-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać442 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2018-11-16
2007-01
Zbiór wierszy Leonarda Cohena "Księga tęsknoty" dostałem w prezencie gwiazdkowym w 2006 roku. Było to pierwsze moje zetknięcie z Cohenem-pisarzem, przy trwającym już od kilku lat (i nadal) zachwytem nad jego piosenkami. "Księga tęsknoty" to było dla mnie coś zupełnie nowego, nieznany rejon w poezji, krok do literackiego oświecenia i odkupienia potarganej duszy. Pomimo minionych lat, zachwyca mnie nadal, w czasie częstych do niej powrotów.
Zbiór wierszy Leonarda Cohena "Księga tęsknoty" dostałem w prezencie gwiazdkowym w 2006 roku. Było to pierwsze moje zetknięcie z Cohenem-pisarzem, przy trwającym już od kilku lat (i nadal) zachwytem nad jego piosenkami. "Księga tęsknoty" to było dla mnie coś zupełnie nowego, nieznany rejon w poezji, krok do literackiego oświecenia i odkupienia potarganej duszy. Pomimo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-22
POSTPOEZJA
Krzysztof Jaworski (ur. 1966) utrwalił się w mojej świadomości przede wszystkim jako autor obszernego, solidnie naukowego posłowia do wydanego w 2006 roku przez Iskry zbioru wierszy Brunona Jasieńskiego „But w butonierce i inne wiersze”. Niedawno jednak miałem okazję obejrzeć krótkometrażowy film animowany, pod tytułem „Warzywniak” na podstawie prozy Jaworskiego, z rysunkami zmarłego niedawno Edwarda Dwurnika. Spowodowało to, że zainteresowałem się innym obliczem Krzysztofa Jaworskiego, a mianowicie jednego z czołowych przedstawicieli tak zwanego „pokolenia bruLionu”, więc niewiele się zastanawiając zaopatrzyłem się w jego ostatni jak dotąd tomik poetycki.
Już sam tytuł tej niespełna trzydziestostronicowej książeczki – „.byłem” przykuwa uwagę i każe zastanawiać się, czy nie jest przypadkiem owocem edytorskiej niechlujności. Dopiero dobrze współgrająca z formą treść tych zapisków uzasadnia tę postawioną w niecodziennym miejscu kropkę. Wiersze Krzysztofa Jaworskiego to właśnie kwintesencja tego, co można zanotować po kropce, gdy już wszystko zostało napisane. Jest to próba poczynienia dopisków do życia, próba zmartwychwstania, reanimacji frazy. Owa metaforyczna kropka przybrała w życiu autora bardzo realny wymiar punktu demarkacyjnego, dzielącego życie na „przed” i „po” – była nią z pewnością choroba nowotworowa, którą poeta opisał w książce „Do szpiku kości”, nazywanej „ostatnią powieścią awangardową”.
Tomik „.byłem” pomieścił zaledwie dwadzieścia utworów. Są to wiersze krótkie, ostre, często wulgarne i bezdyskusyjne. Chwalebnie nihilistyczne i gorzko ironiczne. Jednocześnie są to zapiski szczere i pozbawione wszelkiej blagi, jakby prywatne, nieprzeznaczone dla neutralnego oka czytelnika. Jaworski kpi sobie z górnolotnych pojęć, jak na przykład naród: „Ich Bóg Ojciec mówił po hebrajsku./ Ich Matka Boska mówiła po polsku./ Ich Jezusa ukrzyżowali Żydzi”. Sprowadza miłość do wątpliwości: „(…) powiedz, kochanie/ chcesz się ze mną pierdolić,/ czy chcesz się ze mną zestarzeć?”. Szydzi z sentymentalizmu: „(…) zanim kolejny idiota wyśle Cię do Tomaszowa”, co jest oczywistym nawiązaniem do wiersza Tuwima. Są tutaj wersy wprost mówiące o doświadczeniu choroby nowotworowej: „Czy jeśli pojadę do San Francisco,/ będę miał we włosach kwiat,/ skoro już prawie/ nie mam włosów?”. Nieliczni bracia poety to „zdeptane trawy”, siostry zaś to „łamliwe włosy”. Jedyna szczątkowa melancholia na jaką pozwala sobie podmiot liryczny, to tęsknota za dawnymi czasami – jak w wierszu „Słodkie lata 90.” – gdy „nic nie było zapisane na pendrivach./ Wszystko było zapisane w gwiazdach”. Albo też w wierszu „Za moich czasów”, który może już być znany uważnemu czytelnikowi poezji, gdyż, z kosmetyczną zmianą jednego w jednym z wersów, ukazał się w 2010 roku w antologii wierszy kryminalnych „Żegnaj laleczko. Wiersze noir”.
