rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jestem zdziwiony opiniami co niektórych, zarzucających tej opowieści możliwy brak zgodności z historią. Przecież to jest fabularyzowana biografia, której (jak podkreśla wydawca GRAF w przedmowie) twórca posiada "autorskie prawo do swobody kreślenia wizerunków swoich bohaterów wedle własnych wyobrażeń". Owa formuła powieści narracyjnej jest w zasadzie przeszłością; przynajmniej osobiście nie kojarzę współcześnie wydawanych tytułów pisanych w podobny sposób. Niemniej jednak nie można tej książki traktować zarówno jako całkowitej fikcji literackiej, jak i literatury faktu. Opowieść jest wizją twórcy inspirowaną poznaną przez niego postacią z jasno zaakcentowanym tłem historycznym.

Przyznam, że sam miałem opory przed czytaniem "Czerwonego Kata", gdyż już na wstępie zostałem uprzedzony o formule tej książki. Teraz wiem, że nie żałuję czasu z nią spędzonego. Opowieść bardzo ciekawa, pozbawiona pierwiastka wartościującego "bohatera" powieści, przy czym pozostawiająca na tyle realistyczny obraz Dzierżyńskiego, że sam czytający wie, co powinien o nim myśleć.

Wydaje mi się, że każda osoba oceniana jednoznacznie przez historię, jako zła, nie była tak uwarunkowana wyłącznie przez genetykę, lecz też w jakimś stopniu przez życiowe okoliczności, co koniec końców doprowadziło je, i ich ofiary, do tragedii. Co prawda, miarą człowieczeństwa może być umiejętność radzenia sobie z instynktami i skrajnym brakiem empatii. Ronikier, w mojej ocenie, umiejętnie łączy oba te pierwiastki, pokazując jak osoba, która ma fanatyczne ciągoty, przekształca się, w toku wielu mocno odbijających się na psychice Dzierżyńskiego wydarzeń, w tytułowego kata. Nie jest to bynajmniej żadna forma usprawiedliwiania, tylko coś jak narracyjna retrospekcja z profilem psychoanalitycznym oprawcy, so to speak.

W mojej ocenie bardzo dobra książka, choć ewidentnie zostawiła mnie w stanie głodu na prawdziwą, historyczną wiedzę o Dzierżyńskim.

Jestem zdziwiony opiniami co niektórych, zarzucających tej opowieści możliwy brak zgodności z historią. Przecież to jest fabularyzowana biografia, której (jak podkreśla wydawca GRAF w przedmowie) twórca posiada "autorskie prawo do swobody kreślenia wizerunków swoich bohaterów wedle własnych wyobrażeń". Owa formuła powieści narracyjnej jest w zasadzie przeszłością;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po kilku publikacjach głośno twierdzących, że za wszelkie ekonomiczne nierówności odpowiada dziejowa niesprawiedliwość zaprojektowana przez pewne ściśle określone społeczności, ta książka mieni się jako niezwykle skuteczna odtrutka. Niestety śmiem przypuszczać, że nie wezmą jej do ręki osoby, które są przekonane o wpływie ludzi "lepiej sytuowanych" na niedolę reszty społeczeństwa. A szkoda, bo zobaczyliby, jak bardzo są w błędzie oraz jak często w tym przypadku (jak i w innych) historia zatacza koło.

Argumenty przytaczane przez Sowella raczej nikogo nie powinny zaskoczyć, jednak o ich sile w głównej mierze świadczy zebranie w całość oraz świetna, obszerna dokumentacja (bibliografia książki robi wrażenie!). Daje to potężny oręż w dyskusji z wszelkiej maści egalitarystami, którzy, przynajmniej według autora (sam jestem w stanie to potwierdzić, jednak podając jedynie anegdotyczne dowody), pewnych pytań sobie nie zadają, a na jeszcze inne nie udzielają jednoznacznej odpowiedzi. Oczywiście celem książki nie jest samo gmeranie kijem w mrowisku, gdyż zawiera ona wyłącznie zestaw faktów i statystyk, które naprawdę ciężko interpretować w sposób inny niż w książce, nawet pomimo odmiennego zestawu ideologicznego wyznawanego przez czytelnika. Stąd dla osób z umysłem otwartym jest to ciekawa lekcja podważająca ostatnio bardzo często wysuwane tezy dotyczące pochodzenia nierówności ekonomicznych zarówno na płaszczyźnie lokalnej, jak i tych globalnych.

Thomas Sowell wskazuje na kilka istotnych czynników warunkujących dobrobyt danej społeczności. Dzieli je na cztery główne kategorie: geograficzne, kulturowe, społeczne i polityczne. Już pierwsza część skupiająca się na wpływie dróg wodnych, gór, klimatu, gleb, zwierząt czy chorób na omawianą problematykę powinna zwrócić uwagę czytelnika na fakt, że różnic ekonomicznych nie można postrzegać przez pryzmat pojedynczych agregatów, gdyż jest to znacznie bardziej skomplikowane zagadnienie. Równie ważne, a może i ważniejsze są czynniki kulturowe, których całokształt wpływa na formowanie kapitału ludzkiego.

Autor momentami prowadzi polemikę z ostatnio słynnymi ekonomistami (jak Piketty czy Stiglitz), którzy poprzez represję osób bogatszych chcą koniecznie dojść do ekonomicznej równości pomimo wszelkich negatywnych skutków. Niestety jest to tylko powierzchowna krytyka ich stanowiska prowadzona w duchu przytoczonej przez Sowella argumentacji. Z drugiej strony jest to cecha pozytywna książki, gdyż ta nie wykracza poza omawiany temat, zachowując niemalże naukową poprawność.

Podsumowując - zdecydowanie polecam!

Po kilku publikacjach głośno twierdzących, że za wszelkie ekonomiczne nierówności odpowiada dziejowa niesprawiedliwość zaprojektowana przez pewne ściśle określone społeczności, ta książka mieni się jako niezwykle skuteczna odtrutka. Niestety śmiem przypuszczać, że nie wezmą jej do ręki osoby, które są przekonane o wpływie ludzi "lepiej sytuowanych" na niedolę reszty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Neutralność pieniądza... ależ to sformułowanie jest naiwne. Zwłaszcza po przeczytaniu tej książki. Mogłaby ona obalić wiele dogmatycznych wyobrażeń wyznawców inflacji monetarnej, gdyby tylko po nią sięgnęli.

Autor włożył sporo pracy (bibliografia!) w dogłębne przestudiowanie tematu. Zajął się omówieniem wielu tez dotyczących neutralności pieniądza, opisał dokładnie teorię efektu Cantillona, przytoczył myślicieli ekonomicznych zajmujących się tym tematem, sklasyfikował przedmiot pracy pod różnymi kryteriami (z czego niektóre wprowadził sam) oraz omówił bardzo szczegółowo skutki wzrostu podaży pieniądza. Podsumowując, doszedł do wniosku, że efekt Cantillona ma wpływ na cykle koniunkturalne (ich powstawanie), tworzenie się baniek cenowych, rozrost sektora finansowego i wzrost nierówności dochodowo-majątkowych.

Dobrych i wartościowych rzeczy w tej książce znajdzie się mnóstwo. Ciężko autorowi przylepić łatkę ideologiczną, bo po prostu robi co może, by przeanalizować materiał możliwie najbardziej obiektywnie. Jedyne słabsze elementy pracy to częste powtarzanie się oraz brak omówienia jednej, wydaje mi się, że dość istotnej, rzeczy, mianowicie wpływie zwiększonej ilości pieniądza na ceny. Efekt Cantillona zakłada, że zwiększone salda gotówkowe pierwszych beneficjentów wzrostu podaży pieniądza, poprzez ich wzmożone zakupy, mogą wpłynąć na wzrost cen. Zasadniczo uznaje się to za oczywiste prawo ekonomiczne, jednak mam wrażenie, że jest to słabo akcentowane choćby dlatego, że mechanizm ten bywa kwestionowany przez zwolenników stymulacji konsumpcji, którzy twierdzą, że mogą zostać uwolnione nowe moce produkcyjne (!).

Książkę oceniam jako wybitną głównie z tego powodu, że (co potwierdza także sam autor) wyraźnie brakuje literatury zajmującej się efektem Cantillona sensu stricto. Ponadto dokłada ona spory bagaż wiedzy analitycznej do tego, co już udało mi się pozyskać z innych książek ekonomistów austriackich. Faktycznie, z mojej obserwacji wynika, że na razie to tylko ASE bierze pod uwagę efekt pierwszej rundy, podczas gdy pozostali wydają się o tym milczeć lub mocno marginalizują jego znaczenie.

Polecam.

Neutralność pieniądza... ależ to sformułowanie jest naiwne. Zwłaszcza po przeczytaniu tej książki. Mogłaby ona obalić wiele dogmatycznych wyobrażeń wyznawców inflacji monetarnej, gdyby tylko po nią sięgnęli.

Autor włożył sporo pracy (bibliografia!) w dogłębne przestudiowanie tematu. Zajął się omówieniem wielu tez dotyczących neutralności pieniądza, opisał dokładnie teorię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo zajęło mi przejście przez tę 200-stronicową lekturę, a to trochę dlatego, że momentami mnie ona nużyła, a czasem też irytowała. Choć moja generalna nota jest dość wysoka, to autorowi powinienem wypomnieć na siłę wysublimowaną nomenklaturę, którą męczy w zdaniach długości 1/3 strony. Ponadto czytania nie ułatwia wymóg znajomości trudnych wyrazów oraz sformułowań w innych językach (często z użyciem korespondującego alfabetu). Do tego dochodzą rozpasłe zdania poprzerywane myślami i wzmiankami w nawiasach. Tą książką prof. Bartyzel ewidentnie celuje w konkretny sektor akademicki utrudniając tym samym odbiór "szarakom", choć mam świadomość, że to może być tylko moja opinia, niepodzielana przez pozostałych czytelników. Po prostu do mnie ta forma nie przemawia.

Forma formą, ale treść zasługuje na wyższą notę. Autor w początkowej części książki skupia się na rozdzieleniu krytyk demokracji na substancjalistyczną i akcydentalistyczną. Znaczenie tych ujęć zostaje szczegółowo wyjaśnione i zaopatrzone w przykłady odpowiadających im krytyków. Ta część jest zbiorem argumentów antydemokratycznych oraz zawiera definicje pojęć takich jak pochodzenie prawa, władzy czy stan naturalny, które to stanowią rdzeń wszelkich doktryn instytucjonalnych. Dalej można znaleźć krytykę demoliberalizmu (naprawdę dobrze napisana) oraz ciekawe rozróżnienie na nacjonalizm i nacjonalitaryzm. Jednak w mojej ocenie najmniej interesującą i najbardziej nużącą częścią była ta o demokracji chrześcijańskiej.

