delektować, która napisana jest wspaniale, która jest perełką literacką - mało jest takich książek. I mam wrażenie, że niewiele też osób o niej wie lub słyszało... Ja sama miałam ją w planach od bardzo dawna, upolowałam ją w końcu w bibliotece - nie żałuję. Mimo, że tak niewiele stron, tak niepozorna zdawałoby się książeczka - a zawiera w sobie tak wiele...

"Chyba tylko Rosjanin potrafi o strasznych wydarzeniach pisać lekko, z ironią, a nawet humorem. Tak pisali najwięksi: Buhałkow, Gogol, Sałtykow-Szczedrin, Zoszczenko. W taki też sposób opowiada o swoim życiu Eduard Stiepanycz Koczergin, wybitny scenograf, którego nazwisko znane jest ludziom teatru od Nowego Jorku po Tokio. A życie Koczergina jest niezwykłe".

To prawda....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bałam się tej książki. Ci, którzy czytają od czasu do czasu mojego bloga wiedzą, kim dla mnie jest Elżbieta Cherezińska - mistrzem. Niedoścignionym przez nikogo. Dlatego właśnie się jej bałam, bo po tym, co dostałam, czytając Koronę śniegu i krwi lub Legion, mam wrażenie, że już nic tym książkom nie dorówna (och, zapomniałam, może się z nią równać tylko Jarosław Grzędowicz ze swoim Panem Lodowego Ogrodu, ale to zupełnie inna kategoria literatury...). Dlatego się bałam, że Saga Sigrun będzie gorsza, przyćmiona, że mnie tak nie porwie, jak tamte książki. Że będzie inna - to wiedziałam od początku - w innym klimacie, innych czasach, innym świecie. Byłam wręcz pewna, że to nie jest to, co poprzednio.

Powiem tak: nie pomyliłam się. Inny jest klimat, inny świat, inni bohaterowie, inna jest ta książka, jakże różna. Tak, to nie jest to co poprzednio. Nie spodziewałam się jednak, że tak odmienna powieść, mimo że tej samej autorki, po raz kolejny skradnie moje serce. Tak dokładnie jest. Autorka przeniosła mnie do Norwegii X wieku, kraju wikingów, bitw na śmierć i życie, wystawnych uczt, świata, w którym rządzi Odyn. Nie czytałam nigdy książki w tym klimacie, mimo że zawsze mnie to pociągało (wiadomo: wczesne średniowiecze, czyli to, co lubię najbardziej). Tyle, że tu się krew nie leje strumieniami, nie słychać aż tak bardzo dźwięku uderzającej o siebie stali - tutaj narratorem jest główna bohaterka, Sigrun - czyli kobieta. I świat widziany jej okiem. Tutaj rządzi nie tylko Odyn - tu rządzi przede wszystkim magia i miłość. Tutaj co prawda rządzą mężczyźni, ale mężczyznami rządzą kobiety. Kobiety silne, niezależne, bardzo często samotne czekające na swoich towarzyszy wracających z wypraw. A cała ta powieść to jest jedna wielka magia. Magia miłości przede wszystkim. Czegoś innego spodziewałam się po tej książce, ale ostatecznie przerosła moje oczekiwania kilkakrotnie. Nie wiem, co w niej takiego jest, nie mam pojęcia... Ale to jest kolejna książka Cherezińskiej, o której nie mogę zapomnieć, chociaż skończyłam ją czytać kilka dni temu.

Wiedziałam, jak się skończy od samego początku. Już pierwsze jej zdanie mi o tym powiedziało:

"Ja jestem Sigrun, wdowa po Reginie. Matka Bjorna i Gudrunn, córka Apalvaldra."

Wiedziałam, a mimo tego jakoś odsuwałam od siebie myśl o zakończeniu. Odsuwałam do samego końca, co doprowadziło do tego, że na zakończeniu rozryczałam się jak nastolatka. Ja naprawdę rzadko płaczę przy książkach, praktycznie w ogóle, tutaj ryczałam jak bóbr, mimo że znałam przecież zakończenie, wiedziałam, co się stanie. A mimo wszystko...