Niewątpliwym punktem kulminacyjnym zbiorku jest najdłuższy wiersz, już prawie poemat „44 lata 33 miesiące” – mocno oparta na aleatoryce i złożona z równoważników zdań próba podsumowania życia, dokonywana przez „okaleczone zwierzę./ Biedne i bezpieczne.”, utwór, który niepokojąco zbliża się do zapisu chemicznego snu. Jakby mało było nowej rzeczywistości, do głosu dochodzi dodatkowo świadomość przefiltrowana przez chorobę, w której podmiot liryczny postrzega się jako onkologicznego Rimbauda ze szpitalnego łóżka: „A czerń, E czerń, I czerń, U czerń, O czerń”. Ostatecznie, w zamykającym zbiór wierszu tytułowym, jakby podążając w swojej autorefleksji w kierunku odwrotnie chronologicznym, redukuje swoje istnienie do „zaschniętej wydzieliny”, która z pewnością dotrze do kanalizacyjnego odpływu”.
Mam pełną świadomość faktu, że wiersze Jaworskiego nie należą i być może nigdy nie będą należeć do głównego nurtu polskiej poezji, jednak w ich lekturze odnajduję pewien osobliwy rodzaj przyjemności. Nie jest to typowa literatura, „solipsystycznie-cierpiętnicza”, ani też „epifaniczno-ozdrowieńcza”. Choć, dla mnie osobiście, wiele zawartych w tym tomiku obrazów jest w istocie ozdrowieńczych, a na pewno odświeżających – w kontrapunkcie do uprawianej nagminnie apologii wzniosłych pojęć i tak zwanego pozytywnego myślenia. Jaworski pyta retorycznie „I gdzie się podział patos? Gdzie się, kurwa, podział patos?”. Wiadomo jednak, że dla większości czytelników, poezja Jaworskiego będzie niczym więcej, jak w wierszu pt. „Szwalnia” – „materiałem skąpym o ograniczonej przydatności diagnostycznej”. Te peryferia poezji to dwadzieścia wypsnięć, warknięć, mrugnięć. Rodzaj zapisków na luźnych karteczkach, rozrzuconych przez poetę po całym świecie, aby świadczyły o jego niegdysiejszej obecności, by za niego mówiły „byłem”. Poezja po ostatniej kropce, równoznacznej z końcem świata. Który na razie jeszcze nie nastąpił. Poezja powinna być tatarem literatury przyjmowanym w małych dawkach, styliskiem siekiery, małą szpilką słowa wbitą w laleczkę voodoo. Wiersze Jaworskiego spełniają ten postulat z naddatkiem.
POSTPOEZJA
Krzysztof Jaworski (ur. 1966) utrwalił się w mojej świadomości przede wszystkim jako autor obszernego, solidnie naukowego posłowia do wydanego w 2006 roku przez Iskry zbioru wierszy Brunona Jasieńskiego „But w butonierce i inne wiersze”. Niedawno jednak miałem okazję obejrzeć krótkometrażowy film animowany, pod tytułem „Warzywniak” na podstawie prozy...
2018-09-21
W POSZUKIWANIU SCHRONIENIA W SŁOWACH EPIKURA
Tadeusz Różewicz w tomie „Matka odchodzi” kilkakrotnie zmienia optykę swoich wspomnień. Punktem wyjścia jest perspektywa człowieka starego, doświadczonego poety, który „szykuje się do wyjścia, w ciemność”. Różewicz wspomina śmierć matki sprzed blisko pół wieku, będąc już od niej starszym, w wieku 77, 78 lat. Poeta obwinia się – nigdy bowiem nie dotrzymał danych matce obietnic, że pokaże jej Kraków, góry i morze, których nigdy nie widziała. Kpi sobie z samego siebie, czy też z poetów w ogóle, pytając, czy poeta to człowiek bez serca, który „pisze z suchymi oczami treny, bo musi dobrze widzieć ich formę?”. Pisze o „lamencie przed publicznością na jarmarku książki, na odpuście poezji, na giełdzie literatury”. Pisze z pozycji człowieka, który przeżył koniec świata, czyli koszmar drugiej wojny światowej, co oczywiste, bo nic tak nie wpłynęło na Różewiczowską poetykę. Jednak o wiele mniej oczywiste jest to, jaka jest według poety powinność takiego człowieka – otóż jest nią „oswajanie istoty noża”. Wmawianie sobie, że nóż służy do krajania chleba, a nie człowieka. Widać tu echa słów Adorno, do których Różewicz wielokrotnie nawiązywał, że „pisanie poezji po Auschwitz jest barbarzyństwem”.
Istotą tomu „Matka odchodzi” jest zatem zmieniająca się perspektywa narratora, a niekiedy nawet sam narrator. Choć autorem jest Tadeusz Różewicz, książka stanowi wyjątkową i niejednorodną mieszaninę rodzinnych wspomnień i gatunków literackich. Autor „Kartoteki” oddaje również w książce głos swoim bliskim – matce i braciom: Januszowi (1918-1944) i Stanisławowi (1924-2008). I oto nagle, po wszystkich gorzkich wyznaniach Różewicza, jakby z otchłani pamięci, do poety dociera głos matki, która opowiada o swoim wiejskim dzieciństwie i o narodzinach dziecka. Czyni to, trzeba zaznaczyć, w dobrym literackim stylu i z ujmującą wrażliwością społeczną, odmalowując nędzę ówczesnej wsi. Gdy głos matki milknie, następują wiersze, przypominające modlitwy profana, zaklęcia, które Różewicz recytuje, ciska w próżnię, jakby upatrywał w nich szansy na ponowne przywołanie głosu drogiej zmarłej.