Końcówka (podsumowanie oraz dwa apendyksy) pozwoliła mi odświeżyć sobie pełny przekaz książki. Przy czytaniu tak mocno rozciągniętym w czasie można bez problemu zgubić istotę krytyki, stąd słowa uznania za ten rozdział.

Prof. Bartyzel jest niebywałym erudytą, doskonale obytym z tematem jego intelektualnej działalności. Miałem okazję uczestniczyć w jednym z jego wykładów, stąd ta książka, pomimo wspomnianych (głównie subiektywnych) minusów, w mojej ocenie pokazuje, jak bardzo ważnym głosem jest on w dyskusji na temat demokracji.

Długo zajęło mi przejście przez tę 200-stronicową lekturę, a to trochę dlatego, że momentami mnie ona nużyła, a czasem też irytowała. Choć moja generalna nota jest dość wysoka, to autorowi powinienem wypomnieć na siłę wysublimowaną nomenklaturę, którą męczy w zdaniach długości 1/3 strony. Ponadto czytania nie ułatwia wymóg znajomości trudnych wyrazów oraz sformułowań w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest to książka bardzo ogólnie opisująca ustrój kapitalistyczny z nastawieniem na szersze grono czytelników, czyli przyjęła formę popularnonaukową. Autor skupia się na przedstawieniu zalet wolności osobistej i, co z tego bezpośrednio wynika, wolnego rynku (oraz kapitalizmu, niestety brak tu rozróżnienia pomiędzy tymi terminami). Porusza tematy monetarne, jak standard złota i kwestię banku centralnego, pisze o podatkach, ubezpieczeniach, monopolu oraz o "znoszeniu ubóstwa". Czyli taka generalna obrona wartości określonych w tytule.

Friedman w swojej książce pomija wiele wątków, tłumacząc się, że nie jest to odpowiednie miejsce na ich rozwijanie. Skupia się przy tym na odnoszeniu się do popularnych zarzutów w tej dziedzinie oraz próbie ich wytłumaczenia przy pomocy aparatu logicznego, oraz wiedzy historycznej. Daje się odczuć pragmatyzm autora, który w wielu miejscach przyznaje rację niektórym interwencjom rządowym, jednak stara się pokazać obie strony medalu, przytaczając też negatywne, nierzadko ukryte ich skutki. Sam zgadza się na konieczność istnienia ograniczonej formy państwa (koncept państwa minimum) oraz proponuje rozwiązania będące częścią tego aparatu jak ujemny podatek dochodowy (czyli dotacja zarobków poniżej kwoty wolnej od podatku).

Argumentacja Friedmana za wolnością momentami bywa mało przekonująca, zwłaszcza przy zestawieniu jej z literaturą szkoły austriackiej. Zaskoczyło mnie też kilka wniosków autora, głównie ten o koordynacji poprzez współpracę jednostek, gdzie jej fundamentem, według Friedmana, ma być dobrowolność oraz... pełna informacja. Jeśli to było ekonomiczne użycie tego terminu, to pragnę zauważyć, iż pełna informacja może zaistnieć tylko w konstrukcie myślowym, takim, jak rynek statyczny. Innym razem autor przytacza definicję monopolu (brak alternatywy), a potem w pewnej mierze chwali urzędy antymonopolowe, które przecież z natury przyjmują kompletnie inną definicję (np. udział w rynku).

Podobały mi się fragmenty, nie całość. Z częścią punktów polemizowałbym, jednak generalna nota jest dobra głównie ze względu na logiczną argumentację, odniesienie do przykładów z życia i sporą dawkę pragmatyzmu, która przypisywałaby autorowi łatkę bardziej zdroworozsądkowego polityka niżeli liberalnego ekonomisty.
Polecam.

Jest to książka bardzo ogólnie opisująca ustrój kapitalistyczny z nastawieniem na szersze grono czytelników, czyli przyjęła formę popularnonaukową. Autor skupia się na przedstawieniu zalet wolności osobistej i, co z tego bezpośrednio wynika, wolnego rynku (oraz kapitalizmu, niestety brak tu rozróżnienia pomiędzy tymi terminami). Porusza tematy monetarne, jak standard złota...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznę trochę zniechęcająco - ta książka nie jest łatwa. Dlatego poświęciłem na nią ponad 2 miesiące, pomimo że liczy zaledwie ~490 stron. Rawls, demokrata i liberał, prezentuje w niej część swojego życiowego dorobku intelektualnego w postaci koncepcji państwa opartego na konsensie wielu doktryn religijnych, filozoficznych i moralnych, wyznawanych przez jego obywateli "traktowanych jako wolnych i równych". Koncept ten próbuje odróżnić od wielu podobnych teoretycznych projektów, nadając mu, w mojej ocenie trochę niedbale, atrybut oryginalności. Ogólnie autor podchodzi do tematu profesjonalnie, co można zauważyć już na samym początku książki, gdzie dokładnie tłumaczone jest znaczenie części nomenklatury przez niego używanej. Ponadto stosowane są liczne powtórzenia w celu unikania zbędnych, niekoniecznie dopowiedzianych synonimów.

Głównym celem pracy Rawlsa jest zaprojektowanie takiego systemu politycznego, który pogodziłby wiele różnych, często przeciwstawnych doktryn wyznawanych przez ludzi żyjących na tym samym terenie. Według niego bezkonfliktowość można osiągnąć tylko na bazie zgody wszystkich członków społeczeństwa co do pewnych podstawowych wolności i praw, co nazywa strukturą podstawową. Wszystko to jest logicznie uargumentowane, jednak w paru momentach nabrałem wątpliwości, gdy jego uzasadnienia były wyjątkowo luźne i miały odrobinę sofistyczny charakter (np. obrona przed zarzutem, że jego koncepcja to coś na wzór "modus vivendi", co wydaje mi się po prostu zwykłą kosmetyką i semantyczną zabawą). Zmartwiło mnie też, gdy nagle po trzystu stronach użył pojęcia "sprawiedliwości społecznej" bez jakiegokolwiek sprecyzowania, co tak naprawdę ma na myśli. Nigdzie wcześniej ani później nie napisał, czym jest owa "sprawiedliwość społeczna".

Ogólnie składowe proponowanej przez niego idei przyjmują jakąś nieokreśloną formę redystrybucji bogactwa. Rawls nie tłumaczy, jak jej dokonać, ale pisze o konieczności zapewnienia podstawowych środków do życia każdemu obywatelowi. Przykładem niech będzie jego "zasada różnicy" oraz "sprawiedliwość tła", które są jedynie eufemizmami do sugestii opodatkowania i redystrybucji w imię równości i "wolności". Swoją drogą to nie znalazłem wytłumaczenia słowa "wolność", tzn. nie za bardzo jestem pewien, o jakiej wolności pisze Rawls (pozytywnej, negatywnej, jakieś innej?). Oczywiście można to wywnioskować po wielu tezach w tej pracy, jednak czasami bywa to niejednoznaczne.

Rawls zakłada, że to ludzie tworzą realia polityczne, odzwierciedlając swoje poglądy poprzez ich reprezentację (partie polityczne, nazywa je "stronami"). Ów obraz jest nadzwyczaj wyidealizowany, gdyż nie jest trudem znalezienie dowodów temu przeczących. Wystarczy tutaj przytoczyć dowolny przykład tzw. "kiełbasy wyborczej", aby wykazać korelację przeciwną. Ponadto autor zakłada, że "społeczeństwo dobrze urządzone", które jest pewnym ideałem, do którego należy dążyć, składa się z obywateli traktujących siebie nawzajem - a priori - jako rozumnych i godnych zaufania.

Autor często wtrąca swoje uwagi w kontekście własności prywatnej i wolnego rynku sugerując przy tym, iż te wymagają jakieś formy regulacji i zapewnienia warunków konkurencji. Natomiast na temat samoograniczającej się wolności oraz z tego wynikającego wymogu regulowania wolności, Rawls daje przykład (dostęp do środków publicznych) niezwykle luźno powiązany z zagadnieniem oraz wysoce kontrowersyjny zarówno w poczynionych założeniach, jak i wysuniętej tezie.

Pomimo wymienionych uwag, książkę oceniam całkiem wysoko, ponieważ jest to kawał dobrej naukowej literatury z solidnym zapleczem dedukcyjnym, napisana językiem zrozumiałym i przyjemnym pomimo wysokiego poziomu trudności omawianego zagadnienia. W mojej ocenie najlepszym fragmentem niniejszej pracy był jeden z ostatnich podrozdziałów, traktujący o granicy wolności słowa z zawarciem krótkiego omówienia niektórych ciekawszych spraw sądowych w USA. Polecam.

Zacznę trochę zniechęcająco - ta książka nie jest łatwa. Dlatego poświęciłem na nią ponad 2 miesiące, pomimo że liczy zaledwie ~490 stron. Rawls, demokrata i liberał, prezentuje w niej część swojego życiowego dorobku intelektualnego w postaci koncepcji państwa opartego na konsensie wielu doktryn religijnych, filozoficznych i moralnych, wyznawanych przez jego obywateli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

tl;dr; Na ponad 300 stronach wymienione zostały 23 rzeczy, o których ekonomiści wolnorynkowi nam nie mówią. I faktycznie, oni tego nie mówią ;). Niech ktokolwiek z oceniających tę książkę wyżej niż 2 poda przykład dowolnego ekonomisty wolnorynkowego, który kiedykolwiek zakładał, że:
"ideologia wolnorynkowa zbudowana jest na przekonaniu, że ludzie nie zrobią nic >dobrego<, jeśli im się za to nie zapłaci".
Tak, to jest fragment niniejszej książki. Wiele podobnych "zarzutów" wymieniam w dłuższej części recenzji, albo raczej krytyki. Tego bubla nie można traktować na poważnie, a jednak wielu recenzentów po prostu wierzy w bajeczki Changa wymyślane na kolanie. Wystarczy spróbować znaleźć jakikolwiek przypis przy rzekomych argumentach wolnorynkowców. Nie ma? "Ojej, no ale jakoś tak ktoś tam mi kiedyś powiedział..."

