Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Openminder to historia osadzona w świecie, z którego planowo wyrugowano instynkty ludzkie uznane za złe. W rzeczywistości podzielonej na "dziki" Wschód i "cywilizowany" Zachód openminderzy mają za zadanie zrozumieć mieszkańców Wschodu i wyzwolić ich. Nikodem, główny bohater powieści, kształci się na openmindera w odbudowanym po wojnie Krakowie. Zanim jednak uda mu się dołączyć do elitarnej jednostki, pozna prawdę o sobie i o systemie, w którym żyje.

Autorka książki stworzyła ciekawy, przemyślany świat. Wizja Krakowa po wojnie, ze skażonym polem bitwy w samym centrum, fascynuje swoim rozmachem i kreatywnością. Interesująca jest też warstwa filozoficzna: pod zawiłą intrygą kryją się frapujące etyczne pytania. Czy można programowo wprowadzić "szczepionkę na zło" i za pomocą technologii sprawić, by ludzie musieli być dobrzy? Jak ma się to do wolności? Jaką cenę warto zapłacić za świat bez zła? To tylko niektóre z nich.

Autorka celnie pokazuje współczesne lęki i podziały, dobrze grając na opisanym przez Hansa Roslinga "instynkcie przepaści". Wszystko to spodoba się szczególnie miłośnikom japońskich klimatów, którymi inspirację widać w "Openminderze" bardzo wyraźnie.

Openminder to historia osadzona w świecie, z którego planowo wyrugowano instynkty ludzkie uznane za złe. W rzeczywistości podzielonej na "dziki" Wschód i "cywilizowany" Zachód openminderzy mają za zadanie zrozumieć mieszkańców Wschodu i wyzwolić ich. Nikodem, główny bohater powieści, kształci się na openmindera w odbudowanym po wojnie Krakowie. Zanim jednak uda mu się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jak mówić, żeby maluchy nas słuchały Julie Adair King, Joanna Faber
Ocena 8,1
Jak mówić, żeb... Julie Adair King, J...

Na półkach:

Może i bardzo amerykańska książka, może dobór przykładów jest tendencyjny, ale autorki w żadnym miejscu nie piszą, że ich metody zawsze działają, a do każdego dziecka istnieje jedna instrukcja obsługi. Warto jednak zapoznać się z proponowanymi przez nie narzędziami, szczególnie, że opierają się one na prostych zasadach: szacunku do dziecka i samego siebie, zrozumienia i akceptacji.

Może i bardzo amerykańska książka, może dobór przykładów jest tendencyjny, ale autorki w żadnym miejscu nie piszą, że ich metody zawsze działają, a do każdego dziecka istnieje jedna instrukcja obsługi. Warto jednak zapoznać się z proponowanymi przez nie narzędziami, szczególnie, że opierają się one na prostych zasadach: szacunku do dziecka i samego siebie, zrozumienia i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaglądanie za cienką zasłonę — tam, gdzie „udomowiona” i bezpieczna rzeczywistość niepostrzeżenie zmienia się w niepokojąco nieznaną — to jedna ze specjalności Olgi Tokarczuk. Autorka ta od dawna eksploruje stan, w którym świat przestaje być dla człowieka swojski i zrozumiały. Zaciera jasno wytyczone granice, pokazując, że nigdy nie są one tak wyraźne, jakby się wydawało. Tokarczuk, przez badaczy umieszczana w nurcie realizmu magicznego, już we wcześniejszych swoich utworach chętnie pokazywała przenikanie się uniwersum ludzkiego z roślinnym lub zwierzęcym (jak choćby wątek arcydzięgla w „Prawieku”), rozmywanie się granic życia i śmierci (Jenta z „Ksiąg Jakubowych”) czy realność tworów zrodzonych w ludzkiej świadomości (Agni z „Dom dzienny, dom nocny”).

Trzeba przyznać, że „Opowiadania bizarne” mogą wywołać konsternację u czytelnika fantastyki. Reklamowane jako nowa jakość, są przecież mocno osadzone w tym właśnie gatunku. I choć nie obniża to ich — doskonałego — poziomu, dziwi przypisywanie Tokarczuk odkrycia literackiej Ameryki w sytuacji, kiedy jej utwory mogłyby z powodzeniem znaleźć się w antologii tekstów fantastycznych lub choćby magazynie „Silmaris”. Większość recenzentów i komentatorów zdaje się być w ogóle nie mieć świadomości istnienia nurtu bizarro (z którym, nawiasem mówiąc, zbiór autorki „Biegunów” poza nazwą nie ma nic wspólnego), a o tekstach fantastycznych mieć nikłe bądź żadne pojęcie. Konkluzja jest dość smutna: fantastyka pozostaje gatunkiem niszowym i słabo zauważalnym w literackim świecie, przez co często naprawdę dobre utwory przechodzą niemal bez echa.

Całość recenzji w jedenastym numerze magazynu "Silmaris": http://silmaris.pl/silmaris-4-2018/

Zaglądanie za cienką zasłonę — tam, gdzie „udomowiona” i bezpieczna rzeczywistość niepostrzeżenie zmienia się w niepokojąco nieznaną — to jedna ze specjalności Olgi Tokarczuk. Autorka ta od dawna eksploruje stan, w którym świat przestaje być dla człowieka swojski i zrozumiały. Zaciera jasno wytyczone granice, pokazując, że nigdy nie są one tak wyraźne, jakby się wydawało....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Naprawdę warto przeczytać tę książkę.

Naprawdę warto przeczytać tę książkę.