"Reginie ukochany, płoniesz dla mnie raz ostatni i mnie raz ostatni rozgrzewa ciepło bijące wprost od twego ciała. Chciałabym spłonąć dla ciebie, najmilszy, dlaczego mi zakazałeś?! Dlaczego? Ostry zapach, ale nozdrza moje znajdują w nim twą woń, nieomylne. Płynie łódź z tobą po morzu płomieni. Proporzec za wietrze łopoce, a smok, twój smok rodowy strzela ogniem z pyska, ożywiony dopiero w twej śmierci. Jakże ja chcę do ciebie, dlaczegoś mi zabronił? Mogłabym teraz na twojej piersi oddawać się płomieniom, które tyle razy zajmowały nas oboje... A kazałeś mi żyć i patrzeć, jak spopielają się nasze wspomnienia...
Taka była wola twoja, mój mężu, mój miły, mój panie...
Żyłeś godnie, dawałeś życie pięknie, umarłeś, jak chciałeś...
Przemija miłość, przemija bogactwo, sława życia zostaje..."

Bałam się tej książki. Ci, którzy czytają od czasu do czasu mojego bloga wiedzą, kim dla mnie jest Elżbieta Cherezińska - mistrzem. Niedoścignionym przez nikogo. Dlatego właśnie się jej bałam, bo po tym, co dostałam, czytając Koronę śniegu i krwi lub Legion, mam wrażenie, że już nic tym książkom nie dorówna (och, zapomniałam, może się z nią równać tylko Jarosław Grzędowicz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnio miałam tak wielką ochotę na jakąś powieść obyczajową lub kryminał, że pobiegłam do biblioteki tylko po to, jakby nic innego się nie liczyło - taką miałam potrzebę oddechu choć na chwilę od podręczników i innych cudów. Ostatnio potrzebuję właśnie takiego resetu, odpoczynku, trochę mniej stresu... Zdecydowanie za dużo mam na głowie i nie wiem na dodatek, co będzie jutro...

Charlotte Link miałam już okazję poznać wcześniej, choć tylko raz, ale na pewno było to spotkanie udane. Zgarnęłam więc z półki Wielbiciela, gdy tylko go zobaczyłam, bo znana autorka na pewno mnie nie zawiedzie. I nie zawiodła. Moja przygoda z Charlotte Link co prawda dopiero się zaczęła, ale już wiem, że będę do niej wracała wtedy, kiedy będę miała taką możliwość. Wielbiciel również mnie nie zawiódł, chociaż na pierwszy rzut oka lektura wydaje się być taka sobie, na pewno nie jakaś nadzwyczajna... Zaczyna się co prawda groźnie, ale potem akcja trochę się uspokaja, bo poznajemy główną bohaterkę, Leonę, której życie w jednej chwili się wali. Mąż zostawia ją dla innej kobiety, sama chwilę wcześniej jest świadkiem samobójstwa kobiety, która dosłownie tuż pod jej stopami ląduje, rzucając się z okna... Tak właśnie poznaje Roberta, który... no właśnie, który zastanawia czytelnika od samego początku, bo chociaż nic na to tak naprawdę nie wskazuje, to jednak coś z nim jest nie tak... czuć to w powietrzu. Wisi taka tajemnica, ale do pewnego momentu sami nie wiemy, skąd się ona bierze. To się oczywiście wyjaśnia, im dalej brniemy w fabułę, jednak jest to duży plus dla autorki, że taką atmosferę potrafi stworzyć i w ten sposób naprawdę zaciekawić czytelnika.