Krytyka polityczna nie zaskakuje, po prostu trzyma poziom. Stanowiska przeciwne wolnemu rynkowi są widocznie tak zdesperowane, nieudolnie próbując z różnych stron (najczęściej z tych samych) atakować i podważać jakieś teorie, że posuwają się do ich zwymyślania i wciskania w usta strony przeciwnej. Tutaj mamy piękny tego przykład. 2/3 "rzeczy" nt. kapitalizmu w tej książce po prostu kapitalizmu nie dotyczy lub też jest wymysłem samego autora. Kapitalizm wolnorynkowy, przy odrobinie uczciwości, naprawdę da się skrytykować na wielu płaszczyznach, ale stosując argumentację i chwyty w stylu Ha-Joon Changa zwolennicy państwa dobrobytu czy socjalizmu raczej narażą się na pobłażliwy uśmiech i poklepanie po ramieniu.

Przechodząc do treści, zrobię krótkie enumeratywne podsumowanie:
- Według autora nie ma granic rynku, więc można go dowolnie regulować, bo ludzie i tak się przyzwyczają. Do tego ograniczenia rynku są po to, by respektować "prawa tych, których proponowane ograniczenie miałoby bronić". Pomijając szczytną ideę, która przyświeca tak wielu twarzom z billboardów raz na 4 lata, to oczywiście nie powinny nas interesować skutki regulacji, które odczuje reszta społeczeństwa, no bo przecież i tak ludzie się przyzwyczają (np. do godziny policyjnej).
- Przykład zaawansowanej schizofrenii - rządowa regulacja w postaci bariery imigracyjnej, wpływającej na to, że ludzie nie są wynagradzani według "osobistej wartości" (jak to niby twierdzą ekonomiści wolnorynkowi), to tak naprawdę zawodność rynku, który przecież, według autora, nie istnieje.
- Ludzka chciwość jest jedyną cechą w modelu wolnorynkowym, według Changa. Ciekawy ten model...
- Inflacja na poziomie 20% jest spoko, bo nawet monetaryści tak piszą. Oczywiście ten "ekonomista" zakłada, że wszystkie ceny automagicznie rosną w tym samym tempie.
- Autor pisze, że protekcjonizm pozwolił rozwinąć się takim gospodarkom, jak USA w XIX wieku. Natomiast w innych pozycjach czytałem, że te przemysły, które chroniono cłami, nie rozwinęły się na tyle, żeby "opłacało" się owe cła zdjąć. Z kolei pozostała część niechronionych sektorów (wolny handel) pozwoliła zbudować potęgę Północnej Ameryki. Polecam prace Taussiga, z którymi Chang oczywiście się nie zapoznał, no bo po co...
- Autor twierdzi, że to dzięki silnej ręce rządu powstało wiele firm odnoszących teraz spektakularne sukcesy, których to niby wolnorynkowa teoria nie dopuszcza (cóż to za teoria?). Pomijając ten wymysł z teorią, na co to jest dowód? Jeśli pod przymusem odbiera się jednym pieniądze po to, by pompować latami rynkowo nieopłacalny, ale "prestiżowy" sektor, to jest to dowód na obalenie "teorii wolnorynkowej"? xD
- Lista standardowych śpiewek: "nie wiem, dlaczego od lat 70 XX w. nierówności zaczęły rosnąć, ale to pewnie neolyberalizm, bo po co mam się zapoznawać z teorią wroga" oraz "trzeba dawać siano biednym, bo oni wydajo i PKB jest wyższy!"
- Niezrozumienie pojęcia "przedsiębiorczość", mylenie go z zarządzaniem.
- Kopanie Adama Smitha i utożsamianie jego pracy z całym paradygmatem wolnorynkowej ekonomii.
- Planowanie centralne jest spoko, jeśli robi to dobry koleś, w odpowiednim zakresie, z odpowiednią kontrolą, przy odpowiednio dużych środkach, przy zapewnieniu pełni niezbędnych informacji, przy... itd.
- Friedman, pisząc o rynkowej eliminacji zjawiska rasizmu, mylił się, bo apartheid, czyli rządowy program RPA jest dowodem na zawodność rynku...
- Najpiękniejsze - to, co uratowało gospodarkę po 2008 roku to polityka Keynesa i Minsky'ego. Mniejsza o to, że Keynes w polityce monetarnej jest wiecznie żywy (wszystkie banki centralne Zachodu stosują założenia oparte o doktrynę Keynesa-Friedmana już od I połowy XX wieku aż po dzień obecny).
- Rynek "jest maszyną" - czyli według Changa ja jestem trybikiem i działam według mierzalnego wzoru. Jak pójdę do sklepu po piwo, a wrócę z czekoladą, to oznacza, że wsypałem piachu w tryby tej machiny?

Ta książka to ogromna porażka. Etatyści, socjaliści, interwencjoniści, ogólnie przeciwnicy wolnego rynku - poszukajcie sobie czegoś naprawdę lepszego, niż ten paszkwil. Znajdziecie, wystarczy chcieć. No i dodam - czytajcie też opinie drugiej strony a złapiecie się przynajmniej parę razy na "o cholera, rzeczywiście"...

tl;dr; Na ponad 300 stronach wymienione zostały 23 rzeczy, o których ekonomiści wolnorynkowi nam nie mówią. I faktycznie, oni tego nie mówią ;). Niech ktokolwiek z oceniających tę książkę wyżej niż 2 poda przykład dowolnego ekonomisty wolnorynkowego, który kiedykolwiek zakładał, że:
"ideologia wolnorynkowa zbudowana jest na przekonaniu, że ludzie nie zrobią nic >dobrego<,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biorąc tę książkę do ręki, spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Byłem przekonany, że przytłoczą mnie statystyki i wszechobecna krytyka kapitalizmu. Co do tego drugiego miałem po części przeczucie trafne, jednak autor nie stronił od poznawczego pluralizmu. Momentami narracja była antykapitalistyczna lub też antywolnorynkowa, przy czym muszę tu zauważyć, że ewidentnie nie było zamysłem autora krytykować ustroju, w którym wykształcił się przedmiot jego analizy. Raczej jest to refleksja nad zjawiskiem, próba zdefiniowania jego natury.

Liczne odwołania do Baumana, w mojej ocenie, nie czynią tej książki wybitną. Nie jest to jednak wyłączna postać, którą autor przywołuje, choć jej narracja dominuje na pierwszych kilkunastu stronach. Co mnie pozytywnie zaskoczyło podczas czytania, to dystans względem własnego wartościowania na korzyść zestawiania opinii dwóch (nieskrajnych) stron, najczęściej sceptyków i umiarkowanych obrońców konsumpcjonizmu. Są też wpadki, mianowicie niektóre cechy osobowościowe piętnowane przez przytaczanych myślicieli naturalnie występują wśród ludzi niezależnie od systemu gospodarczego (jak np. narcyzm). Jednak należy zauważyć, że piętnowanie wszystkiego, co jest związane z rynkiem w rozumieniu (neo)klasycznym, było jedną ze specjalności szkoły frankfurckiej, a ta stanowi dość istotną część bibliografii Aldridga. Daję za to plusa, gdyż odrobinę przybliżyła mi ideały myślicieli tej szkoły, a na której literaturę tracić czasu nie zamierzam (przynajmniej na razie).

Dużo miejsca autor poświęca na semantykę oraz rozróżnianie rodzajów konsumpcjonizmu. Pojawiają się także obszerne omówienia makdonaldyzacji i disneyzacji. Co ciekawe, moja Żona, amatorka utopijnej fantastyki, po przeczytaniu jej kilku fragmentów dodała "Konsumpcję" do swojej checklisty. Żadnym Misesem czy Konecznym nie udało mi się jej tak zainteresować. Jak widać, element socjologiczny bywa bardziej przyjemny od suchych faktów i historii, cóż za odkrycie :)

Reasumując - mocne 7.

Biorąc tę książkę do ręki, spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Byłem przekonany, że przytłoczą mnie statystyki i wszechobecna krytyka kapitalizmu. Co do tego drugiego miałem po części przeczucie trafne, jednak autor nie stronił od poznawczego pluralizmu. Momentami narracja była antykapitalistyczna lub też antywolnorynkowa, przy czym muszę tu zauważyć, że ewidentnie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na książkę Skousena poświęciłem stosunkowo dużo czasu, co pozwoliło mi ocenić ją także od strony technicznej - nabrała charakteru tytułu wyraźnie "używanego" do tego stopnia, że nie miałem już oporów przed zaznaczaniem długopisem co ciekawszych fragmentów. A że fragmentów takich znalazło się dość sporo, to jestem pewien, że książka pozostanie ze mną już do końca (notabene ciężko byłoby zfotoszopować tak bardzo zmęczoną okładkę).

Skousen, ekonomista austriackiej szkoły ekonomii, dokonał czegoś, co powinno odbić się większym echem w ekonomiczno-klasyczno-keynesowskim grajdole. W Polsce tłumaczenie Fijora chyba w ogóle się nie przyjęło - nie słyszałem o żadnym ekonomiście czy polityku chwalącym się przeczytaniem "Struktury produkcji" (przy założeniu, że oni jednak czytają). Co prawda, autor chwali się we wstępach swoimi osiągnięciami w poczytności niniejszej książki, jednak czy ktoś z was słyszał o agregatowej strukturze produkcji?

Skousen poświęcił mnóstwo czasu na studiowanie materiału pozwalającego mu na zbudowanie rzeczywistej alternatywy dla wskaźnika PKB. Bibliografia robi wrażenie i w żadnym przypadku nie jest wypełniona na siłę. W wielu miejscach autor cytuje fragmenty innych ekonomistów, natomiast w pierwszych rozdziałach przedstawia dyskusje różnych postaci z ostatnich dwóch wieków na temat analizy etapów produkcji i jej czasowym charakterze. Ten ogrom zaangażowania i pracy autora naprawdę da się odczuć w wielu miejscach książki. Głównym celem Skousena, podpartym spostrzeżeniami wielu innych ekonomistów, jest pokazanie, że czas odgrywa istotną, jak nie najistotniejszą rolę w formowaniu kapitału oraz że neoklasyczny agregat produkcja-konsumpcja jest wysoce nieprecyzyjny i szkodliwy. Stawia własną koncepcję agregatowej struktury produkcji (ASP), gdzie produkcja przechodzi przez kolejne etapy (od etapów najbardziej oddalonych od konsumpcji do etapów jej najbliższych) z uwzględnieniem czasu potrzebnego na powstanie finalnego dobra. Dodatkowo autor przedstawia zasadniczą wadę PKB, czyli faworyzowanie konsumpcji przez nieuwzględnianie produkcji na etapach pośrednich + nieukończonych dóbr kapitałowych. Udowadnia przy tym, że konsumpcja wcale nie jest najważniejszym elementem gospodarki (konsumpcja to ok. 70% PKB, ale po uwzględnieniu etapów pośrednich ta wartość spada do ~30%!). Tego powinno się uczyć w szkołach, począwszy od podstawówki aż po studia, nawet na AWF!