Dodatkowym, dokumentalnym atutem książki są, niejako na marginesie, Różewiczowskie komentarze na temat ówczesnego środowiska literackiego, (nazwane przez poetę „środowiskiem literackich sutenerów), co najlepiej jest widoczne w „Dzienniku gliwickim” z 1957 roku. Różewicz w tym niepoetyckim, robotniczym mieście jest jakby na wygnaniu, niczym Owidiusz w Tomi. Z zapisków tych wyłania się portret poety zaszczutego, osamotnionego, opuszczonego przez przyjaciół, zmagającego się z biedą i postępującą chorobą nowotworową matki. Widzimy Różewicza jak każdego dnia próbuje pisać, podejmując jak o oddech walkę o każde następne słowo poezji, czy też prozy. Jednak, co uderza bardzo mocno, pisze, że „woli zdechnąć tu sam niż ocierać się o warszawskich literatów «moralistów»”. Owo wygnanie staje się dla Różewicza przyczynkiem do deprecjonowania poezji – zarówno własnej („Nie lubię swoich wierszy”, „Uważam, że wszystkie moje wiersze – albo prawie wszystkie, jakie teraz ogłaszam, są niepotrzebne. Nie stwarza ich konieczność.”), jak i poezji w ogóle („Większość wierszy poetów współczesnych (…) to grymasy literackie. Jeśli nie przełamie się tego – nie rozwali… nie zmartwychwstanie poezja”). Narzeka na swoich rówieśników, którzy przez lata traktowali go „jak śmiecia” – „każda miernota pouczała mnie i ciągnęła za uszy – ja zakneblowany nie miałem nawet możliwości drukowania sprostowań”. Daje się również odczuć to, jak niepewny politycznie był to moment – rok po wydarzeniach października 1956 roku. Adama Ważyka, którego za przyczyną „Poematu dla dorosłych” przyjęło się nazywać prekursorem „polskiego października”, Różewicz nazywa „mętem moralnym”. Widać w tym już pierwsze sygnały tego, co zdarzy się zaledwie pięć lat później, kiedy to tak dotychczas przychylny Julian Przyboś, zaatakował Różewicza swoją „Odą do turpistów” i urządził przeciwko niemu nagonkę.
Wydawać by się mogło, że taka mozaika wspomnień nie ma racji bytu ze względu na proponowany przez Różewicza kolaż gatunkowy (wspomnienia, poezja, proza, fragmenty dziennika). Można by się zastanawiać, czy „Matka odchodzi” będzie w stanie wznieść się ponad subiektywizm i indywidualizm odczuć Różewiczów. Dziś, po blisko dwóch dekadach od publikacji i zasłużonej nagrodzie „Nike”, pytania te straciły swoją zasadność. Umieranie rodziców jest jednym z najtrudniejszych do przeżycia i opisania tematów – i co gorsza, tematów, z którymi każdy w pewnym momencie życia musi się zmierzyć. Tadeuszowi Różewiczowi się to udało, bo nie napisał książki tylko o swojej matce, ale na pewnym wyższym poziomie – o człowieku. O bólu, smutku i bezradności – czyli jedynych nieprzemijalnych pojęć w życiu. „Oczy matki wszystko widzące patrzą na urodziny patrzą przez całe życie i patrzą po śmierci z «tamtego świata»”. Ale jednocześnie Różewicz twierdzi, że nie wierzy w „tamten świat”. Zastanawia się, czy w „niebie jest morze nad którym siedzą nasze Matki w biednych salopkach, płaszczach, starych pantoflach i kapeluszach”. Istnieje tylko „tu i teraz” i to właśnie „tu i teraz” można próbować pokonać śmierć. I być może właśnie dlatego matka Tadeusza Różewicza żyje – ocalona książką swojego syna, już choćby dlatego, że wypowiada się w niej w pierwszej osobie liczby pojedynczej. „Poeta, człowiek bez serca?” – powtarzam pytanie zadane przez autora „Kartoteki”. Być może, ale z pewnością nie Różewicz.
