rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

W ramach Tygodnia Zakazanych Książek, który trwał od 30 września do 6 października 2012 przeczytałam zaledwie jedną książkę: „Buszującego w zbożu” Jerome Davida Salingera. To było moje pierwsze spotkanie z tą książką, chociaż wcześniej oczywiście wiele o niej słyszałam – nie jestem tylko w stanie stwierdzić jakie to były opinie. Od dawna nie miałam także w rękach tak zaczytanego egzemplarza, z pewnością wpływ na jego wygląda ma rok wydania, który jest także moim rokiem urodzenia. Nieskromnie przyznam, że trzymam się lepiej. Książka należy do słynnej listy 100 książek stworzonej przez BBC, dlatego chyba wypada ją znać.

Szesnastoletni Holden Caulfield kolejny raz zostaje wyrzucony ze szkoły. Nie może poradzić sobie z obowiązkami, zakłamanymi ludźmi, głupotą i podłością innych. Na kilka dni przed świątecznymi feriami ucieka z college`u i wyrusza do Nowego Jorku w poszukiwaniu lepszego życia, a może chociaż chwili oddechu i wrażeń. „Buszuje” przez kilka dni w mieście, które zna od dziecka, odkrywając je jakby na nowo, jak na tak młodego chłopaka, wrażeń będzie miał aż nadto.

W 1951 roku, gdy powieść została wydana w Stanach Zjednoczonych wzbudziła bardzo dużo kontrowersji, można nawet powiedzieć, że wybuchł skandal. Bohater – młody, nieletni chłopak, popala papierosy, rozmawia z kolegami o seksie, pije alkohol w lokalach o niekoniecznie dobrej reputacji, włóczy się sam po mieście i zadaje z prostytutkami. Wtedy, to było niewiarygodnie odważne ze strony autora, pisać o takich rzeczach językiem, który także znacznie odbiegał od przyjętego. Jednak obecnie książka nie wzbudzi już takich emocji, ponieważ jej wartość polegała na odbiorze w czasach, gdy mogła wstrząsnąć czytelnikiem. Teraz jesteśmy świadkami obniżenia wielu granic: młodzież w wieku Holdena często jest już nałogowymi palaczami, zakończyła edukację, wprawia się w wychowywaniu własnych dzieci i z pewnością nie boi się pić alkoholu w miejscach publicznych. Dlatego na nas książka już nie zrobi takiego wrażenia, jak na czytelnikach z lat 50. Niemniej warto zapoznać się z tą pozycją, lecz lepiej nie nastawiać się zbyt mocno na wspaniałe literackie doznania, bo można się zawieść, gdyż po czasie, który upłyną od jej publikacji zmieniły się jej cele i siła wpływu na czytelników.

„Buszujący w zbożu” – dlaczego taki jest tytuł powieści, dowiecie się pod koniec powieści – to obraz buntu młodego chłopaka, który nie potrafi odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości, czuje się osamotniony wśród innych uczniów i reszty ludzi, których spotyka na swojej drodze. Chce chyba odnaleźć sens życia, jednocześnie nie chcąc dać się zestawić z resztą ludzi w jego wieku. Niestety strasznie przeszkadzał mi jego styl bycia: obrażanie innych, traktowanie jako gorszych od siebie na każdym kroku, z łaską pokazując jednocześnie swój gest wobec innych w postaci pożyczenia swetra, marynarki czy ofiarowania pieniędzy. Denerwowało mnie jego narzekanie i wieczne niezadowolenie. Znając jego tendencje do oszukiwania i niewybrednych żartów bałam się, że na koniec przeczytam zdanie „Wszystko to było tylko moim kolejnym wymysłem. Cieszę się, że Was nabrałem na te kiepskie historie”.

Powieść Salingera jest o tyle ciekawa, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie, coś, co go urzeknie, albo sprawi, że Holden stanie się jednym z najbardziej przez niego znienawidzonych bohaterów. „Buszujący w zbożu” daje także możliwość szerokiej interpretacji lub będzie pretekstem – jak w moim przypadku – do rozmyślań o świecie, młodości, dorosłości. I chociaż dla wielu Holden jest ikoną buntu, dla mnie jest po prostu zagubionym dzieckiem, które nie wie, co chce w życiu robić. Jednak jest to książka, z którą każdy powinien się zapoznać sam.

W ramach Tygodnia Zakazanych Książek, który trwał od 30 września do 6 października 2012 przeczytałam zaledwie jedną książkę: „Buszującego w zbożu” Jerome Davida Salingera. To było moje pierwsze spotkanie z tą książką, chociaż wcześniej oczywiście wiele o niej słyszałam – nie jestem tylko w stanie stwierdzić jakie to były opinie. Od dawna nie miałam także w rękach tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Fonsito i księżyc” promowana jest jako historia napisana przez Maria Vargasa Llose z myślą o dzieciach. Ale czy aby na pewno? Choć posiada wszystkie cechy książeczki dla dzieci (piękne ilustracje, duża czcionka, krótka ale treściwa historia, bohaterowie są dziećmi), to jednak coś mnie nurtuje. Kto bliżej zapoznał się z książkami Noblisty, ten wie, że chłopiec o imieniu Fonsito jest także bohaterem dwóch jego poprzednich powieści: „Pochwały macochy” i „Dzienników don Rigoberta”, tam nie ma w sobie z nic z grzecznego cherubinka, którym jest w tej cieniutkiej opowieści. Dlatego zastanawiam się czy po raz kolejny autor nie wodzi nas za nos, oczekując, że wyczytamy prawdziwe przesłanie pomiędzy wierszami, które ostatecznie nie będzie już takie niewinne.

Z drugiej strony, Fonsito przedstawiony w tej historii nie ma w sobie nic z cech przedstawionych w innych książkach autora, wydaje się być jedynie zauroczonym małym chłopcem, który pragnie zasłużyć na buziaka w policzek od najładniejszej dziewczynki w klasie. Jego cierpliwość, pomysłowość i próba spełnienia z pozoru niemożliwego życzenia sprawia, że opowieść spodoba się zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Prostota przekazu i głębia treści wskazywane są jako najczęstsze zalety tej książeczki, z czym oczywiście w zupełności się zgadzam.

Osoby, które czytając miały podobne rozważania spieszę zapewnić, że zbieżność imion jest zupełnie przypadkowa, a raczej zamierzona - znając autora, i są to dwaj różni chłopcy. Llosa z pewnością chciał zaintrygować czytelnika i wprowadzić pewien niepokój w odbiór tej historii. Jednak ci, którzy nie mieli okazji zapoznać się z „Pochwałą...” z pewnością pokochają książeczkę i będą często do niej wracać. Dla niektórych może się stać ulubioną książką Noblisty, ponieważ pozornie wydaje się inna, niż te, które napisał do tej pory. Podkreślam jednak, że tylko pozornie, mi po jej przeczytaniu pozostało dziwne uczucie, bo mimo zapewnień autora, wydaje mi się, że jest w niej jakieś szelmostwo.

„Fonsito i księżyc” promowana jest jako historia napisana przez Maria Vargasa Llose z myślą o dzieciach. Ale czy aby na pewno? Choć posiada wszystkie cechy książeczki dla dzieci (piękne ilustracje, duża czcionka, krótka ale treściwa historia, bohaterowie są dziećmi), to jednak coś mnie nurtuje. Kto bliżej zapoznał się z książkami Noblisty, ten wie, że chłopiec o imieniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnia część gotlandzkiej serii o komisarzu Knutasie znacznie różni się od poprzednich. Przede wszystkim wyróżnia ją rozpoczęcie opowieści, które nie zaczyna się od morderstwa, jak w poprzednich książkach. Historia stworzona przez Mari Jungstedt od samego początku płynie spokojnie, a nawet dość leniwie. Można mieć wrażenie, że autorka zamiast kryminału napisała powieść obyczajową, jednak nic bardziej mylnego, prawdziwa esencja tego tomu dopiero przed nami.

Wydarzenia rozgrywają się podczas festiwalu poświęconemu Ingmarowi Bergmanowi na wyspie Fårö, gdzie reżyser spędził ostatnie lata swojego życia. Ten czas z życia artysty owiany jest tajemnicą, a fani jego twórczości od wielu lat próbowali bezskutecznie dowiedzieć się, gdzie znajdowała się posiadłość ich mistrza. Na festiwal, wśród tłumów ludzi, przyjeżdża paczka przyjaciół z jednego z osiedli w Visby. Przyjaciele są bardzo zgrani, ich spędzanie czasu tylko w swoim gronie ma coś z założeń sekty, lecz nie o to, tu chodzi. Czas mija, a wszystko wciąż nie zapowiada tragicznych wydarzeń, które już niedługo wstrząsną mieszkańcami wyspy.

Czy książka mnie zaskoczyła? Trochę tak, autorka zdaje się rozwijać z każdym tomem i daje się to odczuć podczas czytania i rozwikływania zagadki. Układ choć inny, też nie jest typowy dla kryminału, ale nie jest to wadą. Tylko tożsamość mordercy odkryłam dość łatwo, choć upewniłam się dopiero pod koniec. Ale tradycyjnie, jako, że przywiązałam się już do bohaterów i Gotlandii, przeczytałam ją szybko i z zainteresowaniem. Fani autorki nie powinni czuć się zawiedzeni, w końcu znają już jej warsztat i sposoby prowadzenia akcji.

