-
ArtykułyZwyciężczyni Bookera ścigana przez indyjski rząd. W tle kontrowersyjne prawo antyterrorystyczneKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
Biblioteczka
2018-11-11
2018-04-28
POŻEGNANIE Z PRZODKAMI
Tak oto dotarłem do końca znakomitej trylogii fantastycznej Itala Calvina, zatytułowanej „Nasi przodkowie”. Akcja tomu pierwszego rozgrywała się w wieku siedemnastym, drugiego zaś na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Tymczasem, w „Rycerzu nieistniejącym”, Calvino decyduje się na zerwanie z chronologią tego powieściowego cyklu i przenosi czytelnika do czasów wczesnego średniowiecza, upływających pod znakiem wojen prowadzonych przez Karola Wielkiego. Tytułowym bohaterem jest niejaki Agilulf Bertrandin z Guildiverny, rycerz, który formalnie nie istnieje, a utrzymuje się przy życiu wyłącznie dzięki sile własnej woli. Jest perfekcjonistą, zarówno na polu walki, jak i poza nim, co powoduje, że nie jest on specjalnie lubiany ani przez cesarza, ani przez współrycerzy.
Agilulf, nie posiadający nic poza swoją śnieżnobiałą zbroją jest poniekąd człowiekiem idealnym – interesuje go tylko prawo i porządek, sensem jego życia jest spełnianie dobrych uczynków. Problem w tym, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż robi to cokolwiek machinalnie, niemal nie zdając sobie z tego sprawy. Jest więc w pewnym sensie ucieleśnieniem człowieka zrobotyzowanego. Na imaginacyjnych polach bitew Karolingów, Italo Calvino napisał celną satyrę na czasy jemu współczesne – pisał to w 1959 roku, czyli w coraz bardziej zmechanizowanych i zdehumanizowanych czasach – mówiąc: człowiek idealny nie istnieje. Przeciwwagą dla Agilulfa jest niejaki Gurdulú – wsiowy głupek, z zachwianą tożsamością. Gdy na przykład dano mu resztę zupy z kotła, „postawił miskę na ziemi i pchał w nią głowę, zdawało się, że usiłuje cały wleźć do miski. Poczciwy ogrodnik podszedł i trzepnął go w ramię: - Kiedyż ty wreszcie zrozumiesz (…), że to ty masz zjeść zupę, a nie zupa ma zjeść ciebie! Zapomniałeś? Masz ją wlewać do gęby łyżką…”. Z jednej strony więc Agilulf, który wie, że jest, choć go wcale nie ma, dla kontrastu zaś Gurdulú, który jest, ale nie wie, że jest. No i był też niejaki Rambald, średniowieczny Czereśniak, pełen ideałów i wyobrażeń na temat służby w wojsku, do którego zaciągnął się, by pomścić swojego ojca. Pragnie uzyskać sławę, stając się paladynem, podobnie jak Agilulf – od niego to właśnie dowiaduje się, że „najtrudniejszą rzeczą w dowodzeniu wojskiem jest obliczenie, ile porcji zupy mieści się w kotle”.
Jednym z najbardziej sugestywnych głosów w „Rycerzu nieistniejącym” jest ukazanie bezsensu i absurdu jakiejkolwiek wojny: „Ale każde słowo, każdy gest były i tak z góry przewidziane, podobnie jak wszystko w tej wojnie ciągnącej się już wiele lat, każde starcie, każdy pojedynek, odbywały się wedle wszelkich reguł, tak że zawsze wiadomo było dziś, kto jutro zwycięży, a kto będzie pokonany, kto zachowa się jak bohater, a kto jak tchórz, z czyjego brzucha przeciwnik wypruje flaki, a kto wykręci się utratą broni i upadkiem z konia”. Jedynymi, którzy korzystali na wojennej zawierusze, byli jak się zdaje tłumacze, których zadaniem było szybkie przekładanie obelg, jakie kierowali do siebie nawzajem rycerze obu stron konfliktu. Płacono im za to, że umieli powiedzieć „skurwysyn” w kilku językach.
Po bardzo dobrym „Wicehrabim przepołowionym” i znakomitym „Baronie drzewołazie” poprzeczka była zawieszona niezwykle wysoko. Dlatego też, pomimo iż „Rycerz nieistniejący” to również bardzo dobra powieść, sprawia minimalnie słabsze, a być może po prostu inne wrażenie od poprzednich tomów. Przede wszystkim brak w niej tak silnego, jak w poprzednich tomach, poziomu alegorycznego. Historię, którą opowiada, można rzecz jasna uznać za paraboliczną, ale o zdecydowanie mniejszej amplitudzie. ”Rycerz nieistniejący”, choć to powieść niewątpliwie obdarzona największą z całej trylogii dozą specyficznego humoru, ma najbardziej otwartą strukturę. Poprzednie tomy cyklu Calvino opierał na wyraziście zarysowanych postaciach – w „Wicehrabim przepołowionym” był to Medardo di Terralba, w „Baronie drzewołazie” zaś Cosimo Piovasco di Rondó. Tutaj za to charakterystycznych i narysowanych wyraźną kreską postaci jest kilka, a powieść mimo, że krótka, cechuje się plątaniną wątków. Mam wrażenie, że plączące się nici bohaterów, które na końcu i tak przecież muszą zostać rozwiązane, powodują, że miejscami zatraca się niepowtarzalny klimat poprzednich tomów. To już nie jest zwykła książka, a misternie skonstruowana łamigłówka, zapowiedź przyszłych literackich eksperymentów Calvina spod znaku grupy OuLiPo, do której został przyjęty w 1974 roku. Doceniam jednak tę powieść pod względem formalnym, gdyż dałem się zaskoczyć interesującym fabularnym zwrotem na samym niemal końcu akcji. Okazuje się wtedy, że pozornie ekstradiegetyczna narratorka, mniszka Teodora z pobliskiego klasztoru, która opisywała te zdarzenia w ramach pokuty za grzechy, okazuje się być… właśnie narratorką pozornie ekstradiegetyczną, więcej zdradzać nie powinienem.
Obejmując jednak spojrzeniem wszystkie trzy tomy, muszę stwierdzić, że trylogia „Nasi przodkowie” to po prostu literackie arcydzieło, potęga wyobraźni i odrobina poetyckiego szaleństwa. Bardzo rzadko zdarza mi się czytywać fantastykę, jednak wszystkie trzy części przeczytałem z ogromną przyjemnością. Bo i też nie jest to fantastyka sensu stricto – nierealne zdarzenie, czy też postać służy włoskiemu pisarzowi za pretekst do rozwinięcia fabuły w sposób realistyczny, a sam utwór rozgrywa się na wielu płaszczyznach znaczeń, głównie na poziomie alegorycznym. Możliwość przeczytania trzech fantastycznych powieści Itala Calvina była osobliwym literackim doświadczeniem, które na długo zachowa się w mojej pamięci i wyobraźni. I tak tylko na koniec się zastanawiam – co by było, gdyby się okazało, że przepołowiony wicehrabia, baron drzewołaz i nieistniejący rycerz to naprawdę nasi przodkowie? I co by to mówiło o nas dzisiejszych?
