rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Mówi się, że każdy z nas skrywa jakieś tajemnice. Mroczna strona ludzkiej osobowości w różnych przypadkach, daje o sobie odpowiednio znać. Czasami nawet sami nie znamy swojej prawdziwej natury. Skrywamy przed innymi ludźmi nie tylko tajemnice, ale również własną osobowość. Boimy się odrzucenia lub jesteśmy po prostu nieufni. Zakładamy maski i gramy.

Muszę przyznać się do tego, że bardzo często wybieram książki patrząc jedynie na okładki. Jak mawia Anita z BookReviews — „okładkowa sroka”. Dlatego też, Kredziarz zrobił na mnie dobre wrażenie. Fakt, że polska okładka jest dokładną kopią wersji angielskiej nie ma znaczenia, ponieważ głównym jej walorem jest to, że oddaje charakter książki. Kredowe smugi oraz liczne wisielce, które widnieją na książce dają pstryczka w nos, pobudzają nieustępliwą ciekawość czytelnika i zachęcają do lektury.

Historia pod wieloma względami wykorzystuje motywy najczęściej wykorzystywane przy książkach tego gatunku. Grupka dzieciaków, morderstwo, na pierwszy rzut oka rozwiązana sprawa a potem wielki coming back po kilkudziesięciu latach. Na pierwszy rzut oka nic nadzwyczajnego.

Gdy jednak spojrzymy głębiej i wczytamy się w tą historię, zauważamy, że jednak ma to coś. Na początku może nie zdajemy sobie sprawy z czego to wynika. Czy to te zwroty akcji? Czy atmosfera całej książki? Czy może chodzi o to, że samo słowo „kredziarz” ma w sobie jakiś specjalny ładunek emocjonalny? Moim zdaniem cały szkopuł leży w tajemnicach. Książka J.C. Tudor jest nimi najeżona. Kłamstwa, sekrety i zatajanie. Czytelnik co chwilę odkrywa coś nowego. Połączenia oraz układy, które łączą postaci prowadzą go jak po nitce do rozwiązania całej zagadki. A kłębek do którego dojdzie również ma coś wewnątrz. Kolejną tajemnicę? Przekonajcie się sami.

Nie można się nie zgodzić z wieloma recenzjami, które już pojawiły się na temat Kredziarza. Lektura jest wciągająca, ma pewien klimat, który (może wynika to z faktu, że niemal równocześnie czytam To Stephena Kinga) jest trochę podobny do jednej z najważniejszych książek króla powieści z dreszczykiem. Mówię „trochę podobny”, bo jednak styl pisania, w przypadku Kredziarza, jest bardziej charakterystyczny dla powieści młodzieżowej niż poważnego kryminału. Nie umniejsza to jednak faktu, że sam pomysł na historię uważam za trafiony, a wykonanie całkiem przyzwoite. Osobiście polecam.

Mówi się, że każdy z nas skrywa jakieś tajemnice. Mroczna strona ludzkiej osobowości w różnych przypadkach, daje o sobie odpowiednio znać. Czasami nawet sami nie znamy swojej prawdziwej natury. Skrywamy przed innymi ludźmi nie tylko tajemnice, ale również własną osobowość. Boimy się odrzucenia lub jesteśmy po prostu nieufni. Zakładamy maski i gramy.

Muszę przyznać się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kobiety rządzą światem. Można uznać to za sprawdzoną i potwierdzoną wiedzę. Przecież za każdym przywódcą stoi jego żona, kochanka, siostra, kuzynka lub…co gorsza! Matka. Nie można nie zauważyć, że Sofia Caspari w swojej książce W krainie kolibrów , bardzo dużo uwagi poświęciła właśnie płci pięknej. To kobiety wysuwają się na pierwszy plan powieści i skutecznie stoją na jej czele aż do ostatnich stron.

Gdy otrzymałam W krainie kolibrów w ramach booktouru, miałam wobec tej książki bardzo duże oczekiwania. Już dobry kawał czasu czaiłam się na tę pozycję, całkiem poważnie myśląc o jej zakupieniu. Pociągała mnie nie tylko okładka, która wprost wabiła, beztrosko przechadzającego się między półkami, potencjalnego przyszłego właściciela swoją prostotą, a jednocześnie przepięknym kolorytem, ale również obietnica niezwykłej historii miłosnej rozgrywającej się w samym sercu upalnej Argentyny.

Książka podzielona jest na kilka rozdziałów, których akcja toczy się w pewnych (określonych pod tytułem każdego rozdziału) ramach czasowych, co pozwala nam jasno i wyraźnie zaobserwować zmiany, zachodzące w bohaterach w danych okresach. Spodziewałam się, że język, którym będzie posługiwać się autorka dorówna kolorom okładki. Niestety trochę się zawiodłam. Nie poczułam tego ciepłego klimatu i tętniącej życiem Ameryki Południowej, nie zespoliłam się aż tak mocno z dramatami, które dotykały głównych bohaterów. Powodem takiego, a nie innego odbioru powieści Caspari może być fakt, że wciąż pozostaje pod niezmiernym urokiem sagi autorstwa Diany Gabaldon i ciężko będzie jakiemukolwiek innemu autorowi powieści historycznych zawładnąć moim sercem równie mocno jak uczyniła to Gabaldon swoją serią Obca.

Całość recenzji dostępna jest pod adresem bookchilling.blogspot.com

Kobiety rządzą światem. Można uznać to za sprawdzoną i potwierdzoną wiedzę. Przecież za każdym przywódcą stoi jego żona, kochanka, siostra, kuzynka lub…co gorsza! Matka. Nie można nie zauważyć, że Sofia Caspari w swojej książce W krainie kolibrów , bardzo dużo uwagi poświęciła właśnie płci pięknej. To kobiety wysuwają się na pierwszy plan powieści i skutecznie stoją na jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biorąc do ręki Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu z tyłu mojej głowy, niczym w dobrym kinie wyświetlały się urywki bardzo pozytywnych opinii o pierwszej książce Anny McPartlin czyli Ostatnich dniach Królika. Nie wiedziałam czego się spodziewać, nie wiedziałam jakim stylem posługuje się autorka, jakie tematy podejmuje w swoich książkach. Przed sobą miałam sporych rozmiarów znak zapytania. Zastanawiałam się czym będzie dla mnie ta książka. Rozczarowaniem? Przygodą? Irytacją? A może wszystkim po trochu?

Zaczynając lekturę nie byłam zadowolona. Było nudno. Styl pisania niezbyt przypadł mi do gustu, bohaterowie też trochę podejrzani. Autorka uruchomiła we mnie początkowo jakąś blokadę, której powodem było prawdopodobnie wrzucenie mnie, jako czytelnika prosto w środek rutynowego porządku dnia rodziny Bean. Rodziny, która, nie jest idealna. A to stanowi jej ogromny plus. Dlaczego? Ponieważ jest ludzka. Mamie zdarza się zdenerwować i rzucić w eter słowem dupa, dzieci potrafią otworzyć buzię i odpyskować jak na prawdziwe nastolatki przystało, tupną nogą, trzasną drzwiami. Pozamiatane.

Rodzina Bean jest jednak trochę bardziej „uszkodzona” niż mogło by się wydawać na pierwszy rzut oka. Autorka porusza tutaj dwie bardzo ważne kwestie, które aktualne są nie tylko teraz, ale już od bardzo, bardzo dawna. Pierwszą z nich jest przemoc w rodzinie. Maise regularnie bita przez swojego męża, uwalnia się w końcu spod jego tyranii, ale jego krzyk i obelgi jeszcze nie raz będą dźwięczały jej w uszach. Zatroskana i przytłoczona wieloma obowiązkami, na które składa się chora mama, trochę buntownicza córka, ciągle nowe rachunki do opłacenia i praca na dwie zmiany, nie potrafi rozstrzygnąć kwestii czy nadszedł już odpowiedni czas i czy w ogóle zasługuje na szczęście.Drugą kwestią, nie mniej ważną chociaż tak początkowo może się wydawać, jest homoseksualizm. Po przeczytaniu ostatniej strony wszystko składa się w naszych głowach w całość. Zdajemy sobie sprawę, że to nie był marginalny problem, a poważna kwestia, która wciąż dotyczy wielu osób na całym świecie.

Z każdą kolejną przewracaną stroną coraz bardziej doceniałam sposób pisania autorki. Zachwycałam się jej zmysłem obserwacji, który musi posiadać, gdyż postaci wyjęte są z rzeczywistości. Zachowanie każdego jednego bohatera jest autentyczne i nie czuć w nim ani odrobiny fałszu. Oddajesz im cząstkę siebie, bo Valerie trochę przypomina Ciebie gdy byłaś młodsza, Maise wpada w złość równie szybko i bezpodstawnie jak Twoja mama…Z czasem uświadamiasz sobie, że już po Tobie, bo w zasadzie należysz już do Beanów. I koniec, musisz pokonywać te same trudności, cierpieć, krzyczeć i ocierać łzy, ze wszystkimi, solidarnie jak to w rodzinie. Kocham tę opowieść za to, że nie ma tam miejsca na puste słowa, zbędne dialogi. Każde wypowiedziane zdanie ma swój sens, cel. Jest po co, dla czegoś. Pokazuje jak słabym stworzeniem jest człowiek, jak łatwo można go zranić, jak szybko można pokonać, ale! Daje również niezmiernie potrzebną każdemu z nas rzecz - nadzieję.


Kochani, Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu to kawał dobrej lektury z morałem, więc jeśli szukacie lekkiej lektury, z motywem miłosnym, podczas której co drugą stronę będziecie się miło zaśmiewać, a wszystko skończycie z ciepłym uczuciem na serduchu…to na pewno nie ta książka.

Biorąc do ręki Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu z tyłu mojej głowy, niczym w dobrym kinie wyświetlały się urywki bardzo pozytywnych opinii o pierwszej książce Anny McPartlin czyli Ostatnich dniach Królika. Nie wiedziałam czego się spodziewać, nie wiedziałam jakim stylem posługuje się autorka, jakie tematy podejmuje w swoich książkach. Przed sobą miałam sporych rozmiarów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy macie czasami problem z oceną własnej wartości? Miewacie dni kiedy jedyne czego potrzebujecie oprócz porannej kawy to kilka słów pocieszenia i dowartościowania? Ja miewam tak dosyć często i myślę, że mogę założyć, że Wy również, w jakimś stopniu. W końcu to całkiem normalne, każdy człowiek ma prawo do gorszych i lepszych chwil w swoim życiu. Powyższy problem pojawiającego się chwilami spadku naszej samooceny nie w pełni odzwierciedla problem głównej bohaterki książki Kasie West Chłopak na zastępstwo, ale poniekąd o niego zahacza. Dlaczego? Sami się przekonajcie!