Pokaż mimo to


Na półkach:

„Czarownica znad Kałuży" ma niewiele wspólnego ze sztampową,
powielaną w książkach i filmach wizją świata po apokalipsie —
czytelnik nie dostaje opisu absolutnej anarchii i wojny wszystkich ze
wszystkimi, krwawych starć uzbrojonych band i zombie albo mutantów
snujących się wśród ruin opuszczonych miast. W mazurskiej wsi
nie ma kanibalizmu, gwałtów i morderstw. Jest grupa ludzi, która
stara się po prostu żyć — w świecie po wielkiej wojnie, bez elektryczności
i silników spalinowych, bez wiedzy o przedwojennej historii
i kulturze (poza religijną, która jednak bywa daleka od tradycji).
Społeczność kontaktująca się ze światem zewnętrznym w stopniu
minimalnym. Nie dowiemy się, co było kilkadziesiąt lat wcześniej
punktem zapalnym, jak toczyły się walki i co rzeczywiście ocalało
ze starego świata — dla Koślawej wojna to okrutni żołnierze,
drony z trującym gazem, długie ukrywanie się w piwnicy przed
śmiercionośnymi maszynami i epidemie, które wybuchały przez pogarszające
się warunki sanitarne.

Motyw posiadanej przez główną bohaterkę wiedzy, która
w oczach niepiśmiennych mieszkańców Okartowa staje się mocą
magiczną, jest w powieści bardzo ciekawie rozegrany. „Czarownica..."
pokazuje mechanizm tworzenia się podań, takich jak to
o wiedźmie Koślawej, będącej w stanie oszukać samego diabła —
podań, w które, dodajmy, wierzą wszyscy, łącznie z miejscowym
proboszczem. Tymczasem „czarownica" to kobieta o wyższym (choć
nie medycznym) wykształceniu, która w czasie rozpoczęcia walk
akurat robiła w okolicy badania do doktoratu. Jej „magiczna moc" to
efekt przedwojennej wiedzy oraz wielu lat studiowania zgromadzonych
przez dawną przyjaciółkę ksiąg i zdobywania doświadczeń.
Koślawa nie zaprzecza jednak własnej legendzie — przeciwnie, choć
sama niewierząca i pragmatyczna do bólu, nie raz wykorzystuje
ludzką wiarę w czary (choćby po to, by osiągnąć efekt placebo).

Całość recenzji w magazynie "Silmaris" nr 3/2017 (http://silmaris.pl/silmaris-32017/).

„Czarownica znad Kałuży" ma niewiele wspólnego ze sztampową,
powielaną w książkach i filmach wizją świata po apokalipsie —
czytelnik nie dostaje opisu absolutnej anarchii i wojny wszystkich ze
wszystkimi, krwawych starć uzbrojonych band i zombie albo mutantów
snujących się wśród ruin opuszczonych miast. W mazurskiej wsi
nie ma kanibalizmu, gwałtów i morderstw. Jest grupa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dom wschodzącego słońca" to pozycja nierówna: pierwsza
połowa ma stosunkowo chaotyczną kompozycję, a ułożenie
początkowych rozdziałów-opowiadań wydaje się być mało
przemyślane. Trudno zrozumieć, dlaczego autorka zdecydowała się
napisać więcej akurat o tych bohaterach, innych zaś pominąć.
A zasady rządzące światem przedstawionym są na tyle niejasne, że
magiczna rzeczywistość Farewell nie przykuwa uwagi i sprawia
wrażenie mało oryginalnej. Tymczasem w drugiej połowie powieści
okazuje się, że reguły wykreowanego przez Janusz świata są bardziej
skomplikowane, niż się wcześniej wydawało i że historia miasta
i żyjących w nim magów jest głębsza i ciekawsza, niż można byłoby
wnieść z początkowych rozdziałów.

Bohaterowie „Domu.." z pewnością wydadzą się czytelnikowi
znajomi — komponując swoją drużynę, Janusz pełnymi garściami
czerpała z popkultury. Mamy więc zbuntowaną nastolatkę, która
odkrywa swoje niezwykłe zdolności, mamy genialnego informatyka
czy walczącego za pomocą katany pół-Japończyka o mrocznej
przeszłości. Autorka chętnie zresztą żongluje znanymi motywami,
sięgając a to do tradycji horroru, a to do mitologii greckiej. Traktuje
klisze jak puzzle i próbuje skonstruować z nich coś nowego. Mimo iż
użyte przez autorkę znane motywy są potraktowane nieco zbyt prosto
(jakby Janusz nie miała — albo udawała, że nie ma — świadomości,
skąd czerpie inspiracje), to składają się one w logiczną całość.
Innymi słowy: może „Dom wschodzącego słońca‖ czerpie
z popkultury dużo i powierzchownie, jednak sprawne wykorzystanie
tych elementów sprawia, iż lektura jest przyjemna i nie męcząca.

Całość recenzji w 9 numerze magazynu "Silmaris" (do pobrania ze strony http://silmaris.pl/).

„Dom wschodzącego słońca" to pozycja nierówna: pierwsza
połowa ma stosunkowo chaotyczną kompozycję, a ułożenie
początkowych rozdziałów-opowiadań wydaje się być mało
przemyślane. Trudno zrozumieć, dlaczego autorka zdecydowała się
napisać więcej akurat o tych bohaterach, innych zaś pominąć.
A zasady rządzące światem przedstawionym są na tyle niejasne, że
magiczna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prosta historia pokazana z perspektywy autystycznego chłopca. Autor podszedł do tematu z niesamowitą empatią i humorem, pokazując rzeczywistość z perspektywy dziecka, które widzi świat inaczej niż wszyscy.