POŻEGNANIE Z PRZODKAMI
Tak oto dotarłem do końca znakomitej trylogii fantastycznej Itala Calvina, zatytułowanej „Nasi przodkowie”. Akcja tomu pierwszego rozgrywała się w wieku siedemnastym, drugiego zaś na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Tymczasem, w „Rycerzu nieistniejącym”, Calvino decyduje się na zerwanie z chronologią tego powieściowego cyklu i...
2018-04-25
GDY Z GÓRY WIDAĆ ZBYT DUŻO
„Baron drzewołaz”, drugi tom cyklu powieści Itala Calvina, pt. „Nasi przodkowie”, jest najbardziej rozbudowaną częścią trylogii. Jego bohaterem jest niejaki Cosimo Piovasco di Rondó, syn barona Ombrosy. Poznajemy go jako dwunastoletniego chłopca, który to w dniu 15 czerwca 1767 roku, odmówiwszy zjedzenia podanego na obiad posiłku (ślimaków), ucieka z jadalni na drzewo, z postanowieniem, że już nigdy nie postawi stopy na ziemi. I jak nietrudno się domyślić, słowa dotrzymał. Ale zdziwiłby się ten, kto by sądził, że akt ten skazał bohatera na nieistnienie – przeciwnie, to właśnie ów arborealny żywot wydaje się być spełnieniem marzeń Cosima – jakby na potwierdzenie tych słów, w przymiotniku „arborealny”, mieści się przymiotnik „realny”. Bardzo szybko przyzwyczaja się bowiem do życia na wysokości. Zaczyna nową egzystencję – buduje sobie domek na drzewie, opracowuje sposób spania na wysokościach. Zaczyna również polować – pierwszym zwierzęciem, które upolował Cosimo był dziki kot. Z futra zabitego zwierzęcia bohater wykonuje sobie czapkę, którą odtąd będzie nosić zamiast arystokratycznego kapelusza. Ta czapka urasta do rangi symbolu, jest trwałym znakiem wyboru, jakiego dokonał bohater, jakimś futrzanym piętnem na jego czole. Jednakże nowe, zdawałoby się – niesprzyjające warunki, w jakich przyszło żyć młodemu baronowi, w niczym nie przeszkadzają w prowadzeniu normalnego życia. Poznaje nowych ludzi, rozmawia z nimi, nie zaniedbuje swojej edukacji. Nie dotykając ziemi, może odbywać długie podróże, drzewostan był w owym czasie tak gęsty, że po koronach drzew można było dostać się „aż do Polski i Saksonii” – jak powiedział sam Cosimo. Już pierwszego dnia drzewnego życia w sąsiednim ogrodzie poznaje dziewczynkę o imieniu Viola, z którą połączy go wieloletnia, burzliwa i dramatycznie kończąca się miłość.
Italo Calvino uczynił ze swojego „Barona drzewołaza” swoisty tygiel, w którym spotykają się i mieszają ze sobą różne gatunki powieściowe, w zależności od tego, na jakim poziomie na to dzieło spojrzeć. Począwszy od najprostszych możliwych skojarzeń – powieść przygodowa, edukacyjna (bildungsroman). Ale również dzięki niezwykle wyrazistemu głównemu bohaterowi – wariacja na temat powieści łotrzykowskiej. Na najwyższym zaś, alegorycznym poziomie percepcji, można w „Baronie drzewołazie” dopatrywać się powinowactw z powiastką filozoficzną. W pewnym sensie losy Cosima di Rondó są ucieleśnieniem marzeń Jana Jakuba Rousseau o tak zwanym „szlachetnym dziusie” (fr. le bon sauvage). Wielkiemu francuskiemu filozofowi chodziło przecież nie tyle o to, by człowiek cofał się w rozwoju i dążył do utraconej pierwotności, ale by na nowo zdefiniował relacje ze społeczeństwem, poluzował skostniałe hierarchie. To właśnie, jak się zdaje, było głównym celem Cosima di Rondó. Oprócz tego, jest to również ciekawy portret człowieka żyjącego w zgodzie z przyrodą. Czy można „Barona drzewołaza” nazwać „powieścią ekologiczną”? Pewnie nie, zważywszy jak to, co było oczywiste kilka stuleci temu, stało się tak niepopularną w dzisiejszych czasach wartością.
W „Baronie drzewołazie” jak na dłoni widać cały pisarski kunszt Calvina, który obierając za punkt wyjścia snutej przez siebie historii, zdarzenie całkowicie nierealne i fantastyczne, dalej rozwija fabułę w sposób wybitnie realistyczny. Pozwala to widzieć tę powieść jako dzieło wielowymiarowe. Bo w kontrapunkcie do fantastycznych zdarzeń, mamy też w powieści Calvina wątek historyczny. Jego Cosimo to typowy przedstawiciel epoki oświecenia, wolnomyśliciel, mason, jakobin, nałogowy czytelnik wszelkiej literatury (jedną z jego ulubionych książek są „Przypadki Idziego Blasa” Lesage’a, przeczytał też całą Wielką Encyklopedię Francuską), filozof piszący traktaty o funkcjonowaniu świata, korespondujący z najtęższymi umysłami epoki, między innymi z Diderotem. Z gałęzi drzewa obserwuje różne zdarzenia historyczne, jak włoska wojna sukcesyjna, rewolucja francuska, przemarsz wojsk napoleońskich.
„Baron drzewołaz” ma w sobie również szczątkowe cechy powieści szkatułkowej. W znacznej części utworu rolę narratora pełni brat Cosima, Biagio, który jednak w wielu miejscach przyznaje wprost, że historia, którą opowiada, wydaje się tak nieprawdopodobna, że gdzieniegdzie może być koloryzowanym wytworem wyobraźni jego brata, a rzeczywiste wydarzenia mogły mieć nieco inny przebieg. Dlatego też, od czasu do czasu, Biagio oddaje głos samemu Cosimowi, aby ten osobiście mógł dać upust swojemu szaleństwu. Relatywnie najwięcej szczegółów czytelnik poznaje na temat pierwszych lat pobytu Cosima w koronach drzew, później zaś narracja ma coraz więcej luk, palimpsestów, zmierzających do końca historii. Chcę wierzyć, że jest to celowy zabieg, mający na celu oddać zmieniającą się świadomość postaci przebywającej na marginesie społeczeństwa, a nie pęd autora by jak najszybciej zakończyć zanadto rozrastającą się powieść.
Z góry bowiem dużo widać, czasem nawet zbyt wiele. Dostrzega więc także zło i przemijanie – Cosimo widzi, jak odchodzą jego rodzice, jest bezradnym świadkiem kończącej się miłości, co ostatecznie wepchnęło go w sidła szaleństwa. Stąd bierze się, może nie pesymistyczne, ale z pewnością bardzo gorzkie przesłanie tej książki, pomimo całego jej piękna. „Baron drzewołaz” to powieść niezwykła, ciekawy głos w niekończącej się dyskusji na temat relacji jednostki z ogółem. Refleksja, że w ostatecznym rozrachunku niemożliwe jest całkowite zerwanie ze społeczeństwem, czyli rzecz o tragicznej pozorności wszelkiego buntu. O tym, że człowiek, który zdecyduje się sprzeciwić determinizmowi swojego losu, skazany będzie na samotność. Jeśli znajdzie punkt, z którego widać więcej, może się okazać, ze widać zbyt dużo. Italo Calvino stworzył dzieło nie tylko piękne i wzruszające, ale, (mam wrażenie, że w sposób nie do końca uświadomiony), monumentalne, pouczające i ponadczasowe.