Książka Kasie West jest typowym przykładem gatunku Young Adult, który czyta się w ekspresowym tempie. Spokojnie można jej użyć jako przyjemnego "umilacza" wieczoru kiedy to po ciężkim dniu nasz mózg cały buzuje, a my mamy ochotę na coś całkowicie niezobowiązującego. Bo taka właśnie jest ta historia - niezobowiązująca. Bardzo prosta, z morałem, który z pewnością nie należy do niesamowitych odkryć, a jest po prostu fundamentalną rzeczą o której należy pamiętać.


Bohaterowie wykreowani przez autorkę wzbudzają w nas ogromną sympatię (oczywiście oprócz tych, którzy tej sympatii wzbudzać wcale nie mieli). Mają swoje jaśniejsze i ciemniejsze strony, ale to jeszcze bardziej nas do nich ciągnie, bo...to takie ludzkie. Każdy z nas ma pełne prawo czasami się pogubić. Są obdarzeni niezaprzeczalnym urokiem, ogromem pozytywnej, dobrze nastrajającej energii, szczególnie tyczy się to Haydena. (Zawsze mam większy sentyment do bohaterów płci męskiej. Czy to dziwne?) Bardzo doceniłam w nim jego zdecydowanie i pewność co do właściwego wyboru własnej drogi życiowej. Emanował dobrem i ogromem współczucia dla drugiej osoby. Jego charyzma, otwartość i łatwość w nawiązywaniu kontaktu z ludźmi to cecha, której zazdrościła mu nie tylko główna bohaterka książki, ale po trochu również i ja. Czas jednak pozostawić uroczego Haydena i skupić się na powodzie całego zamieszania czyli Gii. Tak naprawdę nie do końca wiem w jaki sposób powinnam się do niej odnieść. Moim zdaniem autorka zbytnio wyolbrzymiła problem dziewczyny. Dużo hałasu tak naprawdę o nic. Nie bronię jej, sknociła bardzo wiele rzeczy, wiele razy zachowała się w sposób powierzchowny i płytki, wykorzystywała ludzi do swoich celów, kłamała i robiła inne mniej lub bardziej nieprzyjemne rzeczy, ale chyba trochę zbyt wiele tej cierpiętnicy jak na jeden raz. Kajała się i użalała nad sobą przez większą połowę książki przy okazji wymuszając żeby inni kajali się razem z nią od czasu do czasu poklepując ją przy tym po plecach. Biedne, skrzywdzone stworzonko.


Dzisiejszy, współczesny świat, w którym żyjemy taki jest. Liczymy się z komentarzami i opiniami ludzi zamieszczonymi w sieci, każde pozytywne słowo to dobra dawka motywacji i siły, i nie powinno się nam tego zabierać. To miłe. Gorzej jeśli dochodzi do sytuacji przeciwnej, w naszą stronę kierowany jest hejt, a słowa mają nas zranić. Trzeba umieć zachować do tego odpowiedni dystans i kierować się zdrowym rozsądkiem. Przede wszystkim jednak należy pamiętać o tym jaka jest nasza wartość, wartość naszej osoby poza siecią. Nie zapominać o tym, że najważniejszymi i najbardziej cennymi słowami są te wypowiadane przez najbliższe nam osoby, te które nas kochają i które kochamy my sami. One są największym skarbem, o który powinniśmy walczyć i zabiegać.

Czy macie czasami problem z oceną własnej wartości? Miewacie dni kiedy jedyne czego potrzebujecie oprócz porannej kawy to kilka słów pocieszenia i dowartościowania? Ja miewam tak dosyć często i myślę, że mogę założyć, że Wy również, w jakimś stopniu. W końcu to całkiem normalne, każdy człowiek ma prawo do gorszych i lepszych chwil w swoim życiu. Powyższy problem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przypomnijcie sobie czasy szkolne, a w szczególności lekcje języka polskiego. Gotowe? Dobra, a teraz wyobraźcie sobie, że wraz z waszą polonistką omawiacie Odyseję Homera. Już? Świetnie! A teraz zamieńcie Morze Potworów (po którym to podobno w pocie czoła żeglował sobie Odys) na Trójkąt Bermudzki, a samego króla Itaki na trójkę nastolatków, którzy mają do wypełnienia kolejną ważną misję. Jeżeli wasza wyobraźnia na żadnym z tych etapów was nie zawiodła to otrzymaliście właśnie zarys drugiego tomu przygód Perciego Jacksona autorstwa Ricka Riordana czyli Morza Potworów.

Zaczynając książkę Morze Potworów miałam co do niej spore wymagania. W głębi serca marzyłam, aby autor zastosował podobny sposób pisania co chociażby J.K Rowling w swojej słynnej serii o Harrym. Wraz z dojrzewaniem głównego bohatera "rośnie" również język. Staje się bardziej dojrzały, ten proces najczęściej jest łatwo zauważalny. Taka forma pisania ułatwia czytelnikowi wyłapanie istotnych zmian jakie dokonały się na przestrzeni kolejnych części w głównym bohaterze lub też bohaterach. (przeważnie dotyczą one charakteru) Byłam bardzo szczęśliwa kiedy zauważyłam, że Rick Riordan podszedł do tego właśnie w ten sposób. Druga część przygód młodego herosa jest o wiele bardziej dopracowana niż pierwsza, szczególnie pod względem językowym. Dialogi, których wciąż jest wiele i które sprawiają, że akcja toczy się naprawdę szybko, są bardziej dopracowane i logiczne.

Istotną zmianę można dostrzec również w bohaterach. Wydorośleli, ich zachowania sa bardziej rozsądne. W ciągu dalszym, w licznych sytuacjach wykazują się odwagą, ale nie jest to zachowanie typu #yolo, którym epatowali w pierwszej części serii. Decyzje podejmowane przez nich są w większości przemyślane, często wykazują się wiedzą oraz sprytem. Na pierwszy rzut oka widać, że Percy stał się dojrzalszy, zapewne za sprawą przygód, których doświadczył.

Kolejnym plusem Morza Potworów, który przychodzi mi na myśl, jest humor, który bezpośrednio łączy się z koncepcją książki czyli uwspółcześnieniem wędrówki Odyseusza, króla Itaki. Trójka przyjaciół pokonuje mniej więcej tę samą drogę co Odys, oczywiście z drobnymi kosmetycznymi zmianami. Żarty, kąśliwe uwagi, czasami z pozoru smutne spostrzeżenia mają swój szczególny urok, który wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika. Numerem 1 była dla mnie Madame Kirka ze swoim Salonem Odnowy Biologicznej i hodowlą świnek morskich.

Druga część przygód młodego herosa już za mną. Trzecia grzecznie czeka na swoją kolej. Głęboko wierzę, że tendencja zwyżkowa wciąż będzie się utrzymywać, aż w końcu będę mogła w 100% zaufać Perciemu i nie bać się o jego życie i dalsze losy.

Przypomnijcie sobie czasy szkolne, a w szczególności lekcje języka polskiego. Gotowe? Dobra, a teraz wyobraźcie sobie, że wraz z waszą polonistką omawiacie Odyseję Homera. Już? Świetnie! A teraz zamieńcie Morze Potworów (po którym to podobno w pocie czoła żeglował sobie Odys) na Trójkąt Bermudzki, a samego króla Itaki na trójkę nastolatków, którzy mają do wypełnienia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z niemałą trwogą patrzę jak na rynku wydawniczym przybywa książek poruszających temat nastolatków cierpiących na depresję, która potem popycha ich w stronę samobójstwa. Z jednej strony cieszę się, że autorzy książek nie robią z tego tematu tabu, bo nie ma nic gorszego nic usilne udawanie, że nic złego się nie dzieje. Zastanawiam się jednak, czy coraz więcej takich pozycji nie świadczy o tym, że problem bynajmniej się nie zmniejsza, a z dnia na dzień staje się poważniejszy? Obecność na rynku takich książek jak Eleonora i Park Rainbow Rowell, Wszystkie jasne miejsca Jennifer Niven czy Moje serce i inne czarne dziury Jasmine Wargi, o której poniżej piszę, świadczy o tym, że my jako społeczeństwo (nie tylko polskie) mamy poważny problem.

Jakiś czas temu usłyszałam od znajomego, że samobójstwo to domena tchórzy. Nie zgodzę się z nim, podobnie jak nie zgodziłaby się z nim bohaterka książki Moje serce i inne czarne dziury. Twierdzi ona , że aby popełnić samobójstwo człowiek potrzebuje niesamowitej odwagi, bowiem targnąć się na własne życie, wcale nie jest łatwo. Oglądając reportaż Krzysztofa Gonciarz Las samobójców miałam ciarki. Czytając książkę Jasmine Wargi nie miałam dreszczy. Z góry mniej więcej przeczuwałam co może się wydarzyć. Książka okazała się dosyć przewidywalna. Temat, który poruszyła autorka mógłby zostać bardziej rozwinięty. Akcja toczy się naprawdę szybko, a kolejne rozdziały są zapisane w formie odliczania do wyznaczonego dnia samobójstwa. Brakowało mi jednak silniejszego wciągnięcia czytelnika w fabułę. Tylko momentami czułam ten znajomy skurcz serca, który niemal nie opuszczał mnie podczas lektury Promyczka Kim Holden.


Jeśli chodzi o bohaterów to zdecydowanie bardziej przekonał mnie do siebie Roman. Może dlatego, że wydawał mi się po prostu bardziej autentyczny i prawdziwy, lepiej wykreowany i bardziej przemyślany niż Aysel. Łatwiej było mi zrozumieć jego smutek i poczucie winy. W stosunku do Aysel, odniosłam wrażenie, że potrzebowała po prostu bliskiej osoby, której mogłaby się wygadać. Równie dobrze tą osobą mogłaby być jej siostra czy mama, jednak Aysel uparcie nie chciała ich do siebie dopuścić. Bohaterka czasami sprawiała wrażenie jakby nie widziała nic poza czubkiem własnego nosa. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdze, że nie było jej ciężko, trudno i że nie miała depresji. Nie. Chodzi mi po prostu o jej trochę egoistyczne podejście do sprawy; typu: Tylko ja cierpię. Nikt inny. To co zrobił mój ojciec dotknęło wyłącznie mnie, nikogo innego. A to bzdura. Jej mama ucierpiała na pewno tak samo, w końcu przeżyła z nim jakąś część swojego życia. Nie twierdzę również, że Aysel nie wzbudziła we mnie nawet iskierki sympatii. Była, w moim odczuciu, postacią po prostu mniej wiarygodną.