Bardzo przyjemnie się tę książkę czyta. Takiego kryminału na chwilę obecną potrzebowałam, właśnie czegoś takiego, co mi pozwoli oderwać się od tej brutalnej codzienności... I ta książka spełniła swoją funkcję doskonale. Jest ciekawa, momentami nie można się od niej oderwać, akcja jest czasami wartka, czasami spokojna, przyśpiesza jednak w odpowiednich momentach, więc na nudę nie ma tu szans. A w związku z tym czyta się bardzo dobrze i przede wszystkim bardzo szybko. A ja naprawdę czasem potrzebuję czegoś takiego jak Charlotte Link właśnie (a potem śnią mi się po nocach koszmary i mam wybujałą wyobraźnię gdy wracam późnym wieczorem z pracy...). Polecam tę autorkę i jej powieści, naprawdę przyjemnie spędza się z nimi czas.

[http://mojeczytadla.blogspot.com/2015/03/wielbiciel.html]

Ostatnio miałam tak wielką ochotę na jakąś powieść obyczajową lub kryminał, że pobiegłam do biblioteki tylko po to, jakby nic innego się nie liczyło - taką miałam potrzebę oddechu choć na chwilę od podręczników i innych cudów. Ostatnio potrzebuję właśnie takiego resetu, odpoczynku, trochę mniej stresu... Zdecydowanie za dużo mam na głowie i nie wiem na dodatek, co będzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rosja jest obecna w mojej literaturze co jakiś czas, z dużą regularnością, nie powinien więc dziwić fakt, że w końcu sięgnęłam i po pozycję Wojciecha Zajączkowskiego w nowym wydaniu. Dlaczego? Aby móc łatwiej Rosję zrozumieć. Miałam wielką nadzieję na to, że Rosja i narody choć trochę przybliży mi tę współczesną przede wszystkim Rosję, ale również tę dawniejszą. I szczerze mówiąc moje oczekiwania co do lektury nie zawiodły. Bałam się jednak tego, że będzie napisana dość trudnym językiem, że sprawi mi problemy (a ja mam naprawdę dość naukowych książek, wystarczy, że studiuję i czytać muszę sporo). Jednak nic bardziej mylnego.

To nie jest naukowe podejście na temat Rosji tej dawnej i tej teraźniejszej. I tutaj wyłania się główny jej plus - bo napisana dość przystępnym językiem, ciekawym, a to dużo daje. Bo nieciekawy z reguły temat Wojciech Zajączkowski opisuje w zupełnie zaskakujący sposób - tutaj, jeśli kogoś choć odrobinę Rosja przyciąga, nie ma szans na nudę. Napisana lekko i wartko historia Rosji na przestrzeni kilku wieków pozwala spojrzeć na ten kraj zupełnie inaczej, w innych kategoriach, przewartościowuje trochę nasze obecne sądy o niej. I na pewno pozwala zrozumieć to, co działo się w tym kraju dawniej, i co dzieje się obecnie. Warto przy tym cały czas pamiętać, że Rosja to przede wszystkim ludzie - zlepek różnych narodów, tożsamości, języków... Dlatego niekiedy tak trudno było budować tę prawdziwą rosyjską tożsamość, bo żaden kraj na świecie nie jest tak złożony, jak Rosja.

"Jeśli ktoś zechce zapoznać się z dziejami Cesarstwa Rosyjskiego i kupi w księgarni sprzedawaną tam krótką historię (z atlasami) rozwoju Imperium Rosyjskiego, [...] to przejrzawszy mapy obrazujące rozwój Rosji od Czasów Ruryka [...] przekona się, że wielkie Imperium Rosyjskie powstało w ciągu tysiąclecia swego istnienia w ten sposób, iż stopniowo siłą oręża i wszelkimi innymi sposobami pochłaniało całą masę innych narodów. Imperium Rosyjskie stanowi konglomerat różnych narodowości, zatem, ściśle rzecz ujmując, nie ma Rosji, lecz jest imperium" (S. J. Witte)

Jest to kompendium wiedzy na temat Rosji. Dodatkowo książka jest naprawdę ładnie wydana... Opatrzona zdjęciami, biogramami, dodatkowymi informacjami... Każdy, kto interesuje się tym krajem, powinien ją mieć na półce.