GDY Z GÓRY WIDAĆ ZBYT DUŻO
„Baron drzewołaz”, drugi tom cyklu powieści Itala Calvina, pt. „Nasi przodkowie”, jest najbardziej rozbudowaną częścią trylogii. Jego bohaterem jest niejaki Cosimo Piovasco di Rondó, syn barona Ombrosy. Poznajemy go jako dwunastoletniego chłopca, który to w dniu 15 czerwca 1767 roku, odmówiwszy zjedzenia podanego na obiad posiłku (ślimaków),...
2018-04-20
KU POKRZEPIENIU PRZEPOŁOWIONYCH SERC
„Wicehrabia przepołowiony”, pierwszy tom trylogii zatytułowanej „Nasi przodkowie”, został napisany przez Itala Calvina (1923-1985) w 1952 roku, należy zatem do wczesnych dzieł włoskiego pisarza. W okresie tym, o prawie dwie dekady wcześniejszym od literackich eksperymentów spod znaku grupy OuLiPo, Calvino wykazywał w swoim pisarstwie szczególne zainteresowanie dla baśni i opowieści fantastycznych. To skromne objętościowo dziełko bywa nazywane parafrazą siedemnastowiecznej powieści fantastycznej.
Powieść opowiada o losach wicehrabiego Medarda di Terralba, który podczas jednej z bitew wojny przeciwko Imperium Osmańskiemu zostaje trafiony kulą armatnią, która rozszczepia go na dwie połowy. „Brakowało mu nie tylko ramienia i nogi, ale i to wszystko, co się między nimi powinno znajdować – połowa klatki piersiowej i brzucha – zostało unicestwione wystrzałem armatnim, oddanym z bliska. Z głowy pozostało jedno oko, jedno ucho, jeden policzek, pół nosa, pół ust, pół podbródka, i pół czoła; z drugiej połowy nie pozostało ani strzępka”. Od tej pory dwie połowy wicehrabiego zaczynają niezależny od siebie, równoległy żywot – jedna z nich jest zła i zajmuje się dręczeniem ludzi i zwierząt, ze szczególnym upodobaniem do przepoławiania, druga zaś w kontrapunkcie – spełnia wiele dobrych uczynków.
„Wicehrabia przepołowiony” jest, podobnie jak główny bohater tego utworu, powieścią rozdwojoną. Z łatwością można tu bowiem wyróżnić dwa poziomy narracji – z jednej strony poziom fabularny, będący jakby parodią średniowiecznej chanson de geste, z drugiej zaś poziom alegoryczny i symboliczny, gdzie forma utworu znacząco szybuje w kierunku powiastki filozoficznej. Jak na powieść fantastyczną, zaskakująco dużo znajduje się w tym dziele elementów realistycznych i prawdopodobnych. Prawdziwa jest wojna z Turcją, prawdziwa jest ukrywająca się w pobliżu społeczność hugenocka, prawdziwa jest bieda i społeczne nierówności. Prawdopodobne są zaś: epidemia trądu i pobliska mieścina Pratofungo, przekształcona w leprozorium, getto dla zarażonych. Na mapie współczesnych Włoch istnieje również miasteczko o nazwie Terralba, jednak wydaje się, że tu akurat Italo Calvino nadał fikcyjnej mieścinie istniejącą nazwę, gdyż można wywnioskować, że akcja utworu dzieje się w okolicach Genuy, podczas gdy prawdziwa Terralba leży na Sardynii.
Pomimo dominującego wątku fantastycznego, jest „Wicehrabia przepołowiony” miejscem, gdzie elementy realistyczne kumulują się w drastycznym niekiedy naturalizmie opisów. Wrażliwy czytelnik musi jakoś przebrnąć przez stosy ofiar, konie z wyprutymi wnętrznościami, poprzecinane na pół wiewiórki i kilka innych, mocno zapadających w pamięć scen. Nie jestem pewien, czy chciałbym kiedykolwiek zobaczyć filmową adaptację tego utworu. Mimo to, znalazła się w powieści Calvina mała przestrzeń dla specyficznego humoru, zwłaszcza w budowie niektórych postaci. Uśmiech budzi zwłaszcza niejaki doktor Trelawney, który wylądował w okolicy z rozbitego okrętu, siedząc okrakiem na beczce wina Bordeaux, przez całe życie był lekarzem okrętowym, ale nigdy nie widział wielkiego świata, bo cały czas przebywał pod pokładem, grając w oczko. Wcale nie interesował się chorymi, za to z upodobaniem leczył świerszcze, zbierał kamyki i krzemienie, które w jego przekonaniu były kiedyś rybami. Ale to właśnie Trelawney odegra zasadniczą rolę w tym utworze.
W recenzjach „Wicehrabiego…” często można spotkać się ze stwierdzeniem, iż jest to dzieło nawiązujące intertekstualnie do, „Doktora Jekylla i Pana Hyde’a”. Moim zdaniem to jednak nadinterpretacja, w utworze można za to odnaleźć więcej nawiązań do innego dzieła Roberta Louisa Stevensona – „Wyspa skarbów” – elementami wspólnymi z powieścią Calvina jest tło historyczne (XVII wiek), jak również nazwisko jednego z bohaterów – wspomnianego powyżej doktora Trelawney. Aczkolwiek nie można zaprzeczyć, że Calvino podejmuje w swoim utworze problematykę dwoistej natury człowieka. Myślę, że zasadniczym wnioskiem, jaki można wyciągnąć z powieści Calvina, jest to, że zarówno dobro, jak i zło są zjawiskami przyrodzonymi człowiekowi i niezależnymi od jego woli. Nie są to wnioski specjalnie odkrywcze, wystarczy przypomnieć sobie, co o psychologicznej naturze człowieka pisał Zygmunt Freud, a zwłaszcza definicję tak zwanego superego (utożsamianego z sumieniem), którego zadaniem miało być powstrzymywanie zwierzęcych odruchów hedonistycznego Id.
Z wielu powodów w tym miejscu pasuje fragment z XXXIX sonetu Szekspira: „A na dwa ciała podzielone ciało/ Sławi tu owe, które tam zostało.” Mowa w nim o wędrowcu, który przemierza świat w poszukiwaniu lepszej części siebie. U Calvina zaś zła część wicehrabiego, zaślepiona swoim złem, nie poszukiwała swojej dobrej części, lecz została z nią sklejona najsilniejszym spoiwem, jakim jest uczucie. „Piękno, mądrość i sprawiedliwość mieszczą się w tym tylko, co jest rozdarte” – mówi w pewnym momencie wicehrabia. Myślę jednak, że wszystkie aspekty filozoficzne i alegoryczne tego utworu są drugorzędne i nie mają zasadniczego wpływu na jego recepcję. Na samym poziomie fabularnym jest to bowiem zwyczajnie piękna i wzruszająca historia o wielkiej sile miłości. Historia, którą po prostu warto znać. Ilu z nas, jeszcze dziś, jest właśnie takich – przepołowionych, choć nie trafionych dosłowną kulą armatnią? Wielu? Wszyscy?