Ta recenzja jest dla mnie trudna, trudniejsza od innych. Stefania Różewicz zmarła sześćdziesiąt jeden lat temu. Szmat czasu. Nie żyją już też jej synowie – dwóch wspaniałych poetów i wybitny reżyser. Z Różewiczami nie łączą mnie żadne więzy pokrewieństwa, a jednak „Matka odchodzi” była dla mnie lekturą wzruszającą i wstrząsającą jednocześnie. Czy byłoby to możliwe, gdybym czytał książkę o śmierci obcej mi osoby ponad pół wieku temu? Książka Różewicza wydarzyła się gdzieś głęboko we mnie, bowiem cały czas, mimowolnie, odbijałem się w jej lustrze, w miejsce matki poety widząc moją matkę, której oczy spoczywają na mnie w tej chwili. Mama żyje, ale życie w niej gaśnie. Wyjątkowo podła forma choroby Alzheimera konsekwentnie dzień po dniu odbiera jej pamięć i tożsamość. W jej ostatnim teście neuropsychologicznym stwierdzono, że jest niezdolna do samodzielnego życia. Ma coraz większe problemy z mówieniem. Coraz mniej pamięta – uciekają jej imiona, daty, fakty z życia. Całkowicie zapomniała o liczbach – nie wie, który mamy rok, jaki jest miesiąc, dzień tygodnia, czy godzina. Musieliśmy na karteczce jej napisać, ile ma lat, bo nie wie. Żyje w jakimś bezczasie, choć nie liczy czasu – trudno podejrzewać, by mogła być szczęśliwa. Jest jak wyjęta z wiersza „Ale kto zobaczy”, który również znalazł się w omawianej książce: „(…) wierzyła przez pięćdziesiąt lat/ a teraz płacze i mówi:/ ‘nie wiem… nie wiem’ (…) chciałbym ją nosić na sercu/ i karmić słodyczą”. Choć Różewicz dzieli się z czytelnikiem niezwykle prywatnym zapisem przeszłości, dla mnie „Matka odchodzi”, a w szczególności niektóre części tej książki, jak „Dziennik gliwicki” to potencjalna relacja z moich przyszłych doświadczeń. Nie można oszukać śmierci, ale póki co, trzeba wykorzystać każdą chwilę, spróbować znaleźć schronienie w słowach Epikura: „Póki jesteśmy, nie ma śmierci, gdy jest śmierć, nie ma nas”.
W POSZUKIWANIU SCHRONIENIA W SŁOWACH EPIKURA
Tadeusz Różewicz w tomie „Matka odchodzi” kilkakrotnie zmienia optykę swoich wspomnień. Punktem wyjścia jest perspektywa człowieka starego, doświadczonego poety, który „szykuje się do wyjścia, w ciemność”. Różewicz wspomina śmierć matki sprzed blisko pół wieku, będąc już od niej starszym, w wieku 77, 78 lat. Poeta obwinia się –...
2018-05-31
WIERSZEM W PUSTKĘ
Zarówno okładka, jak i tytuł tego zbioru wierszy Jacka Dehnela są wielce wymowne – mogłyby być dobrym pretekstem do coming out’u, tyle że autorowi „Lali” żaden coming out nie jest już potrzebny. Ale nie o tym chciałem pisać. Geneza tej niewielkiej książeczki jest następująca – w 2013 roku Karen Kovačik – amerykańska poetka, tłumaczka literatury polskiej (autorka m.in. „Scattering the Dark – antologii poezji polskich poetek) wyraziła chęć przełożenia poezji Dehnela na język angielski. W tym celu poeta wyłuskał ze swoich dotychczasowych wierszy swoiste „the best of”, wybierając około 50-60 utworów. W swoim dzienniku zapisał wtedy: „(…) przekopiowałem sobie do jednego pliku wszystkie tomy, łącznie z najnowszym (…) Ponad dwieście pięćdziesiąt wierszy. (…) Po co to komu, po co tyle pisania? W trzydziestym trzecim roku życia ćwierć tysiąca? Co będzie w pięćdziesiątym piątym, w siedemdziesiątym siódmym roku? Może nie dożyję, pocieszam się, a co jeśli jednak dożyję? Po co tyle słów? (…) Ogromnie to wszystko żenujące, ten strzał w pustkę, cała seria puszczona w ciemność, dwieście pięćdziesiąt naboi, z których prawie żaden nie trafi, a te, co trafią, pewnie i tak zbędnie i nie wiadomo w co”. W omawianym tomiku, wydanym przez Biuro Literackie, z pięćdziesięciu wierszy pozostały dwadzieścia dwa, pisane zazwyczaj w podróży, w latach 2003-2011.
Poezja Jacka Dehnela jest wciąż zjawiskiem wyjątkowym i osobnym w polskiej literaturze współczesnej. To wiersze jakby niedzisiejsze, klasycyzujące. Obcowanie z Dehnelowską frazą, rymowaną w sposób często zaskakujący, łamiącą się wtedy tylko, gdy chce tego autor – jest doświadczeniem niezwykłym. Są to wiersze niesłychanie stonowane i kameralne, delikatne i efemeryczne. Każdy utwór staje się przestrzenią specyficznej mikro-opowieści, pełnej półcieni, ćwierćtonów i podszeptów. Migawki, (brzytwy) okamgnienia. A jednocześnie, choć może się to wydawać paradoksem, jest to poezja o niezwykłej sile. Mimo iż, co oczywiste, pozbawiona maczyzmu, jest to też poezja bardzo męska. A to, że również gejowska, naprawdę jest tu kwestią drugorzędną. Przypadek Jacka Dehnela potwierdza, że mylił się Bukowski, który w kontekście twórczości Allena Ginsberga stwierdził kiedyś: „Homoseksualiści są delikatni i zła poezja też jest delikatna”. Prawdziwa wrażliwość jest niezależna od erotycznych preferencji.