[http://mojeczytadla.blogspot.com/2015/03/rosja-i-narody-osmy-kontynent-szkic.html]

Rosja jest obecna w mojej literaturze co jakiś czas, z dużą regularnością, nie powinien więc dziwić fakt, że w końcu sięgnęłam i po pozycję Wojciecha Zajączkowskiego w nowym wydaniu. Dlaczego? Aby móc łatwiej Rosję zrozumieć. Miałam wielką nadzieję na to, że Rosja i narody choć trochę przybliży mi tę współczesną przede wszystkim Rosję, ale również tę dawniejszą. I szczerze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak się jakoś złożyło, że ostatnio trafiają do mnie książki w jakiś sposób, mniej lub bardziej, związane z Rosją i jej historią. Jako historyk bardziej cenię sobie tę wcześniejszą Rosję, carską, co nie znaczy jednak, że tylko nią się interesuję, wręcz przeciwnie, coś mnie zawsze w tym kraju przyciągało... Więc może to wcale nie przypadek, że właśnie takie książki wybieram ostatnimi czasy.

Dzieci Stalina też mówią o Rosji (pewnie, już sam tytuł na to wskazuje). Ale sam tytuł potrafi niekiedy zwieść. Z tą książką jest dwojako. Faktycznie jest to opowieść o trzech pokoleniach jednej rodziny - mianowicie rodziny autora - o jego dziadkach, rodzicach i w końcu o nim samym. Ale na równi z bohaterami-ludźmi stoi bohaterka-Rosja; począwszy od Rosji bolszewickiej, poprzez drugą wojnę światową, terror Stalina, Rosję powojenną Chruszczowa, kończąc na tej zupełnie współczesnej. I ZSRR jest tu tak samo ważnym bohaterem jak sam Owen, jego rodzice Mila i Mervyn, czy jego dziadkowie Marta i Boris Bibikow. Historia zaczyna się właśnie od tego ostatniego, odznaczonego Orderem Lenina Bibikowa, gdy pewnego dnia żegna się z żoną i córkami i wsiada do czekającego na niego auta. To było ich ostatnie spotkanie. Aresztowany przez NKWD, długo torturowany, Boris Bibikow ostatecznie podpisał fałszywe zeznania, zarzucające mu zdradę stanu i został rozstrzelany. Jego córki, starsza Lenina i malutka Ludmiła, trafiły do sierocińca jako dzieci 'wroga ludu', ich matka - do gułagu. Dziewczynki miały to szczęście, że nie zostały rozdzielone. Ludmiła jednak niemalże przez całe życie wychowywała się bez rodziców, nie znała znaczenia słowa 'matka'. Przeszła w dzieciństwie kilka groźnych chorób, w tym gruźlicę kości, która na zawsze zniekształciła ciało dziewczynki. Obie musiały radzić sobie same, nie mając od nikogo wsparcia, z poranioną psychiką wskutek tego, co przeszły w dzieciństwie. Obie jednak stworzyły rodzinę, albo przynajmniej to, co przez rodzinę rozumiały, nie mając przykładu z dzieciństwa. Ludmiła po śmierci Stalina poszła na studia, zamieszkała na stałe w Moskwie. To właśnie tam Mila pozna swoją wielką miłość: młodego Walijczyka, który przybywa do stolicy Rosji w ramach wymiany uczelnianej. Jednak ich miłość nie jest piękna. Będzie musiała przejść wiele, w tym wielką rozłąkę, której nie będzie dało się tak łatwo pokonać. Czy jednak ich miłość przetrwa?...