KU POKRZEPIENIU PRZEPOŁOWIONYCH SERC
„Wicehrabia przepołowiony”, pierwszy tom trylogii zatytułowanej „Nasi przodkowie”, został napisany przez Itala Calvina (1923-1985) w 1952 roku, należy zatem do wczesnych dzieł włoskiego pisarza. W okresie tym, o prawie dwie dekady wcześniejszym od literackich eksperymentów spod znaku grupy OuLiPo, Calvino wykazywał w swoim pisarstwie...
1993-12
2017-11-15
UMIERANIE I NADAWANIE IMION
O Alessandrze Baricco (ur. 1958) dowiedziałem się za przyczyną niedawno przeczytanej przeze mnie nowelki „Novecento. Monolog”. Książeczka ta zachwyciła mnie, odkryłem w ten sposób do tej pory mi nieznanego, ale bardzo interesującego pisarza. Miała ona jednak jedną wadę – była niezwykle krótka i pozostawiła dużą dozę niedosytu. Nic więc dziwnego, że pojawiła się ochota na ponowną konfrontację z twórczością włoskiego pisarza, by sprawdzić, jak też radzi on sobie na dłuższych dystansach.
„Ta historia” zwraca na siebie uwagę przede wszystkim niebanalną fabułą. Poznajemy historię niejakiego Libera Parriego (libero, z wł. – wolny), rolnika, a później rajdowca, który sprzedał dwadzieścia sześć mlecznych krów, aby otworzyć pierwszy w okolicy warsztat samochodowy. Jego syn Ultimo (który „nazywał się tak, bo był pierwszym synem. – To pierwszy i ostatni – stwierdziła matka”), chłopiec posiadający „złoty cień” – nie sposób było go nie zauważyć. W Ultimie z biegiem lat coraz bardziej narasta miłość do samochodów, a także do dróg, a w szczególności do… zakrętów. Jego największym marzeniem, czy nawet obsesją staje się zbudowanie toru wyścigowego, złożonego z osiemnastu zakrętów. Staje się człowiekiem z „sercem uczepionym kierownicy”. Występuje tu również postać tajemniczej, fascynującej kobiety o imieniu Elizaveta, rosyjskiej arystokratki, ofiary rewolucji październikowej, prowadzącej zapiski w dzienniku. Choć, jak się później okazuje, wiele z jej diarystycznych zapisków to nie mające nic wspólnego z faktami zmyślenia, w zaskakujący sposób połączą się one z historią opętanego motoryzacją Włocha.
Ale „Ta historia” to również, jak sugeruje tytuł – ta historia, czyli tło historyczne. Razem z bohaterami przeżywamy kolejne, tak dobrze znane z podręczników historii zdarzenia, takich jak pierwsza wojna światowa (Ultimo bierze udział w morderczej, nieludzkiej batalii pod Caporetto, 24 października – 1 grudnia 1917), rewolucja październikowa, następnie przedwczesny optymizm lat międzywojennych (w tle rodzenie się totalitaryzmu w wydaniu włoskim), druga wojna światowa, wreszcie lata powojenne, lata tułaczki i poszukiwań tak boleśnie zbrukanej tożsamości. Ciekawie oddaje również Baricco neurozy początku wieku – nagłą fascynację techniką, powiew nowych czasów. Jest w „Tej historii” coś z „Lotu Ikara” Raymonda Queneau, gdzie główny bohater, uciekinier z rzeczywistości fikcyjnej, zostaje mechanikiem samochodowym i zapalonym cyklistą, a jego ulubioną lekturą jest podręcznik do mechaniki.
Ukazuje Baricco coś, co pozwalam sobie nazwać „szowinizmem czasów pionierskich” – autor w zaskakujący sposób wyjaśnia kwestię, dlaczego w języku włoskim (i nie tylko, również po francusku i rumuńsku) słowo „samochód” jest rodzaju żeńskiego: „Były to czasy, gdy nie rozstrzygnięto jeszcze, czy automobil ma być rodzaju męskiego, czy żeńskiego (…) Miał na myśli coś uległego, coś posłusznego rozkazom, coś, czego uroda ulega przeobrażeniu w rękach kierowcy. A zatem, będąc – jak wszyscy w tamtych czasach – zatwardziałym męskim szowinistą, nie miał wątpliwości: automobil jest kobietą”. Konkluzją zaś jest jedno z najbardziej „skrzydlatych” zdań tej powieści – „Umieranie i nadawanie imion to prawdopodobnie jedyne szczere czynności, jakich dokonujemy w życiu”.
Alessandro Baricco to również pisarz zachwycający wyjątkowym stylem – w „Tej historii” w bodaj jeszcze większym stopniu niż w „Novecento”. Oryginalna, awangardowa, polifoniczna narracja, miejscami chropowata i rwana, jest dopełnieniem niebanalnej historii. Każda z siedmiu podczęści powieści ma innego narratora i inną formę – m.in. reportażu, przypowieści, dziennika, memoriału. „Ta historia” to dzieło kompletne. Wstrząsa, wzrusza, poucza, a zdarza się, że niekiedy nawet śmieszy. Okazuje się, że Baricco w dłuższych formach literackich radzi sobie niezgorzej – zatem to pisarz wszechstronny – nie tylko doskonały sprinter, ale również wytrawny długodystansowiec literatury.
UMIERANIE I NADAWANIE IMION
O Alessandrze Baricco (ur. 1958) dowiedziałem się za przyczyną niedawno przeczytanej przeze mnie nowelki „Novecento. Monolog”. Książeczka ta zachwyciła mnie, odkryłem w ten sposób do tej pory mi nieznanego, ale bardzo interesującego pisarza. Miała ona jednak jedną wadę – była niezwykle krótka i pozostawiła dużą dozę niedosytu. Nic więc dziwnego,...
2016-11-12
"Zbrodniarka urodzona" to fragment dzieła włoskiego psychiatry Cesare Lombroso (1835-1909) pod tytułem "Kobieta jako zbrodniarka i prostytutka" ("La donna delinquente, la prostituta e la donna normale"). Lombroso zasłynął jako twórca teorii głoszącej, że człowiek nie staje się przestępcą, lecz się nim rodzi.
To dzieło, które miało być przerażające, było co najwyżej przerażająco nudne. Przeczytanie niespełna 130 stron tekstu zajęło mi, nie jak sądziłem, dwie godzinki, ale całe dwa dni. Lombroso podniósł w swojej pracy mizoginię do rangi lematu. Cała "rozprawa" oparta jest na błędnych sylogizmach - autor charakteryzuje tu ogół na podstawie szczegółów (kobietę jako pojęcie, na podstawie życiorysów kilku przestępczyń). Wpierw z niecierpliwością, później z narastającym niepokojem, poszukiwałem jakichkolwiek oznak ironii, czy sarkazmu u autora, ale nie - okazuje się, że traktował on swoje twierdzenia ze śmiertelną powagą. Dlaczego się nad tym zastanawiam? Ano dlatego, że praca Lombroso została opublikowana w 1893 roku - czyli u schyłku XIX wieku, w czasie, gdy emancypacja kobiet była w rozkwicie, a autor bez cienia żenady raczy czytelnika stwierdzeniami rodem z wieków ciemnych, stwierdzeniami, których ewentualnie nie powstydziłby się sam nowy prezydent-elekt USA. Przykłady: "Zaznaczyć też nam wypadło, że kobieta tak duchowo, jak i cieleśnie jest właściwie nierozwiniętym mężczyzną" (str.10), "Kobietom tym ten tylko imponuje, kto je potrafi przemocą i brutalnością utrzymać na wodzy" (str. 41).