Dużym plusem są odwołania do tradycji i kultury szwedzkiej, autorka w każdym tomie przedstawia nam jakieś ciekawe elementy gotlandzkiego świata, przybliżając nam go i oswajając. W tym tomie szczególnie cieszę się z przywołania postaci Bergmana, którego filmy lubię, takie działanie sprawia, że kryminał nie staje się jedynie odpoczynkiem dla mózgu, ale też sposobem na poznanie nieznanych faktów.

Zastanawia mnie tylko zakończenie, ponieważ sugeruje kolejną część serii, o których z tego co wiem w Polsce nikt jeszcze nie wie. Na stronie autorki wyczytałam, że wydano już dwie kolejne części. Mam nadzieje, że u nas też będą niedługo dostępne.

Ostatnia część gotlandzkiej serii o komisarzu Knutasie znacznie różni się od poprzednich. Przede wszystkim wyróżnia ją rozpoczęcie opowieści, które nie zaczyna się od morderstwa, jak w poprzednich książkach. Historia stworzona przez Mari Jungstedt od samego początku płynie spokojnie, a nawet dość leniwie. Można mieć wrażenie, że autorka zamiast kryminału napisała powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakub Porada kojarzy mi się przede wszystkim z informacyjnymi porankami w TVN24, więc bardzo się zdziwiłam, gdy napisał książkę, i to nie o swojej pracy dziennikarskiej, ale o młodości, którą przeżył na kieleckich blokowiskach. Ostatnio można zauważyć zjawisko włączania się do literatury przez osoby znane nam z telewizyjnego ekranu, na ogół zajmujące się czymś innym, niż pisarstwo. Jednym to wychodzi lepiej, innym gorzej, ale może lepiej pozostać przy swoim zawodzie i nie pchać się tam, gdzie nie do końca ma się pojęcie, co robić. Podobnie jest z „Chłopakami w sofixach”, pomysł jakiś jest, ale wykonanie trochę kuleje.

Książka Jakuba Porady to luźne wspomnienia, połączone ze sobą za pomocą skojarzeń, które przewijają się, czasami lekko na siebie zachodząc, burząc rytm, który chcielibyśmy odnaleźć przyzwyczajeni do charakterystycznych układów literatury pięknej. Nie znajdziemy jednak z tego nic, ponieważ nie jest to książka typowa. Jej gawędziarski styl, bardziej przypomina rozmowę znajomych przy piwie niż powieść, szczególnie widać to języku, którym posługuje się autor. Mamy do czynienia z wieloma charakterystycznymi dla środowiska czy wieku powiedzeniami, odwołaniami do piosenek i zespołów z tamtego okresu, masą wulgaryzmów i cytatów. Choć dzięki temu autor pozwolił nam na lepsze wniknięcie w swój świat z okresu PRL, to momentami ich ilość na jednej stronie jest mocno przesadzona, sprawiając, że zatracamy sens historii. Autor zdaje się tym jednak zupełnie nie przejmować, chcą jakby na siłę zabłysną kolejną „odkrywczą” myślą.

Do książki pochodziłam kilka razy, szczególnie trudno przebić się przez kilkadziesiąt pierwszych stron. Niestety nie jest to powieść, którą czyta się jednym tchem, między obiadem a kolacją. Początkowe wrażenie niemożności odnalezienia się w przywoływanym przez autora świecie skutecznie odsuwa od czytania. Wydaje się, i nie wiem czy nie słusznie, że Jakub Porada napisał tą książkę dla siebie, by w jednym miejscu skupić uciekające skrawki młodzieńczych wspomnień i przygód, a jej odbiorcami powinni być przede wszystkim tytułowe chłopaki i ich znajomi.

Oczywiście, prawie jak w każdej powieści można odnaleźć trochę uniwersalności, tak więc, Marynarz czy Benek będzie stałym elementem w przestrzeni miejskich blokowisk, choć może pod innym pseudonimem, a wiele przygód nie obcych jest także dzisiejszej młodzieży. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że autor pokazuje czytelnikom możliwość wybicia się ze środowiska, z góry skazanego na niepowodzenia.

Podsumowując „Chłopaki w sofixach” to lektura niełatwa, głownie dla fanów dziennikarza, chcących poznać jego wspomnienia. Dla niektórych może być też innym spojrzeniem na okres PRL. Ja z pewnością nie będę wracać do tej książki myślami, bo choć nie jest zła, to zupełnie nie dla mnie.

Jakub Porada kojarzy mi się przede wszystkim z informacyjnymi porankami w TVN24, więc bardzo się zdziwiłam, gdy napisał książkę, i to nie o swojej pracy dziennikarskiej, ale o młodości, którą przeżył na kieleckich blokowiskach. Ostatnio można zauważyć zjawisko włączania się do literatury przez osoby znane nam z telewizyjnego ekranu, na ogół zajmujące się czymś innym, niż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Format i objętość książki „Zawód: fotograf” Chrisa Niedenthala z pewnością odrzuci niejedną osobę od jej czytania. Każdy, kto czyta nałogowo, ma potrzebę noszenia lektury wszędzie ze sobą, by móc przeczytać choć jedno zdanie w poczekalni u lekarza, kolejce czy podróży komunikacją miejską. „Zawód: fotograf” się do tego nie nadaje, co jednak nie oznacza, że nie próbowałam, a nawet szczerze przyznaję, że nie mogłam się od niej oderwać.

Pozorna objętość bardzo szybko zostaje zmniejszona o wiele stron, gdyż dużo z nich to zdjęcia, przedstawiające sytuacje do których w tekście odwołuje się ich autor. Razem z nim podążamy w historyczną podróż, od jego młodości w Londynie lat 50., gdzie od urodzenia mieszkał z rodzicami, który wyemigrowali do Anglii na początku II Wojny Światowej. Śledzimy jego rozwój, naukę, studia fotograficzne, a szczególnie moment, gdy jako młody chłopak decyduje się na wyjazd do Polski w 1973 roku. To wydarzenie na zawsze odmieni jego życie, a dla nas stanie się powrotem do jednych z najważniejszych wydarzeń w historii współczesnej Polski. Książka Niedenthala to historia w pigułce, „fotograficzna ikona stanu wojennego”, wspaniały dowód na to, że nawet w ciężkich czasach można ukazywać rzeczywistość w sposób prosty i bezpośredni.

W tej książce wymieszane jest wszystko: życie osobiste autora, jego przyjaźnie, podróże, zarówno te zawodowe, jak i prywatne, zdjęcia, a przede wszystkim odczucia związane z różnymi wydarzeniami i sytuacjami. Wszystko ubrane jest w ciekawą opowieść, która powinna zostać poznana przez każdego Polaka.

Okres pomiędzy latami 70. i końcówką lat 90. to wbrew pozorom czas ożywionego życia towarzyskiego, radości i walki o najprostsze nawet sprawy. Wtedy nic nie było łatwe, dzięki temu osoby, których młodość przypadała właśnie na ten czas, wiedziała, co znaczy walka o wolną, demokratyczną Polskę i swobodę wypowiedzi. Oni doceniali i smakowali życie, czyli zupełnie inaczej niż robimy teraz my, mając wszystko na wyciągnięcie ręki.

Bardzo polubiłam styl autora, prosty, konkretny, ale trochę jak u dawnych opowiadaczy, których historia wciąga, a uczucie spełnienia może dać tylko zakończenie. Nic więc dziwnego, że lektura zajęła mi tylko trzy wieczory. Szczególnie polecam ją osobom zainteresowanym fotografią, bo to także dobra lekcja dziennikarstwa i reportażu, a przede wszystkim możliwość dowiedzenia się z pierwszej ręki, jak odbywało się to przed nastaniem techniki cyfrowej.

Format i objętość książki „Zawód: fotograf” Chrisa Niedenthala z pewnością odrzuci niejedną osobę od jej czytania. Każdy, kto czyta nałogowo, ma potrzebę noszenia lektury wszędzie ze sobą, by móc przeczytać choć jedno zdanie w poczekalni u lekarza, kolejce czy podróży komunikacją miejską. „Zawód: fotograf” się do tego nie nadaje, co jednak nie oznacza, że nie próbowałam, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Jutrzejsza miłość” trochę mnie zaskoczyła, choć trudno mi przyznać czy pozytywnie. Nie jestem fanką książek o miłości, nawet tych nietypowych, a okładka w jesiennych kolorach, z dodatkiem szarości, zapowiadała mi właśnie ten typ literatury.