Prosta historia pokazana z perspektywy autystycznego chłopca. Autor podszedł do tematu z niesamowitą empatią i humorem, pokazując rzeczywistość z perspektywy dziecka, które widzi świat inaczej niż wszyscy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

"Możesz mnie zjeść, ale co mi za to kupisz" - bajka Masłowskiej prowokuje do dyskusji na temat problemów współczesności. Mimo formy (nie do końca poezja, nie do końca proza) jest na tyle przystępna, że spodoba się zarówno dorosłym, jak i starszym dzieciom. Najlepsza jest tu jednak nie sama historia, a obraz świata, w którym ludzie pragną mieć wciąż "więcej, więcej, więcej".

"Możesz mnie zjeść, ale co mi za to kupisz" - bajka Masłowskiej prowokuje do dyskusji na temat problemów współczesności. Mimo formy (nie do końca poezja, nie do końca proza) jest na tyle przystępna, że spodoba się zarówno dorosłym, jak i starszym dzieciom. Najlepsza jest tu jednak nie sama historia, a obraz świata, w którym ludzie pragną mieć wciąż "więcej, więcej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobra, trzymająca w napięciu powieść. Pomysł nie jest tak oryginalny jak w przypadku "Gone girl" i nieco zbyt szybko można domyślić się rozwiązania zagadki, ale i tak dobra lektura. I to z całkiem sprytnie zastawioną na czytelnika pułapką (przynajmniej w wersji anglojęzycznej).

Dobra, trzymająca w napięciu powieść. Pomysł nie jest tak oryginalny jak w przypadku "Gone girl" i nieco zbyt szybko można domyślić się rozwiązania zagadki, ale i tak dobra lektura. I to z całkiem sprytnie zastawioną na czytelnika pułapką (przynajmniej w wersji anglojęzycznej).

Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Esensja: http://esensja.stopklatka.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=18688


Entuzjastycznie przyjęta w Stanach „Botanika duszy” Elisabeth Gilbert wprowadza czytelnika w świat intelektualnych sporów elektryzujących wiek XIX, czyniąc z niepokojącej dyskusji o miejscu Boga w modernizujacym się świecie tło dla historii życia Almy Whittaker, botaniczki, która wyprzedziła swoją epokę. Lekka, zajmująca i dobrze osadzona w realiach historycznych powieść amerykańskiej pisarki doczekała się w tym roku polskiego tłumaczenia.