Nuda, intelektualna ciasnota i woda na młyn feministek - tak pokrótce można streścić "Zbrodniarkę urodzoną". W przeciwieństwie do innych publikacji z serii 10/17 nie zdaje egzaminu nawet jako ciekawostka z dawnych lat.
"Zbrodniarka urodzona" to fragment dzieła włoskiego psychiatry Cesare Lombroso (1835-1909) pod tytułem "Kobieta jako zbrodniarka i prostytutka" ("La donna delinquente, la prostituta e la donna normale"). Lombroso zasłynął jako twórca teorii głoszącej, że człowiek nie staje się przestępcą, lecz się nim rodzi.
To dzieło, które miało być przerażające, było co najwyżej...
2017-09-04
DON KICHOT Z WIELKIEGO MIASTA
„Marcovaldo, czyli pory roku w mieście”, książka opublikowana w 1963 roku, patrząc na całość twórczości Itala Calvina (1923-1985) wydaje się być dziełem pośrednim, bliskim realizmowi magicznemu, sytuującym się pomiędzy jego wczesnym neorealistycznym pisaniem a późniejszymi oulipijskimi eksperymentami. Długo i niesłusznie „zaszufladkowana” jako literatura dla młodzieży, dopiero po latach doczekała się „dorosłego” wydania i dostrzeżenia przez krytykę wielopoziomowości narracji i problematyki.
Marcovaldo jest ubogim „miejskim proletariuszem”, który ma na utrzymaniu żonę i sześcioro dzieci, aby zapewnić im lepszy byt pracuje za głodową pensję jako magazynier w dużej metropolii (choć czytelnik nie poznaje wprost nazwy miasta, można przypuszczać, że inspiracją był Turyn – miasto, w którym Calvino przez wiele lat żył i pracował). Opowiadania utrzymane są w tonacji tragikomicznej. Proza Calvina daje się wpisać w to, co w literaturze nazwano „oddaniem głosu podmiotom słabym”. Marcovaldo bowiem jest pariasem nowego społeczeństwa i doświadcza w tych opowiadaniach najróżniejszych przykrości – biurokracji, konsumpcjonizmu, rozmaitych nierówności, powtarzalnego i nierozwijającego zajęcia. Z powodzeniem da się go zaliczyć w poczet postaci doświadczających tzw. „difficulté d’être” (fr. „trudność bycia”). Postaci te, pomimo wszystkiego, czego doświadczają są dalekie od otwartego buntu, a ich sprzeciw przejawia się w upartym trwaniu, podróżowaniu mimo wszelkich przeciwności losu. Widać u Marcovalda spore braterstwo krwi chociażby z postaciami Henriego Michaux, czy Borisa Viana.
Alina Kreisberg, autorka przekładu omawianej książki, zwraca w posłowiu uwagę na jeszcze jedną, interesującą możliwość interpretacji tytułowego bohatera – otóż „valdo”, będące częścią składową jego imienia, kojarzy się wprost ze średniowiecznymi eposami rycerskimi. Czyni to z bohatera rodzaj współczesnego błędnego rycerza, industrialnego don Kichota. Nie jest to bynajmniej żadna nadinterpretacja – Marcovaldo, będący swoistym „więźniem wielkiego miasta”, zdaje się być ostatnim jego mieszkańcem, poszukującym kontaktu z naturą, miejsca, które przypominałoby jego rodzinną wieś. Podtytuł zaś jest nawiązaniem do czterech pór roku, na których oparta jest struktura poszczególnych opowiadań (po jednym na daną porę roku). Rytm życia Marcovalda, pomimo iż prawie wcale nie opuszcza on metropolii, wciąż jest wyznaczany przez przemijające i zlewające się w jedno pory roku. Jednocześnie to miasto jest krajobrazem po jakiejś klęsce, miejscem wciąż toczącej się rywalizacji natury z miejskością – niech zatem nikogo nie zdziwią grzyby, które wyrosły na autostradzie, przemarsz stada krów ulicami, a jednocześnie dymy fabryk, zanieczyszczenie, śnięte ryby w rzekach i oślepiające światła neonów.
„Marcovaldo, czyli pory roku w mieście” to fenomenalna książka, nie przesadzę mówiąc, że jedna z moich ulubionych! W wielu miejscach śmieszy, w wielu staje się przyczyną wzruszenia. Zachowała w sobie pewien pierwiastek aktualności, istotności. Każde opowiadanie jest rodzajem baśni dla dorosłych, która kłuje prosto w serce i długo nie daje o sobie zapomnieć. Może właśnie o to chodzi, również w dzisiejszych czasach – nie zabić w sobie Marcovalda, choćby się miało być ostatnim „osobnym” człowiekiem na Ziemi?
DON KICHOT Z WIELKIEGO MIASTA
„Marcovaldo, czyli pory roku w mieście”, książka opublikowana w 1963 roku, patrząc na całość twórczości Itala Calvina (1923-1985) wydaje się być dziełem pośrednim, bliskim realizmowi magicznemu, sytuującym się pomiędzy jego wczesnym neorealistycznym pisaniem a późniejszymi oulipijskimi eksperymentami. Długo i niesłusznie „zaszufladkowana” jako...
2017-06-03
DZIEWIĘĆSET
Nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu wmówiłem sobie, że „Novecento. Monolog” to dzieło powstałe w wiekach dawnych, siedemnasto-, może osiemnastowieczne. Autor był postacią zupełnie mi nieznaną i tak w księgarni na ulicy Grodzkiej w Krakowie, do mnie przemówiła okładka wydania w „Czytelniku”. Była więc najwyższa pora, by nadrobić te zaległości. Tymczasem okazuje się, że Alessandro Baricco to autor współczesny – urodzony w 1958 roku w Turynie pisarz, muzykolog i człowiek teatru. Omawiane dzieło zostało opublikowane po raz pierwszy w 1994 roku, nakładem Feltrinellego.
„Novecento. Monolog” przedstawia niezwykłą historię – człowieka, który „oficjalnie nie istniał dla świata” urodził się bowiem na statku, kursującym między Europą a Ameryką i spędził tam całe swoje życie. Był okrętowym pianistą, grającym w big bandzie, legendarnym wirtuozem, którego wyższość musiał uznać sam legendarny „wynalazca jazzu”, Jelly Roll Morton (1890-1941). Nazywał się Danny Boodmann T.D Lemon Novecento. Danny Boodmann – bo tak nazywał się murzyn, który go odnalazł na statku, w kartonowym pudle, T.D Lemon – bo taki był napis na kartonie pudła (choć Boodmann twierdził, że „T.D” to skrót od „Thanks, Danny”), a wreszcie Novecento, bo nazwisku brakowało „wielkiego finiszu” i ostatni jego człon jest na cześć „pierwszego roku tego nowego pieprzonego wieku”.