Bohaterowie książki Shirley Abbott to grupa osób, związanych ze sobą więzami rodzinnymi lub uczuciowymi, na stałe mieszkająca w Nowym Jorku. Poznajemy Marka i Maggie, małżeństwo przeżywające kryzys, a także jego kochankę, która jest jednocześnie przedszkolanką ich córki. Kolejną bohaterką, jest Antonia, matka Maggie, żyjąca w związku z Samem, który nie chce rozwieźć się ze swoją żoną Edith. Antonia przyjaźni się z parą homoseksualistów, Gregiem i Artym, którzy tworzą naprawdę zagrany i dobry związek. Dodatkowo, wnuczka Sama, Alison, postanawia wyprawić z Candance prawdziwe przyjęcie ślubne, a panny młode mają wystąpić w białych długich sukniach. Ich plany skutecznie dzielą rodzinę.

Mnogość wątków i bohaterów tylko pozornie wydaje się taka zagmatwana, czytając coraz łatwiej odnajdujemy się w nowojorskiej rzeczywistości, dla której centralnym momentem, choć zabieg autorki tworzy z niego tylko fragment historii, jest atak na WTC w 2001 roku. Tematem przewodnim jest oczywiście miłość, w większości przypadków nieszczęśliwa. Każdy z bohaterów ma własne problemy, które przyznam szczerze, wydają mi się w obecnych czasach dość zwyczajne. Autorka starała się nagromadzić wiele spraw, by mieć czym zapełnić strony. Nie umniejszam tutaj jednak skali głębokiego kryzysu małżeńskiego, zachorowania przez jednego z bohaterów na raka czy walki o tolerancje i akceptację pary lesbijek. Po prostu w książce nie odczuwa się emocji, które prawdopodobnie chciała nam przekazać Shirley Abbott. Przyznam, że męczyłam się z czytaniem „Jutrzejszej miłości”, a jedyny element napięcia, jakim był atak na WTC, tylko na chwilę zwiększył moje zainteresowanie książką.

Szkoda, że autorka nie skonstruowała swojej powieści trochę inaczej, bo czytając o ważnych i niekiedy ciężkich problemach, chciałabym „wynieść” coś z tej książki dla siebie, do swojego życia. Niestety, mimo pewnego potencjału i dobrego pomysłu, bardzo zawiodło gdzieś po drodze wykonanie. Nie będę jej dobrze wspominać, choć doczytałam do końca.

„Jutrzejsza miłość” trochę mnie zaskoczyła, choć trudno mi przyznać czy pozytywnie. Nie jestem fanką książek o miłości, nawet tych nietypowych, a okładka w jesiennych kolorach, z dodatkiem szarości, zapowiadała mi właśnie ten typ literatury.

Bohaterowie książki Shirley Abbott to grupa osób, związanych ze sobą więzami rodzinnymi lub uczuciowymi, na stałe mieszkająca w Nowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W dużej mierze na moją ocenę „Słodkiego lata” z pewnością wpłynęła słynna już decyzja wydawnictwa Bellona, o wypuszczaniu książek z serii o komisarzu Knutasie w zaburzonej chronologii. Czytając tę książkę znałam już jej zakończenie i późniejsze wydarzenie, co niestety trochę zepsuło mój odbiór zbudowanej przez autorkę intrygi. Nie oznacza to jednak, że miałam sobie lekturę odpuścić, z przyjemnością chciałam dowiedzieć się, co takiego wydarzyło się podczas tego śledztwa. Podobnie jak w poprzednich częściach spotykamy znanych już bohaterów: Knutasa, Karin, Johana, Emmę i wielu innych, dla których życie zawodowe przeplata się z perypetiami życia osobistego.

Wyspa Fårö, pełnia lata, czas urlopowych wyjazdów. Na wakacje udał się także Peter Bovide z rodziną, postanowili zatrzymać się w kampingu, który odwiedzają od lat. Wyjątkowo piękna pogoda sprzyjała odpoczynkowi od pracy, opalaniu, codziennym spacerom i porannemu joggingowi. Wydawać by się mogło, wakacje jak co roku, jednak nic bardziej mylnego. Peter pewnego ranka zostaje zamordowany na plaży. Policjanci badający jego przeszłość widzą w nim tylko dobrego ojca, męża i przedsiębiorcę, który wydaje się, że nie mógł nikomu zawinić. Jednak pod cienką warstwą idealizmu, kryją się rzeczy, o których nie mówi się głośno.

W niedalekiej odległości, 20 lat wcześniej wakacje na wyspie spędzała czteroosobowa rodzina z NRD. Wyjazd w tamtych czasach za szwedzką granicę był marzeniem tysięcy osób, ale szczęście uśmiechało się do nielicznych. Jednak znajomości ojca, grób jego dziadka na wyspie, legenda o zatopionym rosyjskim okręcie oraz kilkuletnie starania, owocują wyjazdem wakacyjnym. Początkowa sielanka przeradza się jednak w tragedię.

Jungstedt podobnie jak w poprzednich powieściach z cyklu łączy ze sobą kilka wątków. Tradycyjnie śledztwo przeplata się z życiem rodzinnym Knutasa, wątkiem miłosnym Johana i Emmy oraz nietypowo, historią rodzinnej tragedii z 1985 roku. Wątek kryminalny, pomimo znanego przeze mnie zakończenia, potrafił mnie wciągnąć i wyczarować przede mną wizję groźnych szwedzkich wysp, na których kolejny raz wizja urlopowa Szwedów zostaje zachwiana. Warto także zwrócić uwagę, na to, że śledztwo prowadzi tym razem Karin, gdyż Knutas spędza z rodziną urlop w Danii. Sprawia to jednak wiele nieoczekiwanych problemów.

Uważam, że książka powinna zadowolić fanów Mari Jungstedt, a nieco przewrotny tytuł „Słodkie lato”, w pełni kontrastuje się z przedstawionymi wydarzeniami. Kryminał szwedzkiej autorki zapewni dobrą rozrywkę na chłodny jesienny wieczór, a śledzenie i odkrywanie intrygi to łamigłówka dla umysłu, chcącego odpocząć od pracy czy nauki. Nie jest to literatura wysokich lotów, ale kryminał wcale nie ma tego w założeniu.

Osobom, które zaczynają przygodę z serią o komisarzu Knutasie, przypominam, że „Słodkie lato” jest czwartą częścią cyklu, a nie szóstą, jak zdecydowało wydawnictwo Bellona.

W dużej mierze na moją ocenę „Słodkiego lata” z pewnością wpłynęła słynna już decyzja wydawnictwa Bellona, o wypuszczaniu książek z serii o komisarzu Knutasie w zaburzonej chronologii. Czytając tę książkę znałam już jej zakończenie i późniejsze wydarzenie, co niestety trochę zepsuło mój odbiór zbudowanej przez autorkę intrygi. Nie oznacza to jednak, że miałam sobie lekturę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Spalone” to druga, po „Zaginionych”, książka Jane Casey wydana w Polsce przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Pochodząca z Dublina autorka na co dzień pracuje w wydawnictwie jako redaktorka książek dla dzieci. W wolnych chwilach, jakby odskoczni od codziennej pracy, pisze wciągające i klimatyczne thrillery, które zyskały już wielu fanów.

W Londynie grasuje seryjny morderca kobiet, nazywany Podpalaczem, z powodu palenia ciał swoich ofiar w odludnych zakątkach miasta. Do tej pory zamordował w ten sposób cztery kobiety, a w krótkim czasie odnalezione zostaje także ciało piątej. Policja nie ma żadnych poszlak, kieruje się jedynie portretem psychologicznym sprawcy: dorosły mężczyzna, nienawidzący kobiet, odczuwający seksualne zaspokojenie przez zabijanie i spalanie ofiar. Jedną z osób zajmujących się dochodzeniem, jest młoda policjantka, Maeve Kerrigan, której życie toczy się prawie całkowicie wokół pracy. Za wszelką cenę chce ona udowodnić pracującym z nią mężczyznom, że potrafi dać sobie radę w policji, a jej atuty, to coś więcej niż ładny wygląd. Może dzięki zawziętości, to właśnie jej udaje się przestawić dochodzenie na właściwe tryby?

„Spalone” to książka nierówna, autorka rozpoczyna ją od mocnego akcentu, stale podnosząc napięcie, gdzieś tak do 2/3 objętości powieści. Niestety później napięcie całkowicie opada, by po jakimś czasie znowu lekko wzrosnąć. O ile Jane Casey dobrze radzi sobie z prowadzeniem akcji podczas poszukiwania mordercy, o tyle samo rozwiązanie zagadki wydaje się być zepchnięte na margines, a autorka od razu przeskakuje do kolejnej sprawy. Jako czytelniczka i wielbicielka tego gatunku wolałabym bardziej odczuwać zagubienie policji, ich starania i poszukiwania mordercy, nie twierdzę, że tego tutaj nie ma, ale jednak uważam, że mogło być to bardziej widoczne.

Dużo miejsca autorka poświęca policjantce Kerrigan i jej życiu osobistym, kontaktom z kolegami z pracy i kiepskiej relacji z matką. Maeve musi walczyć z ciągłymi dogryzkami policjantów, ich seksistowskimi i rasistowskimi uwagami, a także poglądem na miejsce kobiety w społeczeństwie. Dochodzenie i poszukiwanie mordercy jest więc dla niej czymś więcej, niż pracą, to szansa na pokazanie się i udowodnienie swojej wiedzy i zmysłu detektywistycznego. Detektyw Kerrigan z pewnością można polubić, a wiele dziewczyn będzie się z nią identyfikować, bo jest typem nowoczesnej kobiety, dla których praca, jest czasem ważniejsza niż dom i rodzina.