Bardzo szybko się tę książkę czyta. Nie sądziłam, że ją pochłonę niemalże w dwa dni (przy moim codziennym trybie to naprawdę niewiele). Poruszyły mnie losy szczególnie Ludmiły, która już jako trzylatka została odłączona od matki, rozstrzelano jej ojca, ona sama od dzieciństwa zmagała się z groźną chorobą. Lenina pomagała malutkiej siostrze jak tylko się dało, tylko cudem udało im się uniknąć rozłączenia. Gdy matka dziewczynek, w sumie już kobiet, wróciła z gułagu, Lenina jeszcze jakoś potrafiła zareagować na powrót matki... Mila nie wiedziała, jak się zachować. Znała słowo 'matka', ale nie potrafiła odnieść tego do realnego życia, nie wiedziała, co powinna czuć, nie miała przecież matki przez całe życie... opierać się mogła jedynie na książkach, z którymi się niemalże nie rozstawała... I jak tu stworzyć rodzinę, nie wiedząc nawet, jak ta rodzina powinna wyglądać, jak wyglądają zdrowe relacje pomiędzy jej członkami? Mervyna Mila poznała przypadkiem, przez wspólnego znajomego i... zrodziła się wielka miłość. Taka, która pokonała wielką, kilkuletnią rozłąkę, która zrodziła tysiące listów, rozmów telefonicznych, słów wypowiedzianych do słuchawki telefonicznej. I naprawdę niezmiernie podziwiam zawziętość i cierpliwość Mervyna, który robił wszystko, żeby Mili udało się wyjechać z Rosji i żeby oboje mogli wziąć ślub. Nawet, jeśli po tym ślubie przychodzi... cóż, codzienność i mniejsze lub większe rozczarowanie.

To jest historia prawdziwa; książka dodatkowo opatrzona jest autentycznymi zdjęciami bohaterów, opisującymi tę historię. Być może dlatego tak mi się podobała... bo zdarzyła się naprawdę i jeszcze bardziej dzięki temu wydaje się nieprawdopodobna. A takie historie niemalże zawsze poruszają jakąś tam cząstkę serca, nawet tego na co dzień niewzruszonego. Tak samo jest z tą książką. A jej wartość podnosi dodatkowo to, że na tle zwykłych-niezwykłych bohaterów jest ukazana ta prawdziwa Rosja na przestrzeni tych kilku dekad. Choćby dlatego warto ją przeczytać.

[http://mojeczytadla.blogspot.com/2015/03/dzieci-stalina-trzy-pokolenia-miosci-i.html]

Tak się jakoś złożyło, że ostatnio trafiają do mnie książki w jakiś sposób, mniej lub bardziej, związane z Rosją i jej historią. Jako historyk bardziej cenię sobie tę wcześniejszą Rosję, carską, co nie znaczy jednak, że tylko nią się interesuję, wręcz przeciwnie, coś mnie zawsze w tym kraju przyciągało... Więc może to wcale nie przypadek, że właśnie takie książki wybieram...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo czekałam na tę książkę. Długo, ale warto było. Na każdą kolejną Prowincję warto jest czekać nawet dłużej. Pamiętam, jak dostałam w swoje ręce trzy pierwsze części tego cyklu - wyglądały dość niepozornie, chociaż okładki urzekły mnie od samego początku. Na każde kolejne już musiałam czekać. A czekanie na coś, co chciałoby się wziąć do ręki już teraz, a co tak naprawdę jeszcze nie powstało, to istna katorga... Naprawdę.