Najnowsza książka autorki bestselerowego „Jedz, módl się, kochaj” nie ma w sobie – poza, być może, nazwiskiem Gilbert – cech, które uplasowałyby ją na listach najlepiej sprzedających się pozycji tego roku. Pozbawiona jest łatwych odpowiedzi (choć są ważne pytania), epickiej panoramy XIX wieku (obraz epoki jest zarysowany lekkimi muśnięciami), a nawet rozbudowanych wątków miłosnych. Tym, co stanowi o jej sile, jest pokazanie narodzin nowoczesności jakby mimochodem, w roli tła dla jednej – skądinąd wybitnej – postaci, której losy obrazują poszukiwania i wątpliwości dziewiętnastowiecznego człowieka.
Powieść o życiu Almy Whittaker, córki botanika, awanturnika i self-made mana, który po dorobieniu się fortuny osiadł w Filadelfii by zajmować się handlem lekami roślinnymi, jest w rzeczywistości panoramą dziewiętnastowiecznych fascynacji – podróżniczych, naukowych i duchowych. A wszystko to na lekko zarysowanym tle historii industrializującej się i przejmującej rolę światowego mocarstwa Ameryki i nieco staroświeckiej, choć wciąż mocnej kolonializmem Europy. W tym burzliwym, pełnym przełomowych odkryć i wydarzeń redefiniujących kształt ówczesnego świata czasie bohaterka bada przedmiot wymagający cierpliwości i skupienia. Fascynacja światem roślin, łącząca gabinetowych naukowców spoglądających na niego szklanym okiem mikroskopu i śmiałych podróżników przywożących nowe okazy z najdalszych zakątków globu, botaników spragnionych wiedzy i biznesmenów szukających zarobku wydaje się być czymś egzotycznym i mało znaczącym na tle zoologii, która doprowadziła Darwina do jego wielkiego odkrycia. Zaś rośliny badane przez Almę, choć rozpowszechnione i obecne w każdym zakątku świata, były przez badaczy pomijane jako nieatrakcyjne. Ich sekrety, podobnie jak świat głównej bohaterki – niegrzeszącej urodą starej panny – pozostały niedocenione, choć ich cicha zdolność przetrwania i adaptacji jest wspaniałym potwierdzeniem teorii, które wstrząsnęły ówczesnym światem. Jednak głównym powodem, dla którego Alma zostaje autorytetem w dziedzinie briologii nie są te fascynujące cechy mchów lecz fakt, iż może je badać nie zmieniając swojego dotychczasowego życia i nie wyjeżdżając poza posiadłość swojego ojca; konieczność opieki nad starszym człowiekiem jest dla niej wybiegiem mającym zasłonić pierwotny lęk przed opuszczeniem bezpiecznego świata własnego egoizmu i otwarciem się na drugiego człowieka: lęk przed dojrzałością.
„Botanika duszy” z początku wydaje się być czymś w rodzaju biografii z elementami rodzinnej sagi. W rzeczywistości osią książki są rozważania nad istotą świata i rolą, jaką odgrywa w nim człowiek, rozpięte między „O znaczeniu rzeczy” Jakuba Bohme (angielski tytuł powieści jest tożsamy z tytułem dzieła Bohme) a „O powstawaniu gatunków” Karola Darwina. Główna bohaterka, nie odnajdując się w teo- i na swój sposób antropocentrycznej wizji niemieckiego mistyka odpowiedź na swoje pytania znajduje w naukowym podejściu teorii ewolucji. Jednak choć dzieło Darwina potwierdza jej własne przypuszczenia, botaniczka zdaje sobie sprawę, że ewolucjonizm nie odpowiada na wszystkie dręczące ją pytania; bohaterka w czasie podróży do Europy opisuje własną wersję teorii konkurencji między gatunkami, jednak wzbrania się przed publikacją swojej książki ponieważ wciąż widzi niekompletność ewolucjonistycznego podejścia. Ten brak redukcjonizmu i potrzeba rzetelnego i uczciwego badania charakteryzuje heroiczną postawę prawdziwego naukowca, jakim Alma jest przez całe swoje życie. I chociaż jej pytania do końca pozostaną bez odpowiedzi to ona sama uczy się czegoś niezwykle cennego – liczy się samo ich poszukiwanie, samo dążenie do odkrycia prawdy.
Gilbert wprowadza analogię między mchami i Almą, ich chłodną, gąbczastą miękkością zarastającą ukrytą jaskinię na Tahiti i jej nietkniętym przez nikogo prócz niej samej ciałem, ich niedocenioną przez świat nauki różnorodnością i jej ukrytym pod chłodnym, zdystansowanym stylem naukowca erotycznym potencjałem. Alma odkrywa bowiem nie tylko fascynujący świat botaniki, ale również własne ciało, wyzwolone z narzuconego religią i obyczajem skrępowania w ciemnym, samotnym zaciszu. Jej erotyczne fascynacje biorą się z książek, bohaterka przez większą część życia porusza się bowiem między biblioteką a laboratorium płynąc nieco obok życia. Dopiero jako dojrzała już kobieta wyjdzie poza bezpieczny świat posiadłości, w której się urodziła i dopiero to doświadczenie – bliski kontakt z innością – pozwoli jej choć trochę zrozumieć znaczenie własnego życia, choć przecież nie „znaczenie rzeczy”, gdyż do tego ostatniego trzeba wyzbyć się rozumowego, naukowego podejścia na rzecz mistycznego zaufania.
Głód poznania, nigdy nie zaspokojony do końca, prowadzący dziewiętnastowiecznego człowieka do naturalistycznego wyjaśnienia świata i pominięcia roli boskiego kreatora, u Almy przechodzi w końcu w potrzebę zrozumienia drugiego człowieka, bardziej niezrozumiałego niż chłodne, powolne mchy. Dopiero on pozwala jej znaleźć klucz do mechanizmu rządzącego światem, dopiero wyjście poza bezpieczne laboratorium, spotkanie w tajemniczej grocie z tahitańskim kaznodzieją, „tym trzecim” w jej dziwnym związku z Ambrose (symbolika liczby trzy często przewija się na kartach powieści), wzięcie udziału w okrutnym rytuale – grze i znalezienie się na granicy śmierci pozwala jej pojąć siłę kierującą wszystkimi organizmami żywymi. Nawet jednak to odkrycie nie jest pozbawione luk i choć świat roślin i zwierząt daje się ująć w ewolucjonistyczne terminy na końcu pozostaje znów to samo pytanie – pytanie o innego.
Klimat tej powieści jest spokojny, cienisty i nieco rozlazły. Dużo skrótowych opisów wydarzeń i powolnego zagłębiania się w tajemnice botaniki sprawia, że książka bywa nieco nużąca, choć nie brak w niej zaskakujących zwrotów akcji pojawiających się akurat w momentach, kiedy czytelnikowi wydaje się, że już nic więcej ciekawego nie może się wydarzyć. Napięcie między Almą reprezentującą podejście naukowe i odcinające się od teologii a jej ukochanym zanurzonym w mistycznym pragnieniu intuicyjnego wglądu, takie samo jak między filozofią Jakuba Bohme a bezlitosnym rozumowaniem Karola Darwina obrazuje siły, jakie targały wiekiem dziewiętnastym. I to obrazowanie przełożone na zaprzeczające stereotypowym rolom postacie męskie i kobiece jest w powieści najcenniejsze. Choć panorama dziewiętnastowiecznej umysłowości wydaje się podobnie uboga, jak saga rodzinna sprowadzona do jednego właściwie losu to ten pojedynczy wątek został mistrzowsko wybrany i opisany: kontemplacja i wgląd kontra analiza i klasyfikacja, duchowość kontra poznanie rozumowe, pędzel kontra mikroskop.
Te dwa sposoby oglądu świata nie są jednak pokazane jako dwa monadyczne uniwersa: przenikają się w podejściu do człowieka, istoty wciąż wymykającej się darwinowskim klasyfikacjom. Pytanie o altruizm nurtujące również współczesnych psychologów ewolucyjnych (choć dziś już wiemy, że nie dotyczy on wyłącznie świata ludzi) zbliża Almę i jej ostatniego rozmówcę, naukowca i okultystę. Jednak najważniejszą postacią – kontrapunktem, uosobieniem pragnienia poznania istoty rzeczy, nie zaś mechanizmu ich działania jest Ambrose Pike, postać o dickensowsko znaczącym imieniu, wokół której – choć sam Ambrose obecny jest tylko przez kilka rozdziałów – toczą się najważniejsze wydarzenia w życiu Almy. Niewytłumaczalna, telepatyczna wymiana myśli między anielskim artystą i twardo stąpającą po ziemi botaniczką zostawia przygnębiającą konkluzję: nawet porozumiewając się bez słów można nie zrozumieć się nawzajem. Nie tylko naukowe poznanie zostawia nas z pytaniami bez odpowiedzi, mistyczny wgląd także prowadzi na manowce.
Podczas gdy postacie zaludniające książkę są nieco przerysowane, pojawiające się na kartach powieści pejzaże i obrazki obyczajowe są jej mocną stroną. Krótkie, treściwe migawki z życia na statku, przewijający się gdzieś w tle wątek ruchu abolicjonistycznego, krajobrazy Tahiti i mentalność jej mieszkańców – to wszystko stanowi mocny punkt powieści, momentami przeładowanej skrótowymi relacjami z wydarzeń (wszak Gilbert opisała całe życie wiekowej damy zaczynając jeszcze od dzieciństwa jej ojca). Przystępny język i konsekwentnie rozwijana historia czynią z „Botaniki duszy” pozycję interesującą i godną polecenia; momentami błyskotliwą i zaskakująco celną, momentami frustrująco rozwlekłą i niebezpiecznie zbliżającą się do pseudofilozoficznych płycizn. Szczęśliwie Gilbert potrafi zostawić wiele wątków niedopowiedzianych, co chroni jej dzieło przed zbytnią dosłownością, a emanowanie erotyzmem bez taniej pornografii i uniknięcie pokusy podnoszenia kwestii feministycznych – które, choć uzasadnione fabularnie, wprowadzałyby niepotrzebny zamęt – pozwoliło skupić się na najważniejszych problemach książki: pytaniach o znaczenie rzeczy i o powstawanie gatunków.
koniec