Skupiłem się jedynie na genezie wieloczłonowego nazwiska Novecenta, dalej nie zamierzam streszczać jego fascynującej i niebanalnej historii, chcąc zachęcić wszystkich do samodzielnej lektury. „Novecento. Monolog” to dzieło niezwykle interesujące na poziomie formalnym, będące swoistą hybrydą gatunkową, miało być sztuką teatralną, ale, jak na wstępie przyznaje Alessandro Baricco: „Nie wiem, (…) czy napisałem tekst teatralny: obawiam się, że nie. Teraz, kiedy widzę go w postaci książki, wydaje mi się raczej formą pośrednią między tekstem przeznaczonym do wystawienia na scenie a opowiadaniem do czytania na głos. Nie sądzę, by istniało słowo na określenie tego rodzaju tekstów”.
Otóż to, jeżeliby patrzeć na „Novecento. Monolog” jako na sztukę teatralną, to jest to tekst bardzo specyficzny – w formie monologu. Jedyną jego postacią i narratorem jest niejaki Tim Tooney, trębacz z tego samego zespołu, najlepszy przyjaciel Novecenta i powiernik jego sekretu), jednak nie wypowiada się jedynie we własnym imieniu, ale często (zmieniając przebranie i sposób mówienia) niejako cytuje kwestie innych postaci, o których opowiada, w tym samego Novecenta.
W dalszej części wstępu, pisze Alessandro Baricco: „ Mam wrażenie, że to piękna historia, którą warto było opowiedzieć”. Trudno zaprzeczyć – historia to piękna i niebanalna, zapewniająca czytelnikowi pełen pakiet uczuć – od śmiechu po wzruszenie. Novecento, jak twierdzi narrator książki „miał dobrą historię. On sam b y ł dobrą historią. Zwariowaną, to prawda, ale piękną…”. Powiem więcej, jest to opowieść tak ciekawa i dobrze napisana, że zasługuje na dużo więcej niż książeczkę liczącą (!) 58 stron. Opowieść, którą proponuje nam Alessandro Baricco zasługuje na wielką, wielowątkową powieść, liczącą setki stron. Ile dokładnie? Czy ja wiem, choćby nawet i novecento.
DZIEWIĘĆSET
Nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu wmówiłem sobie, że „Novecento. Monolog” to dzieło powstałe w wiekach dawnych, siedemnasto-, może osiemnastowieczne. Autor był postacią zupełnie mi nieznaną i tak w księgarni na ulicy Grodzkiej w Krakowie, do mnie przemówiła okładka wydania w „Czytelniku”. Była więc najwyższa pora, by nadrobić te zaległości. Tymczasem...
2017-04-19
MÓWIENIE DO SNU, CZYLI O MONOLOGACH CLAUDIO MAGRISA
Nie będę ukrywać, że do tej pory Claudio Magris (ur. 1939), pochodzący z Triestu włoski pisarz, był postacią zupełnie mi nieznaną, podobnie jak przeciętnemu polskiemu czytelnikowi. Omawiana książka „Głosy. Monologi” jest pierwszym polskim wydaniem opowiadań autora, co więcej, tomik z 2010 roku został skomponowany specjalnie z myślą o czytelniku polskim i zadedykowany jego tłumaczce – Joannie Ugniewskiej. Tym tłumaczyć należy obecność słowa wstępnego „Od autora”, który jest chyba jedynym negatywnym elementem książki – Magris postanowił ze szczegółami streścić polskiemu czytelnikowi każde z czterech zamieszczonych opowiadań i wyjaśnić użyte w nich motywy. To, jak sądzę, jednak błąd w sztuce – to trochę tak, jakby autor powieści kryminalnej na wstępie ujawnił kto będzie w jego książce zabójcą. Dlatego radziłbym odłożyć lekturę wstępu na koniec, po zapoznaniu się z tekstem opowiadań i skonfrontować go z uzupełniającym tekstem „Od tłumaczki”.
Znajdziemy tu cztery opowiadania, które łączy wspólna forma – monolog. We wszystkich czterech przypadkach mamy do czynienia z jednym bohaterem, który opowiada swoją historię w pierwszej osobie liczby pojedynczej – bez najmniejszej choćby interwencji narratora. Za każdym razem jest to postać samotna i, co istotne - bezimienna, jak pisze autor, fakt ten przywraca im godność i nadaje uniwersalnego charakteru, tak jak Nieznany Żołnierz symbolizuje całe pokolenie żołnierzy. „Ale fakt nieposiadania imienia oznacza nie tylko wymazywanie, lecz przede wszystkim głęboką godność; oznacza poczucie uniwersalności”. Cztery postacie z prozy Magrisa charakteryzuje swoista drugoplanowość, co zresztą sygnalizuje sam autor we słowie wstępnym: „(...) wolę statystów – aby posłużyć się językiem teatralnym – od aktorów grających główne role. A to dlatego, że sądzę, iż wszyscy, również wielcy, żyją zawsze w cieniu kogoś większego od nich, i tym kimś jest statysta (...)”. Statystami, zaludniającymi niepokojącą prozę Magrisa są kolejno: przyjaciel wirtuoza gitary, który popełnił samobójstwo („Mieć życie za sobą”), pomocnik wyławiacza zwłok („Conde”), mężczyzna zakochany w głosach kobiet, nagranych na automatyczne sekretarki („Głosy”) i kobieta, przebywająca w tajemniczym Domu Opieki (tożsamym z zaświatami), wspominająca swojego ukochanego („Teraz chyba Pan zrozumie”).
Pomimo swej dość eksperymentalnej formy, „Głosy. Monologi” to proza od której naprawdę trudno się oderwać. Nie jestem natomiast przekonany, czy jest to dobra książka do rozpoczęcia przygody z twórczością Claudio Magrisa, skoro jeśli wierzyć słowu wstępnemu, są to teksty diametralnie różne od dłuższych utworów triesteńskiego pisarza. Magris nazywa je „produktami bezsenności” i „napisanymi lewą ręką” – „chodzi o teksty sytuujące się w obrębie owego «nocnego pisma» (...). W piśmie nocnym pisarz konfrontuje się z czymś, c pojawia się niespodziewanie w jego wnętrzu, on zaś dotąd nic o tym nie wiedział: niepokojące, czy wręcz budzące grozę uczucia i impulsy (...)”. Aż prosi się w tym miejscu przytoczyć fragment wiersza Stachury: „Zapiszę siebie nocnego spróbuję/ choć nie po to by wieści pobiegły/ mi chimery litosne apele/ ale nie jest to jednako tarcza/ ani tarcza jakoby na odwrót/ albo inne chronne przywdziewanie („Śpiewanie przez sen”).
Nie sposób nie docenić walorów niepokojącej, gatunkowo granicznej prozy Claudio Magrisa, toteż zbiorowi „Głosy. Monologi” wystawiam wysoką ocenę i polecam wszystkim miłośnikom lektur nieoczywistych.
MÓWIENIE DO SNU, CZYLI O MONOLOGACH CLAUDIO MAGRISA
Nie będę ukrywać, że do tej pory Claudio Magris (ur. 1939), pochodzący z Triestu włoski pisarz, był postacią zupełnie mi nieznaną, podobnie jak przeciętnemu polskiemu czytelnikowi. Omawiana książka „Głosy. Monologi” jest pierwszym polskim wydaniem opowiadań autora, co więcej, tomik z 2010 roku został skomponowany...