Zatrzymam przy sobie na dłużej niektóre obrazy-metafory występujące w dwudziestu dwóch wierszach „Serii w ciemność”: „Wszędzie, gdzie pójdziesz, będzie gorzej” („8,5 X 13, ’84”); „Nie móc udawać dalej i dalej udawać” („Szczęście”), „(…) trwa strzępiasta,/ raz ubita, raz grząska, anarchia roztopów” („Odwilż”), „(…) Związek: to, co trzyma razem/ dwa atomy wodoru, jeden atom tlenu” („Odwilż”), „Ukorzeniać/ to, co jeszcze kiełkuje (…)” („Il sogno”), „Śmierć jest jak użyteczny, ale nie użyty/ przedmiot, (...) pewna i gotowa;/ wystarczy po nią sięgnąć, gdy będzie potrzebna”. („Sezon grzewczy”), „(…) stanąłem ponad nurtem snu,/ i w ten sen się rzuciłem, żeby go ratować” („Nurt”).
Na koniec wypada jeszcze odpowiedzieć na słowa autora z posłowia do „Serii w ciemność” – otóż z owych dwudziestu dwóch naboi, pewnie i tak zbędnie, trafiła do mnie większość, ze świstem przeszywając moją ciemność. Czy cieknie krew? Nie, to raczej woda popłynęła, bo przecież „pod wszystkim jest/ inna rzeka, najgłębsza i płynie bez słów”.
WIERSZEM W PUSTKĘ
Zarówno okładka, jak i tytuł tego zbioru wierszy Jacka Dehnela są wielce wymowne – mogłyby być dobrym pretekstem do coming out’u, tyle że autorowi „Lali” żaden coming out nie jest już potrzebny. Ale nie o tym chciałem pisać. Geneza tej niewielkiej książeczki jest następująca – w 2013 roku Karen Kovačik – amerykańska poetka, tłumaczka literatury polskiej...
2017-10-08
NOW I WANNA BE YOUR CAT
Gdy onegdaj pojawiła się zapowiedź książki Charlesa Bukowskiego „O kotach”, na facebookowym profilu „Bukowski chce się napić” wiele osób zastanawiało się, czy zaprezentowana okładka, to nie przypadkiem jakiś żart. Okazało się, że bynajmniej.
Nigdy nie byłem zwolennikiem wydawania tego typu pozycji – eklektycznych wyimków z twórczości, których pisarz nie opublikował za życia. Takim właśnie dziełem jest książka „O kotach”, publikacją wydaną jednak mocno „na siłę”. Nie należy jednak za to winić wydawnictwa Noir sur Blanc, a aktualnych dysponentów praw autorskich Charlesa Bukowskiego, chcących za wszelką cenę wyżyłować każdy grosz z pisarstwa zmarłego 23 lata temu autora. W zeszłym roku ukazał się w Stanach Zjednoczonych jeszcze jeden podobny, jak mniemam, zbiór, zatytułowany „On love” – czytelnik polski musi zatem mentalnie przygotować się na czekającą go w przyszłym roku konfrontację z książką Charlesa Bukowskiego „O miłości”. Ale nie będzie problemu, opatrzy się taki zbiór słodką okładką, utrzymaną w tonacji cukierkowej, co spowoduje wzrost zainteresowania pisarstwem Bukowskiego wśród dojrzewających nastolatek. Tylko czy to będzie prawdziwy, „kanoniczny” Bukowski? Śmiem wątpić.
OK, przyznaję – ta książka ma „momenty” – mocne, ironiczne, okraszone specyficznym humorem, jak choćby wiersze „Portret duszy dla much”, „Widok na kocie jaja”, czy „Historia twardego skurwiela”, ale w większości przypadków raczej zauważalne jest, że są to głównie odrzuty z twórczości, których Bukowski z jakiegoś powodu nie opublikował wcześniej, lub zamieszczał w trzeciorzędnych czasopismach literackich o marginalnych nakładach. Zupełnie nie rozumiem również, jaki cel przyświecał tłumaczowi, Michałowi Kłobukowskiemu, który w paru miejscach tego tomiku podejmuje dosyć nieporadne próby stylizowania narracji, żeby upodobnić ją… do czego właściwie? do wiejskiej gwary?: „Był raz pewien starzec, który umarł samotnie jak Buk, ni mioł kobity, ale mioł kota i umarł sam jeden, i minęło wiele dni, bidny starowina wziął i zaśmiardł (…)”.
Natomiast niewątpliwą zaletą książki „O kotach” jest zaprezentowanie nowego, znacznie bliższego prawdy wizerunku autora, różniącego się jednak znacznie od swojego literackiego porte-parole, Henry’ego Chinaskiego. W urywkach prozy i poezji Bukowskiego, poświęconej kotom, pod płaszczykiem tak charakterystycznej dla niego mizantropii, pozerstwa i „bitnikowskiej dzikości” daje się zauważyć głęboki, choć nieco chropowaty liryzm. I oczywiście wielka miłość do zwierząt – znajdziemy tu wiele opisów, jak Bukowski przygarniał kolejne koty, nierzadko ratując im życie. „«mój boże – powiedzą ludzie – Chinaski nic tylko pisze/ o kotach»!/ «mój boże – mówili dawniej – Chinaski nic tylko pisze/ o kurwach!»”. Bukowski, co jednak jest pewną nowością, zdaje się utożsamiać z kotami doświadczonymi przez los: „Lekarz powiedział: «Tego kota dwa razy przejechało auto, ktoś go kiedyś postrzelił, no i obcięto mu ogon». Ja na to: «Ten kot, to ja».” Istna ludzko-kocia konfraternia wykolejeńców, cichy sojusz istot pokiereszowanych przez życie.