I takie też mam uczucie teraz, po przeczytaniu Prowincji pełnej snów. Nie wiem, co mam napisać o tej książce, naprawdę nie wiem. Czekałam na nią dobre pół roku, jak nie dłużej, kiedy wzięłam ją do ręki... Po skończeniu poprzedniej części miałam uczucia podobne jak teraz, ale teraz jakoś bardziej dotkliwie to wszystko czuję... Wszystko przez... kolejne zakończenie, które zrobiło mi taki mętlik w głowie, że nie wiem, co mam powiedzieć, Kasia Enerlich chyba lubi się znęcać nad czytelnikami, a szczególnie nade mną, bo zostawiła mnie z dalszą częścią opowieści, której nie znam, a którą chciałabym znać już teraz, natychmiast. Mistrzyni zakończeń. No ja po prostu nie wiem, co mam teraz zrobić. Mam ochotę zacząć całą tę Prowincję od nowa, ale co z tego, że to zrobię - nie poznam dalszych losów Ludmiły przez to. Będę musiała znowu czekać... na kolejną część. Bo chociaż Prowincja miała się skończyć tom czy dwa temu, to wyraźnie widać, że to jeszcze nie koniec.

Prowincją pełną snów się delektowałam. Autentycznie. Jak mało czym. Wstawałam rano, robiłam sobie kubek aromatycznej kawy, brałam do ręki książkę i... przepadałam na cały poranek. A to jest idealna pozycja do tego, żeby czytać ją nieśpiesznie, nie w autobusie czy pociągu, ale właśnie w domu, w spokoju. Autorka po raz kolejny zaczarowała mnie słowami, przepisami niemalże prosto z ogrodu, tym, że najlepszym, szczęśliwym życiem jest życie w zgodzie z samym sobą i z naturą - tutaj tej natury, tej bliskości świata jest sporo - i naprawdę nie jest trudno z tego czerpać, wystarczy chcieć. Po raz kolejny przekonała mnie, że wcale nie trzeba mieć wiele, aby być szczęśliwym, bo szczęście jest w każdym z nas, trzeba tylko wiedzieć, jak je stamtąd wydobyć na światło dzienne. Z Prowincji naprawdę wiele można się nauczyć, trzeba tylko tego chcieć, bo nie jest to trudne. Siadałam więc przez kilka ostatnich dni każdego poranka, brałam do ręki książkę i delektowałam się słowami, które działały na mnie jak balsam na duszę. Jednocześnie razem z Ludmiłą przechodziłam przez to wszystko, przez co przechodziła ona, razem z nią odczuwałam radości i smutki i... kiedy wszystko zaczęło się układać, kiedy zdawało mi się, że szczęścia już nic nie przyćmi... spadło zakończenie... jak grom z jasnego nieba. Tak było z Prowincją pełną szeptów, tak było i teraz... Nie, nie chciałam rzucić książką o ścianę, bo Prowincję czczę niemalże jak Biblię... gdyby była inną książką, też bym nią nie rzuciła... Ale to zakończenie przyniosło wielkie rozczarowanie... Kimś, kogo ogromnie polubiłam... I jakoś mi tak teraz po prostu źle... Nieprawdopodobne jest to, że tak bardzo można zżyć się z bohaterami książki i traktować ich jak żywych ludzi.

Nie mam zamiaru po raz kolejny przekonywać do tej serii, każdy sobie sięgnie po Prowincję, jeśli będzie chciał. Ale jeśli już się zdecydujecie... błagam, czytajcie po kolei. Naprawdę cały urok tego cyklu można tak naprawdę odkryć tylko wtedy, gdy czyta się w odpowiedniej kolejności. Dla mnie ta książka jest jedną z ulubionych, każda z części niesie ze sobą jakieś przesłanie, każda zresztą inne, ale w każdej odnaleźć można ten kult natury i wszystkiego, co z nim związane, a mnie się to po prostu podoba. Bo ja się z tym wszystkim identyfikuję, a jednocześnie czegoś mnie też za każdym razem Prowincja uczy. Może i na Was rzuci swój urok, może i Wy wyniesiecie z tej lektury coś wartościowego.