Oczywiście mimo zauważonych przeze mnie wad książki, nie należy skreślać „Spalonych”, a nawet warto poświęcić dwa wieczory na przeczytanie nowej powieści Jane Casey. Z pewnością to dobry thriller, który zapewni wielu czytelnikom rozrywkę, a także odrobinę napięcia i towarzyszącego mu strachu. Dodatkowym atutem książki jest prowadzenie narracji na przemian przez Maeve i jedną z bohaterek powieści Louise, ten zabieg daje czytelnikowi pełniejszy obraz sytuacji oraz odczuć głównych postaci.

„Spalone” to druga, po „Zaginionych”, książka Jane Casey wydana w Polsce przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Pochodząca z Dublina autorka na co dzień pracuje w wydawnictwie jako redaktorka książek dla dzieci. W wolnych chwilach, jakby odskoczni od codziennej pracy, pisze wciągające i klimatyczne thrillery, które zyskały już wielu fanów.

W Londynie grasuje seryjny morderca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy tylko dostałam najnowszą książkę Carlosa Ruiza Zafóna, która ukazała się właśnie dzisiaj na naszym rynku, od razu zabrałam się za czytanie. Po raz kolejny magia okładki owładnęła moim umysłem i sprawiłam, że bardzo szybko odnalazłam się w wyczarowanym przez autora świecie. „Światła września” to kolejna po „Księciu mgły” i „Pałacu północy” książka skierowana do młodszego czytelnika, a tym samym ostatnia, której jeszcze u nas nie wydano. Niestety, jako wielka fanka Zafóna, jestem niepocieszona brakiem informacji o jego nowych książkach, na które widocznie trzeba będzie jeszcze kilka lat poczekać.

Akcja powieści rozpoczyna się na wybrzeżu Francji, gdy wdowa z dwójką dzieci dostaje pracę w charakterze ochmistrzyni u tajemniczego wynalazcy i właściciela fabryki zabawek. Rodzina kobiety w ramach umowy z pracodawcą mogła zamieszkać w niewielkim białym domu na cyplu. Dobre warunki pracy, świetne wynagrodzenie i perspektywa rozpoczęcia nowego życia w małym miasteczku, wydawały się spełnieniem marzeń rodziny Sauvelle. Idylliczne życie bohaterów mąci dziwne morderstwo, które sprawia, że zaczynają wychodzić na wierzch ukryte od dawna tajemnice. Rezydencja, w której mieszka twórca zabawek, staje się mrocznym i niebezpiecznym miejscem, w którym różne mechanizmy nagle odżywają i śledzą każdy ruch bohaterów książki. Zapowiada się walka o życie, w której żadna ze stron nie ma zamiaru odpuścić.

Po raz kolejny Zafón wciągną mnie w bajeczny świat, pełen strasznych zabawek o świecących w ciemności oczach, sprawiając, że w każdym kącie dostrzegałam złowrogi Cień. I choć wiele osób stwierdzi, że to tylko kolejna powieść dla młodzieży, to ja będę upierać się, że taka dawka wyobraźni i niesamowitych zdarzeń potrzebna jest każdemu z nas. Żałuje, że „Świateł września” nie wydano, gdy ja miałam naście lat, bo wtedy oddziaływałaby na mnie jeszcze mocniej.

Wśród plusów przede wszystkim historia, której nie sposób się oprzeć, magiczne wybrzeże Francji wraz białymi plażami i turkusową wodą, a także bohaterowie, których można polubi od razu i żal się z nimi rozstawać. Autor przekazuje nam to wszystko pięknym językiem, sprawiając, że czytelnik wchłania powieść, nie patrząc na upływający czas. Dzięki tym zaletom książka będzie idealna jako lektura dla młodzieży, choć jak już wcześniej wspomniałam, nalegam, by sięgnęli po nią także starsi czytelnicy. Fani autora z pewnością się nie zawiodą.

Na koniec przytoczę słowa jednego z bohaterów, Lazarusa Janna, które z pewnością są bliskie wielu czytelnikom:

„Na szczęście nauczyłem się czytać. Ta umiejętność była dla mnie prawdziwym wybawieniem, od tej pory moimi przyjaciółmi stały się książki.”

Gdy tylko dostałam najnowszą książkę Carlosa Ruiza Zafóna, która ukazała się właśnie dzisiaj na naszym rynku, od razu zabrałam się za czytanie. Po raz kolejny magia okładki owładnęła moim umysłem i sprawiłam, że bardzo szybko odnalazłam się w wyczarowanym przez autora świecie. „Światła września” to kolejna po „Księciu mgły” i „Pałacu północy” książka skierowana do młodszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Złamane serca” to typowa powieść dla nastolatek, w której czytamy o problemach w szkole, niespełnionych miłościach, rozstaniach, kłótniach z rodzicami, szkolnej działalności w różnych kółkach zainteresowań. Nastolatki odnajdą w niej emocje i uczucia, które na tym etapie rozwoju dotyczą także ich. Z łatwością zidentyfikują się z którąś z bohaterek, bo jak to w takich powieściach bywa, każda jest inna i ma swoje charakterystyczne cechy. Dla tych, którzy przeżywają pierwszą miłość lub pierwsze rozstanie z tym „ostatecznym i jedynym”, lektura idealna. Mnie żadna z tych sytuacji nie dotyczy, ale po bardzo podłym dniu, to była jedyna książka, którą byłam wstanie przeczytać.

Bohaterkami są cztery przyjaciółki: Sydney, Raven, Kelly i Alexia, które uczęszczają do tej samej szkoły. Trzy pierwsze nieoczekiwanie rozstają się ze swoimi chłopakami i postanawiają szukać pocieszenia u jedynej z nich, która akurat nie jest z nikim związana. Sytuacja nieoczekiwanie przypomina dziewczynom o zaniedbanej przyjaźni, którą chcą teraz naprawić. Jednocześnie, próbują zrobić także wszystko, by zapomnieć o swoich byłych chłopakach. W tym miejscu z pomocą przybywa Alexia, która będąc córką dwójki psychologów, robi dla swoich koleżanek „Kodeks zerwań”, składający się z 25 zasad. Jedyną szansą powodzenia kodeksu, jest ścisłe trzymanie się zasad, co niestety nie jest łatwe, a w przypadku jednej z dziewczyn nawet niemożliwe.

Autorka przybliża nam także życie codzienne amerykańskich nastolatków, którego opis może widzów kilku bardzo znanych filmów (także z Ameryki) zmusić do zastanowienia się czy gdzieś już tego nie było? Imprezy bez rodziców w każdy weekend, niekończące się ilości alkoholu, plastikowe kubeczki, każda nastolatka jeżdżąca własnym autem, nieprzeciętna uroda chłopaków, wiodących na pokuszenie piękne młode dziewczyny i codzienne jadanie w restauracjach i barach w mieście. Wszystko bajkowe do granic możliwości, niestety także bardzo oklepane. A szkoda.

Mimo wszystko książkę czyta się jednym tchem, a nastolatki mogą ją nawet pokochać.

„Złamane serca” to typowa powieść dla nastolatek, w której czytamy o problemach w szkole, niespełnionych miłościach, rozstaniach, kłótniach z rodzicami, szkolnej działalności w różnych kółkach zainteresowań. Nastolatki odnajdą w niej emocje i uczucia, które na tym etapie rozwoju dotyczą także ich. Z łatwością zidentyfikują się z którąś z bohaterek, bo jak to w takich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka „Numery. Chaos” jest kontynuacją pierwszej powieści Rachel Ward. Należy, podobnie jak jej poprzedniczka do książek, które czyta się szybko i przyjemnie, choć z pewnością ma także swoje wady. Niemniej można spędzić przy niej odprężająco wieczór, bo na dłużej raczej nie wystarczy.

Akcja powieści rozgrywa się szesnaście lat po poprzednich wydarzeniach, z udziałem Jem i Pająka. Głównym bohaterem jest syn tej dwójki, Adam, który odziedziczył po matce „dar” widzenia dat śmierci innych osób. Opuszczony w młodym wieku przez matkę, mieszka jedynie z babcią, która przekonuje go, by przenieśli się do jej dawnego mieszkania w Londynie. Na miejscu okazje się, że prawie wszyscy otaczający Adama ludzie mają jedną datę: 1.01.2027, a wizje przedstawiają prawdziwy chaos: ogień, gruz, powodzie, trzęsienia ziemi. Chłopak wie, że stanie się coś strasznego, a on nie będzie mógł temu zapobiec. Sytuację zmienia spotkanie z Sarą, dziewczyną, która widzi Adama w swoich koszmarach. Oboje wiedzą, że z początkiem nowego roku będą musieli zmierzyć się z nieubłaganym przeznaczeniem, przed którym nie ma ucieczki. Można jedynie próbować zmniejszyć efekty katastrofy...