2017-03-06
2016-12-29
16 grudnia 2016 roku na Rynku w Rzeszowie, w ramach tzw. Miasteczka Świątecznego swoją nową książkę – „Pieśni stworzeń. Nieco przekładów z dawnej włoskiej poezji” (nakładem Podkarpackiego Instytutu Książki i Marketingu) podpisywał Jarosław Mikołajewski. Autor, urodzony w 1960 w Warszawie to utytułowany poeta, tłumacz, w latach 2006-2012 dyrektor Instytutu Polskiego w Rzymie. Oczywiście zjawiłem się na wyżej wspomnianym spotkaniu, nabyłem egzemplarz, a nawet otrzymałem autograf „z wdzięcznością za zainteresowanie”. Składam Autorowi – raz jeszcze – serdeczne wyrazy podziękowania.
„Pieśni stworzeń” to prywatna antologia rozproszonych przekładów Autora z dawnej włoskiej poezji. Ogółem znajdziemy tu tłumaczenia dziewięciorga dawnych włoskich poetów – z okresu między XII a XIX wiekiem. Zbiór otwiera uznawany za pierwszego włoskiego poetę w historii – święty Franciszek z Asyżu (1182-1226), a zamyka wielki poeta-filozof, prekursor pesymizmu – Giacomo Leopardi (1798-1832). Oto historyczne ramy tego zbiorku. Oprócz tego Mikołajewski zaprezentował także próbki przekładów takich twórców, jak: Iacopone da Todi, Guido Cavalcanti, Cecco Angiolieri, Dante Alighieri, Francesco Petrarca, Michał Anioł Buonarotti i Isabella Morra. W książce dominują zasadniczo trzy motywy – poezja religijna, miłosna i refleksyjna. Oprócz utworów mało znanych znajdziemy też takie arcydzieła światowej literatury jak fragmenty „Boskiej komedii” Dantego, epigramaty Michała Anioła czy „Sonety do Laury” Petrarki. Wszystkie utwory, nawet te najbardziej znane, poprzedzone są niezwykle rzeczowymi komentarzami Autora.
Nie jest to z pewnością zbiór reprezentatywny dla poezji włoskiej dawnych lat, ponieważ, jak przyznaje sam autor, „Pieśni stworzeń” powstały w dużej mierze z przekładów rozproszonych i z założenia miały być subiektywną, osobistą antologią. Jak pisze Mikołajewski we wstępie, dla studentów filologii obcych, przekłady były jedynym możliwym „poletkiem, które pozwalało się uczyć poezji”, zwłaszcza w trudnych latach polskiej historii, (Mikołajewski studiował italianistykę na UW w latach 1978-1983, czyli częściowo za stanu wojennego), gdy niektórzy młodzi twórcy wręcz za punkt honoru obierali to, by nie opublikować żadnego wiersza w reżimowych czasopismach.
„Pieśni stworzeń. Nieco przekładów z dawnej włoskiej poezji” to według mnie bardzo udana i potrzebna publikacja, bo przybliżająca czytelnikowi polskiemu dawną poezję włoską. O Dantem, Petrarce czy Michale Aniele słyszał każdy nawet nie będący katorżnikiem swojej edukacji człowiek, pozostałe nazwiska brzmią znajomo już tylko fachowcom w temacie – italianistom. Trudno nie wspomnieć też o tradycji tłumaczeniowej samych choćby tekstów św. Franciszka przez wybitnych tłumaczy polskich – sam Mikołajewski we wstępie wspomina Romana Brandstaettera, Leopolda Staffa i Zygmunta Kubiaka, mimo to, jak pisze „współczesny tłumacz zgłasza swoje powody, by podjąć własną próbę. I za to należą mu się słowa uznania.
Książkę szczerze polecam, jest to lektura wspaniała, intelektualnie pobudzająca, emanująca i zachwycająca spokojem i moralnym ładem z czasów powstawania zamieszczonych w zbiorze utworów. Robi również doskonałe wrażenie estetyczne – począwszy od zdjęcia uśmiechniętego anioła z fasady katedry Notre Dame w Reims, a skończywszy na ozdabiających książkę rysunkach Leonarda da Vinci i Michała Anioła Buonarotti. Polecam nie tylko ludziom zainteresowanym, ale obdarzonych zwykłą ludzką wrażliwością – od której wszystko można przecież zacząć.
16 grudnia 2016 roku na Rynku w Rzeszowie, w ramach tzw. Miasteczka Świątecznego swoją nową książkę – „Pieśni stworzeń. Nieco przekładów z dawnej włoskiej poezji” (nakładem Podkarpackiego Instytutu Książki i Marketingu) podpisywał Jarosław Mikołajewski. Autor, urodzony w 1960 w Warszawie to utytułowany poeta, tłumacz, w latach 2006-2012 dyrektor Instytutu Polskiego w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-15
Wspaniała, porywająca lektura. Dałem się ponieść i zmanipulować temu osobliwemu literackiemu eksperymentowi spod znaku Warsztatu Literatury Potencjalnej OuLiPo, żałując że każda z dziesięciu osobnych opowieści urywa się w najciekawszym miejscu (a każda z nich mogłaby być osobną, znakomitą powieścią). "Jeśli zimową nocą podróżny" to książka tak bogata w znaczenia, aluzje, interteksty, że właściwie niemożliwe jest jej jednoznaczne zakwalifikowanie, czy mówiąc inaczej "zaszufladkowanie" do jakiegokolwiek rodzaju literackiego. Jest to książka o książkach, swoista "metaksiążka". "Meta" - dosłownie i w przenośni, bo zdaniem wielu jest największym literackim dokonaniem Italo Calvino. Zgodnie z klasyfikacją książek, zaproponowaną w pierwszym rozdziale, "Jeśli zimową nocą podróżny" był u mnie najpierw pośród "Książek Nigdy Nie Przeczytanych", później w gronie "Książek Które Od Dawna Zamierzasz Przeczytać" i "Książek Których Od Lat Poszukujesz Bez Powodzenia", teraz natomiast znajduje się w gronie "Książek Przeczytanych", a kto wie, czy za jakiś czas nie przejdzie do "Książek Dawno Temu Przeczytanych Które Należałoby Przeczytać Ponownie".
Wspaniała, porywająca lektura. Dałem się ponieść i zmanipulować temu osobliwemu literackiemu eksperymentowi spod znaku Warsztatu Literatury Potencjalnej OuLiPo, żałując że każda z dziesięciu osobnych opowieści urywa się w najciekawszym miejscu (a każda z nich mogłaby być osobną, znakomitą powieścią). "Jeśli zimową nocą podróżny" to książka tak bogata w znaczenia, aluzje,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
ODCISKI W PLASTELINIE KULTURY
Zbiór esejów Roberto Calasso (ur. 1941) pod tytułem „Ślad wydawcy” jest jedną z bardzo unikatowych pozycji, pozwalających czytelnikowi zajrzeć za kulisy działalności wydawniczej. Trudno w moim przekonaniu o osobę bardziej kompetentną do napisania takiej książki, niż włoski pisarz, ponieważ Calasso jest nie tylko znakomitym eseistą, autorem książek poświęconych Kafce i Baudelaire’owi, ale również doświadczonym wydawcą, współzałożycielem jednego z najważniejszych włoskich wydawnictw – Adelphi. Co więcej, Calasso to jeden z nielicznych przypadków osób, które w branży wydawniczej osiągnęły sukces – jest to istotne zastrzeżenie, biorąc szczególnie pod uwagę to, co Włoch pisze w jednym z esejów – że na wydawaniu książek wielu już roztrwoniło swoje majątki.