„Dobrze jest mieć przy sobie kilka kotów. Kiedy źle się czujesz, wystarczy na nie spojrzeć i zaraz ci się poprawi humor, bo one wiedzą, że wszystko jest tylko takie, jakie jest. Nie ma czym się podniecać. Wiedzą to i już. To wybawcy. Im więcej człowiek ma kotów, tym dłużej żyje. Jeżeli masz ich sto, pożyjesz dziesięć razy dłużej, niż gdybyś miał dziesięć. Kiedyś ktoś to odkryje i odtąd ludzie będą trzymać po tysiąc kotów i żyć wiecznie”. Charles Bukowski nie był jedyny. Wielu pisarzy deklarowało swoją miłość do kotów – Hemingway, Pilch, Poe, Sartre, Szymborska, Filipowicz. Jednak, jak już pisałem w prozie Bukowskiego jest coś takiego, że się mu bezgranicznie wierzy i chce się być takim, jak on – nawet jeśli na co dzień prowadzi się diametralnie inne życie niż bohaterowie jego utworów. I w tym kontekście, pomimo wszystkich zarzutów wobec omawianej książki, Bukowski przekonuje do miłości do kotów mnie, zadeklarowanego i wieloletniego psiarza. Do tego stopnia, że tak, jak w tytule – trawestuję sobie starą piosenkę Iggy Popa i zespołu the Stooges: „Nie ma świata – skończył się. Teraz chcę być twoim… kotem. Well c’mon!”.
NOW I WANNA BE YOUR CAT
Gdy onegdaj pojawiła się zapowiedź książki Charlesa Bukowskiego „O kotach”, na facebookowym profilu „Bukowski chce się napić” wiele osób zastanawiało się, czy zaprezentowana okładka, to nie przypadkiem jakiś żart. Okazało się, że bynajmniej.
Nigdy nie byłem zwolennikiem wydawania tego typu pozycji – eklektycznych wyimków z twórczości, których...
2006
2015-09
Miniaturowy (ledwie 32 strony) zbiór wierszy i fraszek Zdzisława Pękalskiego (ur. 1941) znakomitego bieszczadzkiego artysty rzeźbiarza - z zamiłowania również performera i poety, który w swoich wierszach próbuje przekazać to, o czym milczą jego rzeźby.
Elementem łączącym wszystkie utwory jest tematyka "okołoflaszkowa". Temat to (niegdyś) bliski autorowi, dziś z racji choroby i wieku, pozostaje Pękalski wyłącznie wybitnym teoretykiem. Niestety ten zbiór nie należy do jego wybitnych osiągnięć poetyckich i w żadnym stopniu nie oddaje wielkości talentu artysty z Hoczwi.
Niewątpliwie elementem podnoszącym artystyczną wartość tego skromnego zbiorku, opublikowanego nakładem Podkarpackiego Instytutu Książki i Marketingu są znakomite ilustracje autorstwa samego Zdzisława Pękalskiego.
Miniaturowy (ledwie 32 strony) zbiór wierszy i fraszek Zdzisława Pękalskiego (ur. 1941) znakomitego bieszczadzkiego artysty rzeźbiarza - z zamiłowania również performera i poety, który w swoich wierszach próbuje przekazać to, o czym milczą jego rzeźby.
Elementem łączącym wszystkie utwory jest tematyka "okołoflaszkowa". Temat to (niegdyś) bliski autorowi, dziś z racji...
2008
2004-04
Przeczytane przez mnie dawno temu, chyba tuż po śmierci Kaczmarskiego, bo zdaje się, że autor nie doczekał publikacji "Tunelu". Ważna to książka, choć nierówna. Są w "Tunelu" wiersze wielkie - jak "Nokturn erotyczny", "Kobieta trzymająca wagę", "Dance Macabre", "Stary poeta drzemie, "Petroniusz bredzi" , czy chociażby tytułowy "Tunel". W kilku miejscach natomiast rażą ewidentne niedopracowania, częstochowskie rymy, czy zwyczajna złośliwość podmiotu lirycznego. Myślę jednak, że powinno się patrzeć na ten zbiór nieco inaczej, mając na uwadze fakt, że wiersze te pisane były kiedy Kaczmarski już pomału żegnał się ze światem. W tym kontekście usprawiedliwione się wydaje potraktowanie formy nieco po macoszemu, na korzyść prawdy - tak, aby jeszcze zdążyć.