W porównaniu do pierwszej części, autorka zdecydowała na narracje prowadzoną na przemian przez Adama i Sarę. Są to krótkie rozdziały, ale dają pełniejszy obraz sytuacji, niż gdyby przedstawiała go jedna osoba. Szczególnie, że można zauważyć jak różnie odbierają te same sytuacje osoby obu płci. Chociaż język, jakim posługuje się Rachel Ward, trochę złagodniał w drugiej części, to nadal wydaje mi się zbyt przesadzony, nawet jak na książkę kierowaną do młodzieży. Przede wszystkim chodzi mi tutaj o zachowanie Adama, gdy wpadał w złość i nie liczył się ze słowami, które kierował do swojej babci.

Oprócz samej historii dwójki bohaterów, warto zwrócić uwagę na wizję ponurej przyszłości, którą stworzyła Rachel Ward. Londyn w 2026 roku to miasto, w którym czipuje się ludzi, jak kiedyś psy. Ucieczka jest niemożliwa, policja bardzo szybko potrafi odszukać uciekiniera, za pomocą tego malutkiego urządzenia znajdującego się pod skórą. Wiele zwyczajnych czynności jest zabronionych, a prawo zawsze jest przeciwko skrzywdzonemu. Nowoczesne technologie są tylko pozornym przyjacielem, w rzeczywistości stają się idealnym narzędziem do kontrolowania ludzi przez organy władzy. Nie brakuje także problemów, z którymi już teraz stykamy się bardzo często: pedofilia, molestowanie seksualne, nietolerancja, agresja młodych osób wobec starszych, przemoc i uzależnienia. Takie książki prócz porywającej historii, powinny dawać nam także możliwość zastanowienia się nad tym, w którym kierunku zmierza świat, i czy tak naprawdę jest to dobry kierunek.

Książka „Numery. Chaos” jest kontynuacją pierwszej powieści Rachel Ward. Należy, podobnie jak jej poprzedniczka do książek, które czyta się szybko i przyjemnie, choć z pewnością ma także swoje wady. Niemniej można spędzić przy niej odprężająco wieczór, bo na dłużej raczej nie wystarczy.

Akcja powieści rozgrywa się szesnaście lat po poprzednich wydarzeniach, z udziałem Jem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Belgii poznałam przede wszystkim region Flamandzki i miasteczka położone w promieniu 15-20 kilometrów od Antwerpii. O konflikcie między Flandrią i Walonią dowiedziałam się podczas pierwszej podróży do tego kraju kilka lat temu, od znajomego Belga, z którym zwiedzaliśmy Antwerpię. Sam kraj zrobił na mnie spore wrażenie, przede wszystkim ogrom zieleni, ilość pół i hodowli blisko miast, a także architektura budynków przy głównych ulica, w której przeważają małe cegiełki, dające wrażenie uporządkowania i harmonii. Belgia wydawała mi się trochę surrealistyczna, chociaż przed przeczytaniem „Belgijskiej melancholii” nie wiedziałam, że aż tak; już zawsze będzie kojarzyć mi się z frytkami, piwem i czekoladą, oraz, co może niektórych zdziwić, gruszkami. Z przyjemnością wybrałam się w kolejną podróż do tego małego kraju, tym razem ze świetnym przewodnikiem, Markiem Orzechowskim.

O Belgii prawie każdy mieszkaniec Europy wie właściwie niewiele, poza tym, że jej stolica jest siedzibą unijnych instytucji. Belgów nie kojarzy się za bardzo z pierwszych stron gazet, nie czyta się o nich w Internecie czy nie widuje podczas wycieczek w innych europejskich miastach. To wszystko dlatego, że Belgowie, a może raczej Flamandowie i Walonii, nie chcą rzucać się w oczy, wolą spokojną egzystencję, daleką od skandali. Charakteryzują się skrytością, brakiem spoufalania się z nowopoznanymi ludźmi, a przede wszystkim bronieniem dostępu do swojej prywatności. Rozmowa z mieszkańcami tego kraju jest sztuką, którą nie każdy potrafi opanować, wydaje się jednak, że czas poświęcony na zdobycie przyjaźni Belga, jest tego warty.

„Belgijska melancholia” to historia małego kraju, jego zawirowań politycznych i społecznych. Marek Orzechowski opowiada o trójjęzyczności Belgii, która po dziś dzień jest problemem w wielu urzędach, podziale kraju, w którym nikt nie czuje się Belgiem, a brak zaufania wobec rządu i polityków widać podczas każdych wyborów. Belgia przedstawiona przez korespondenta TVP to także wspaniała kuchnia, która jest właściwie rytuałem, wiele rodzajów frytek, po które do stolicy przyjeżdżały największe sławy, słynne pralinki i czekolady, a także piękne koronki, które co bogatszy turysta, na pewno przywiezie z belgijskich wojaży. Autor zwraca także uwagę na codzienność belgijskiego narodu, edukację, leczenie, religię, a także możliwości rozwoju i pracy. Belgia zachwyca architekturą, pięknym wybrzeżem, a także możliwościami, które skrywa w swych małych granicach.

Chociaż „Belgijska melancholia” to ciekawy reportaż, ilość historii i zawirowań politycznych może, co mniej zainteresowanych zanudzić i odrzucić. Jednak pozostałych, znających Belgię i chcących poznać ją lepiej, polecam przeczytanie reportażu Marka Orzechowskiego. Mi wyjaśnił wiele rzeczy, m.in. zagadkę „pustego” sierpnia w Belgii, małomówność i skrytość Flamandów, a także kwestię pozamykanych w ciągu tygodnia kościołów. Szkoda tylko, że opowieść dziennikarza, przypomina bardziej bajanie, które nie ma konkretnego początku, ani końca, a poszczególne wątki mieszają się ze sobą i sprawiają niekiedy wrażenie lekko niejasnych lub nie do końca wyczerpanych.

W Belgii poznałam przede wszystkim region Flamandzki i miasteczka położone w promieniu 15-20 kilometrów od Antwerpii. O konflikcie między Flandrią i Walonią dowiedziałam się podczas pierwszej podróży do tego kraju kilka lat temu, od znajomego Belga, z którym zwiedzaliśmy Antwerpię. Sam kraj zrobił na mnie spore wrażenie, przede wszystkim ogrom zieleni, ilość pół i hodowli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O Norwegii z czasów Wikingów napisano już wiele książek. W większości, jeśli nie we wszystkich, wysławiano mężnych wojów, ich odwagę, zdolności taktyczne i odporność na ból. Pisano o ich wyprawach, stoczonych bitwach i zagarniętych ziemiach, a także wielkiemu oddaniu i zawierzeniu bogom. W tych historiach brakowało jednak kobiet Wikingów, ich matek, żon, kochanek, sióstr i córek, pojawiały się tylko w tle, mało znaczące, wybierane na godne towarzyszki życia przez rodziny. Dlatego warto zwrócić uwagę na powieść Elżbiety Cherezińskiej, która postanowiła tą dawną Skandynawię pokazać nam z perspektywy kobiet.

Główną bohaterką powieści jest Sigrun, żona jarla Regina, którą poznajemy jako młodą dziewczynę, a kończąc powieść żegnamy jako dojrzałą i doświadczoną przez życie kobietę. Oprócz niej w książce pojawia się wiele innych kobiecych postaci, pozostawionych w domach na czas wypraw swych mężczyzn. Przez większość roku same muszą zajmować się codziennymi problemami, wychowaniem dzieci, doglądaniem żniw, ofiarami dla bogów, chorobami i utrzymaniem odpowiednich stosunków z właścicielami sąsiednich ziem. Ich tęsknotę koją kolejne hafty na koszulach robionych dla mężów i synów, rzadkie wyjazdy w rodzinne strony i chwile samotności w ulubionych miejscach. Elżbieta Cherezińska stworzyła bardzo wyraziste i ciekawe kobiece postacie, wśród których nie brakuje wróżbiarek, szeptuch, czy dziewczyn zajmujących się ziołami. Każda z nich ma swoje, wyróżniające ją cechy charakteru pozwalające mniej lub bardziej odnaleźć się w samotnej rzeczywistości, którą nakłada na nie ich życiowa sytuacja.

„Saga Sigrun” to barwna, napisana z epickim rozmachem książka, którą koniecznie trzeba przeczytać. Lekko wyidealizowani bohaterowie nie przeszkadzają, a nawet przypominają tych, których w pieśniach wychwalali skaldowie podczas bogatych uczt. Całość sprawia wrażenie szeptanej lub opowiadanej, przypominając dawne pieśni, które potrafią całkowicie zawładnąć wyobraźnią czytelnika i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Nieśpieszny rytm i mnogość opisów to także bardzo ważne cechy tej powieści. Autorka pięknym językiem prowadzi nas przez kolejne lata życia Sigrun, zaznajamiając nas z najważniejszymi wydarzeniami z jej życia. Warto zwrócić także uwagę z jaką subtelnością Cherezińska opisuje erotyczne sytuacje, nie gorsząc ani nie odchodząc od wcześniejszego rytmu powieści. Przyznam, że jest to chyba jedyna książka, w której te momenty naprawdę mi się podobały i całkowicie pasowały do całości opowiadanej historii. Książka, podobnie zresztą jak życie, ma momenty ciekawe i emocjonujące, ale także te całkiem przeciętne, uważam jednak, że to tylko dodaje jej autentyczności i pozwala na lepszy odbiór przez czytelników.