Dopiero po przeczytaniu zdałem sobie sprawę, że autor nie poruszył, lub potraktował bardzo zdawkowo, niektóre kwestie, takie jak wytłumaczenie, dlaczego nowy kredyt trafia głównie w ręce przedsiębiorców, a nie konsumentów. Oczywiście sporo jest literatury uzupełniającej, która o tym traktuje, jednak u Skousena ewidentnie daje się odczuć zbytnią oszczędność w wyjaśnieniach. Niektóre skróty myślowe, pomimo swojej prawidłowości i ugruntowania w cytowanej literaturze, mogą wprowadzić w zakłopotanie osoby, które z austriackim wyjaśnieniem cykli koniunkturalnych spotykają się po raz pierwszy. Stąd moja sugestia jest taka, by na początek zgłębić "Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne" Huerty De Soto, a dopiero potem przeczytać Skousena.

Podsumowując - kolejna cegiełka do pełnej wiedzy z zakresu cykli koniunkturalnych oraz zrozumienia funkcjonowania współczesnej gospodarki. Polecam.

Na książkę Skousena poświęciłem stosunkowo dużo czasu, co pozwoliło mi ocenić ją także od strony technicznej - nabrała charakteru tytułu wyraźnie "używanego" do tego stopnia, że nie miałem już oporów przed zaznaczaniem długopisem co ciekawszych fragmentów. A że fragmentów takich znalazło się dość sporo, to jestem pewien, że książka pozostanie ze mną już do końca (notabene...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zrozumieć bitcoina. Technologiczny i ekonomiczny przewodnik po kryptowalutach. Silas Barta, Robert P. Murphy
Ocena 6,5
Zrozumieć bitc... Silas Barta, Robert...

Na półkach: ,

Świetna książka. Dla nieznających zasady działania Bitcoina i block-chaina, będzie to dobry wstęp do zrozumienia tej przełomowej technologii. Osoby ogarniające protokół i kryptowaluty mogą z góry pominąć 1/2 książki i przejść do ciekawszej części, gdzie autor, posługując się w głównej mierze teorią ekonomii Austriackiej Szkoły Ekonomii, wyjaśnia zalety Bitcoina. Jest też obszerna część obalająca wszystkie mi znane argumenty sceptyków kryptowalut.

Tak wysoką ocenę uzasadniam tym, że książka trzyma wysoką jakość treści (wow, znalazłem tylko jedną literówkę, szacun Fijor), jest świetnie uargumentowana i spójna logicznie oraz napisana została bardzo przystępnym językiem. Wyraźnie przemycane są tam treści wolnościowe, co z mojej perspektywy jest in plus, ale też może kogoś niezdecydowanego to przekona do innego spojrzenia na kwestię środka wymiany.

Polecam.

Świetna książka. Dla nieznających zasady działania Bitcoina i block-chaina, będzie to dobry wstęp do zrozumienia tej przełomowej technologii. Osoby ogarniające protokół i kryptowaluty mogą z góry pominąć 1/2 książki i przejść do ciekawszej części, gdzie autor, posługując się w głównej mierze teorią ekonomii Austriackiej Szkoły Ekonomii, wyjaśnia zalety Bitcoina. Jest też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Autor, poza pobieżnym opisem wybranych protestów drugiej dekady XXI wieku, zwraca uwagę na istotny aspekt ich przyczynowości i znaczenia. Wszystkie te akcje mają cechy zarówno wspólne, jak i skrajnie je odróżniające, co jednak wskazuje na pewien trend, który przypuszczalnie mocno zarysuje się w historii. Oddolny charakter protestów, ich ideowa pustka oraz głośno akcentowana apolityczność są nowym narzędziem kontrolowania poczynań rządzących. Ludzie zbuntowani, obrażeni na status quo, według autora, nie chcą zastępować rządu kimś innym, lecz próbują w pokojowy (jak dalece się da) sposób rozliczać go bądź też ograniczać jego zapędy.

Skoro KP, to i też niestety narracja momentami antykapitalistyczna. Wiara w rewolucję, która obali kapitalizm (i oczywiście niechcący zastąpi go centralnym planowaniem jakiś politycznych elit), nadal trwa w najlepsze w umysłach wielu intelektualistów. Jednak pomijając ten mały defekt, książka jest ciekawym studium przypadku i wskazuje na jedną, wyjątkowo pesymistyczną prawidłowość. Mianowicie siła buntu niezadowolonych z posunięć władzy, jakiekolwiek by te posunięcia nie były, zawsze negatywnie odbija się na wizerunku i stabilności wewnętrznej kraju. Oznacza to nie mniej nie więcej hamulec wdrażania koniecznych reform uzdrawiających ciężko schorowaną gospodarkę, czego przykładem może być Grecja.

Podsumowując, jest to kolejna książka wydana przez Krytykę polityczną, która pokazuje, jak dobrze wydawnictwo przykłada się do jakości wydawanych przez siebie tytułów, i oczywiście z narracją wpisującą się w lewicową doktrynę.

Autor, poza pobieżnym opisem wybranych protestów drugiej dekady XXI wieku, zwraca uwagę na istotny aspekt ich przyczynowości i znaczenia. Wszystkie te akcje mają cechy zarówno wspólne, jak i skrajnie je odróżniające, co jednak wskazuje na pewien trend, który przypuszczalnie mocno zarysuje się w historii. Oddolny charakter protestów, ich ideowa pustka oraz głośno akcentowana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta książka budziła we mnie skrajnie różne odczucia. Raz miałem wrażenie, że autor chce być w pełni uczciwy i pozostawić z boku aspekty ideologiczne, a innym razem dostawałem sporą dawkę klasycznego keynesizmu. Pan profesor, świadomie bądź nie, mocno skręca w stronę MMT (Modern Monetary Theory), co w rzeczywistości jest ponownym wynajdywaniem koła, jeśli spojrzeć na historię myśli ekonomicznej. Przy tak licznie występujących literówkach i błędach redakcyjnych, nie mogę dać wyższej noty, tym bardziej że treść w wielu miejscach jest, najdelikatniej to ujmując, kontrowersyjna. Nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie głównej tezy, lecz także przesłanek do niej prowadzących, które w skrócie opiszę poniżej.

Ponieważ historia pieniądza nie jest mi obca, zdziwiłem się, gdy przeczytałem u Pana Sopoćko, że proceder fałszowania pieniądza za czasów "ancien regime" miał pozytywny wpływ zarówno na stan finansów królów (co oczywiste), jak i społeczeństwa (WTF?). Brak odnośników do jakiejkolwiek bibliografii w tym fragmencie nie sprzyja tej tezie, co jakoś mnie nie dziwi. Dalej czytam, że w momencie funkcjonowania pieniądza kruszcowego, jego użytkownicy cenili bardziej materiał, z którego moneta została wykonana, niżeli jej siłę nabywczą, pomimo że ta była większa od wartości kruszcu. Niespotykana teza. Znowu brak odnośnika...

Autor twierdzi, że złoto nie idzie za potrzebami rynku, ponieważ jego ilość (tak jak w przypadku wspomnianego przez niego Bitcoina) jest ograniczona. Nie bierze zatem pod uwagę lub świadomie odrzuca, deflację cenową, której przykład już był w historii i to przy wysokim, stałym wzroście gospodarczym i minimalnym przyroście bazy monetarnej (kruszcu) w USA w drugiej połowie XIX wieku do pierwszych dekad XX wieku. Ponadto Sopoćko wspomina o austriakach (jako zwolennikach wolności monetarnej), lecz pomija ich nauki. Dowodem niech będzie przykładowo to zdanie:
"Ta wartość [dodana do wartości kruszcu w momencie bicia monety] jednak nie była wynikiem subiektywnych poglądów, ale była ukształtowana przez relacje gospodarcze."
Czymże są te relacje gospodarcze jak nie właśnie wynikami subiektywnych wartościowań uczestników rynku?

Według autora, w Niemczech wzrosło PKB dzięki większym wydatkom rządowym i uważa to za plus stwierdzając, że ów wzrost PKB przełożył się na polepszenie jakości życia obywateli. Nie wiem, czy Pan profesor pamięta, że składnikiem PKB są wydatki konsumpcyjne rządu, czyli zbudowanie 30 kładek i 15 aquaparków wydatnie podbija ten wskaźnik. Ponadto autor uważa, że brak popytu prowadzi do recesji. Jest to jedna z głównych jego (nie tylko jego, ale w ogóle popytowców) tez, na podstawie której prowadzi dalszy wywód. Ja tylko zapytam w tym momencie: a czym są zapasy i funkcja czasu? Czy wszystko wyprodukowane teraz musi być sprzedane teraz? Do tego wdłg. autora podstawą inwestycji jest konsumpcja... Ta hipoteza była tak często obalana, że aż głupio ten cały proces ponownie powtarzać.

Autor książki zauważa wzrost znaczenia sektora finansowego i to pochwala, ale w ogóle nie łączy zjawiska z problemem rozwarstwienia dochodowego. Ponadto wydaje mu się, że to ogólna kasta managerów jest wyłącznym beneficjentem dochodowego rozwarstwienia. Żenujący był fragment dotyczący przedsiębiorcy, który z powodu braku popytu na wytworzone przez jego zakład produkty, ma (według autora) do wyboru albo redukcję zatrudnienia, albo zmniejszenie pensji pracowników. Zatem przedsiębiorca to po prostu idiota, który bezmyślnie produkuje dobro X, a na brak popytu reaguje paniką. Przedsiębiorca w ogóle nie jest przewidujący oraz nie reaguje na zmiany w strukturze popytu. A... no i przykład ten dotyczy oczywiście każdego przedsiębiorcy, którego dotknął problem malejącego popytu... To tak na poważnie?

Prof. Sopoćko wskazuje na coraz większą dysproporcję pomiędzy wydajnością pracy a płacą realną. Jest to znany argument, który opiera się na przekłamaniu, ponieważ porównywane parametry liczone były inną techniką oraz do płac realnych nie są doliczane czynniki pozapłacowe (prywatna opieka medyczna, pakiet relokacyjny, karty sportowe, dodatkowe wczasy, lepsze wyposażenie stanowiska pracy, itd.).