Rzeczą, która naprawdę mi się podobała w tej książce, było zakończenie. Autorka pokusiła się o końcówkę, która niekoniecznie wszystko ostatecznie rozwiązuje i wyjaśnia. Zostawia czytelnika z pewną niewiadomą. Jaką? Tego nie mogę wam zdradzić. Przekonajcie się sami!


Bardzo cenię sobie książki, które mogą zmienić czyjeś życie na lepsze. I chociaż książka Jasmine Wargi mogłaby zostać napisana odrobinę lepiej, bardziej emocjonalnie, w sposób który chwyciłby czytelnika za serce równie mocno co historia Promyczka, to i tak najważniejsze w tej książce jest jej przesłanie. Słowa pomocy i empatii płynące ze stron. Bo nikt na świecie nie jest tak naprawdę samotny. Jest mnóstwo osób, które mogą wyciągnąć do nas pomocną dłoń. Musimy jedynie ją zauważyć i mocno ją chwycić.

Z niemałą trwogą patrzę jak na rynku wydawniczym przybywa książek poruszających temat nastolatków cierpiących na depresję, która potem popycha ich w stronę samobójstwa. Z jednej strony cieszę się, że autorzy książek nie robią z tego tematu tabu, bo nie ma nic gorszego nic usilne udawanie, że nic złego się nie dzieje. Zastanawiam się jednak, czy coraz więcej takich pozycji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętam czasy kiedy słysząc słowa: bogowie, herosi, tytani, Olimp, nad głową zapalała mi się żarówka z napisem: Jan Parandowski. Jego opowieści o bogach, tak łudząco podobnych do zwykłych śmiertelników, były na dobrą sprawę jedynymi jakie znałam. Dopiero parę dni temu jedna dobra duszyczka pożyczyła mi książkę Ricka Riordona, która niemal bez ostrzeżenia wrzuciła zarówno mnie jak i swojego bohatera do świata bogów. Świata, który aż buzuje od intryg, zdrad, kłamstw i przeróżnych masek, za którymi skrywają się prawdziwe oblicza i motywy bohaterów.


W całej książce znalazłam parę rzeczy, które mi osobiście niezbyt się podobały lub które należałoby nieco podszlifować. Może zacznę od języka, który chwilami był zbyt prosty, momentami zakrawający na dziecinny. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to książka, której grupą docelową jest o wiele młodszy odbiorca niż 21 panna, która myśli, że wie wszystko. Nie czytałam książki Riordana w oryginale, więc trudno jest mi powiedzieć czy to autor dobrał język w taki sposób czy może palce w tym (dosyć delikatnie, ale jednak!) maczał tłumacz. Kolejną rzeczą na którą zwróciłam uwagę są nazbyt lekkomyślne działania bohaterów. Postępowali oni bez żadnego zastanowienia, bezmyślnie szafowali swoim życiem na prawo i lewo. Chwilami miałam wrażenie, że misję, którą otrzymali traktują jak zabawę, a #yolo jest ich życiowym mottem. Bali się wymawiać imiona bogów, ale rzucanie im hejtów w twarz było jak najbardziej w porządku, świadczyło o odwadze(trochę bezmyślnej – znowu!) i było całkowicie bezpieczne.


Akcja w książce mknie bardzo szybko, praktycznie nie ustając, dlatego ciężko jest przerwać lekturę na którymś rozdziale i iść przykładowo sprzątać kuchnię, bo kończąc jeden rozdział chce się już wiedzieć co będzie się działo w następnym. Dynamiki dodają również liczne dialogi oraz krótkie wymiany zdań między bohaterami , niektóre z nich rzeczywiście potrafią czytelnika rozśmieszyć, niektóre mogłyby być skonstruowane bardziej logicznie.


Czym Percy tak naprawdę chwycił mnie za serducho?

Pomimo czasem zdarzających się dziwnych i nieprzemyślanych wybryków, Percy jest naprawdę dobrym wzorem bohatera dla młodego czytelnika. Posiada cechy charakteru, które człowiek powinien w sobie pielęgnować od najmłodszych lat. Należy zwrócić przede wszystkim uwagę na docenianie swoich przyjaciół, zaradność, odwagę, humor i chęć niesienia pomocy. Cieszę się oczywiście, że autor nie pozbawił Perciego również cech negatywnych (wybuchowy charakter, porywczość i roztrzepane), ponieważ każdy jest tylko człowiekiem, każdy ma prawo do błędów i każdy powinien pracować nad sobą, powoli się doskonaląc. I uważam, że to jedno z naprawdę ważnych przesłań płynących z tej książki.

Autor zarobił u mnie również dużego plusa, ponieważ wykazał się niecodziennym podejściem do tematu mitologii. Chodzi tutaj w głównej mierze o przedstawienie bogów olimpijskich żyjących w XXI wieku. Przecież nie tak łatwo być na bieżąco ze wszystkimi nowinkami technicznymi. A tutaj bóg na motocyklu, tu jakieś gadżety, tu jakieś transmisje telewizyjne…Genialne, prawda?

Ponad to książka przesycona jest różnymi informacjami, które w bardzo łatwy sposób można przyswoić. Najczęściej jest to wiedza, albo pomijana w szkole, albo podawana w tak niemożliwej do strawienia formie, że żaden uczeń do mitologii raczej już w przyszłości nie wróci, a szkoda! Kto nie jest ciekawy jak zabić Meduzę,albo z kim Ares spotyka się po kryjomu, żeby żona się nie dowiedziała? Wiedza przydatna i niesamowicie życiowa (przesadzam trochę), ale co jeśli okaże się, że jesteśmy herosami? Lepiej się przygotować!


Podsumowując. Czekam na kolejne części, które dobra duszyczka obiecała mi dostarczyć w najbliższej przyszłości. Mam nadzieję, że nie zawiodę się i dalej będę trochę matką – kwoką , która stoi nad Percym, drży o jego życie, a jednocześnie w głębi serca mu kibicuje, żeby skopał jeszcze trochę potworowych tyłków!

Pamiętam czasy kiedy słysząc słowa: bogowie, herosi, tytani, Olimp, nad głową zapalała mi się żarówka z napisem: Jan Parandowski. Jego opowieści o bogach, tak łudząco podobnych do zwykłych śmiertelników, były na dobrą sprawę jedynymi jakie znałam. Dopiero parę dni temu jedna dobra duszyczka pożyczyła mi książkę Ricka Riordona, która niemal bez ostrzeżenia wrzuciła zarówno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czujecie czasami, że życie daje Wam w kość? Wali prawym sierpowym w twarz, a Wy padacie na ziemie niczym worek kartofli? Czy macie czasami wrażenie, że nie podołacie, że to wszystko to was już przerasta, macie ochotę powiedzieć życiu: Ha! Ja to już podziękuję! Cześć i czołem!
Jeśli tak, to mam dla Was dobrą wiadomość. Znalazłam osobę, która tchnie w Was, drodzy czytelnicy, ciepło, wiarę i tony pozytywnej energii. Poznajcie Promyczka!

Skupmy się przede wszystkim na bohaterach, bo to dzięki nim autorka wykreowała pełną magii i ciepła historię, która nie tylko głęboko porusza czytelnika i nakłania go do refleksji, ale jest też po brzegi wypełniona cudownym humorem, który nie pozwala się od niej oderwać.

"Kiedy myślisz, że kogoś znasz, ten ktoś się zmienia. Albo ty się zmieniasz. A może ta zmiana jest obustronna....I to zmienia wszystko."

Promyczka czyli Kate lub Katie (jak nazywa dziewczynę Keller) muszę uznać za jedną z najbardziej autentycznych i optymistycznych postaci żeńskich w całej literaturze. Przyznaję bez bicia, że początkowo bardzo ciężko było mi znieść jej wszechobecny optymizm. Po cichu krytykowałam autorkę za przerysowanie bohaterki i zrobienie z niej Śnieżki po marihuanie. Z biegiem lektury wszystko się zmieniło, a ja pokochałam Kate za jej dobroć, szczerość, odwagę, zaradność i przede wszystkim za uśmiech, który rozjaśniał nie tylko ten książkowy świat, ale również mój - rzeczywisty. Kate jest bohaterką, której chyba nie da się nie polubić, jej pogoda ducha jest autentyczna, nie można wyczuć w niej nawet odrobiny fałszu. Ciężko mi jest sobie wyobrazić tak pozytywnego człowieka w realnym życiu, co nie znaczy, że nie chciałabym, aby takich ludzi były tysiące i miliony.

Kim Holden w Promyczku stworzyła również model najlepszego przyjaciela kobiety. Cechy charakteru posiadane przez Gusa to te najbardziej wartościowe. Jest nie tylko troskliwy i opiekuńczy w stosunku do Kate, ale co najważniejsze nigdy jej nie ogranicza, a jedynie wzbogaca. Dlatego też Promyczek mógł być Promyczkiem. Takie jest życie. Nasi przyjaciele definiują nas samych, bez nich bylibyśmy zupełnie innymi osobami.

Nie sposób nie wspomnieć o muzyce. Kim Holden przyznaje, że muzyka była niejako bodźcem, który dodał jej energii przy pisaniu. Niektórym rozdziałom przypisane są nawet konkretne utwory. Muzyka była również ważnym spoiwem relacji między Kate i Gusem. Z jej pomocą się porozumiewali, wyrażali siebie, wspierali drugą osobę, dawali sygnał, że są tuż obok.

"Nauczyłaś mnie, że dobrze jest wyjść ze swojej bezpiecznej skorupy i robić rzeczy, które przerażają i sprawiają, że czuję się niezręcznie. Nauczyłaś mnie, że dobrze jest się wygłupiać i popełniać błędy."

Po Promyczka sięgnęłam zaraz po lekturze Małego Życia. Zarówno jedna jak i druga opowieść zawładnęła moim sercem. Obie opowiadają o miłości i przyjaźni, może trochę w innych wydaniach, ale to uczucia, które bez względu na płeć znaczą zawsze to samo. Dwie historie, które mogą zmienić nasz sposób patrzenia na świat, a co za tym idzie również nas samych. Życie mamy tylko jedno, a więc na co czekać? Stwórzmy legendę!