Na „Ślad wydawcy” składa się dwanaście tekstów, opublikowanych przez autora we włoskich czasopismach lub wygłoszonych przy różnych okazjach. Niestety, i to właściwie jedyny zarzut jaki ośmielam się sformułować wobec książki włoskiego eseisty – jak się wydaje, finalny układ tekstów w „Śladzie wydawcy” nie jest wynikiem koncepcji autora, a jedynie eklektycznym wyborem jego eseistyki, dokonanym przez osobę trzecią, co widać wyraźnie, gdy Calasso parokrotnie w swoim wywodzie posługuje się takimi samymi przykładami i ideami, nie wspominając o miejscu ich wcześniejszego użycia. Ale to jedynie uwaga na marginesie, która nie unieważnia licznych pozytywów.
Grupa edytorów, która zakładała Adelphi, była zainspirowana działalnością Kurta Wolffa, który tuż przed pierwszą wojną światową zaczął wydawać „nowych pisarzy odznaczających się talentem literackim”. Swoistej idée fixe Niemca, światowa literatura zawdzięcza odkrycie takich nazwisk jak Kafka, Walser, Trakl czy Benn. Calasso, w nawiązaniu do serii „Der Jüngste Tag”, rozwija koncept „książki jedynej” – czyli pozycji nieoczywistej, „którą się czyta, wchodząc w krąg potężnej halucynacji”, „napisanej przez autora jedynego w swoim rodzaju, „któremu coś się przydarzyło i (…) to coś utrwaliło się w tekście”. Serią wydawniczą, która nadała wydawnictwu Adelphi rozgłos, była zainicjowana w 1965 roku „Biblioteca”, gdzie pierwszym tomem była powieść Alfreda Kubina „Po tamtej stronie” (warto nadmienić, że numerem trzy był „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego). Do dziś ukazało się w tej serii ponad siedemset tytułów, ze średnią częstotliwością półtorej książki na miesiąc.
W kolejnych tekstach Calasso rozwija swoje myśli na temat profili wydawniczych, które to zjawisko w dobie bezrefleksyjnej pogoni za zyskiem i wynikami sprzedaży uważa za zanikające. Sporą część poświęca problematyce serii wydawniczej – rozumie ją w sposób odkrywczy i chyba, w porównaniu z większością współczesnych wydawców, unikatowy. A mianowicie jako „zdolność nadania takiej formy książkom, jakby były rozdziałami jednej i tej samej księgi”. Istotna jest również kwestia okładki, a w szczególności jej właściwego wyboru. Okładki były bodaj najskrupulatniej selekcjonowanymi częściami książek, publikowanych przez wydawnictwo Adelphi – ich funkcję widzi Calasso jako „odwróconą ekfrazę” dzieła (ekfraza – artystyczny, szczegółowy opis dzieła sztuki). Włoski pisarz skupia się również na filozofii pisania tekstów na drugiej stronie skrzydełka. Niejako mimochodem, Roberto Calasso zdaje również relacje ze swoich edytorskich inspiracji, pisząc między innymi o najpiękniejszej według niego książce, jaką kiedykolwiek wydano – „Hypnerotomachia Poliphili” („Miłosne zmagania we śnie”) anonimowego autora, opublikowaną w 1499 roku nakładem weneckiego wydawcy Aldusa Manucjusza. Wspomina też o ważnych w swoim życiu ludziach – mistrzach i przyjaciołach wydawcach, każdemu poświęcając krótki tekst w formie nekrologu.
Niewielką, ale jakże istotną część książki stanowi niezwykle interesująca polemika z artykułem „Co się stanie z książkami?” Kevina Kelly’ego, który w „New York Timesie” przepowiada istnienie biblioteki uniwersalnej, „jedynej księgi świata”, gdzie każdy będzie miał dostęp do wszystkich tekstów i książek, jakie kiedykolwiek zostały napisane. W wizji Kelly’ego czytanie nabiera wspólnotowego wymiaru, a czytelnicy mogą dzielić się między sobą tym, co przeczytali, wraz z opracowanymi przypisami, glosami, komentarzami. Calasso uważa, że byłoby to zagrożenie dla funkcji wydawcy, którego rolę postrzega znacznie szerzej niż statystyczny odbiorca kultury – nie tylko jako menedżera lecz przede wszystkim jako arbitra, oceniającego jakość dzieła. Wtedy „wydawca może zejść ze sceny i nie będzie to ani dostrzeżone, ani opłakane”.
Widać jak na dłoni, że dla Calasso działalność wydawnicza była czymś w rodzaju misji. Co chwalebne, wydaje się ona biegunowo odległa od tak bardzo popularnych w dzisiejszych czasach wydawnictw subsydiowanych, czy tak zwanego „vanity publishing” – nastawionych jedynie na zysk pseudowydawców, żerujących na twórczych i wrażliwych, a poniekąd naiwnych ludzi, którym z różnych powodów nie udaje się przebić do żadnego z wydawnictw z wyższej edytorskiej półki.
Książki o książkach to bardzo specyficzny rodzaj lektur. Taki metapoziom literackiej refleksji z pewnością wymaga od autora erudycji i dużych umiejętności, aby nie zanudzić czytelnika, lub, co jeszcze gorsze, nie stać się jedynie kompilacją powszechnie znanych prawd. Na szczęście znakomite pióro Roberto Calasso, w połączeniu z jego niekwestionowanym doświadczeniem w branży wydawniczej sprawiają, że „Ślad wydawcy” to bardzo interesująca, warta przeczytania książka. Choć, co widać w tytule, prezentuje jedynie „ślad”, to z całą dobitnością uświadamia wagę takiego śladu, który, choćby najmniejszy z możliwych, odciska się w niebywale chybotliwej i plastycznej materii, jaką jest plastelina światowej kultury. Każdy źle postawiony krok może ją nieodwracalnie zdeformować. Trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że „Ślad wydawcy” to pozycja również zaliczająca się do „książek jedynych” – napisana przez człowieka, którego tożsamość wykracza daleko poza banalne określenie „pisarz”, opublikowana przez wydawnictwo, które jak żadne inne posiada jasno określony profil i konsekwentnie go realizuje, które kładzie nacisk na estetyczny wymiar publikowanych książek. Nie sądziłem, że można w tak zajmujący sposób opowiedzieć o historii edytorstwa, a co dopiero – jak w przypadku włoskiego pisarza – streścić niewielki jej wyimek i to jeszcze z jakże subiektywnego punktu widzenia. Roberto Calasso daje nam szansę spojrzeć na literaturę od drugiej, rzadko dostępnej zwykłym czytelnikom strony – od strony nerwów, flaków, kabli i sznurków. Pozwala zaobserwować ten niezwykle ważny i nierzadko trudny moment, w którym dzieło literackie nabiera dodatkowego wymiaru i staje się przedmiotem.
ODCISKI W PLASTELINIE KULTURY
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZbiór esejów Roberto Calasso (ur. 1941) pod tytułem „Ślad wydawcy” jest jedną z bardzo unikatowych pozycji, pozwalających czytelnikowi zajrzeć za kulisy działalności wydawniczej. Trudno w moim przekonaniu o osobę bardziej kompetentną do napisania takiej książki, niż włoski pisarz, ponieważ Calasso jest nie tylko znakomitym eseistą, autorem...