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Esensja: http://esensja.stopklatka.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=18688


Entuzjastycznie przyjęta w Stanach „Botanika duszy” Elisabeth Gilbert wprowadza czytelnika w świat intelektualnych sporów elektryzujących wiek XIX, czyniąc z niepokojącej dyskusji o miejscu Boga w modernizujacym się świecie tło dla historii życia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja pierwotnie ukazała się w Esensji: http://esensja.stopklatka.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=21124

Krótka powieść „Starość Aksolotla” zapowiadana była przez samego Jacka Dukaja jako lekka i szybka opowiastka o końcu świata. Samo to stwierdzenie zdaje się być oksymoronem, choć można sobie wyobrazić tekst o apokalipsie z przymrużeniem oka. Dzieło jednak nie jest aż tak łatwe i relaksujące, jak by na to wskazywały zapowiedzi. Chyba, że porównujemy je do najbardziej rozbudowanych konstrukcji autora, jak „Lód”, czy „Inne Pieśni”. „Starość Aksolotla” nie jest bowiem tylko interesującym pomysłem na dzieje ludzkości po zagładzie (i, przy okazji, na samą zagładę) – jest także mini-traktatem o samotności i poszukiwaniu esencji człowieczeństwa.

Powieść autora „Innych Pieśni” miała wprowadzać nową jakość na rynku e-booków. Trudno nie mieć wrażenia, że rewolucja została zapowiedziana nieco na wyrost i że góra urodziła mysz; niemniej dzięki systemowi przypisów – każdy wymyślony przez autora termin można kliknąć i sprawdzić jego definicję – narracja zyskuje na płynności: autor nie musi się silić na wyrafinowane sposoby wprowadzania czytelnika w świat bez zanudzania go. Jest to niewątpliwie wielka zaleta sposobu wydania „Starości…”, choć trudno tutaj mówić o jakiejś rewolucji (tego typu udogodnienia są już od jakiegoś czasu standardem w publikacjach elektronicznych). Czy są nią reklamowane dodatki w postaci ilustracji, ekslibrisów i projektów robotów do wydrukowania w 3D? Być może dla młodszej części publiczności – owszem. Wydaje się jednak, że to nie do młodzieży jest skierowana „Starość Aksolotla” i ta marketingowa gadżetomania w przypadku tej powieści dziwi i stanowi pewien zgrzyt. Choć najwyraźniej taka strategia się opłaciła, w chwili premiery bowiem powieść Dukaja była bez mała jednym z najgorętszych tematów polskiego internetu.

Fabuła utworu jest pozornie prosta. Promień śmierci o nieznanym pochodzeniu likwiduje wszelkie życie na ziemi. Zagłada przesuwa się południkami, więc ci, którzy znajdują się dalej od apokalipsy mają jeszcze kilka godzin do dyspozycji. Niektórzy – głównie nałogowi gracze – wykorzystują ten czas i zdążają się „zeskanować” dzięki bardzo niedoskonałemu, ale skutecznemu tzw. neurosoftowi, przeznaczonemu do gier sieciowych. Będą oni tworzyć nową cywilizację, wykorzystując dostępną elektronikę i kolonizując mechaniczne ciała skonstruowanych przed apokalipsą robotów. Wśród nowych mechów znajduje się Grześ, polski technik, który jako jeden z niewielu - większość zginęła albo w zagładzie, albo zaraz po, padając ofiarą wirusów szalejących w internecie - znających się na mechanice ocaleńców odegra niebagatelną rolę w próbie odtworzenia biologicznego życia na ziemi.

Grześ jest typowym dla Dukaja bohaterem: trochę z przypadku, choć niepozbawionym zdolności, samotnym i skoncentrowanym na sobie, dzielącym włos na czworo. Jest dobrym technikiem, jakich przed apokalipsą było zapewne wielu, a splot okoliczności sprawił, że Polak stał się kimś ważnym, bohaterem z prawdziwego zdarzenia. Z tym, że Grześ, w przeciwieństwie do Benedykta Gierosławskiego czy chociażby Nicolasa Hunta, dość szybko tę swoją wyjątkowość traci. To stanowi o osobliwości Grzesia na tle innych dukajowych bohaterów: nie będzie mu dane – a przynajmniej tej jego wersji, której trzyma się narrator – spotkać się z Innym, z nieznanymi bogami zamieszkującymi odległe rejony Wszechświata.