Czujecie czasami, że życie daje Wam w kość? Wali prawym sierpowym w twarz, a Wy padacie na ziemie niczym worek kartofli? Czy macie czasami wrażenie, że nie podołacie, że to wszystko to was już przerasta, macie ochotę powiedzieć życiu: Ha! Ja to już podziękuję! Cześć i czołem!
Jeśli tak, to mam dla Was dobrą wiadomość. Znalazłam osobę, która tchnie w Was, drodzy czytelnicy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Graham Masterton to nie pierwszy autor, który porusza kwestie tajemnic pilnie skrywanych przez Kościół. Nie mówi jednak o skarbach i górach złotych monet piętrzących się w podziemiach któregoś z klasztorów. Zahacza on o bardzo istotny, bo współczesny, problem z którym boryka się Kościół na całym świecie – pedofilię.

Upadłe Anioły to pierwsza książka Mastertona z jaką miałam przyjemność się zapoznać. Zaczęłam dosyć nietypowo, bo od drugiej części serii, co jednak, w najmniejszym stopniu, nie przeszkodziło mi dać się porwać fabule. Pomimo występujących tutaj bohaterów z poprzedniej części nie odniosłam wrażenia, że brakuje mi jakichś istotnych informacji z ich życia, które decydowałyby o niepełnym odbiorze treści książki.

Sam pomysł na fabułę uważam za ciekawy. Miałam jednak wrażenie, że ciekawy jest tylko z jednego powodu. Bo dotyczył Kościoła. A ludzie mają często w sobie taki całkiem dziwaczny zwyczaj fascynowania się problemami i grzechami tych, którzy przecież ciągle rozprawiają o miłosierdziu i miłości do bliźniego. Nie odczułam jednak wielkiego efektu WOW na końcu powieści, tak dobrze znanego nam z książek Cobena, w których mamy ochotę przeczytać posłowie, bo może jednak autor postanowił ponownie zmylić czytelnika i to tam napisał imię sprawcy, a nie na ostatniej stronie.

Bohaterowie Upadłych Aniołów to typowi funkcjonariusze policji, którzy swoją pracę wykonują z 200% oddaniem, a w domu poświęcają się budowaniu rodzinnego ogniska na tyle, na ile pozwoli im w danym momencie praca. Nikt nie wzbudzi w czytelniku nadmiernej irytacji, za nikim również nie wskoczy on w ogień. Czytając książkę mamy obojętny stosunek do postaci przedstawionych przez autora, do nikogo nie zapałamy większą sympatią. Bohaterowie byli w porządku, ale brakowało im czegoś. Jakiejś iskry, która stanowiłaby również wzbogacenie utworu.


I chociaż zaraz po lekturze byłam naprawdę zadowolona, tak gdy trochę ochłonęłam i przemyślałam sobie całość, stwierdziłam, że czuję niedosyt. Może wszystko to kwestia lekkich niedociągnięć, a ja się czepiam, bo dopadła mnie kobieca przypadłość i wyżywam się na bogu ducha winnym Grahamie Mastertonie, ale czytając tę książkę nie spotkało mnie ani wielkie rozczarowanie, ani wielki zachwyt. Był to naprawdę dobry kryminał, jednak nie wychylający się ponad przeciętną. Nie zmniejszyło to jednak mojej chęci do sięgnięcia po poprzednią część serii. Kieruje mną nie tylko ciekawość, ale również powiedzenie, że dobrych książek nigdy za wiele, a ta…(choć fajerwerków nie było!) do dobrych z pewnością należy. :)

Graham Masterton to nie pierwszy autor, który porusza kwestie tajemnic pilnie skrywanych przez Kościół. Nie mówi jednak o skarbach i górach złotych monet piętrzących się w podziemiach któregoś z klasztorów. Zahacza on o bardzo istotny, bo współczesny, problem z którym boryka się Kościół na całym świecie – pedofilię.

Upadłe Anioły to pierwsza książka Mastertona z jaką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pozycja, która wdarła się do czytelniczego światka wywracając go do góry nogami. Przeglądając bookstagramowe profile czy wertując kolejne adresy blogów nie sposób nie zwrócić na nią uwagi, bo chociaż tytułowe „życie” jest małe to książka może przerazić swoją obszernością. Jednak to nie rozmiar był powodem, dla którego okrzyknięto ją najgłośniejszą amerykańską powieścią roku. Małe Życie to ponadczasowa historia, która zostaje z czytelnikiem na długo po zakończeniu lektury.

Czterech przyjaciół tuż po ukończeniu studiów przenosi się do Nowego Jorku, aby zacząć nowe życie. Nie mają nic poza sobą i swoimi ambicjami. Willem – aspirujący aktor, JB – utalentowany malarz, Malcolm – sfrustrowany architekt, oraz tajemniczy i wycofany Jude, który stanowi dla wszystkich punkt oparcia. Z czasem ich relacje stają się coraz bardziej pogmatwane za sprawą uzależnień, sukcesów, dumy.

Ciężko jednoznacznie określić co stanowi główną myśl książki, bo sprowadzenie jej tylko i wyłącznie do kwestii przyjaźni byłoby w wysokim stopniu krzywdzące. Autorka z resztą nie pozostawia czytelnikowi żadnych złudzeń, że to książka o czymś więcej, że w pewnym stopniu opowiada ona o każdym z nas. Strony powieści przepełnione są miłością (różnymi jej odmianami), więzami przyjaźni, poświęceniem, cierpliwością, wyrozumiałością, współczuciem. Te uczucia nakłaniają czytelnika do odkrycia własnego życia na nowo, do docenienia go w sposób, w który nie zrobiło się tego wcześniej. Okłamałabym Was jednak twierdząc, że tylko te pozytywne uczucia poznamy w trakcie czytania. Na równi spotkamy się ze strachem, bólem, cierpieniem, pokonywaniem własnych granic, słabości, aby w końcu zasmakować męczeńskiej walki o zachowanie godności (której momentami wydawać by się mogło, już nie posiadamy) i przeżycie.

"Przyjaźń oznacza bycie świadkiem dręczących nieszczęść przyjaciela, długich okresów nudy i rzadkich triumfów. To przywilej bycia przy drugiej osobie w jej najtrudniejszych chwilach i świadomość, że samemu można się przy niej czuć podle."

Każda kolejna strona powieści to cicha zgoda czytelnika na pełne uczestnictwo w życiu czwórki przyjaciół. Pozwalamy tym samym na wszystko i stajemy się bezbronni i odsłonięci. Boli nas każdy cios, każda brutalność, każda rana, która zostaje zadana bohaterom powieści. Stapiamy się z nimi w jedność, w myślach prosząc dla nich o lepszy dzień, miesiąc, rok. Boimy się, że nie będziemy mieć w sobie dostatecznej ilości siły, aby przetrwać kolejny z rzędu upadek, kolejną porażkę. Autorka zaangażowała czytelnika, w tę historię, w tak nieprzyzwoicie wysokim stopniu, że zakrawa to chwilami na zbrodnię.

"(…) cała sztuka z przyjaźnią polega na tym, aby znaleźć ludzi lepszych od siebie, nie inteligentniejszych, nie bardziej cool, ale lepszych, serdeczniejszych i bardziej wybaczających, a potem szanować ich za to, czego mogą cię nauczyć i słuchać ich, gdy mówią coś o tobie samym, choćby i najgorszego…albo i najlepszego, to się zdarza; i ufać im, co jest najtrudniejsze ze wszystkiego. Ale i najlepsze."

Małe Życie to cudowna, ponadczasowa historia, z którą powinien zapoznać się każdy bez wyjątku. Warto przedrzeć się przez początek, nie zrażać się do bohaterów oraz ich życia, które przyjdzie nam przecież z nimi dzielić przez najbliższe 800 stron, bo niezmiernie rzadko dostajemy do ręki coś tak pięknego i prawdziwego, co w pewnym stopniu, definiuje nas samych. Demaskuje człowieka, pokazując jego kruchość, słabość. Obnaża łatwość z jaką można zniszczyć człowieka ingerując tym samym w całe jego przyszłe życie. Książka amerykańskiej autorki jest trudna i wymagająca, ale zdecydowanie jedyna w swoim rodzaju. Taka, którą chciałam przeczytać od nowa, zaraz po zamknięciu okładki.

bookchilling.blogspot.com

Pozycja, która wdarła się do czytelniczego światka wywracając go do góry nogami. Przeglądając bookstagramowe profile czy wertując kolejne adresy blogów nie sposób nie zwrócić na nią uwagi, bo chociaż tytułowe „życie” jest małe to książka może przerazić swoją obszernością. Jednak to nie rozmiar był powodem, dla którego okrzyknięto ją najgłośniejszą amerykańską powieścią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak trafnie zauważył Stephen King we wstępie do Dziewczyny z sąsiedztwa tytuł wskazuje na „głupkowate, pogodne romansidło, spacery w świetle księżyca, potańcówki w szkole”. Niech cię jednak, drogi czytelniku, nie zwiedzie pierwsze skojarzenie. W książce nie znajdziesz duchów, wampirów czy wilkołaków. Spotkasz tam o wiele gorszego potwora.

Meg i Susan są siostrami ocalałymi z wypadku samochodowego, w którym zginęli ich rodzice. Dziewczynki wprowadzają się na przedmieścia, do domu swojej ciotki Ruth, która mieszka wraz z trójką synów. Wkrótce wyjdzie na jaw, że siostrom nie będzie dana możliwość prowadzenia spokojnego życia. Bardzo dokładnie poznają jednak zawilgoconą piwnicę, sznur i ataki szału ciotki. Szaleństwo będzie ogarniało coraz większość liczbę ludzi. A siostry zostaną zdane na łaskę chłopca, który wciąż się waha między poddaniem się szaleństwu, a uratowaniu sióstr z piekła.

"Ból może działać od zewnątrz.
Mam na myśli to, że czasem to, co widzisz, jest bólem. Bólem w najokrutniejszej,najczystszej formie. Bez lekarstw, snu czy nawet szoku lub śpiączki,które mogłyby cię otumanić."

Dziewczyna z sąsiedztwa to nie jest arcydzieło. To po prostu dobrze napisana książka, która przeraża swoją treścią. Mrozi czytelnikowi krew w żyłach, pokazuje mrok jaki może kryć się w człowieku i potworności na jakie ten może się zdobyć. Pod koniec książki błagałam, aby to się już skończyło, po cichu przeklinałam autora, że pokazał mi taką stronę człowieka.

"Złość, nienawiść i samotność są niczym pojedynczy przycisk, czekający na palec, który poprowadzi człowieka do destrukcji."