[http://mojeczytadla.blogspot.com/2015/03/prowincja-pena-snow.html]

Długo czekałam na tę książkę. Długo, ale warto było. Na każdą kolejną Prowincję warto jest czekać nawet dłużej. Pamiętam, jak dostałam w swoje ręce trzy pierwsze części tego cyklu - wyglądały dość niepozornie, chociaż okładki urzekły mnie od samego początku. Na każde kolejne już musiałam czekać. A czekanie na coś, co chciałoby się wziąć do ręki już teraz, a co tak naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Piękna okładka, Paryż w tytule... a do tego spora promocja. Jak się oprzeć takiej okazji?... Ja nie potrafiłam. Francję kocham od dawna, Paryż również od dawna chcę zobaczyć i mam wielką nadzieję, że kiedyś mi się to uda. Więc nie ukrywam, że trochę się po tej książce spodziewałam, tym bardziej, że recenzje również ma całkiem niezłe. Po raz kolejny jednak sprawdza się zasada, przynajmniej w moim przypadku, że nie należy wybierać książek po okładce...

Eve jest Brytyjką, kobietą w średnim wieku, Jackson Amerykaninem, wiekiem zbliżony do Eve. Ona przede wszystkim stara się być matką dla dorosłej już córki, którą zaniedbała w dzieciństwie, on właśnie pisze kolejną książkę-bestseller, za sobą ma ich już kilka, w tym trzy ekranizacje. Oboje połączą listy do siebie i wspólna pasja - gotowanie; dwójka zupełnie obcych sobie ludzi, na dwóch różnych kontynentach - w pewnym momencie zostaną najlepszymi przyjaciółmi i będą mogli porozmawiać praktycznie o wszystkim... chociaż i tak ich tematem numer jeden pozostanie jedzenie...

Pomysł na książkę wydał mi się całkiem fajny, dlatego podeszłam do niej z entuzjazmem... No i ten Paryż, przecież musi się w końcu pojawić, skoro jest już w tytule... Ale z każdą kolejną stroną ten entuzjazm coraz bardziej opadał i opadał... Przeczytałam połowę i ta książka wydała mi się po prostu nudna, a na pewno taka sobie... nic szczególnego. Przeczytałam jednak do końca. I nie mówię, że ta książka jest zła. Będą czytelnicy (ba, już są!), którym się naprawdę spodoba, którzy zobaczą w niej więcej, niż ja zobaczyłam. Na pewno można przy niej odpocząć, bo moim zdaniem to taka niezobowiązująca lektura, przy której człowiek się nie męczy myśleniem (no chyba że padnie z nudów w pewnym momencie). Na pewno ubarwiają ją - i to uważam za jej największy plus - listy Jacka i Eve... I chyba to mi się najbardziej tutaj spodobało + przepisy na końcu, tylko że... dlaczego tylko dwa?... Sama fabuła jednak tej książki taka sobie, mam wrażenie, że autorka nie do końca wykorzystała to, co rzeczywiście można było oddać w tej powieści... Bo fakt, jest samotność, pragnienie miłości, pasja... ale jest to takie przeciętne... no trudno mi opisać, czegoś mi zabrakło po prostu. Niektóre dialogi w ogóle mi się nie podobały, postaci (prócz głównych) bezbarwne zupełnie. No i w końcu... tak mało tego Paryża w Paryżu, praktycznie w ogóle go nie ma tutaj... a pojawia się w tytule - moim zdaniem to lekka przesada, jeśli nie barbarzyństwo...

[http://mojeczytadla.blogspot.com/2015/02/caa-nadzieja-w-paryzu.html]

Piękna okładka, Paryż w tytule... a do tego spora promocja. Jak się oprzeć takiej okazji?... Ja nie potrafiłam. Francję kocham od dawna, Paryż również od dawna chcę zobaczyć i mam wielką nadzieję, że kiedyś mi się to uda. Więc nie ukrywam, że trochę się po tej książce spodziewałam, tym bardziej, że recenzje również ma całkiem niezłe. Po raz kolejny jednak sprawdza się...

więcej Pokaż mimo to