Książkę polecam wszystkim miłośnikom krajów skandynawskich, a zwłaszcza czasów dotyczących Norwegii przedchrześcijańskiej. „Saga Sigrun” to świetna książka, a niezdecydowanych niech nie zniechęci to, że należy do prozy polskiej. Gdy pierwszy raz o niej usłyszałam sama nie wierzyłam, że Polka może napisać tak obszerną, bogatą w szczegóły i realia tamtych czasów powieść, która może być naprawdę wartościowa. Na szczęście przeczytałam i nie mogę doczekać się kolejnego spotkania z bohaterami tego cyklu.

O Norwegii z czasów Wikingów napisano już wiele książek. W większości, jeśli nie we wszystkich, wysławiano mężnych wojów, ich odwagę, zdolności taktyczne i odporność na ból. Pisano o ich wyprawach, stoczonych bitwach i zagarniętych ziemiach, a także wielkiemu oddaniu i zawierzeniu bogom. W tych historiach brakowało jednak kobiet Wikingów, ich matek, żon, kochanek, sióstr i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Niewinność zagubiona w deszczu”, znana może być czytelnikom także pod tytułem „Rok potopu”. Początkowo opowiadanie miało być sztuką teatralną, więc łatwo zauważyć charakterystyczne cechy takie jak: oparcie akcji na dialogach, niewielką ilość bohaterów i prawie jednolitą scenografię. Mimo niewielkiego, jakby się wydawać, pola manewru, autor opowiada barwną historię dwójki bohaterów, których uczucie powszechnie oceniane jest jako „grzeszne” i wstydliwe. Całość obrazu dopełnia zdjęcie zakonnicy na okładce, w barwach szarości i fioletu oraz elementów zieleni, które tworzą bardzo ciekawą oprawę. Warto zwrócić także uwagę na zmianę tytułu, obecnie znacznie bardziej pasującego do opowiadania niż jego poprzednik. „Niewinność zagubiona w deszczu” ma w sobie coś z poezji, a jednocześnie czytelnik bardzo szybko zauważy, że tytuł można odebrać bardzo dosłownie.

Historia zaczyna się niewinnie, siostra Consuelo szukając pieniędzy na sfinansowanie przytułku dla starszych osób, postanawia spotkać się z bogaczem, don Augustem, mieszkającym niedaleko klasztoru. Wtedy jeszcze nie wie, że spotkanie w starej rezydencji na zawsze odmieni jej życie, a mężczyzna okaże się nie tylko pomocnikiem w sprawach służbowych, ale krótko mówiąc diabłem uwodzącym młode zakonnice. Choć początkowo spotkania tej dwójki mają charakter jedynie zawodowy, to szybko stają się bliższe i bardziej intymne.

Autor skupia się na ukazaniu zakazanej miłości i walki człowieka z samym sobą, o znalezienie w sobie choć odrobiny nieczystego sumienia, jednocześnie między wierszami wyśmiewając się z ludzkiej naiwności, braku rozsądku i zbyt łatwego ulegania pragnieniom. Oprócz klasycznego przykładu „grzesznego” związku, mamy także elementy sensacji i melodramatu, które dodatkowo ubarwiają tą historię.

Jedyną rzeczą, do której nie mogłam się przyzwyczaić, był brak wyraźnego oddzielenia dialogów od tekstu pobocznego. Nie bardzo potrafię odnaleźć się w takim nagromadzeniu wyrazów, gdzie nie wiadomo, co jest jeszcze wypowiedzią, a co już opisem sytuacji. Stosowanie takiego zabiegu w opowiadaniach, które składają się głównie z dialogów, jest przynajmniej dla mnie męczące.

Jestem zachwycona kolejnym spotkaniem z Mendozą, ale muszę szybko ostudzić zapał tych, którzy czytając tą książkę spotkają się z nim po raz pierwszy. Eduardo Mendoza nie jest autorem, którego twórczość może spodobać się każdemu, dlatego moja recenzja nie powinna być podstawą dla kogoś, kto będzie rozważał zakup tej książki. Podsumowując, „Niewinność zagubiona w deszczu” to świetne opowiadanie, do przeczytania którego fanów autora zachęcać nie muszę.

„Niewinność zagubiona w deszczu”, znana może być czytelnikom także pod tytułem „Rok potopu”. Początkowo opowiadanie miało być sztuką teatralną, więc łatwo zauważyć charakterystyczne cechy takie jak: oparcie akcji na dialogach, niewielką ilość bohaterów i prawie jednolitą scenografię. Mimo niewielkiego, jakby się wydawać, pola manewru, autor opowiada barwną historię dwójki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy jest się nastolatkiem często marzy się o wyjeździe ze znajomymi z dala od rodziców, ich spojrzeń, komentarzy, chcą mieć takie prawdziwe wakacje, podczas których będzie można się sprawdzić. Podobnie było z Ellie i Corrie, które zaprosiły swoich przyjaciół na biwak do tajemniczej kotliny zwanej Piekłem. Sama droga prowadząca do tego miejsca także nie miała być łatwa, bo trzeba było pokonać skalne urwiska, którym ktoś nadał nazwę Szatańskich Schodów. Jednak stopień trudności, legenda o zamieszkującym Piekło pustelniku, dziewicza przyroda, kilka dni bez opiekunów i braku obowiązków to pociągająca wizja dla młodych poszukiwaczy przygód. Wyjazd był tak wspaniały jak sobie wymarzyli, sprawdzili siebie, siłę przyjaźni, a między niektórymi osobami narodziło się coś więcej. Wszystko zmieniło się po wyjeździe z gór, kiedy okazało się, że Piekło, wbrew swojej nazwie było bezpiecznym azylem, a prawdziwy koszmar rozpoczął się poza jego granicami. Zrozumieli wtedy, że prawdziwy sprawdzian jest dopiero przed nimi, a ceną ich niepowiedzenia będzie życie ich najbliższych i los ich kraju.

Ciężko jest mi wyobrazić sobie świat, jaki zastali główni bohaterowie po powrocie z wyjazdu. Puste domy, martwe lub bardzo wycieńczone zwierzęta, brak elektryczności i przede wszystkim zaginięcie wszystkich mieszkańców miasta. W tym momencie z pewnością odczuwali mieszaninę strachu, niepokoju, szoku i niedowierzania. Przecież jeszcze kilka dni temu byli tylko grupą młodzieży, która chciała zachłysnąć się wolnością, a teraz stali się prawdopodobnie jedynymi osobami, które mogą walczyć o wolność swojego miasta.

Czytając książkę warto zwrócić uwagę na zmiany, jakie pojawiają się w zachowaniu bohaterów. Ze stanu emocjonalnego bezpieczeństwa bardzo szybko przechodzą w codzienną walkę o swoje życie. Bohaterowie wiedzą, że nie pomoże im nikt z dorosłych i mogą korzystać jedynie z tego, czego nauczyli się do tej pory. W ekstremalnych sytuacjach zaczęły ujawniać się w nich cechy osobowości, które wcześniej były ukryte. Nowa rzeczywistość zmusiła bohaterów do zaufania sobie nawzajem i nauczenia się pokonywania strachu i pozornej bezsilności, bo jedynie wspólne działanie mogło pozwolić im przetrwać. Musieli przestawić swój system wartości i zapomnieć o zasadach, którymi kierowali się do tej pory, ponieważ zaczęła się wojna, a ich przeciwnicy nie cofnęli się przed niczym, by osiągnąć cel. Autentyczności dodaje pierwszoosobowa narracja, która upodabnia ją do dziennika nastolatki. Dzięki temu możemy bezpośrednio poznać odczucia jednej z głównych bohaterek, Ellie.

Czytając powieść Johna Marsdena bardzo łatwo zrozumieć, dlatego właśnie ona została wybrana do promowania czytelnictwa wśród młodzieży. Szybka akcja, bardzo dużo emocji, przygoda, zmuszenie do myślenia i natychmiastowej reakcji, to tylko nieliczne spośród ważnych elementów tej książki. „Jutro” ma w sobie niezwykłą ilość materiału dydaktycznego, który w bardzo prosty sposób może być przyswojony przez młodych czytelników. Przy tym chciałabym zaznaczyć, że powieść przekracza granice wiekowe, więc starsi czytelnicy także z łatwością odnajdą w niej coś dla siebie. Mimo, że niektóre momenty wydawały mi się trochę niemożliwe, a radzenie z trudnościami za łatwe, to gratuluję autorowi pomysłu.

„Jutro” jest pierwszą z siedmiu części o przygodach młodych bohaterów. Na podstawie książki powstał film „Tomorrow, When The War Began”.