Jack Ketchum zaprezentował nam w swojej książce korowód czarnych postaci. Skupię się tutaj głównie na Ruth, ciotce dziewczynek, która stanowiła epicentrum zła. Rzucała od czasu do czasu złotymi myślami typu: „Duma prowadzi do upadku.” lub „Wszystko, co musicie zrobić, to być mili dla kobiety, a ona zrobi dla was wszystkie miłe rzeczy, jakie tylko chcecie.”. I wierzcie mi, nie miała na myśli laurki. Ruth była kobietą złamaną przez życie. Porzucona przez męża, została sama z trójką dzieci. Ketchum daje przykład tego, że mrok, ten najgorszy z możliwych, gromadzi się właśnie w ludziach, którzy nie potrafią pogodzić się z przeszłością. Tłumią w sobie żal, gromadzą negatywne emocje, które potrzebują jedynie impulsu, katalizatora, który je uwolni. Puszka Pandory. Zło rozlewa się na innych ludzi. A im go więcej tym silniejsze się staje, tym trudniej nad nim zapanować i je powstrzymać.

Pociesza mnie w tym bagnie tylko jedna rzecz. Akcja utworu przypada na lata 50. To czas, w którym człowiek bardzo cenił swoją prywatność. To co dzieje się za moimi drzwiami nie powinno was obchodzić, to nie wasza sprawa, to nie wasz zakichany interes. „Nie wspominaj o tym.” – to słowa, które Ruth skierowała do głównego bohatera. Tak bardzo się cieszę, że czasy się zmieniły. I trzymam w sercu nadzieję, że dziś do sytuacji przedstawionej w książce by nie doszło. Zło jednak zawsze znajdzie inny sposób. Bo czy mało jest krzywdy na świecie?

bookchilling.blogspot.com

Jak trafnie zauważył Stephen King we wstępie do Dziewczyny z sąsiedztwa tytuł wskazuje na „głupkowate, pogodne romansidło, spacery w świetle księżyca, potańcówki w szkole”. Niech cię jednak, drogi czytelniku, nie zwiedzie pierwsze skojarzenie. W książce nie znajdziesz duchów, wampirów czy wilkołaków. Spotkasz tam o wiele gorszego potwora.

Meg i Susan są siostrami ocalałymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przemysław Kossakowski zabiera czytelnika w podróż po Polsce, Ukrainie oraz Rosji. W podróż wyjątkową, bo doświadczyć na własnej skórze znachorskich praktyk nie udaje się każdemu tak z dnia na dzień. W trakcie podróży reporter zadaje pytania, na które odpowiedzi poszukuje niemal każdy z nas. Czy uda mu się je odnaleźć podróżując między Europą i Azją?

„Nie jestem fanką reportaży.” – dokładnie to miałam w głowie rozsiadając się na kanapie w pokoju z książką Na granicy zmysłów w rękach. W sumie, to z czystym sercem mogę przyznać, że ich nie lubię. Bardzo rzadko natrafię na odpowiednio ciekawy temat, który przykuje moją uwagę. Preferuje powieści. Jedna historia pozwala mi wczuć się w klimat, wtedy odpoczywam. Jako umiarkowany przeciwnik reportaży sięgnęłam jednak po książkę Przemka Kossakowskiego z kilku powodów. Oto i one:

1. Temat niekonwencjonalnych sposobów leczenia, szeptunek, znachorów, szamanów jest ciekawy. Nie okłamujmy się. To fajna zabawa. Tak na pierwszy rzut oka.

2. Reporter w swoich poszukiwaniach dotarł aż na Ukrainę i do Rosji. Nie mogłam tego zbagatelizować. Rdzenne ludy zamieszkujące Syberię i ich wierzenia to temat rzeka.

3. Liczyłam, że pokonam dystans jaki powstał między moją osobą, a reportażami.

Nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam. Reportaże w większości mi się podobały. Napisane zostały w bardzo przyjazny dla czytelnika sposób. Czułam się trochę jakbym siedziała sobie w kawiarni z Panem Przemysławem i gawędziła o tym jak to miał pić ten mocz, ale jednak coś nie pykło. Luźny sposób wypowiedzi autora sprawia, że dystans między nim, a czytelnikiem praktycznie nie istnieje.

"Człowiek bardzo często reaguje śmiechem, kiedy czegoś nie rozumie. Intensywność śmiechu wzrasta proporcjonalnie do braku zrozumienia. W tej sytuacji mamy taki poziom braku zrozumienia, że, no cóż... może jednak powinienem rozważyć utratę przytomności."

Ogromnym plusem był dla mnie humor, którym okraszona została większość reportaży. Kossakowski posiada jednak tendencje do prowadzenia gry z czytelnikiem. Momentami reporter balansuje między żartem, ironią, a powagą i naprawdę ciężko jest wyznaczyć granicę między nimi. A przecież jak by nie patrzeć Na granicy zmysłów to książka, która porusza tematy bardzo kontrowersyjne. Takie, o których mówić czytelnik nie chce, nie ma ochoty, są one na tyle niewygodne, że lepiej je przemilczeć, odłożyć na bok, na inny dzień, miesiąc , a nawet rok. Ludzie boją się myśleć, a co dopiero mówić i dyskutować o śmierci, duchach, klątwach i opętaniu. Takie tematy do dziś są zmorą polskiego (i nie tylko) społeczeństwa. Czasami czytelnik może odnieść wrażenie, że humor, którym posłużył się reporter nie pasuje do poruszanych przez niego spraw. Moim zdaniem równowaga między delikatnym humorem, który ubarwia opowieść, a kpiną i prześmiewczym, momentami bluźnierczym tonem nie została przekroczona. Co więcej! Humor Pana Przemysława pomaga czytelnikowi nie traktować wszystkiego ze śmiertelną powagą. Owszem, zasiewa małe ziarno refleksji u odbiorcy co potwierdza, że swoje zadanie Pan Przemysław wykonał dobrze.

"Sądzę, że dobrze nie mieć zbyt wielu oczekiwań, wyobrażeń. Życie zawsze się z nimi rozmija, a my nie jesteśmy w stanie tego zaakceptować. Nie wiedzieć skąd, jest w człowieku roszczenie, że musi być tak, jak on chce. Kiedy jest inaczej, traktuje to jako zawód, nawet jeżeli to, co się wydarzyło, jest lepsze niż to, co zaprojektował. Oczekiwania. Oczekiwania i roszczenia."

Na granicy zmysłów to pewnego rodzaju katalog usług, który Kossakowski nam podarował. Zawiera on opis, mniej lub bardziej skutecznych, niekonwencjonalnych sposób leczenia, którymi posługują się znachorzy. Usługi w większości zostały przetestowane na własnej skórze reportera. Jeśli jesteście ciekawi, które z nich poskutkowały i czy w ogóle gra była warta przysłowiowej świeczki sięgnijcie po tę książkę. Gorąco polecam!

Przemysław Kossakowski zabiera czytelnika w podróż po Polsce, Ukrainie oraz Rosji. W podróż wyjątkową, bo doświadczyć na własnej skórze znachorskich praktyk nie udaje się każdemu tak z dnia na dzień. W trakcie podróży reporter zadaje pytania, na które odpowiedzi poszukuje niemal każdy z nas. Czy uda mu się je odnaleźć podróżując między Europą i Azją?

„Nie jestem fanką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wiem dlaczego sięgając po trzecią z kolei książkę Colleen Hoover łudziłam się, że czeka mnie coś lekkiego, łatwego i przyjemnego. Mogłam się przecież spodziewać, że autorka po raz kolejny będzie w precyzyjny sposób grała na uczuciach czytelnika, pozwalając mu balansować na granicy płaczu.

Znajomość Ridgea i Sydney rozpoczyna się od balkonu. Od rozmów, w których na głos nie pada żadne słowo, a cisza wypełnia się muzyką. Ridge to geniusz gry na gitarze, cierpi jednak na blokadę twórczą i nie jest w stanie wypełnić melodii tekstem. Sydney to dziewczyna, która prowadzi uporządkowane i spokojne życie, w którym jest czas zarówno na chłopaka jak i studia oraz pracę. Ich drogi przecinają się kiedy Ridge widzi Sydney, siedzącą na balkonie śpiewającą do granej przez niego piosenki. Jest to początek znajomości, w której muzyka przeplata się ze szczęściem i cierpieniem, a powiedzenie: serce nie sługa nabiera tutaj nowego znaczenia.
Kiedy ostatniej nocy trzymałem ją za rękę, uświadomiłem sobie, że nic na tym świecie nie powstrzyma mojego serca od tego, by czuło to, co czuje.
Z ręką na sercu muszę przyznać, że zakochałam się w tej historii. Jest jedyna w swoim rodzaju, niebanalna i wciągająca. Magicznym dla mnie, okazał się cały proces zakochiwania się w sobie głównych bohaterów. Zaplątałam się w niego tak mocno, że skurcze serca i żołądka w trakcie czytania książki nie były niczym dziwnym.
Bohaterowie których stworzyła autorka tylko wzbogacają całość. Nie znajdziecie tam nikogo nadmiernie irytującego. Każdy z nich zapadnie Wam głęboko w pamięć i w serce. Docenicie ich otwartość, siłę z jaką stawiają czoła wszelkim problemom. Pokochacie ich pełną miłości i poświęcenia postawę. Wspólnie z nimi będziecie cierpieć i płakać.
Maybe someday to książka, której strony aż kipią różnymi uczuciami. Rozpoczynając od smutku, złości i zwątpienia poprzez poświęcenie, zaufanie, a kończąc na przyjaźni i miłości. Miłości, która często nie potrzebuje żadnych słów, aby głęboko brzmieć w naszym sercu. To opowieść o poświęceniu siebie i swojego szczęścia dla drugiej osoby. Wiele z tych uczuć zapisana została między innymi w piosenkach, gdyż muzyka stanowi ogromną część tej książki.
...ludzie nie wybierają, w kim się zakochują. Mogą jedynie wybrać, kogo dalej będą kochać.
Colleen Hoover w swoich książkach nigdy nie idzie łatwiznę. Nie daje czytelnikowi błahej historii, którą ten przegryzie popijając kawą. To nie jest opowieść na jedną łzę, którą otrzemy pod koniec, wstaniemy i pójdziemy robić pranie. To nie jest historia, w której jasno faworyzujemy jedną ze stron, wznosząc zuchwałe modły, aby główna postać podjęła koniecznie taką decyzję. To około 300 stron trudnych decyzji i próby wygrania z czymś tak nieposkromionym jak miłość.

bookchilling.blogspot.com

Nie wiem dlaczego sięgając po trzecią z kolei książkę Colleen Hoover łudziłam się, że czeka mnie coś lekkiego, łatwego i przyjemnego. Mogłam się przecież spodziewać, że autorka po raz kolejny będzie w precyzyjny sposób grała na uczuciach czytelnika, pozwalając mu balansować na granicy płaczu.