Przeczytane przez mnie dawno temu, chyba tuż po śmierci Kaczmarskiego, bo zdaje się, że autor nie doczekał publikacji "Tunelu". Ważna to książka, choć nierówna. Są w "Tunelu" wiersze wielkie - jak "Nokturn erotyczny", "Kobieta trzymająca wagę", "Dance Macabre", "Stary poeta drzemie, "Petroniusz bredzi" , czy chociażby tytułowy "Tunel". W kilku miejscach natomiast rażą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2008
2017-02-02
2016-12-29
16 grudnia 2016 roku na Rynku w Rzeszowie, w ramach tzw. Miasteczka Świątecznego swoją nową książkę – „Pieśni stworzeń. Nieco przekładów z dawnej włoskiej poezji” (nakładem Podkarpackiego Instytutu Książki i Marketingu) podpisywał Jarosław Mikołajewski. Autor, urodzony w 1960 w Warszawie to utytułowany poeta, tłumacz, w latach 2006-2012 dyrektor Instytutu Polskiego w Rzymie. Oczywiście zjawiłem się na wyżej wspomnianym spotkaniu, nabyłem egzemplarz, a nawet otrzymałem autograf „z wdzięcznością za zainteresowanie”. Składam Autorowi – raz jeszcze – serdeczne wyrazy podziękowania.
„Pieśni stworzeń” to prywatna antologia rozproszonych przekładów Autora z dawnej włoskiej poezji. Ogółem znajdziemy tu tłumaczenia dziewięciorga dawnych włoskich poetów – z okresu między XII a XIX wiekiem. Zbiór otwiera uznawany za pierwszego włoskiego poetę w historii – święty Franciszek z Asyżu (1182-1226), a zamyka wielki poeta-filozof, prekursor pesymizmu – Giacomo Leopardi (1798-1832). Oto historyczne ramy tego zbiorku. Oprócz tego Mikołajewski zaprezentował także próbki przekładów takich twórców, jak: Iacopone da Todi, Guido Cavalcanti, Cecco Angiolieri, Dante Alighieri, Francesco Petrarca, Michał Anioł Buonarotti i Isabella Morra. W książce dominują zasadniczo trzy motywy – poezja religijna, miłosna i refleksyjna. Oprócz utworów mało znanych znajdziemy też takie arcydzieła światowej literatury jak fragmenty „Boskiej komedii” Dantego, epigramaty Michała Anioła czy „Sonety do Laury” Petrarki. Wszystkie utwory, nawet te najbardziej znane, poprzedzone są niezwykle rzeczowymi komentarzami Autora.
Nie jest to z pewnością zbiór reprezentatywny dla poezji włoskiej dawnych lat, ponieważ, jak przyznaje sam autor, „Pieśni stworzeń” powstały w dużej mierze z przekładów rozproszonych i z założenia miały być subiektywną, osobistą antologią. Jak pisze Mikołajewski we wstępie, dla studentów filologii obcych, przekłady były jedynym możliwym „poletkiem, które pozwalało się uczyć poezji”, zwłaszcza w trudnych latach polskiej historii, (Mikołajewski studiował italianistykę na UW w latach 1978-1983, czyli częściowo za stanu wojennego), gdy niektórzy młodzi twórcy wręcz za punkt honoru obierali to, by nie opublikować żadnego wiersza w reżimowych czasopismach.
„Pieśni stworzeń. Nieco przekładów z dawnej włoskiej poezji” to według mnie bardzo udana i potrzebna publikacja, bo przybliżająca czytelnikowi polskiemu dawną poezję włoską. O Dantem, Petrarce czy Michale Aniele słyszał każdy nawet nie będący katorżnikiem swojej edukacji człowiek, pozostałe nazwiska brzmią znajomo już tylko fachowcom w temacie – italianistom. Trudno nie wspomnieć też o tradycji tłumaczeniowej samych choćby tekstów św. Franciszka przez wybitnych tłumaczy polskich – sam Mikołajewski we wstępie wspomina Romana Brandstaettera, Leopolda Staffa i Zygmunta Kubiaka, mimo to, jak pisze „współczesny tłumacz zgłasza swoje powody, by podjąć własną próbę. I za to należą mu się słowa uznania.
Książkę szczerze polecam, jest to lektura wspaniała, intelektualnie pobudzająca, emanująca i zachwycająca spokojem i moralnym ładem z czasów powstawania zamieszczonych w zbiorze utworów. Robi również doskonałe wrażenie estetyczne – począwszy od zdjęcia uśmiechniętego anioła z fasady katedry Notre Dame w Reims, a skończywszy na ozdabiających książkę rysunkach Leonarda da Vinci i Michała Anioła Buonarotti. Polecam nie tylko ludziom zainteresowanym, ale obdarzonych zwykłą ludzką wrażliwością – od której wszystko można przecież zacząć.
16 grudnia 2016 roku na Rynku w Rzeszowie, w ramach tzw. Miasteczka Świątecznego swoją nową książkę – „Pieśni stworzeń. Nieco przekładów z dawnej włoskiej poezji” (nakładem Podkarpackiego Instytutu Książki i Marketingu) podpisywał Jarosław Mikołajewski. Autor, urodzony w 1960 w Warszawie to utytułowany poeta, tłumacz, w latach 2006-2012 dyrektor Instytutu Polskiego w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08
2016-03
2016-01
2011-07
2012-08
2016-06-20
2016-11-11
"Czy ktoś o mnie pytał?" - tomik wierszy Macieja Piotra Prusa, wydany przez Oficynę Literacką w 1996 roku, znalazłem niedawno w księgarni przy ulicy Grodzkiej w Krakowie (za - bagatela 2 złote i 50 groszy). Autor (ur. 1958) znany mi był dotychczas wyłącznie jako autor zbioru środowiskowych opowiadań pt.: "Wyznania właściciela klubu Piękny Pies".