Gdy jest się nastolatkiem często marzy się o wyjeździe ze znajomymi z dala od rodziców, ich spojrzeń, komentarzy, chcą mieć takie prawdziwe wakacje, podczas których będzie można się sprawdzić. Podobnie było z Ellie i Corrie, które zaprosiły swoich przyjaciół na biwak do tajemniczej kotliny zwanej Piekłem. Sama droga prowadząca do tego miejsca także nie miała być łatwa, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Numery. Czas uciekać” swego czasu mocno zaintrygowały mnie opisem z okładki, bo jakby to było znać datę śmierci wszystkich ludzi na świecie, prócz swojej? Patrzysz w oczy ukochanym ludziom i widzisz te okropne numery. Wiesz, że nie możesz nic zrobić, w żaden sposób nie zapobiegniesz nadchodzącej katastrofie, jaką jest śmierć rodziców, rodzeństwa, ukochanego czy najbliższych przyjaciół. W takiej sytuacji starasz się za wszelką cenę unikać spoglądania w oczy znanym, ale i obcym ludziom, odsuwasz się od nich, nie chcesz zawierać nowych znajomości, bo przecież każda rozmowa, każde spojrzenie to nowy numer do Twojej kolekcji. A może starać się traktować to jak dar? Albo chociaż nieudany żart natury, który można chociaż tolerować?

Numery prześladują na każdym kroku piętnastoletnią Jem, która widzi je w oczach innych ludzi od dziecka. Widzi także numer swojej matki, która umiera, gdy dziewczynka ma tylko siedem lat. Od tej pory jej życie to ciągłe przeprowadzki, opieka socjalna, rodziny zastępcze i kłopoty z przystosowaniem się do innych ludzi. Świadomość, że zna się datę śmierci każdej osoby, sprawia, że Jem stroni od ludzi i jest typem samotnika. Nie potrafi skupić się na lekcjach w szkole, więc ciągle ma w niej problemy, co sprawia, że coraz więcej wagaruje. Przez innych postrzegana jest jako zła nastolatka, której lepiej nie wchodzić w drogę. Pewnego dnia Jem zaczyna bliżej kolegować się z Pająkiem, chłopakiem z jej klasy. Staje się on jej towarzyszem w licznych wagarach, ale z czasem także najlepszym przyjacielem. Wszystko jest tym trudniejsze, że zna jego numer i wie, że zostały mu tylko trzy miesiące życia. Przypadek sprawia, że oboje zostali zaplątani w bardzo nieciekawą sytuację, a ich zdaniem jedynym wyjściem jest ucieczka z Londynu przed policją i innymi, którzy ich ścigają. Niestety jest to także ucieczka przed nieubłaganym przeznaczeniem, które Jem będzie starała się za wszelką cenę zmienić.

„Numery...” to przede wszystkim bardzo dobrze rozbudowana charakterystyka dwojga głównych bohaterów: Jem i Pająka. Poznajemy parę nastolatków, którzy nie mają za sobą łatwego dzieciństwa, nie mają także osób, które we właściwy sposób pokierowałyby ich życiem. Są do siebie bardzo podobni, więc nic dziwnego, że po przełamaniu pierwszych lodów, szybko złapali ze sobą nić porozumienia. Autorka na ich przykładzie pokazuje także, jak najczęściej wygląda życie sierot, wychowywanych w dużym mieście. Warto także zwrócić uwagę na pomysł Rachel Ward odnośnie fabuły książki. Nie jest to kolejna pozycja o paranormalnym romansie czy wampirach, ale książka posiadająca tak naprawdę jeden element fantastyczny, na którym opiera się oczywiście całość. Bardzo ciekawe jest także umieszczenie bohaterów we współczesnym Londynie, i pokazanie jednocześnie tła społecznego tego miasta. Minusem dla mnie będzie jedynie język, który w założeniu prawdopodobnie miał pasować do bohaterów i sytuacji, a który był jednak przesadnie młodzieżowy i slangowy.

Podsumowując, „Numery...” mogę polecić nie tylko nastolatkom, ale także dorosłym. Nie jest to głupiutka powieść, którą chciałoby się jak najszybciej odłożyć na półkę. Autorka w swojej książce przekazuje naprawdę ważne przesłanie. Nie ważne kiedy umrzemy, bo nie o śmierć trzeba się martwić. Najpierw trzeba nauczyć się żyć, by móc korzystać z tego, co się ma i szanować to, a także cieszyć się każdą chwilą, którą można spędzić z ukochaną osobą. Warto o tym pomyśleć.

„Numery. Czas uciekać” swego czasu mocno zaintrygowały mnie opisem z okładki, bo jakby to było znać datę śmierci wszystkich ludzi na świecie, prócz swojej? Patrzysz w oczy ukochanym ludziom i widzisz te okropne numery. Wiesz, że nie możesz nic zrobić, w żaden sposób nie zapobiegniesz nadchodzącej katastrofie, jaką jest śmierć rodziców, rodzeństwa, ukochanego czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książkę „Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy” czytało już chyba tak wiele osób, że ciężko napisać o niej coś odkrywczego. Sama długo nie mogłam się przekonać do jej lektury, chyba głównie za sprawą tego, że jeszcze kilka miesięcy temu było o niej bardzo głośno. Tym samym zdecydowałam, że odczekam, aż ta cała „burza” i zachwyt ucichnie, a ja mając niewiele w głowie z czytanych recenzji spokojnie będę mogła oddać się lekturze. Nie wiem czego się spodziewałam, ale przyznam, że książka pozytywnie mnie zaskoczyła, i choć nie jest żadnym mistrzostwem, bo sagi rodowe to dość popularny trend w pisarstwie, to warto jednak poświęcić czas na zgłębienie tajemnic rodu Zajezierskich.

W pierwszym tomie sagi, historia tytułowych bohaterów przeplata się ze współczesnymi losami ich potomków. Mnogość wątków i zdarzeń, a także dość chaotyczne przedstawienie kolejności wydarzeń, może początkowo zgubić nawet najbardziej uważnych czytelników. Jednak po pewnym czasie, można odnaleźć klucz, jakim posługiwała się autorka i w pełni korzystać z tej wciągającej książki.

Autorka, Małgorzata Gutowska-Adamczyk, roztacza przed czytelnikami wizję dawnych mazowieckich rodów, które miały swoje siedziby blisko Gutowa. Dzięki podwójnej perspektywie poznajemy bardzo dobrze losy rodu Zajezierskich, zarówno tego z XIX wieku, jak i istniejącego współcześnie. Z jednej strony jest Iga, młoda dziewczyna, która wpada na trop rodzinnej zagadki sprzed 100 lat we współczesnym Gutowie, z drugiej zaś jej przodkowie, którzy przeżywali własne tragedie, skandale i chwile radości. Wszystko łączy stary pierścień, odnaleziony podczas wykopalisk archeologicznych niedaleko tytułowej cukierni. Mimo, że historia wydaje się już tyle razy przerabiana, że autorka nie wymyśliła niczego nowego, a jedynie kieruje się znanym od lat schematem, to powiem, że chłonęłam ją jak nowe zjawisko i z uwagą śledziłam dalsze losy bohaterów, niekiedy do późnych godzin nocnych.

„Cukiernia pod Amorem” jest pełna pięknych i przyciągających obrazów, poruszających przede wszystkim wyobraźnię, ale u mnie też smak, węch i wzrok, szczególnie gdy mowa była o tych cudownych jagodziankach i innych słodkościach. Pani Małgorzata snując rodową historię nie zapominała o szczegółach, takich jak zdobienia sukienek, wystroje pałaców, a także samej mnogości bohaterów, których notki biograficzne znajdziemy na końcu książki. Powiem szczerze, że jeżeli by ich zabrakło, czuła bym się zawiedziona, bo to właśnie takie szczegóły budują pełny obraz rodzinnych sag. W stworzonym przez autorkę świecie wszystko było tak fascynujące, że zaraz po zamknięciu książki chciałam wsiąść do samochodu i pojechać do Gutowa, żeby na własne oczy zobaczyć wszystkie opisywane miejsca. Ach, gdyby się tylko tak dało.

Powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk powinna przypaść do gustu większości czytelników, choć podejrzewam, że znajdą się także tacy, których odrzuci powolnie tocząca się akcja, mnogość wątków i szczegółów, a także trochę nudnawa współczesna historia. Wszystko to może sprawić, że lektura będzie kiepskim wspomnieniem. Mi się książka jednak podobała na tyle, że po niedzieli udam się do biblioteki w poszukiwaniu drugiego tomu.