Znajomość Ridgea i Sydney rozpoczyna się od balkonu. Od rozmów, w których na głos...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wydawało mi się, że jeśli w swoim życiu natknę się na książkę, która w mojej opini będzie idealna, to pokazanie jej zalet i niejako zareklamowanie jej będzie pestką. Z pozoru banalne zadanie urosło do rangi ogromnego problemu, bo od 5 minut moje dłonie wiszą nad klawiaturą, usilnie próbując ubrać w słowa kłębiące się w głowie myśli. Zobaczmy więc co z tego wyjdzie…
Theo Decker ratuje się z wybuchu, do którego doszło w muzeum. Wykrada stamtąd ulubiony obraz matki, która ginie w tym zamachu. Szczygieł towarzyszy Theo w jego życiowej podróży. Chłopak, a później już mężczyzna wiedziony dziką fascynacją próbuje chronić obraz, jednocześnie drżąc w obawie przed jego utratą i konswekwencjami jakie może ponieść.
„(…) dobro nie zawsze wynika z dobrych uczynków, a złe uczynki nie zawsze są skutkiem zła, prawda?”
Pokochałam Szczygła przede wszystkm za lekkość z jaką przyszło mi go czytać. Tutaj ukłon w stronę tłumacza - Jerzego Kozłowskiego, który wykazał się ogromnym kunsztem podarował nam fantastyczną historię, która trafi do niemal każdego odbiorcy. W książce zachwyciło mnie również odwołanie do Idioty Dostojewskiego, które stanowiło przykre podsumowanie ludzkiej chęci czynienia dobra. Chęci z której czasami może wyniknąć więcej zła niż ze złych uczynków, których dopuszcza się człowiek.
„Bo mówię Ci … - powiedział, czubkiem buta trącając torbę – świat jest dużo dziwniejszy, niż wiemy lub nam się wydaje. I wiem, jak myślisz, jak lubisz myśleć, ale może w tym jednym przypadku nie możesz sprowadzić wszystkiego do czystego „dobra” lub czystego „zła”, tak jak zawsze byś chciał…? (…) Może to nie takie proste.”
Nie minę się z prawdą jeśli stwierdzę, że Donna Tartt pisząc Szczygła, dała społeczeństu encyklopedię człowieka. Na kartach książki czytelnik pozna bohaterów od podszewki. Na światło dzienne wyjdą ich najgłębiej skrywane lęki, najciszej wypowiadane myśli i największe pragnienia. Trudno nie dać się wciągnąć w losy bohaterów, nawet tych, którzy pojawiają się w powieści tylko na chwilę, aby odegrać epizodyczną rolę i odejść w niebyt. Do niektórych z nich się przywiązujemy, a drugich wolelibyśmy nigdy nie poznać. Moim faworytem wśród bohaterów był Boris, przyjaciel głównego bohatera. Urzekł mnie przede wszystkim tym, że był typem spod czarnej gwiazdy, którzy czerpie z życia pełną piersią, właściwie niczego nie żałując. Borys pojawił się w życiu Theo wtedy kiedy on najbardziej tego potrzebował i choć ich przyjaźń można uznać za toksyczną ( w końcowej części książki nawet bardziej niż na początku) to stanowiła dla głównego bohatera ogromne wsparcie. Przede wszystkim jednak była ucieczką ( lub jedynie jej próbą od problemów), z którymi prędzej czy później, Theo musiał się zmierzyć.
„Wielki smutek, który dopiero teraz zaczynam pojmować: nikt nie wybiera własnego serca. (…) Nie wybieramy tego, jacy jesteśmy.”
Szczygieł to piękna opowieść o odkrywaniu i uczeniu się siebie. O szukaniu sensu życia kiedy ma się wrażenie, że dawno się go straciło i nikt, ani nic nie jest w stanie nam go zwrócić. To opowieść o wielu próbach odnalezienia się w społeczeństwie oraz szukaniu swojego miejsca na ziemii. To wiele emocji, milion uczuć i jeszcze więcej bolesnych skurczy serca, których zwyczajnie należy doświadczyć.

bookchilling.blogspot.com

Wydawało mi się, że jeśli w swoim życiu natknę się na książkę, która w mojej opini będzie idealna, to pokazanie jej zalet i niejako zareklamowanie jej będzie pestką. Z pozoru banalne zadanie urosło do rangi ogromnego problemu, bo od 5 minut moje dłonie wiszą nad klawiaturą, usilnie próbując ubrać w słowa kłębiące się w głowie myśli. Zobaczmy więc co z tego wyjdzie…
Theo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka, która zrobiła furorę. Pozytywnym recenzjom, komentarzom i opiniom nie było końca. Odważne połączenie koncepcji Igrzysk Śmierci z X-menami. Książka, która przyniosła popularność autorce rozsławiając ją w czytelniczym światku. Kolejna opowieść o jednostce, której celem jest zburzenie dotychczasowego ładu panującego w ojczystym kraju.
Norta to kraj zamieszkiwany zarówno przez Srebrnych jak i Czerwonych. Różnica między jednymi, a drugimi nie wydaje się duża, a leży ona jedynie w kolorze krwii. Srebrny kolor wiążę się z nadprzyrodzonymi umiejętnościami, które pozwalają Srebrnym utrzymać władzę w kraju. Arystokraci silną ręką trzymają w ryzach Czerwonych, bez mrugnięcia okiem wysyłają ich na wojnę, którą Norta prowadzi z sąsiednim państwem. W całym tym zamieszaniu poznajemy jedną z Czerwonych czyli Mare Barrow, która już za niedługo ma trafić na front wraz ze swoimi rówieśnikami. Chcąc uratować swojego przyjaciela przed służbą wojskową trafia na dwór Srebrnych, gdzie wychodzi na jaw, że Mare również posiada nadprzyrodzone umiejętności i staje się „dziewczyną od błyskawic”. Od dawna nie podoba się jej sposób w jaki traktowani są pozostali Czerwoni, wstępuje więc w konszachty ze Szkarłatną Gwardią, która dąży do rewolucji.
Pierwsza część trylogii Victorii Aveyard była dla mnie prawdziwym pozytywnym zaskoczeniem. Kierowana powszechnym uwielbieniem dla tej serii, które bombardowało mnie dosłownie z każdej strony chciałam na własnej skórze przekonać się w czym tak naprawdę zawiera się fenomen tej książki/serii. Kupiłam ją. Czekała na mnie dobre 4 miesiące. Była idealnym skupiaczem kurzu. Kiedy jednak zobaczyłam film na kanale Patryk i Książki (link), w którym booktuber wspominał o Czerwonej Królowej, coś we mnie drgnęło. Następnego dnia wstałam z mocnym postanowieniem pochwycenia książki w dłoń i tak też uczyniłam.
Czerwona Królowa zachwyciła mnie przede wszystkim wartką akcją. Autorka wcale nie przynudza, a idzie za ciosem wplątując główną bohaterkę w coraz to nowe zawiłości i rzucając pod jej nogi kolejne kłody, którym Mare musi dzielnie stawić czoła. Ogromny plus za to. Sam pomysł na fabułę wydał mi się strzałem w dziesiątkę. Pomimo tego, że cała koncepcja rewolucji w kraju, głównej bohaterki, która staje na jej czele, a tłem dla tego wszystkiego jest jej rozterka między (tu was zaskocze, bo autorka poszła o krok dalej) trzema, a nie dwoma chłopakami jest żywcem wyjęta z Igrzysk Śmierci to i tak daje radę. Myślę, że ogromny wpływ ma na to urozmaicenie fabuły postaciami Srebrnych, których nadludzkie umiejętności były dla mnie prawdziwą radochą i jak małe dziecko zgłębiałam poszczególnie rody obdarzone coraz to innymi mocami. (Odjazd!)
Bohaterowie to przeważnie młodzi ludzie, którzy biorą na swoje barki ogromny ciężar. Czasami większy niż są w stanie unieść, ale o tym przekonają się dopiero później. Nie są to postaci skomplikowane, mają swój system wartości, starają się go trzymać. Po raz kolejny na próbę zostanie wystawiona przyjaźń. Okaże się również, że podejmowanie decyzji o tym kogo obdarzyć zaufaniem może zadecydować o życiu.
Samą książkę czyta się bardzo szybko. Ciężko oderwać się i przerwać lekturę chociaż na chwilkę, bo często bywa tak, że koniec rozdziału zawiesza nam akcję tak ni w pięć ni w dziewięć i logicznym wydaje się zaczęcie kolejnego rodziału.
Cała koncepcja książki ma wymowę bardzo uniwersalną. Wykluczając wszystkie super moce, które robią z postaci herosów praktycznie nie do pokonania, to podobne sytuacje do tych opisanych przez autorkę możemy odnaleźć w dzisiejszym świecie. Ciągle wojny, pucze, próby objęcia władzy, niezadowolenie mieszkańców jednego czy drugiego kraju. To wszystko dzieje się na naszych oczach. A całą opowieść nazywamy historią.
Podsumowując. Czerwona Królowa to kawał dobrej książki, po którą warto sięgnąć. Nie tylko miło spędzicie czas w królestwie Norty próbując rozgryść pałacowe intrygi i knowania, ale może odnajdziecie jeszcze kilka analogii do wpółczesnego świata. Polecam!