Dlaczego bogami? U Dukaja często istoty o całkowicie innym niż ludzki, niezrozumiałym pochodzeniu i sposobie egzystowania mają prerogatywy boskie. Co więcej, wywołują te same uczucia, których splot Rudolf Otto określił jako numinosum (w odróżnieniu od racjonalnego, zinstytucjonalizowanego sacrum): wszechogarniającą grozę spowodowaną przez coś dziwnego i nie dającego się zamknąć w zwykłym „strachu” oraz, jednocześnie nieodpartą fascynację. Takie cechy ma, według religioznawcy, czysta boskość. Możemy je odnaleźć i u lutych (czy też szerzej: w całym Lodzie), i u adynatosów z Innych Pieśni, i w Inwolwerencji z Ekstensy. W Starości Aksolotla autorzy zagłady ludzkości są słabo zarysowani i niedookreśleni, niemniej można przypisać ich do tej ogólnej „boskiej” kategorii. Grzesiowi jednak nie będzie dane ich poznać, nie stanie się częścią mknącej w nieznane wymiary katedry: wiedza, którą otrzymuje, przytłacza go, on sam nie ma możliwości wziąć udziału w rozwijających się za jego plecami zdarzeniach i przyłączyć się do grupy badającej zagadkę zagłady człowieka.

Widać zatem pewną ewolucję dukajowego bohatera. Grześ nie zostaje Matematykiem Historii i Kratistobójcą: zamiast skończyć na ołtarzach porasta rdzą. Jego losem, tak jak losem wszystkich ludzi, jest samotność. Wobec perspektywy mechanicznej wieczności Grześ wybiera bierność. Gubi – być może jeszcze w trakcie transferu – swoją ciekawość, traci możliwość bycia uczestnikiem najważniejszych zdarzeń (a przynajmniej traci ją ta wersja Grzesia, za którą podąża narrator) i zatapia się w sztucznym raju, w uzależnieniu od symulatora snu. Wycofuje się, kiedy zdaje sobie sprawę, że w czekającej go wieczności może już tylko trwać w bezruchu.

Wydawałoby się, że egzystencjalna zaduma w mechanicznym świecie rodem z „Transformers” to nieco dziwne połączenie. Autor „Starości...” udowadnia jednak , że taka mozaika jest możliwa. (…) pomyślałem, że to byłoby wyzwanie ekstremalne: wziąć najgłupszy wzorzec kina hollywoodzkiego i zrobić z tego coś oryginalnego, trzymającego się kupy i nieobrażającego wrażliwości dorosłego odbiorcy – powiedział Dukaj w wywiadzie dla „Nowej Fantastyki” (4/2015). Z tego zadania wywiązał się doskonale: świat „Starości…” jest spójny i logiczny, a jednocześnie daleko mu do śmieszności. W swojej mini-powieści Dukaj drąży bowiem jedno z najbardziej frapujących zagadnień przewijających się przez swoją twórczość: pytanie o tożsamość człowieka.

Podejmując temat posthumanizmu Dukaj zazwyczaj koncentruje się właśnie na pytaniu o tożsamość. Nie tylko bawi się, kreśląc możliwy (lub niemożliwy) scenariusz rozwoju ludzkości i opisując, co zyskamy w nowej, mechanicznej odsłonie. Podstawowe pytanie brzmi bowiem: co stracimy? I czy będziemy tego żałować? Ludzie „przepisani” na mechy otrzymują nowe, niezwykłe możliwości, ale nie mają już zdolności uczenia się. Szansa na zmianę formy cielesnej (dzięki istnieniu niejako w przestrzeni wirtualnej, post-ludzie mogą używać różnych mechanicznych jednostek jako nośników fizycznych) przekłada się na niemożliwość rozwoju umysłowego. Wieczność jest wypełniona bezruchem; zmiana jest przypisana tylko do śmiertelności.

Takie ujęcie problemu zahacza jednocześnie o temat samej literatury, czy też, szerzej, kultury w ogóle. Nie chodzi tu bowiem tylko o dumanie nad ludzką naturą i nad ceną mechanicznej nieśmiertelności, ale także o teksty ową nieśmiertelność przedstawiające. Popkultura zazwyczaj prześlizguje się po temacie tożsamości nowego człowieka, koncentrując się na spektakularnej akcji. Tymczasem Dukaja interesuje coś innego: jakie musiałyby zostać spełnione warunki – osobowościowe chociażby – żeby taki mechaniczno-ludzki twór rzeczywiście zaistniał? Jakby to wyglądało naprawdę, bez widowiskowo – bajkowej otoczki? Podobnie, jak w „Lodzie” autor pytał o warunki istnienia postaci z powieści kryminalnej i literatury realistycznej w ogóle (osoby o ustalonym, niezmiennym charakterze) i o możliwość takiej dedukcji wydarzeń przeszłości, jaka cechuje właśnie kryminały, w „Starości...” zastanawia się nad możliwością zaistnienia mechanicznego człowieka i warunków, jakie musiałyby być spełnione, by świat rzeczywiście wypełnił się transformerami.

Jednocześnie jednak takie ujęcie tematu sprawia, że autor porusza się wciąż w tych samych, wyjeżdżonych przez samego siebie koleinach. Trudno nie odnieść wrażenia wtórności, kiedy podobny bohater staje przed wciąż tymi samymi problemami egzystencjalnymi, tylko że w różnych – niewątpliwie bardzo pomysłowo i z dbałością o detale stworzonych – okolicznościach. Jest to jeden z minusów „Starości...”, choć trudno nie zauważyć, że wielu pisarzy – również tych uznawanych za największych w historii – krążyło wciąż wokół tych samych tematów.