Pierwsze spotkanie z poezją Prusa uważam za bardzo udane. Są to wiersze niesłychanie dojrzałe, wyważone, oszczędne. Bez zbędnego potoku słów budują niezwykle sugestywne, poetyckie obrazy, których motywem przewodnim jest samotność i osobność podmiotu lirycznego. W swojej zwięzłości koncentrują się na dotarciu do jaźni czytelnika za pośrednictwem jednej myśli, czy obrazu i wydają się dzięki temu zbliżać (najpierw pozornie) do literatury Dalekiego Wschodu (haiku). Prus od tych skojarzeń się bynajmniej nie odżegnuje - a w wierszu * * * (Mało we mnie wiary) wprost już nawiązuje do symboliki buddyjskiej: "Tyle jeszcze życia przede mną/ Obraca się koło samsary". (str. 43)
Do przysłowia mówiącego, by nie osądzać książki po okładce, dorzucam własną mądrość ludową, by nie osądzać książki po cenie - jak się okazuje, za 2,50 zł można kupić kawałek oryginalnej poezji sprzed lat. Niniejszym oświadczam też, że wiersz pt.: "Praktyka" (str. 26) dołącza do grona moich ulubionych wierszy o tematyce "jak żyć", a jeśli chodzi o Prusa, to od tej pory bardziej niż po stronie Bolesława, jestem po stronie Macieja Piotra.
"Czy ktoś o mnie pytał?" - tomik wierszy Macieja Piotra Prusa, wydany przez Oficynę Literacką w 1996 roku, znalazłem niedawno w księgarni przy ulicy Grodzkiej w Krakowie (za - bagatela 2 złote i 50 groszy). Autor (ur. 1958) znany mi był dotychczas wyłącznie jako autor zbioru środowiskowych opowiadań pt.: "Wyznania właściciela klubu Piękny Pies".
Pierwsze spotkanie z poezją...
[Chcąc poprawić bardzo wątłe jak dotąd zasięgi oficjalnych recenzji na LC, korzystam z miejsca na swoim profilu, by zaprosić Państwa do przeczytania mojej recenzji ostatniego zbioru wierszy Leonarda Cohena, która ukazała się na głównej stronie portalu dokładnie dwa tygodnie temu.
Całość tekstu dostępna jest pod adresem: http://lubimyczytac.pl/profil/677940/tomasz-wojewoda/oficjalne-recenzje/1/1.... Poniżej zamieszczam jedynie dwa krótkie fragmenty.]
Nie jest łatwo napisać w kilku zdaniach, kim był Leonard Cohen – tak, by nie otrzeć się o banał. Jego wielokierunkowa, silnie autobiograficzna twórczość i myśl sprawiają wrażenie precyzyjnie skonstruowanego i przemyślanego programu, który twórca realizował przez całe swoje życie. (…) W dwa lata po śmierci artysty, otrzymujemy do rąk ostatnią, jedenastą książkę poetycką Cohena – „Płomień”, nad którą pracował do ostatnich dni. Jak wspomina w przedmowie syn artysty, Adam Cohen – tożsamość poety była dla jego ojca najważniejsza, bo chronologicznie pierwsza – Cohen uważał bycie poetą za „rodzaj misji od Boga”.
(…)
Cohen „wypowiada mądre słowa/ Niczym mędrzec i wizjoner/ Chociaż nie jest niczym więcej/ Niż przelotną afirmacją słowa byt”. Nie jest to książka przeznaczona do klasycznej, linearnej lektury – raczej do dogłębnego studiowania poezji napisanej przed rozstaniem ze światem, „na krawędzi lat”. Dopiero teraz widać to z całą mocą – Leonard Cohen żegnał się ze światem małymi kroczkami od wielu lat – jego ostatnim muzycznym dokonaniem była płyta „You Want It Darker”, która ukazała się na niespełna miesiąc przed śmiercią artysty. Znajduje się na niej utwór pt. „Travelling Light”, gdzie Cohen de facto odmawia swój własny kadysz. Tekst tego utworu znalazł się również w „Płomieniu”, pod tytułem „Bez bagażu”. Choć wiem doskonale, że travelling light znaczy tyle, co „podróżować bez bagażu”, „na lekko”, to jednak przetłumaczyłem sobie dosłownie (i niegramatycznie) owo zdanie, jako: „jestem podróżującym światłem”. Te trzy słowa jawią mi się jako doskonałe podsumowanie życia Leonarda Cohena, jak i streszczenie ostatniego zbioru jego wierszy. Jest to bowiem książka tak wielowymiarowa, że domaga się pięćdziesięciostronicowego eseju – lub milczenia.
[Chcąc poprawić bardzo wątłe jak dotąd zasięgi oficjalnych recenzji na LC, korzystam z miejsca na swoim profilu, by zaprosić Państwa do przeczytania mojej recenzji ostatniego zbioru wierszy Leonarda Cohena, która ukazała się na głównej stronie portalu dokładnie dwa tygodnie temu.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCałość tekstu dostępna jest pod adresem:...