bookchilling.blogspot.com

Książka, która zrobiła furorę. Pozytywnym recenzjom, komentarzom i opiniom nie było końca. Odważne połączenie koncepcji Igrzysk Śmierci z X-menami. Książka, która przyniosła popularność autorce rozsławiając ją w czytelniczym światku. Kolejna opowieść o jednostce, której celem jest zburzenie dotychczasowego ładu panującego w ojczystym kraju.
Norta to kraj zamieszkiwany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Decydując się na tę książkę zastanawiałam się czy przypadnie mi do gustu. Teoretycznie to moje klimaty. Jakaś zagadka, trochę historii, stara książka, a gdzieś w tle wątek miłosny (romans z bibliotekarzem!). Bałam się jednak, że się zanudzę. Prawdopodobnie było to spowodowane okładką, której projekt jakoś nie końca zachęcał mnie do lektury. Wiedziona jednak chęcią poznania nieznanego włączyłam ją do listy książek na Read Week (więcej o wyzwaniu tutaj) i tak oto zaczęła się moja przygoda z Ludźmi księgi. Ale po kolei!
Główną bohaterką książki, od której wszystko się zaczyna, jest Hanna Heath. Zostaje ona wezwana do Sarajewa, aby zbadać żydowską księgę, znalezioną podczas wojny przez pewnego bibliotekarza. Badając manuskrypt znajduje kilka wskazówek (skrzydełko owada, biały włos, plamy z wina), które pomogą jej wniknąć w historie księgi i dowiedzieć się o wydarzeniach, których była świadkiem. Czytający dowie się nie tylko gdzie powstała księga, ale również co działo się z nią później. Pozna ludzi, którzy, czasami nieświadomie, brali na swoje barki trud ochrony tego interesującego dzieła.
W książce zostały opowiedziane dwie historie, które przeplatają się ze sobą. Pierwsza z nich dotyczy właśnie Hanny i rozgrywa się w roku 1996 (i w latach późniejszych). Właśnie w tej części fabuły zawiązana zostanie intryga. Chociaż to chyba mocno przesadzone stwierdzenie, ponieważ po pierwsze intryga zawiązuje się jakoś trzy, góra cztery rozdziały przed końcem książki, a jej rozwiązanie pojawia się w już w ostatnim (no bo kiedy?). Druga historia to historia manuskryptu. Będziemy śledzić drogę jaką przeszła księga cofając się aż do momentu jej powstania. Każde ważniejsze wydarzenie z życia księgi jest bezpośrednio związane ze wskazówką jaką znalazła Hanna podczas prac przy manuskrypcie.
Po lekturze tej pozycji muszę przyznać, że mam co do niej mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo podobała mi się złożoność fabuły. Czytelnik zanurza się w niej coraz głębiej i głębiej. Szczególnie tyczy się do tych części książki, które nawiązują do historii księgi. Kończąc daną opowieść i wracając do roku ’96 często odnosiłam wrażenie, że wynurzam się z wody przebijając taflę. Całkiem nieświadomie nasunęło mi się tutaj skojarzenie z Harrym Potterem i myślodsiewnią.
Z drugiej strony, te nagłe przeskoki z jednego czasu do drugiego czasami pozostawiały mnie lekko zdezorientowaną. Mijała więc chwila zanim zorientowałam się w jakim momencie wylądowałam i mogłam spokojnie wciągnąć się w bieg wydarzeń. Czasami miałam wrażenie, że w fabułe zostało wepchniętych sporo opisów, które nic nie wnoszą do całości, a stanowią tylko pewnego rodzaju nudny zapychacz. Dopiero gdzieś w połowie lektury zrozumiałam, że każdy element coś znaczy, a zazębianie się jednego wydarzenia z drugim jest bardzo ważne.
Bohaterowie nie wzbudzili we mnie praktycznie żadnych uczuć, jednak chyba nie oni byli tutaj najważniejsi. Moim zdaniem autorka nie chciała wglębiać się zbytnio w psychologię postaci, bo i książka teoretycznie nie opowiadała o ludziach (O losie! Przypomnij mi jak brzmiał tytuł? Ludzie księgi, tak?). Tak, przyznaje bez bicia. Postaci było mnóstwo, wlewały się górą strony, a wypadały dołem, ale były one tylko pretekstem. Najważniejsza tutaj była księga.
Po zakończeniu lektury naszła mnie refleksja, że teoretyczna to taką opowieść można by snuć o każdej pozycji, która dumnie prezentuje się na półce. A tam zagięcie na okładce, bo pani w Biedronce jakoś gorzej ją potraktowała, a to jakieś okruszki od batonika, no bo jak tu nie przegryzać czegoś podczas lektury? Kropelka kawy tu, a herbaty …o tutaj. A w tym miejscu atrament się rozmazał, bo łzy skapywały na stronnice. Wniosek nasuwa się w zasadzie jeden. Poczułam się w środku duszy całkiem dumna, bo oprócz bycia córką, koleżanką, studentką i książkoholikiem stałam się również człowiekiem księgi.
Polecam, aby na własnej skórze poznać historię Hagady Pesachowej. Jedni ją polubią, drudzy będą ją traktować z pewnością mniej przychylnie. Jeśli jednak ktoś lubi pozycje, w której historia przeplata się z religią, a wątek miłosny jest tylko niewyraźnym tłem majaczącym gdzieś w oddali, to czemu nie?

Decydując się na tę książkę zastanawiałam się czy przypadnie mi do gustu. Teoretycznie to moje klimaty. Jakaś zagadka, trochę historii, stara książka, a gdzieś w tle wątek miłosny (romans z bibliotekarzem!). Bałam się jednak, że się zanudzę. Prawdopodobnie było to spowodowane okładką, której projekt jakoś nie końca zachęcał mnie do lektury. Wiedziona jednak chęcią poznania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

To już piąta część przygód nieco rozstrzepanej, ale niesamowicie inteligentnej i sprytnej lekarki Claire oraz jej męża Jamiego Frasera, którego ośli upór (wszystko dlatego, że to Szkot, jak twierdzi Claire) niejednego człowieka wpędziłby do grobu. Patrząc na gabaraty książki z jaką przyszło mi się zmierzyć do teraz nie jestem w stanie uwierzyć, że dałam radę. Ręka bolała od trzymania tej cegiełki, a oczy nie mogy się przyzwyczaić do wielkości literek, które niekiedy prawie biegały po stronach uwijając się jak małe, pracowite mrówki. Udało mi się jednak podołać!
„Jest rok 1770. Claire i Jamie rozpoczynają życie na dzikich terenach Karoliny Północnej. Claire jest lekarką i ze swoją dwudziestowieczną wiedzą medyczną musi leczyć bez antybiotyków, szczepionek i lekarstw. Jamie próbuje zagospodarować ogromne obszary leżącej odłogiem ziemi. Claire wie, co wydarzyło się w tym rejonie w wieku XVIII, ale ta wiedza nie obejmuje przyszłości jej rodziny. Dlatego nie zdoła uchronić swoich najbliższych przed tragicznymi wydarzenami...”
Nie chcę zdradzać więcej informacji odnośnie fabuły, boję się, że coś bardziej szczegółowego będzie spoilerem dla tych, którzy serii jeszcze nie czytali, bądź dla tych, którzy akurat stoją na rozdrożu i nie wiedzą, czy brać się za tego kloca czy może jednak wsunąć go głębiej w niezmierzone czeluści domowej biblioteczki.
Diana Gabaldon po raz kolejny kładzie przed czytelnikiem encyklopedie dawnych czasów ( w tym przypadku brytyjskich kolonii) dopracowaną w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe. Opisy czynności, budynków, przyrody, zwyczajów i obrzędów wprost wylewają się z każdej stronnicy tej książki. Każdy opis to miliony epitetów, które malują przed oczami czytelnika precyzyjny obraz danej rzeczy czy zjawiska. Czytając książke odnosi się wrażenie zanurzania w ten odległy świat. Zaprzyjaźniamy się z bohaterami, poznajemy ich w różnych sytuacjach, znamy ich zachowania, bo przecież towarzyszymy im na każdym kroku. Przy polowaniu, przy szyciu kołdry czy nawet przy przemycie bezcennej whisky.
„Kiedy materiały zostały skompletowane, wszystkie kobiety przyszły do „wielkiego domu” i zajęły się właściwym robieniem kołdry – pracowitym zszywaniem wierzchu z kawałeczków i łączeniem go metodą pikowania ze spodem. W środek wkładano resztki zużytych koców, pozszywane gałganki, wełaniane wyczeski –żeby kołdra była ciepła.”
Ognisty Krzyż to nie tylko wiele szczegółowych opisów, ale to przede wszystkim historia przepełniona miłością, poświęceniem , cierpieniem i przyjaźnią. Diana Gabaldon kolejny raz pokazała nam różne rodzaje miłości, uświadamiając jednocześnie czytelnikowi, że każda miłość łączy się z bólem i poświęceniem dla drugiej osoby. Miłość to nie proste uczucie, to ciężka praca, która wzbogaca nasze życie, dodaje mu barw. Czyni człowieka szczęśliwym. Bohaterowie wielokrotnie muszą zmierzyć się z przeciwności losu, które wystawiają na próbe ich więzi. Ognisty Krzyż to cudowna opowieść, która wzbudza w nas nieskończoną ilość emocji.
„Kiedy nadejdzie dzień nieuniknionego rozstania – powiedział cicho, patrząc na mnie – jeżeli moimi ostatnimi słowami nie będą słowa „kocham cię”, wiedz, że po prostu nie zdążyłem ich wypowiedzieć.”
Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że pomimo wielu plusów jakie muszę dopisać na konto autorki znalazło się kilka minusów. Tym najpoważniejszym o jakim chce Wam wspomnieć jest praktycznie zero akcji przez dobrą połowę książki. Przysięgam, że rzeczywista akcja rozpoczęła się dopiero po stronie sześćsetnej. Rozumiem, że autorka chciała rozpuścić trochę sieć kontaktów głównych bohaterów, jednak zaczęło mnie to poważnie nudzić, a przy tak obszernej pozycji jest to uciążliwe.
Z racji tego, że jest to już piąta część serii (a między częściami robię sobie przerwy) bohaterowie wprowadzeni na przestrzeni tych części zaczynają mi się mylić. Nazwiska, często bardzo do siebie zbliżone lub nawet te same, stają się bezsensownym kłębowiskiem, które ciężko jest rozplątać. Boję się, że kiedy dobrnę do ósmej części w zupełności zgubię główny wątek historii w gąszczu bohaterów.
Podsumowując całość lektury, jestem zadowolona. Zdecydowanie nie ma porównania z pierwszą częścią, która była idealna i w której niezaprzeczalnie się zakochałam, ale uważam, że Claire i Jamie są tak pocieszną parą, że należy doprowadzić ich historię do końca. Polecam!

To już piąta część przygód nieco rozstrzepanej, ale niesamowicie inteligentnej i sprytnej lekarki Claire oraz jej męża Jamiego Frasera, którego ośli upór (wszystko dlatego, że to Szkot, jak twierdzi Claire) niejednego człowieka wpędziłby do grobu. Patrząc na gabaraty książki z jaką przyszło mi się zmierzyć do teraz nie jestem w stanie uwierzyć, że dałam radę. Ręka bolała od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moim pierwszym skojarzeniem po przeczytaniu tytułu był: Harry Potter! Moja ekstaza minimalnie osłabła w momencie gdy spojrzałam na krótką informację o treści na odwrocie książki. Machnęłam jednak ręką, w głębi duszy nie przejmując się tym, że utwór nie ma praktycznie żadnego związku ze sławną serią pani Rowling. I nie zawiodłam się! Serdecznie zapraszam Was do świata, w którym fikcja literacka przeplata się z autentycznymi bohaterami, a magiczne stwory wychodzące zza rogu to przysłowiowy pikuś.