Główną tezą książki jest propozycja załatania luki popytowej na nieschodzące towary państwową konsumpcją finansowaną przez emisję pieniądza pochodzącego z banku centralnego. Już pomijając inflację, na którą autor się całkowicie zgadza (w pewnych granicach), a której katastrofalnych skutków w postaci zmian w strukturach cen (ceny nie rosną równomiernie) nie dostrzega, takie finansowanie na pewno nie spowoduje przesunięć w sektorze prywatnym i powstaniu setek (jak nie tysięcy) podmiotów specjalizujących się tylko i wyłącznie w przetargach. Jak wiadomo, przetargi to najbardziej dochodowy biznes, bo w końcu najbliżej niekończącego się źródła pieniądza. Ta łatwa do przewidzenia zmiana doprowadziłaby do przesunięć zasobów z produktywnych sektorów gospodarki do tych, które niekoniecznie są potrzebne z punktu widzenia jednostek (jak wspomniane aquaparki i kładki). Jest to forma zubożenia społeczeństwa, ponieważ te zasoby musiały zostać usunięte z innych zastosowań. Brak popytu ma swoje przyczyny i zanim zacznie się proponować dolewanie oliwy do ognia, lepiej jest zidentyfikować rzeczywiste źródło problemu.

Na koniec dodam, że autor niekonsekwentnie traktuje swoją logiczną konsekwencję :). Pisząc o długu publicznym, przy okazji wahając się co do jego moralnej oceny, twierdzi, że skoro już wszędzie się on przyjął i prawie nigdzie nie jest spłacany, to powinniśmy przywyknąć do niego. Kilka stron dalej stwierdza, że redystrybucji dochodu, jeśli uznać ją za złą, powinniśmy się przeciwstawiać pomimo jej powszechności. Tyle niekonsekwencji i wiedzy traktowanej wybiórczo kłóci się z całkiem dobrze napisanym podrozdziałem nt. konieczności wydatków publicznych. W książce znajdzie się wiele ciekawych przykładów i metafor, jednak główny "morał", że tak go określę, po prostu się nie broni stojąc na chwiejnych podstawach, co stawia cały tytuł w mało atrakcyjnym świetle.

Ta książka budziła we mnie skrajnie różne odczucia. Raz miałem wrażenie, że autor chce być w pełni uczciwy i pozostawić z boku aspekty ideologiczne, a innym razem dostawałem sporą dawkę klasycznego keynesizmu. Pan profesor, świadomie bądź nie, mocno skręca w stronę MMT (Modern Monetary Theory), co w rzeczywistości jest ponownym wynajdywaniem koła, jeśli spojrzeć na historię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznę może od tej złej strony książki. Niestety wydawca się nie popisał i sprzedaje książkę tak nafaszerowaną błędami, iż cytowanie jej gdziekolwiek w tej wersji wydaje się niepoważne. Wystarczyło przed drukiem przepuścić ją przez dowolny program analizujący treść, by już wyeliminować część błędów gramatycznych czy interpunkcyjnych. Niby drobna rzecz, ale jednak budzi niesmak podczas czytania.

Co do treści, Kirzner jest mocno konsekwentny w swojej argumentacji (widać, że szkolił się u Misesa ;)). Przechodzi z jednego rozdziału do drugiego po zakończonej rozprawie z tezami alternatywnymi oraz pełnym dowodzie starannie opatrzonym w bezpieczny dobór nomenklatury. Jest to bardzo istotne, ponieważ łatwo można ulec krytyce w momencie dopatrzenia się choćby najdrobniejszej nieścisłości (najlepszym kontrprzykładem niech będzie Keynes ;)).

Autor dowodzi, że przedsiębiorczy proces nie wyprowadza rynku z równowagi, ponieważ samo założenie równowagi wyklucza w swoich podstawach pierwiastek przedsiębiorczości. Jest to wyjątkowo błyskotliwe spostrzeżenie, które mocno konkuruje nawet z niektórymi austriackimi ekonomistami (jak Schumpeter). Israel wskazuje na błędy klasycznego (ortodoksyjnego) paradygmatu, pomijającego rolę przedsiębiorcy w tworzeniu informacji. Robi to w sposób treściwy i bardzo uczciwy. Podczas czytania chyba tylko jeden punkt z 2 rozdziału wydawał mi się mało przekonujący bądź też słabo uargumentowany; reszta książki dedukcyjnie prawidłowa i - po chwili przełożenia na własne obserwacje - mająca pełne odzwierciedlenie w rzeczywistości.

Dodam tylko, że komentarz osoby, która, jak się przyznaje sama, przeczytała zaledwie 1/3 książki i stawia jej ocenę 3/10 chyba wymaga krótkiego odniesienia. Polecam przeczytanie całości, ponieważ Kirzner sukcesywnie rozwija swoją koncepcję przedsiębiorczego charakteru rynku, aż dochodzi do jasnych i zrozumiałych konkluzji. Niejednokrotnie ilustruje to klarownymi przykładami, a wszystko na podstawie metodyki charakterystycznej dla szkoły austriackiej.

Pomimo licznych literówek - zdecydowanie polecam!

Zacznę może od tej złej strony książki. Niestety wydawca się nie popisał i sprzedaje książkę tak nafaszerowaną błędami, iż cytowanie jej gdziekolwiek w tej wersji wydaje się niepoważne. Wystarczyło przed drukiem przepuścić ją przez dowolny program analizujący treść, by już wyeliminować część błędów gramatycznych czy interpunkcyjnych. Niby drobna rzecz, ale jednak budzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mises piszący ściśle o ekonomii jest po prostu świetny. Czytelnik nie powinien mieć najmniejszego problemu ze zrozumieniem tego, co autor próbuje przekazać. Do tego logika oraz racjonalność tez Misesa uświadomi i przekona każdego, kto poświęci czas na przeczytanie recenzowanego dzieła. Jest to konieczne uzupełnienie w mojej literaturze na temat pieniądza oraz kompendium wiedzy, której ogarnięcie powinno być wymogiem dla każdego polityka/ekonomisty rządowego.

Na początku Mises pisze o funkcjach pieniądza oraz zajmuje się problematyką określania jego wartości. To właśnie tutaj Mises prezentuje swój teoremat regresji tłumaczący, jak doszło do tego, że produkt rynkowy stał się pieniądzem i skąd pochodzi jego wartość w tym okresie i w okresach poprzedzających. Sporo miejsca poświęcił inflacji, jak powstaje i jakie są jej skutki. Można tu zauważyć zarys koncepcji Austriackiej Teorii Cyklu Koniunkturalnego. Co ciekawe, Mises wyjaśnił kulisy rzekomego niedoboru pieniądza w momencie paniki rynkowej, co niejako jest odpowiedzią na przyszły zarzut Miltona Friedmana wobec błędów banku centralnego (FED) podczas Wielkiego Kryzysu 1929 roku.

Potem jest trochę o bankowości i kredytach, co w mojej ocenie jest najmniej interesującą częścią. Książkę kończy przykład reformy monetarnej i sugestia przejścia na standard złota pierw na przykładzie fikcyjnego kraju, a potem w bardzo prosty sposób zaadoptowana do warunków USA po I Wojnie Światowej. Dodatkiem do wydania z 2016 roku (jak i zapewne do kilku wcześniejszych) jest polemika z niektórymi niemieckimi i austriackimi ekonomistami początku XX wieku jak Knapp i Wieser.

Ocena wysoka, choć za strasznie przydługawe i liczne wstępy oraz wyrażenia w językach całkowicie mi obcych (pozbawionych tłumaczeń) jestem zmuszony dać ocenę o 1 niższą, niż na jaką treść zasługuje. Polecam.

Mises piszący ściśle o ekonomii jest po prostu świetny. Czytelnik nie powinien mieć najmniejszego problemu ze zrozumieniem tego, co autor próbuje przekazać. Do tego logika oraz racjonalność tez Misesa uświadomi i przekona każdego, kto poświęci czas na przeczytanie recenzowanego dzieła. Jest to konieczne uzupełnienie w mojej literaturze na temat pieniądza oraz kompendium...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W moje ręce wpadła kolejna książka wydana przez KryPol i tym samym jest to kolejna strata czasu na wywody osoby, która niekoniecznie wie, co stara się wykazać. Wnikliwy czytelnik bez problemu zauważy, że Stiglitz w zdecydowanej większości krytykuje instytucję państwa, a nie rynku. Czasami miesza się w zeznaniach i wskazuje na rynek jako źródło nierówności, by następnie w innym rozdziale napisać, że nierówności rynkowe jakieś tam są, bo są rzeczną naturalną, ale te obecne są skutkiem przyjętej polityki. Krytyka wszelkich świadczeń, bail-outów, czy polityki banku centralnego jest po prostu krytyką państwa. Stiglitz robi to nawet całkiem konsekwentnie, jednak odnoszę wrażenie, że nie to ma na celu...

Żeby wykazać jego niekonsekwencję i brak logiki, podam parę dobitnych przykładów. Według autora rynek zawodzi. W teorii powinien on prowadzić do równowagi, a niestety tego nie czyni, czego dowodem ma być bezrobocie, kryzys i bieda. Problem w tym, że oczekuje się od rynku prawidłowego działania, podczas gdy jednocześnie z każdej strony się go krępuje regulacjami, zakazami, limitami, płacą minimalną, związkami zawodowymi, podatkami, cłami, państwowymi firmami oraz psuje się wzrostem podaży pieniądza. Jak w takich warunkach można oczekiwać od rynku jakiejkolwiek niezawodności? Podobne założenia prowadzą Stiglitza do konkluzji, iż zarówno sektor prywatny, jak i państwowy mogą marnotrawić pieniądze, co jest oczywiście prawdą. Jednak on kontynuuje, że marnotrawstwo publiczne "blednie" w porównaniu ze stratami sektora prywatnego w czasie kryzysów. Oczywiście nie zauważa przy tym, że w sektorze prywatnym cały czas firmy powstają i upadają, jednak ich finansowanie pochodzi z funduszy prywatnych, niezabranych pod przymusem od innych, stąd jest to mechanizm czyszczący rynek z nieefektywnych podmiotów. Mógłby dla porównania pokusić się o wskazanie przykładu zamknięcia jakieś instytucji państwowej z powodu marnotrawstwa...