Dodatkowo czytelników mogą rozczarować niewielkie rozmiary książki. Wiele wątków Dukaj tylko naszkicował, zasugerował i trudno oprzeć się wrażeniu, że ich rozwinięcie mogłoby prowadzić do powstania kolejnego dzieła o objętości zbliżonej do „Lodu”. Czy porzucenie dokładnego wgłębiania się większość tematów jest wadą? Ocena zależy od punktu widzenia, niemniej warto podkreślić, że takie podejście pozwala skoncentrować się na bohaterze i na najważniejszych w książce pytaniach: kim jest człowiek i gdzie zmierza ludzkość?

Dukaj tworzy rozbudowany, przemyślany świat, opisując go oszczędnie i z rzadka dodając szczegóły, jak dodatkowe pociągnięcia ołówka w pobieżnym szkicu; takie, nieprzeciążone detalami przedstawienie ma wiele zalet, choć trudno nie odnieść wrażenia, że autor zaniedbuje niektóre obszary, nadmiernie rozbudowując inne. Dygresyjność mogłaby być usprawiedliwiona w przypadku długiej powieści, jednak przy krótkiej formie narracja powinna być prowadzona ostrożnie, a wszystkie szczegóły precyzyjnie rozmieszczone i obliczone na wsparcie głównego tematu opowieści. Autor „Starości…” momentami ulega swojej skłonności do długich wtrąceń i eksponowania niecodziennych skojarzeń - co wielu jego powieściom dodawało uroku, tu jednak najczęściej przeszkadza.

Bycie jednym z niewielu ocalonych przed zagładą i nieśmiertelność w dającym duże – coraz większe – możliwości mechanicznym ciele nie niweluje ludzkiej samotności i melancholii. Paradoksalnie, to właśnie w momencie, kiedy Grześ zdaje sobie z tego sprawę i odchodzi na pustynię, może odpowiedzieć sobie na pytanie: na ile jestem wciąż człowiekiem? Resztki jego człowieczeństwa wpisane są bowiem w bierność i freudowskie pragnienie unicestwienia; historia głównego bohatera koresponduje z przedstawioną w książce historią ludzkości, wybitej z jednotorowej drogi rozwoju i zatrzymanej w dryfie. Aksolotl zestarzał się, zanim zdążył dojrzeć; nie dowiemy się już, czy dzięki terapii szokowej rzeczywiście przeobraził się w ambystomę.

Recenzja pierwotnie ukazała się w Esensji: http://esensja.stopklatka.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=21124

Krótka powieść „Starość Aksolotla” zapowiadana była przez samego Jacka Dukaja jako lekka i szybka opowiastka o końcu świata. Samo to stwierdzenie zdaje się być oksymoronem, choć można sobie wyobrazić tekst o apokalipsie z przymrużeniem oka. Dzieło jednak nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Nowej Fantastyki: http://www.fantastyka.pl/ksiazki/recenzja/82

Choć książka Griega Egana skończy niedługo dwadzieścia dwa lata (a jej polskie wydanie – dziewięć), opisany w niej „świat przyszłości” – mimo wielu niedociągnięć – wciąż może się do pewnego stopnia ziścić, a poruszone w „Mieście Permutacji” problemy są nie tylko zaskakująco aktualne, ale i – może nawet coraz bardziej – fascynują pisarzy, nie tylko science fiction.

Fabuła powieści nie jest zbyt skomplikowana – podczas lektury najtrudniejszym zadaniem jest „wgryzienie się” w świat „Miasta...”. W pierwszej części powieści czytelnik śledzi losy kilku postaci żyjących w połowie XXI wieku, w świecie, w którym człowiek może zeskanować swój mózg i uruchomić – świadomą, choć spowolnioną w stosunku do świata rzeczywistego – komputerową Kopię. Ledwie wiążąca koniec z końcem, uzależniona od Autoverse'u – symulatora sztucznego życia – programistka Maria, tajemniczy milioner Thomas, egzystujący po śmierci swojego ciała jako Kopia, Peer i Kate, Kopie bez wielkich pieniędzy do wydania na potrzebną im do „życia” moc obliczeniową – wszystkich ich w jakiś sposób połączy Paul Durham, człowiek znikąd, który okazuje się mieć wielką, szaloną ideę dotyczącą sztucznego życia. Zarówno tego, jakim są Kopie, jak i tego, które kreuje – na poziomie bakterii – Autoverse.

Książka napisana jest w sposób na tyle przewrotny, że do końca trudno odróżnić prawdę od rojeń szaleńca. To rozchwianie, mocno podkreślone w zakończeniu, służy postawieniu zasadniczego dla książki pytania: czym różni się „sztuczne” życie od „prawdziwego”? Czy rzeczywistość taka, jaką ją znamy i świat, który uważamy za wirtualny, nie są tylko permutacjami tych samych elementów? I czy zawsze możemy być pewni, że to my jesteśmy na „najbardziej realnym” poziomie?