Alchemik jest pierwszą częścią sześciotomowej sagi, która opowiada o przygodach bliźniąt , Josha oraz Sophie Newmanów, którzy za sprawą właściciela starej biblioteki, Nicholasa Flamela oraz jego żony, zostają wplątani w toczącą się od zarania dziejów walkę między ludźmi oraz legendarną Starszą Rasą. Sprawy komplikują się kiedy wychodzi na jaw, że rodzeństwo stanowi bardzo ważny element całego sporu, a ich udział w potyczce został przepowiedziany już dziesięć tysięcy lat wcześniej. Dwójka nastolatków musi stawić czoła nie tylko pradawnym bogom oraz magicznym stworzeniom, ale przede wszystkim będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie jak ważna dla nich jest bliźniacza więź i czy odnajdą w sobie wystarczająco siły by podołać swojemu przeznaczeniu.

Zaczynając lekturę byłam dość sceptycznie nastawiona. Moje płonne nadzieje związane z Harrym Potterem zostały drastycznie rozwiane i bałam się historii z jaką przyjdzie mi się zmierzyć. Muszę jednak przyznać, że całość czytało mi się nad wyraz przyjemnie, chociaż niekiedy bardzo wyraźnie widać, że książka skierowana jest typowo do młodszego grona odbiorców. Język jakim posługuje się autor jest bardzo prosty i nie ukrywam, że czasami działało mi to na nerwy.

Książka Michaela Scotta jest przykładem standardowej opowieści, w której dobro walczy ze złem, dlatego czytając, czasami miałam wrażenie, że zanurzam się w bajkowy świat ( w tym przekonaniu utwierdzały mnie małe latające wróżki, który kilkakrotnie przewinęły się przez fabułę). Bohaterowie najczęściej opowiadają się za jedną bądź drugą stroną i naprawdę dziecinnie prosto jest wywnioskować kto trzyma z kim. Wyłapałam kilka sytuacji, w których główni bohaterowie
wykazywali się szczególną naiwnością, która aż raziła w oczy. Niekiedy dało się również dostrzec pewną niezgodność produktu z opisem. Chodzi mi tutaj w szczególności o postaci negatywne, których głównym zadaniem było siać postrach i samym wzrokiem zmiatać inne stworzenia z powierzchni ziemii. Szybko jednak wychodziło na jaw, że Ci źli wcale nie są aż tak zatrważająco źli. Ich wskaźnik nieprawości utrzymywał się na całkiem przyzwoitym poziomie.

Pomimo wszystko uważam, że autor stworzył bardzo dopracowany świat, w którym możemy przebierać wśród różnorakich magicznych stworzeń, zarówno tych dobrych jak i tych, które stoją trochę bardziej po ciemnej stronie mocy. Szczególnie zaciekawił mnie sposób w jaki autor przywołał w utworze, niektóre ogólnie znane wydarzenia historyczne wyjaśniając je, poprzez wmieszanie w nie wykreowanych przez siebie bohaterów.

Alchemik Michaela Scotta to kawał dobrej historii, w którą dość łatwo się wciągnąć. Jest w niej miejsce zarówno na śmiech i przygodę jak i na chwilę smutku oraz poddenerwowania. Nie jestem w 100% pewna czy sięgnę po pozostałe części serii, jednak z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie żałuję. Pomimo kilku niedociągnięć i trochę zbyt banalnego jak na mój gust języka, książka warta jest przeczytania.

http://bookchilling.blogspot.com/2016/07/alchemik.html

Moim pierwszym skojarzeniem po przeczytaniu tytułu był: Harry Potter! Moja ekstaza minimalnie osłabła w momencie gdy spojrzałam na krótką informację o treści na odwrocie książki. Machnęłam jednak ręką, w głębi duszy nie przejmując się tym, że utwór nie ma praktycznie żadnego związku ze sławną serią pani Rowling. I nie zawiodłam się! Serdecznie zapraszam Was do świata, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziewczyna w walizce. Tytuł, który zawsze podczas wymawiania magicznym sposobem przeistacza mi się w Dziewczynę z pociągu. Przypadek? Nie sądzę. Zarówno jedna jak i druga książka nie była czymś wyjątkowym. Zdecydowałam, że najbezpieczniejszym wyjściem będzie napisać o niej kilka słów dopiero po kilku dniach. Miałam ogromną nadzieję, że moje wzburzenie i niesmak jakoś osłabną. Myślałam, że może po chwili zastanowienia znajdę w tej książce jakieś drugie dno. Niestety. Nadzieja matką głupich. Przekonajmy się więc: dlaczego?
Głównym bohaterem jest Teo Avelar, student medycyny oraz typowy samotnik. Unika kontaktu z ludźmi i najlepiej czuje się sam w swoim towarzystwie (dobrze jest czasem porozmawiać z kimś inteligentnym, prawda?) Jego życie zmienia się diametralnie kiedy pewnego dnia poznaje Clarice. Bardzo szybko zauroczenie przeistacza się w chorą obsesję, która kończy się wpakowaniem biednej dziewczyny do walizki i wywiezieniem do pobliskiej miejscowości w celu bliższego poznania się. Pamiętajmy, że chłopak to wszystko robił wyłącznie dla dobra dziewczyny.
Dodając Dziewczynę w walizce do swojej półki na Legimi nie wiedziałam, że powinnam traktować tytuł aż tak dosłownie. Dodatkowo z jednego skromnego zdania zacytowanego i umieszczonego nad tytułem wywnioskowałam, że książka powinna mnie zaszokować. I to nie tak jakoś po prostu. Ona powinna wprawić mnie dosłownie w osłupienie! Lub też (co gorsza!) miałam miotać się po pokoju nie mogąc wyjść z podziwiu dla geniszu autora i stworzonej przez niego fabuły.
To może po kolei:
BOHATEROWIE: Teo Avelara. Miałam ochotę go własnoręcznie udusić już po kilku stronach. Naprawdę rarytasem jest, aby jakikolwiek bohater tak bardzo działał mi na nerwy. Z każdym kolejnym zdaniem wypowiadanym przez niego emanowała ode mnie czysta chęć mordu. Sposób w jaki się zachowywał, prawdopodobnie dobrze oddawał człowieka psychicznie chorego, który ma niezdrową obsesję na punkcie drugiego człowieka, ale on wyjątkowo dawał mi w kość. Jego oblubienicę Clarice obdarzyłam większą sympatią. Myślę jednak, że był to jakiś podświadomy odruch, który bardziej opierał się na litości i współczuciu niż rzeczywistym polubieniu bohaterki za jej cechy charakteru. Jej samopoczucie i sposób odnoszenia się do Tea zmieniał się z minuty na minutę. Jej niestałość i brak zdecydowania również nie były dla mnie cechami na plus.
FABUŁA: Jedyne czego nie można zarzucić tej książce to braku zwrotów akcji. Jest ich tak dużo i są tak gęsto usiane, że w połowie książki miałam już dość. Było mi niedobrze jak po długiej przejażdżce rollercosterem. W bardzo wielu miejscach przedobrzone. Autor chciał zaskoczyć czytelnika na śmierć, niestety dla mnie zrobiło się to już nudne i za którymś już razem z kolei, po 21 zwrocie akcji, w mojej głowie rozległo się ciche westchnienie i głos: oh come on…
Ponadto chciałam również wspomnieć, że autor starał się, oczywiście w wiadomym celu zaszokowania czytelnika, wplatać naturalistyczne opisy do całości fabuły. Kolejny raz chciano, aby czytającemu zęby powypadały i żeby musiał je zbierać. Na szczęście zachowałam w całości moje uzębienie, aczkolwiek niesmak i wstręt wciąż pozostał.
Przykro mi, że całość recenzji aż ocieka sarkazmem, ale pisząc o tej książce nie mogłam ubrać tego w inny sposób. Przykro mi również, że rozpoczynając ją miałam nadzieję na prawdziwe COŚ. Widziałam przecież wiele pochlebnych uwag na temat tej książki. U mnie niestety SZOK, zmienił się w KOSZa, którego chwilowo daję autorowi.

Dziewczyna w walizce. Tytuł, który zawsze podczas wymawiania magicznym sposobem przeistacza mi się w Dziewczynę z pociągu. Przypadek? Nie sądzę. Zarówno jedna jak i druga książka nie była czymś wyjątkowym. Zdecydowałam, że najbezpieczniejszym wyjściem będzie napisać o niej kilka słów dopiero po kilku dniach. Miałam ogromną nadzieję, że moje wzburzenie i niesmak jakoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jej ciepło oraz pogodę ducha bardzo wyraźnie widać w każdym felietonie jej autorstwa. Nie da się ukryć, że podstawą każdej książki jest silna wiara autorki, którą widać na pierwszy rzut oka. Nie powinno to jednak stanowić argumentu przeciwko poświęceniu dłuższej chwili tym książkom. Wręcz przeciwnie, powinno stanowić główny atut. Każdy z nas, czytając felietony, dowie się , że miejsce głębokiej wiary w Boga może zająć ukochana osoba czy po prostu osoba jaką chcemy być w przyszłości. Nie ważne jaka będzie nasza motywacja, co tak naprawdę będzie stanowiło ten motor, który będzie napędzać nasze działanie, chodzi o to, żeby był skuteczny , żeby zachęcał nas do działania, żeby stale przypominał nam dla kogo to robimy i co tak naprawdę jest najważniejsze w naszym życiu.
Czytając książki autorstwa Reginy Brett uroniłam nie jedną łzę. Muszę jednak przyznać, że po każdym felietonie moje serce buzowało. Buzowało chęcią stania się kimś lepszym.

( bookchilling.blogspot.com )

Jej ciepło oraz pogodę ducha bardzo wyraźnie widać w każdym felietonie jej autorstwa. Nie da się ukryć, że podstawą każdej książki jest silna wiara autorki, którą widać na pierwszy rzut oka. Nie powinno to jednak stanowić argumentu przeciwko poświęceniu dłuższej chwili tym książkom. Wręcz przeciwnie, powinno stanowić główny atut. Każdy z nas, czytając felietony, dowie się...

więcej Pokaż mimo to