Stiglitz jest już kolejnym autorem, wydanym przez Krytykę Polityczną, który nie potrafi uzasadnić nagłego wzrostu rozwarstwienia dochodowego począwszy od lat 70. ubiegłego wieku. Jest spore grono ekonomistów, które trafnie adresuje problemy związane z pieniądzem (w związku z zamknięciem okienka złota w 1971 roku), ale ich publikacje nie przeszły przez ręce Stiglitzowi - nobliście. Także nie zauważa on, a nawet kompletnie nie rozważa, dlaczego wzrosła akcja kredytowa przed kryzysem roku 2007. Po prostu ot tak zwiększyła się liczba kredytów i tyle - oj te niedobre banki!

Książka w znaczącym stopniu krytykuje tzw. "prawicę", czyli wydawałoby się, że wszystkich tych, którzy są za obniżeniem podatków, zmniejszeniem wydatków i uwolnieniem gospodarki. Obrywa się Reaganowi za obniżenie podatków od zysków kapitałowych, ponieważ jest to złe, bo ludzie płacą większe podatki za pracę. Tylko czy inwestorzy i "rentierzy" w jakikolwiek sposób zabierają te pieniądze innym ludziom? Jeśli tak to w jaki sposób? To nie wszystko. Autor ciśnie po monopolach jako wytworowi kapitalizmu, jednak potem następuje gwałtowny zwrot akcji: "Ceny są za wysokie, a to zachęca klientów do przechodzenia od produktu monopolistycznego do innych". Piękna niekonsekwencja - to jest monopol czy go nie ma?

Najgorszą stroną książki jest fałszowanie i wybiórcze podawanie faktów. Przykładów jest mnóstwo. Stiglitz pisze, że:
- za Reagana zwiększyło się bezrobocie (sugeruję sprawdzić w google images pierwszy lepszy wykres obejmujący lata jego rządów),
- podatki nie są pobierane pod przymusem (!),
- istnieje "fetyszyzm długu", ponieważ w długim terminie dług publiczny zostaje spłacony (znowu sugeruję przejrzeć google),
- obecnie (2015) amerykańskie bony skarbowe mają popyt przy ujemnej stopie (zapomniał dodać, że tylko u banków),
- podniesienie podatków i wzrost wydatków zwiększy PKB (no nie wierzę! serio?), dzięki czemu będzie lepiej,
- recesje są wywoływane brakiem popytu, np. oszczędnościowy program Hoovera doprowadził do kryzysu 1929 roku (!),
- opodatkowanie zysków jest spoko, bo nic nie zmienia (etam inwestycje, od nich przecie jest państwo!),
- inflacja jest problemem wyłącznie właścicieli obligacji,
- deregulacja sektora finansowego za Reagana spowodowała wzrost jego znaczenia i wpływu (mniejsza o to, że od Wielkiego Kryzysu 1929 roku udział sektora finansowego cały czas rósł, czyli tendencja taka była, zanim Reagan zajął się polityką),
- państwo ma promować oszczędzanie wśród obywateli i jednocześnie łupić ich podatkiem inflacyjnym, który przecież tylko dotyczy właścicieli obligacji,
- "Efekty działania systemu ochrony zdrowia w USA są najgorsze niemal ze wszystkich krajów rozwiniętych (...)" - oczywiście brak tu odsyłacza do jakiegoś dowodu, albo informacji, od kiedy tak jest i pod jakim względem. Ot takie rzucone hasło w celu zszokowania niezorientowanego czytelnika,
- liczba prawników koreluje ze stopniem rozwoju :D,
etc.

Z książki płynie przesłanie, że każde działanie, którego Stiglitz nie popiera, prowokowane było finansowymi wpływami korporacji i najbogatszego 1%. Na pewno nie chodzi tu o to, że Stiglitz może gdzieś nie mieć racji. On ją ma (!), a cała reszta to prawica, która działa w interesie bogaczy. Ktoś tu też wspomniał, że książka ta jest świetnie udokumentowana, ponieważ 1/3 jej objętości zajmują przypisy. Ten ktoś zapomniał dodać, że po prostu każdy odsyłacz kieruje na ostatnie strony książki i bynajmniej nie jest to bibliografia, tylko zwykły przypis. Ta 1/3 książki często jest komentarzem do jakiegoś zdania. Świetnie udokumentowana to jest dowolna praca Huerty De Soto, a nie ta recenzowana publicystyka.

Daję 3 za ciekawe wątki, diagnozy realnych problemów ludzi ubogich, którzy stracili pracę i parę innych spostrzeżeń. Jest to mocno naciągane 3, ponieważ większość stron pokryta jest publicystycznym (lub też nienaukowym) ględzeniem o sprawiedliwości społecznej, progresywnym opodatkowaniu i procencie najbogatszych finansistów przy jednoczesnym braku zrozumienia procesów zachodzących w sferze pieniądza.
Nie polecam.

W moje ręce wpadła kolejna książka wydana przez KryPol i tym samym jest to kolejna strata czasu na wywody osoby, która niekoniecznie wie, co stara się wykazać. Wnikliwy czytelnik bez problemu zauważy, że Stiglitz w zdecydowanej większości krytykuje instytucję państwa, a nie rynku. Czasami miesza się w zeznaniach i wskazuje na rynek jako źródło nierówności, by następnie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawa, wnikliwa ale za krótka. A szkoda, bo temat można było zdecydowanie rozciągnąć na więcej stron. Jeśli jednak ktoś szuka tutaj informacji o społeczeństwie Japońskim, to może się trochę zawieźć. Autor skupił się na organizacji systemu gospodarczego i instytucjonalnego Japonii w okresie po I i II Wojnie Światowej. Na temat konfucjanizmu, samurajów czy etyki społecznej niewiele się tu znajdzie (choć parę ciekawszych wątków zostało poruszonych). Niemniej jednak nie umniejsza to książce, ponieważ skupia się ona na konkretnych problemach planowanej gospodarki Japonii oraz przyczynach jej stagnacji pod koniec XX wieku. Opisuje to w sposób rzetelny i szczegółowy.

Z kolei wątek Austriackiej Szkoły Ekonomicznej momentami wydawał mi się zbyteczny. Pierwszy rozdział został poświęcony przedstawieniu paradygmatu tej szkoły, by na następnych stronach podczas omawiania modelu japońskiego fragmentarycznie nawiązywać do jej wniosków. Rzeczywistość oczywiście pokrywa się z teorią austriacką, jednak miałem wrażenie, że można było tę syntezę poprowadzić inaczej (albo pominąć całkowicie początkowy wątek austriacki i w końcowej analizie wykazać zgodność z założeniami akurat tej szkoły, albo dodać kolejny rozdział i tam przeprowadzić bardziej obszerny dowód na spójność ASE z wnioskami płynącymi z poprzednich stron). Ta subiektywna opinia nie umniejsza w żaden sposób książce, która daje spory zastrzyk wiedzy z zakresu modelu japońskiego i tamtejszej organizacji rynku i pracy.

Co mnie zaciekawiło, to spora tabela z rozpisanymi sektorami gospodarki, które uniknęły licznych interwencji z okresu drugiej połowy XX wieku, a okazały się najbardziej wydajne nawet w skali światowej (czyli takie, z których słynie Japonia), oraz tymi, które były ściśle regulowane przez japońską biurokrację i porównywalnego statusu nigdy nie osiągnęły. Bardzo dobry dodatek.
Polecam.

Ciekawa, wnikliwa ale za krótka. A szkoda, bo temat można było zdecydowanie rozciągnąć na więcej stron. Jeśli jednak ktoś szuka tutaj informacji o społeczeństwie Japońskim, to może się trochę zawieźć. Autor skupił się na organizacji systemu gospodarczego i instytucjonalnego Japonii w okresie po I i II Wojnie Światowej. Na temat konfucjanizmu, samurajów czy etyki społecznej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To nie jest pierwsza moja styczność ze słynnym Piketty'm, stąd mam już pewien obraz jego poglądów, które sam bardzo wyraźnie uzewnętrznia. W książce "Ekonomia nierówności" nie popisał się znajomością teorii ekonomicznych ani uczciwością wymaganą od historyka (chociażby pisząc o ubezpieczeniach od utraty pracy). Stąd nie robiłem sobie żadnych nadziei względem "Kapitału...", tym bardziej że przeczytałem już wiele recenzji tej książki (pozytywnych i negatywnych, gdzie wydaje mi się, że tych drugich jest więcej). W trakcie czytania spisywałem sobie najbardziej rażące błędy zarówno w logicznym rozumowaniu, jak i w wiedzy historycznej. Z wielu komentarzy książki wiem, że również statystyki przytaczane przez Piketty'ego pozostawiają wiele do życzenia. Ktoś nawet napisał, że Piketty tak długo maltretował statystyki, aż osiągnął cel. Nie są to bynajmniej opinie wyłącznie ekonomistów i historyków liberalnych, ale tak naprawdę autorowi "Kapitału..." oberwało się z każdej strony. Piketty już w swojej poprzedniej książce z bodajże 1996 roku był wyraźnie nastawiony przeciwko prywatnemu kapitałowi, więc gdyby po latach intensywnego gromadzenia statystyk doszedł do odmiennych wniosków, niż te odpowiadające jego ideałom, mógłby mocno na tym utracić. Nie dziwi mnie zatem zarzut sfałszowanych statystyk, jednak to wydaje mi się tutaj najmniej istotne. Przejdę zatem do głównej części recenzji.

Piketty twierdzi, że otwarcie handlowe może ułatwić proces konwergencji, jednak nie przez mechanizm rynkowy, tylko dostęp do wiedzy (know-how). To ja zadam pytanie - czy jest to w ogóle otwarcie rzeczywiście handlowe? Sprzeczność w tym stwierdzeniu nie powinna przysłaniać istoty rzeczy mówiącej, że co komu po wiedzy jak coś zbudować, jeśli nie ma czym budować lub za co budować. W dzisiejszym świecie mobilność pozyskiwania informacji jest niemal powszechna, jednak w celu wykorzystania nabytej wiedzy potrzebny jest właśnie kapitał.