Egan sygnalizuje problem wielostronnie, ale początkowo bardzo delikatnie. Niespiesznie rozwija wątki, długo każąc czytelnikowi czekać na pojawienie się interakcji między postaciami, co choć nie tworzy szalonego tempa akcji, pozwala lepiej poznać bohaterów i zrozumieć ich motywacje. Wywody z pogranicza filozofii i cybernetyki, momentami trudne, wymagające koncentracji i toczące się wręcz „na granicy” zrozumiałości – tworzą specyficzny klimat, dzięki czemu kiedy czytelnik wreszcie dotrze do sedna teorii Durhama, nie pozostaje mu nic innego jak zapytać – czy to rzeczywiście jest możliwe, czy facet po prostu zwariował? Co więcej, Egan już w pierwszym rozdziale wprowadza mocnym akcentem paranoidalny klimat, pokazując rzeczywistość z perspektywy nie bohatera, a jego Kopii właśnie. I kiedy czytelnikowi już się wydaje, że zrozumiał rządzące światem powieści zasady, autor wprowadza nowe problemy i zwroty akcji, które pokazują wydarzenia z zupełnie innej perspektywy.

Powieść, choć z początku obiecująca, ma sporo słabości. Długie wyjaśnienia konstrukcji programów i różnych teorii z pogranicza fizyki i biologii stanowią słabszą stronę książki. Egan wykreował imponującą i bardzo dopracowaną wizję świata, jednak momentami zdaje się zapominać, że solą literatury pięknej są jednak ludzie – ich działania, ich uczucia i rozważania na ich temat – nie zaś opisy używanego w przyszłości softeware'u. Na szczęście czytelnik, który zaciśnie zęby i przebrnie przez zawiłe, szczegółowe i momentami niestety nużące fragmenty, zostaje wynagrodzony niebanalnym spleceniem tych dwóch wątków: ludzkiego i „komputerowego”.

Większym problemem są nielogiczności, których Egan nie uniknął, mimo że wydaje się, iż gruntownie przemyślał swoją wizję. Trudno oprzeć się wrażeniu, że teoria pyłu – koncept centralny dla całej powieści – jest nieco wydumana i zawiera sporą lukę. W świetle tego, jak przedstawia ją Durham, trudno wyjaśnić jego działania i aż dziw, że nie zauważył tego żaden z pozostałych bohaterów. Wydaje się, że jest to największy problem tej książki, stawiający pod znakiem zapytania sens większości fabuły. Można przejść nad nim do porządku dziennego i mimo to cieszyć się lekturą, jednak gdzieś w tle wciąż pozostaje wrażenie pewnego – logicznego – niedosytu.

Można zarzucić Eganowi, że teorii pyłu, ze względu na jej nieweryfikowalność, nie da się rozpatrywać w kategoriach naukowych – jeśli już, to religijnych. Trudno temu zaprzeczyć, niemniej warto zaznaczyć, że w science fiction nauka często spotyka się, albo wręcz przecina z religią. Już samo istnienie Kopii – bytów potencjalnie nieśmiertelnych, bezcielesnych i zupełnie inaczej niż ludzkie pierwowzory funkcjonujących w czasie (Kopie mogą się spowalniać i modyfikować swoją pamięć, co jest swego rodzaju zmianą przeszłości poprzez przekształcenie swoich na jej temat wyobrażeń). Jeśli dodać do tego wątek „zabawy w boga” – zarówno przez autokreacje (modyfikacja swojej pamięci dokonywana przez Kopie), jak i przez tworzenie nowych światów (Autoverse) można śmiało uznać, że wymiar religijny jest jednym z najważniejszych w całej powieści. Nieważne, że jest w niewielkim stopniu wyrażony explicite.

Ostatecznie „Miasto permutacji”, mimo rozbudowanej wizji świata przyszłości i szczegółowych koncepcji dotyczących oprogramowania tworzącego sztuczne życie (niezależnie, czy chodzi o Kopie, czy o Autoverse), okazuje się być książką o człowieku. O ludzkiej tożsamości, o zmaganiu się z przeszłością i o cenie, jaką płaci się za realizację najśmielszych marzeń. I o tym, co czyni nas ludźmi. To temat, o który zahacza również „Starość Aksolotla” Dukaja i wiele innych dzieł, które pokazują ludzkość po jakimś transhumanistycznym przewrocie: czy te nowe byty są jeszcze ludźmi? Jeśli mogą, jak u Egana, nieskończenie wiele razy się kopiować, modyfikować swoje wspomnienia czy nawet upodobania, to na ile są jeszcze „sobą”? I jaką cenę zapłacą ci, którzy nie skorzystają z kuszących możliwości komputerowego nieba? Ludzie bawiący się w bogów wciąż są ludźmi – nieco zagubionymi istotami nie potrafiącymi przewidzieć skutków swoich działań. Takie postawienie problemu komponuje się z obecną w świecie powieści nową wiarą – kościołem Boga, który Nic nie Robi i ze – stosunkowo zaskakującym – zakończeniem wątku Autoverse'u.

To nie zaawansowana technologia jest głównym bohaterem „Miasta permutacji”, nie wydaje się być nim nawet przewijający się przez całą fabułę problem sztucznego życia i poziomów, w jakich funkcjonuje rzeczywistość. Jest nim raczej problem wiary, a raczej tego, jak zmienia ona nasze postrzeganie świata. I niekoniecznie chodzi tu o wiarę religijną: ostatecznie przyjęcie lub odrzucenie konkretnej hipotezy naukowej dotyczącej wszechświata też okazuje się być wyłącznie kwestią wiary.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Nowej Fantastyki: http://www.fantastyka.pl/ksiazki/recenzja/82

Choć książka Griega Egana skończy niedługo dwadzieścia dwa lata (a jej polskie wydanie – dziewięć), opisany w niej „świat przyszłości” – mimo wielu niedociągnięć – wciąż może się do pewnego stopnia ziścić, a poruszone w „Mieście Permutacji” problemy są nie tylko...

więcej Pokaż mimo to