Książkę „Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy” czytało już chyba tak wiele osób, że ciężko napisać o niej coś odkrywczego. Sama długo nie mogłam się przekonać do jej lektury, chyba głównie za sprawą tego, że jeszcze kilka miesięcy temu było o niej bardzo głośno. Tym samym zdecydowałam, że odczekam, aż ta cała „burza” i zachwyt ucichnie, a ja mając niewiele w głowie z czytanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W czasach, gdy bardzo wiele osób może sobie pozwolić na zagraniczne wakacje, warto dowiedzieć się, jak takie wyjazdy wyglądają naprawdę. Czy mamy szansę poznać wystarczająco dobrze inne kraje, ich tradycje i rdzennych mieszkańców, wykupując sobie wycieczkę w biurze podróży? Czym tak naprawdę są słynne wakacje all-inclusive i jak ich istnienie wpływa na turystykę? O tym, a także innych stronach zagranicznych wojaży opowiada w swoich reportażach szwedzka dziennikarka Jennie Dielemans.
Wiele osób, które wyjeżdża do Tajlandii czy na Wyspy Kanaryjskie nie zastanawia się czym tak naprawdę dla tych miejsc, jest przerażająco szybko rozwijający się przemysł turystyczny. Turyści oczekują spełnienia jakiś wyobrażeń o tych miejscach, nie starając się wcześniej czegoś o nich dowiedzieć. Żyją w iluzji, którą zbudowały dla nich oferty w biurach podróży, starannie ukrywając całe zło, które pozwala na bezkarną wakacyjną zabawę. Mieszkańcy odwiedzanych wiosek pozwalają na obserwowanie swojego życia za marne grosze, byle tylko spełnić oczekiwania turystów wobec „autentycznego” życia. Jennie Dielemans w swoich reportażach pokazuje takie wyjazdy jakby „od kuchni”, w jasny sposób wskazując łamanie prawa i przykłady korupcji. Przemysł turystyczny nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć cel, którym są masowe wycieczki. Nic więc dziwnego, że bardzo łatwo zauważyć samowolę budowlaną, śmieci i niszczenie przyrody, z którą nikt nie liczy się w obliczu zarobienia wielkich pieniędzy. „Spalone” miejsca, inwestorzy bardzo szybko zamienią na nowe, szkoda tylko, że tak łatwo nie da odbudować się bezpieczeństwa mieszkańców rajskich krain, pięknych plaż czy raf koralowych.
Po lekturze tych reportaży, chyba nie potrafiłabym się zdecydować na taką podróż. Wolę zorganizować sobie coś sama, czując, że nie doprowadzam swoim działaniem do niszczenia czyjegoś życia czy regionu. Dla mnie piękne zagraniczne podróże zostały odarte z cudownej otoczki, którą często można spotkać na zdjęciach w ofertach biur podróży. Ta książka powinna być dodawana do każdego przewodnika, by ukazać jak wiele rzeczy się przemilcza. „Witajcie w raju” to także niełatwa lektura, lecz warta poznania i zaczytywania. Warto otworzyć oczy i umysł na to, co współczesna turystyka nam oferuje, nie zapominając, jaką cenę muszą za to zapłacić całkiem niewinni ludzie.

W czasach, gdy bardzo wiele osób może sobie pozwolić na zagraniczne wakacje, warto dowiedzieć się, jak takie wyjazdy wyglądają naprawdę. Czy mamy szansę poznać wystarczająco dobrze inne kraje, ich tradycje i rdzennych mieszkańców, wykupując sobie wycieczkę w biurze podróży? Czym tak naprawdę są słynne wakacje all-inclusive i jak ich istnienie wpływa na turystykę? O tym, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„We mgle” to druga książka z porucznikiem Skonarem w roli głównej. Tym razem spotkanie z twórczością Marka Ołdakowskiego wyszło zdecydowanie lepiej. Kryminał jest krótszy, konkretniejszy, a fabuła ciekawa i wciągająca. Język także zdecydowanie na plus, cieszę się, że autor poprawił ten mankament.

Tym razem porucznik Skonar wybiera się na zasłużony urlop, który postanowił spędzić w małej nadmorskiej miejscowości. Miał nadzieję na tydzień świętego spokoju, wolnego od policyjnego rozgardiaszu. Niestety, sławny policjant jakby przyciąga do siebie morderstwa i tajemnicze sytuacje, co sprawia że wakacje skończyły się dla niego szybciej niż by chciał. Otóż zaraz po jego przyjeździe, na wydmach znaleziono ciało młodej dziewczyny. Szybko rozniosła się wieść, że w jednym z domów wczasowych przebywa porucznik ze stolicy i Skonar został włączony do śledztwa. Tu zaczynają się schody, podejrzanych jest kilku, ale nie ma dowodów, całą akcję trzeba było rozszerzyć także na Warszawę, bo stamtąd pochodziła denatka, a w międzyczasie pojawia się kolejna ofiara. Policjanci nie mają łatwo, ale jakoś posuwają się do przodu, a czytelnik razem z nimi.

Jak już wcześniej wspomniałam „We mgle” podobało mi się dużo bardziej niż „Wysypisko” tego autora. W książce jest dużo więcej świeżości, ciekawej akcji, bez zbędnych opisów i dodatków. Niecierpliwych czytelników może zdenerwować zakończenie, a właściwie bardzo długie i dokładne wyjaśnianie przez Skonara sposobu odkrycia sprawcy. Wiele tam zawiłości i szczegółów, a policjant streszcza każdy detal swego śledztwa, nic więc dziwnego, że zajmuje to prawie 1/3 całej książki. Podobać się może to, że tak jak w poprzedniej książce, tłem wydarzeń są lata 70., a w nich dawna Warszawa, Zakopane i małe nadmorskie miejscowości nie zniszczone jeszcze turystycznym boomem, jaki teraz się tam odbywa. Ta powieść jest dobrą odskocznią od współczesnych kryminałów, których wydaje się teraz bardzo wiele.

„We mgle” to druga książka z porucznikiem Skonarem w roli głównej. Tym razem spotkanie z twórczością Marka Ołdakowskiego wyszło zdecydowanie lepiej. Kryminał jest krótszy, konkretniejszy, a fabuła ciekawa i wciągająca. Język także zdecydowanie na plus, cieszę się, że autor poprawił ten mankament.

Tym razem porucznik Skonar wybiera się na zasłużony urlop, który postanowił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W recenzji poprzedniego tomu gotlandzkiej serii zwróciłam uwagę na to, że wydawnictwo Bellona wydało cześć szóstą jako czwartą, tym samym zaburzając cały cykl. Wiele nieświadomych tego zabiegu osób, podobnie jak ja, czytając „Umierającego dandysa” i „Słodkie lato” będzie siłą rzeczy znać niektóre sytuacje i wydarzenia. I tu można zdecydować się na jeden z dwóch sposobów czytania, albo jak najszybciej przeczytać tom czwarty i piąty, uzupełniając lukę po „Upadłym aniele”, albo pozwolić na zatarcie się znaczących szczegółów w pamięci i przeczytać obie części w późniejszym czasie.

Książka „Umierający dandys” odnosi się do obrazu o tym samym tytule, namalowanego przez Nilsa Dardela, szwedzkiego malarza, zaliczanego do kręgu post-impresjonistów. Tym samym autorka wprowadza nas w świat sztuki, obrazów i galerii. Jak można łatwo się domyślić, także w śledztwie wiele razy będziemy mieli do czynienia z szeroko pojętą sztuką. Podobnie jest, jeśli chodzi o pierwszą ofiarę, właściciela znanej w Visby galerii, Egona Wallina. Jego morderca zadał sobie wiele trudu, by zabójstwo było widoczne i zrobiło wrażenie na policjantach. Oczywiście do akcji bardzo szybko wkracza komisarz Anders Knutas, lecz z braku jakichkolwiek śladów, śledztwo szybko staje w miejscu. Jakiś czas później z muzeum w Sztokholmie złodziej wykrada dzieło Nilsa Dardela, tytułowego „Umierającego dandysa”, a przed pustą ramą zostawia rzeźbę skradzioną z galerii ofiary. Czyżby morderca miał dość czekania na działania policji?

Trzeba przyznać, że w tej części dużo się dzieje. Autorka serwuje nam naprawdę wiele wątków, w tym oczywiście dalszy ciąg tych już znanych (wątek miłosny Emmy i Johana), ale także kilka nowych. Oprócz galerii, obrazów i wernisaży, mamy też handel dziełami sztuki, adopcję i związki homoseksualne. Tym razem morderca ma naprawdę pokręcony powód do zabójstwa, ale jak to już bywa, ciężko jest ocenić działania pod wpływem szoku. Wątek kryminalny jest nieźle zbudowany, mordercy, ani tego co nim kierowało nie byłam w stanie szybko odkryć. Podejrzewam jednak, że niektórym książka wyda się przesadzona i może się nie spodobać. Jak już kiedyś wspomniałam, seria nie należy do wybitnych książek, ale to dobra lektura na jeden lub dwa dni. Fani kryminałów wiedzą o co mi chodzi.

W recenzji poprzedniego tomu gotlandzkiej serii zwróciłam uwagę na to, że wydawnictwo Bellona wydało cześć szóstą jako czwartą, tym samym zaburzając cały cykl. Wiele nieświadomych tego zabiegu osób, podobnie jak ja, czytając „Umierającego dandysa” i „Słodkie lato” będzie siłą rzeczy znać niektóre sytuacje i wydarzenia. I tu można zdecydować się na jeden z dwóch sposobów...

więcej Pokaż mimo to