Z jednej strony zaskoczyła mnie, a z drugiej nie, definicja kapitału, użyta w tej książce. Jest to element zasadniczy dla całości wywodu, a Piketty upraszcza go do postaci pojedynczego agregatu, łącząc go z majątkiem. Jakiś ekonomista wypowiedział się, że gdyby mu student tak przedstawił definicję kapitału, to dostałby pałę. Jednak to nie jedyny grzech Piketty'ego, ponieważ większość statystyk i liczb, którymi autor przytłacza czytelnika, opiera się w głównej mierze na dochodzie narodowym i innych makroekonomicznych agregatach. Już pomijając arbitralne pomniejszenie produktu krajowego netto o 10% (amortyzacja) to ten wskaźnik, z czego zapewne Piketty nie zdaje sobie sprawy, zdecydowanie faworyzuje konsumpcję, ponieważ pomija produkcję dóbr pośrednich (na etapach dalszych od konsumpcji). Posługiwanie się takim wskaźnikiem jest niebezpieczne, ale co tam... Piketty idzie jeszcze dalej. Przez całą drugą część książki czytelnik męczony jest procentowymi wskaźnikami, na podstawie których autor wyciąga wnioski! Bez żadnego teoretycznego podłoża, ot tak po prostu! Takie osądzanie na podstawie zestawienia 2 wskaźników nie mówi nam nic poza tym, że kiedyś coś miało wartość taką, a potem taką. Ilość czynników, mająca wpływ na te zmiany jest zbyt duża i nie można na podstawie wyłącznie dwóch wektorów tworzyć żelaznych twierdzeń.
Przykładem jest całkowite niezrozumienie i pominięcie przez Piketty'ego natury pieniądza. Sam ma świadomość, że od 1970 roku statystyki niebezpiecznie drgnęły; wie, że wtedy zamknięto okienko złota, ale kompletnie nie łączy tych dwóch zjawisk, gdyż nie operuje żadną teorią pieniądza i kapitału! To jest właśnie przykład uwsteczniania się ekonomii. Bawiło mnie zakłopotanie, w jakie autor wpada, próbując wykazać przyczynę rozwarstwienia dochodowego od lat 70 XX w. w USA. Jest to dobitny przykład nieznajomości znacznego wkładu klasyków, austriaków i monetarystów do teorii ekonomii, gdyż ci już od dawna wskazywali na redystrybucyjny efekt zwiększania podaży pieniądza, a posługiwali się w głównej mierze teorią (np. efekt Cantillona). Piketty daje nawet dobitne dowody na trafność teorii klasyków, pisząc niejednokrotnie o bardzo wysokim wzroście płac głównie w sektorze finansowym. Z kolei w podrozdziale "Dwie składowe oszczędności prywatnych" Piketty oznajmia, że ceny akcji na giełdzie rosną szybciej od konsumpcyjnych, ponieważ zyski są reinwestowane i pozwalają zwiększyć kapitał. Gwoli wytłumaczenia - jedne akcje są wyceniane lepiej a inne gorzej. Jeśli jednak wszystkie pną się w górę, to oznacza, że musiała się zwiększyć ilość dostępnych środków fiducjarnych. Tego Piketty zrozumieć nie potrafi.

Łącząc powyższe stwierdzenia z faktem, iż wielu ekonomistów i dziennikarzy wykazało znaczne nadużycia i błędy w statystykach, można wysunąć wniosek, iż tezy tej książki są nie do przyjęcia. A jednak cała plejada lewicowych autorytetów czekała na ten upragniony tytuł, który znowu obala neoliberalnego chochoła. Dalej czytam, że dziedziczenie jest złe, bo koncentruje majątek. Tylko na jak długo? Tego pytania oczywiście autor sobie nie zadał, bo wówczas zauważyłby, że fortuny równie szybko się kurczą, co powstają.

Piketty pomija rzeczywistą argumentację ekonomistów klasycznych i zastępuje je swoją, dziwną interpretacją. Rzadko kiedy w takich momentach przytacza źródła, co nie powinno dziwić. Przykładowo stwierdza on, że jedna z hipotez nt. wysokości płacy pracownika mówi, że ta jest równa jego produktywności krańcowej. Z mojej wiedzy wynika, że nie istnieje w tej hipotezie żadna równość, tylko zależność, a to duża różnica. Takie drobne przeinaczenie prowadzi Piketty'ego do stwierdzenia, że nie ma "absolutnej pewności" co do krańcowej produktywności pracownika. No właśnie nie ma, bo marginalna produktywność nie jest ścisłym wyznacznikiem płacy, tylko jednym z czynników na nią wpływającym.

Czytając tę książkę co chwila odnosi się słuszne wrażenie, że Piketty nie zauważa, że kapitał to nie jakiś samoodnawialny, samotworzący się fundusz, lecz subiektywnie postrzegany środek, który wymaga pozyskania (akumulacji) i utrzymania (amortyzacji). Piketty także używa tych terminów, ale wszędzie pomija ich znaczenie, myśląc, że każdy kapitalista po prostu może czerpać nienaruszalną i niezależną rentę z kapitału. Przykład mieszkań wynajmowanych, często przez niego przytaczany, dobitnie pokazuje, jak bardzo jest ślepy. Mieszkanie musi być pierw zakupione (lub zbudowane), czyli wymaga wkładu finansowego (oszczędności, kredytu etc.). Potem musi być opłacane (z czynszów najemców), utrzymywane, remontowane, nadzorowane itd. To nie jest schemat: wynająć i wyjechać na karaiby. Do tego nieruchomości się starzeją, czyli tracą na atrakcyjności (ceteris paribus niższa cena). Tego Piketty w ogóle nie bieże pod uwagę w całej książce. Jeśli ktoś twierdzi inaczej - proszę o wskazanie fragmentu.
Inną abstrakcją jest założenie Piketty'ego, że dziedziczone majątki się kumulują. Nie ma żadnej pewności, że potomstwo utrzyma stan sprzed oddziedziczenia i będzie odnosiło równe sukcesy, co rodzice. Takie założenie byłoby bzdurą, a jednak Piketty nigdzie w swoich analizach nie poddaje w wątpliwość dodatnich zmian w zasobie odziedziczonego majątku. Jest wręcz przekonany, że potomstwo będzie heh.. żyło z renty i jednocześnie dalej akumulowało! Mobilność osób w rankingu Forbesa, m.in. na który Piketty się powołuje, już powinna wprowadzić go w zakłopotanie.

Akumulacja kapitału nie dzieje się sama. Wymaga wkładu, pracy, kapitału i czasu, dlatego zwrot może następować dopiero po długim okresie, zamiast natychmiast, jak to mają pracownicy etatowi. To przesunięcie zwrotów w czasie Piketty piętnuje i uważa za nieuczciwe! Głównym powodem, dla którego Piketty chce konfiskować część światowych fortun, jest chęć przedsiębiorców do przekształcenia się w rentierów, ponieważ nagromadzony majątek, według niego, nie znika nawet jak "miało się dobre pomysły w wieku 40 lat". To jest obraza dla myślącego czytelnika. Przytaknąć tej argumentacji może tylko ktoś, kto czystą bezrozumną nienawiścią darzy każdą osobę zarabiającą i posiadającą więcej niż on sam...

Specjalnie dodane wtrącenia nt. kradzieży, które mają za zadanie zestawić kapitalistów ze złodziejami w jednym rzędzie, pomagają Piketty'emu w umocnieniu swojej propozycji progresywnego opodatkowania majątków. Jest to prosty chwyt erystyczny. To jak wskazać palcem na zwykłą rodzinę z dziećmi idącą w Marszu Niepodległości i nazwać ich faszystami, ponieważ gdzieś na drugim końcu tłumu idzie paru zbirów z niestosowną flagą... Ja się nie łapię na te tanie metody, ale widzę po niektórych komentarzach bezkrytyczną aprobatę wywodu Piketty'ego, co mnie osobiście przeraża.

Przechodząc do propozycji autora, przytoczę jego tekst, gdzie było napisane, że progresywny podatek "pozwala na ograniczenie nierówności tworzonych przez kapitalizm przemysłowy, a wszystko to przy poszanowaniu prywatnej własności i sił konkurencji". Niech pojawi się tu jakiś mądry, który wytłumaczy mi, jak częściowa konfiskata w wyniku opodatkowania ma się do poszanowania prywatnej własności?!

Wobec podobnych głupot, które przeczytałem w tej książce, nie mogę przejść obojętnie. Jedną z nich jest sformułowanie, jakoby komunizm "kochał wzrost i postęp techniczny". Jeśli nie jest to dobrze zakamuflowana ironia, to staje się kolejnym dowodem na bardzo wybiórczą wiedzę Piketty'ego. ZSRR wręcz ubóstwiał rozwój techniczny, miał nawet siatkę szpiegów, którzy dostarczali skradzione zachodnie patenty i kupione na wolnym rynku podzespoły do tego stopnia, że rakiety rosyjskie w większości latały na sprzęcie firmy IBM... Innym fałszem jest stwierdzenie, że podatek od kapitału jest koncepcją nową. Jeśli oczywiście zakładać definicję kapitału według Piketty'ego, która też jest oryginalna, to może i tak by było, jednak są przykłady zarówno na koncepcję, jak i praktykę wspomnianej formy kradzieży.
Kolejne kłamstwo znalezione w książce to stwierdzenie, że od dekad wszyscy ekonomiści (wszyscy!) "zgadzają się, że banki centralne powinny odgrywać rolę pożyczkodawcy ostatniej szansy (...)" - no chyba jednak nie. Autor nie zna ani szkoły austriackiej, ani szkoły obiegu pieniężnego, co oczywiście mnie kompletnie nie dziwi. Nic już mnie w tym "dziele" nie zdziwi...

Piketty rozważa przeznaczenie funduszy z podatku od kapitału na spłacenie długu publicznego. Ten sam rząd (jako instytucja), który doprowadził do nadmiernego zadłużenia przyszłych pokoleń i spłacania wysokich odsetek od obsługi długu kosztem podatnika, ma znowu tego podatnika obarczać kolejnym podatkiem w celu spłacenia nieodpowiedzialnie zaciągniętych przez siebie zobowiązań? Czyż to nie jest kuriozalne? Jakim przykładem cnót jest więc instytucja państwa, jeśli tworzy problemy na czyiś koszt i ponownie rozwiązuje te problemy czyimś kosztem? I ta instytucja ma mieć prawo pełnej inwigilacji portfeli obywateli (już w dużej mierze ma) oraz zabierania im części zarobionych pieniędzy w celu "sprawiedliwej redystrybucji"? Eh..

Oczywiście nie zdziwiło mnie wcale, że Piketty nie ma pojęcia, jakie są skutki inflacji. Sama geneza inflacji jest mu obca, to też słusznie czyni, że nie rozpisuje się za bardzo w tej materii. Według niego inflacja nie jest ani dobra ani zła, a jedyny cel jaki w niej upatruje to dowalenie prywatnym majątkom. Jednak ciekawostką jest to, co już napisał, a mianowicie inflacja (według niego) dotyka pieniędzy niezainwestowanych, czyli takich, które np. leżą bezczynnie na koncie (czyli wg niego wszelkie oszczędności). Problem w tym, iż pieniądze odłożone w banku stanowią nominalną bazę do tworzenia wszelkiej maści kredytów, w tym inwestycyjnych. W systemie rezerwy cząstkowej nawet nie ma znaczenia, czy to jest depozyt na żądanie, czy lokata terminowa.

Na podsumowanie - nigdzie w tej książce nie znalazłem wyjaśnienia, dlaczego nierówności dochodowe są w ogóle problemem. Jedyne tłumaczenie polega na popularnym frazesie "sprawiedliwości społecznej" i możliwej rewolucji w wyniku napięć klasowych. Nic ponadto. Po prostu Piketty zakłada, że nierówności są złe i koniec. A ja bym chciał wiedzieć dlaczego, skoro ludzie się tak bardzo od siebie różnią pod niemal każdym względem. Ponadto w książce nie znajdzie się żadnej analizy skutków nałożenia proponowanych podatków. Po prostu będzie trochę więcej siana, trochę mniej nierówności i to cała konkluzja! Szok! Dodam jeszcze, że wiele miejsca Piketty poświęcił na krytykę innych podatków, które z wielu przyczyn nie osiągają zamierzonych skutków. Swoją własną propozycję natomiast określa jako "idealną", jednak w historii można znaleźć wielu podobnych szarlatanów prezentujących na łamach prasy bądź w książkach swoje równie idealne propozycje. Zatem skoro poprzednie nadal nie są "idealne", to jaka jest pewność, że Piketty'ego jest? Normalnie parodia westernu.

Książka zasługuje na ocenę równą ZERO. Na ponad 700 stronach zostały użyte błędne teorie, przypuszczalnie błędne statystyki (co wynika z artykułów krytykujących "Kapitał...") oraz niewyjaśnione przesłanki. Wszystko to w formie makroekonomicznej, która jest wypadkową dwóch parametrów. Na tej podstawie autor dochodzi do wniosku, że trzeba konfiskować majątek i opodatkować kapitał. Jednak bardziej żenujący od tej książki jest fakt, że tylu ludzi łapie się na te chwyty! Prawda, że owe "dzieło" Piketty'ego brzmi przekonująco dla laika, jednak tak samo, jak pozycje austriaków, monetarystów czy keynesistów, ta też nie powinna być wyznacznikiem jakości sama w sobie. Jeśli ktoś pragnie być uczciwy, to jakąkolwiek tezę ekonomiczną niestety musi poddawać weryfikacji na gruncie logiki i w miarę możliwości na gruncie historii. Bez tego takie spektakularne buble, jak "Kapitał w XXI wieku" będą karmiły rzesze internetowych trolli, co już niestety ma miejsce.
Podsumowując - 1!

To nie jest pierwsza moja styczność ze słynnym Piketty'm, stąd mam już pewien obraz jego poglądów, które sam bardzo wyraźnie uzewnętrznia. W książce "Ekonomia nierówności" nie popisał się znajomością teorii ekonomicznych ani uczciwością wymaganą od historyka (chociażby pisząc o ubezpieczeniach od utraty pracy). Stąd nie robiłem sobie żadnych nadziei względem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dlaczego przez cały okres moich studiów ekonomicznych żaden wykładowca nie pokusił się choćby o poruszenie kwestii natury pieniądza, jego pochodzenia czy bankowości z rezerwą cząstkową? Czyżby dla wielu z nich ta i inne książki austriaków były za grube lub mało zrozumiałe? Każdy, dosłownie każdy, który podjąłby się przeczytania tego dzieła, z pewnością poświęci się refleksji nad systemem bankowym w obecnej formie i przestanie wierzyć we wiadomości o skutecznych akcjach banków centralnych w odpowiedzi na różne perturbacje gospodarcze. Nie ma innej możliwości - w powyższym tytule jest za dużo informacji, źródeł, dowodów i wniosków, by jakkolwiek zignorować jego wkład.

Wiele innych pozycji ekonomistów identyfikujących się z Austriacką Szkołą Ekonomii w jakiś sposób już tworzyło kształt spójnej wizji odejścia od bankowości opartej o rezerwę cząstkową. U Huerty De Soto można przeczytać pełną syntezę tych myśli oraz zaopatrzenie ich w bagaż przykładów historycznych, szczegółowych analiz, wykresów ilustrujących procesy produkcji (i ich przesunięcia), argumentów krytycznych i odpowiedzi na nie. Praca monumentalna, skrupulatna i wyczerpująca temat. Zaczyna się od przedstawienia, a właściwie rozróżnienia, różnych form depozytów. W następnym rozdziale przytaczane są historyczne przykłady naruszania zasady 100% rezerwy oraz ich skutki. Potem omawiane jest prawo z tym związane aby następnie przejść do czystej ekonomii tłumaczącej ekspansję kredytową i jej konsekwencje. Ostatni rozdział zawiera propozycję przejścia na system bankowy z wymogiem 100% rezerwy bankowej i do wolności monetarnej.

Niestety książka, a właściwie sposób, w jaki została wydana, nie ułatwia przyswajania treści. Nie mówię tu o literówkach, których niektórzy się dopatrzyli (w mojej ocenie wcale dużo ich nie ma), lecz o przypisach, które nierzadko zajmują 3/4 strony. Przypisy, jak wiadomo, pisane są czcionką mniejszą od tekstu, który, swoją drogą, też jest drobny. Rozpisane w nich kwestie poboczne skutecznie zbijają z tropu podczas czytania, przez co niejednokrotnie traci się wątek. Jest to na tyle poważna sprawa redakcyjna, że aż poświęciłem temu osobny akapit. Domyślam się, że jest to wynikiem kolejnego poprawionego wydania oraz nowych przemyśleń autora. Nie zmienia to jednak sytuacji czytającego, bo to on musi się zmagać z trudnym do ogarnięcia tekstem oraz częścią każdej strony zawaloną wartym przeczytania przypisem.

Gdyby nie te przypisy, to książka miałaby ponad 1k stron, a ja dałbym okrągłą dychę. A tak to tylko 9..

Dlaczego przez cały okres moich studiów ekonomicznych żaden wykładowca nie pokusił się choćby o poruszenie kwestii natury pieniądza, jego pochodzenia czy bankowości z rezerwą cząstkową? Czyżby dla wielu z nich ta i inne książki austriaków były za grube lub mało zrozumiałe? Każdy, dosłownie każdy, który podjąłby się przeczytania tego dzieła, z pewnością poświęci się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Krótki, za krótki, esej na temat kalkulacji w socjalizmie, a w zasadzie jej braku. Można przeczytać go w mniej niż 2h, jednak momentami wymaga skupienia oraz znajomości podstawowej terminologii ekonomicznej. Plusem jest wyjaśnienie przez wydawcę niektórych określeń, które już zmieniły swoje znaczenie lub są niejednoznaczne, a używane często przez Misesa.

Rozważania z tej książki przyczyniły się do poważnej debaty w kręgach "ekonomicznych" (wielu socjalistów niestety było kompletnymi ignorantami własnej dziedziny) w kontekście możliwości kalkulacji ekonomicznej w gospodarce socjalistycznej. Na wstępie można przeczytać o Oskarze Lange i jego koncepcji, która była odpowiedzią na zarzuty z niniejszej książki. Jednak sam Lange, żeby było zabawniej - przeinaczając Hayek'a, dochodzi do wniosku, że kalkulacja w socjalizmie jest możliwa, jednak w warunkach statycznych, czyli równowadze rynkowej. Takie warunki w rzeczywistości nie występują i wystąpić nie mogą (czego właśnie niektórzy "ekonomiści" nie ogarniają), a sam koncept równowagi służy jedynie badaniu poprawności logicznej teorii ekonomicznych.

Stanowisko Langego zostało należycie skompromitowane, jednak w środowiskach skrajnie lewicowych wszelka krytyka socjalistycznych koncepcji jest często pomijana bądź sprowadzana do tzw. "neoliberalnej" teorii racjonalności ekonomicznej i oczywiście samego klasyka A. Smitha w postaci łatwego worka do bicia. Mises z reguły jest marginalizowany, nie wspominany, stąd recenzowany esej, jak i inne dzieła tego autora powinny być bardziej poczytne nie tylko przez ekonomistów i studentów, ale w sumie to przez każdą osobę oddającą głos do urny wyborczej.

Polecam.

Krótki, za krótki, esej na temat kalkulacji w socjalizmie, a w zasadzie jej braku. Można przeczytać go w mniej niż 2h, jednak momentami wymaga skupienia oraz znajomości podstawowej terminologii ekonomicznej. Plusem jest wyjaśnienie przez wydawcę niektórych określeń, które już zmieniły swoje znaczenie lub są niejednoznaczne, a używane często przez Misesa.

Rozważania z tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Możliwe, że powtórzę czyjąś opinię, pisząc, że to książka skonstruowana na podobnym schemacie, co "Ekonomia w jednej lekcji" Hazlitta. Jest krótka, nastawiona na konfrontację z najbardziej popularnymi argumentami etatystów i obejmująca szereg różnych zagadnień związanych z rynkiem i jego działaniem. Nie jest jednak tak przekonująca, jak przytoczony przeze mnie tytuł sprzed przeszło połowy wieku. Plan natomiast jest podobny - przedstawienie argumentu przeciwników wolnego rynku, wykazanie błędu we wspomnianym argumencie, przytoczenie teorii z podaniem przykładu (często historycznego). Tak więc zwolennicy wolności gospodarczej nie spotkają tutaj wiele nowości; będzie to jedynie kolejny tytuł do polecenia znajomym czy rodzinie w celu zasiania wolnościowego ziarenka w ich umysłach. W końcu to tylko ~170 stron..

Możliwe, że powtórzę czyjąś opinię, pisząc, że to książka skonstruowana na podobnym schemacie, co "Ekonomia w jednej lekcji" Hazlitta. Jest krótka, nastawiona na konfrontację z najbardziej popularnymi argumentami etatystów i obejmująca szereg różnych zagadnień związanych z rynkiem i jego działaniem. Nie jest jednak tak przekonująca, jak przytoczony przeze mnie tytuł sprzed...

więcej Pokaż mimo to