Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Książki Bravera przerażają, straszą i zmuszają cię do czytania, dopóki nie dobrniesz do ostatniego zdania. „Tunel” jest taki sam. Gary Braver to jeden z najlepszych autorów thrillerów w Ameryce.
Tess Gerritsen


Do blurbów zwykle nie przywiązuję wielkiej wagi, w tym przypadku jednak trudno mi nie zgodzić się z Gerritsen. Choć, szczerze mówiąc, na pierwszą w Polsce książkę Gary'ego Bravera moja uwagę zwróciła nie pochlebna opinia autorki „Dawcy”, a hipnotyzująca okładka – nasycona, „toksyczna” zieleń tunelu oraz kontrastujący z nią blady, majaczący gdzieś na drugim planie, obraz plaży. Nawiasem mówiąc, książka prezentuje się dziesięć razy lepiej niż jej okładka w Internecie.

Zack Kashian, student ostatniego roku anglistyki, zagorzały ateista i – cóż – niezbyt wzorowy syn, tonący po uszy w długach, pewnego wieczoru, na skutek wypadku rowerowego, uderza głową w słup sygnalizacji świetlnej i zapada w śpiączkę. Stan chłopaka jest na tyle poważny, że lekarze nie prognozują szybkiego wyjścia z tego stanu. Tymczasem – ku zdumieniu personelu medycznego i nie tylko – Zack budzi się, mamrocząc (nieswoim głosem) dziwne głoski, które okazują się Modlitwą Pańską... w języku aramejskim. Nagrany przez nieodpowiedzialną pielęgniarkę filmik trafia na YouTube – poturbowany chłopak przez wielu zostaje okrzyknięty znakiem Jezusa na ziemi. Ku przerażeniu jego matki, przy szpitalnym łóżku Zacka zaczynają gromadzić się fanatycy religijny. Wkrótce sprawa zostaje wyciszona, a chłopak budzi się na dobre. Jednak to dopiero początek dziwnych zdarzeń, których staje się udziałem. Zack zostaje podstępem wciągnięty w badania neurobiologiczne, których prawdziwy cel zostaje przed nim zakryty.

Grupa finansowanych z tajnego źródła neurobiologów od jakiegoś czasu bada doświadczenie śmierci, próbując w naukowy sposób ustalić, czy istnieje coś takiego, jak życie po życiu, czy (a jeśli tak, to w jaki sposób) możliwe jest egzystowanie poza ciałem. Czy fenomen ludzi, którzy twierdzą, że szli tunelem w stronę światła lub którzy spotykali się ze swoimi zmarłymi krewnymi to doświadczenie duchowe? Czy czysta neurobiologia?
Zarówno metody, jak i cele naukowców bardzo nie podobają się komuś wysoko postawionemu... Komuś, kto bardzo nie chce, żeby wyniki badań dostały się do publicznej wiadomości i kto wcale nie zawaha się, jeśli ceną milczenia będzie śmierć zaangażowanych w projekt.

Czy istnieje naukowy dowód na istnienie Boga?

Choć opis zamieszczony z tyłu książki i tematyka, oscylująca między medycyną a metafizyką, może się komuś wydawać niezbyt zachęcająca, ostrzegam przed pochopną oceną powieści. Akcja szybko nabiera bowiem rumieńców dobrego thrillera medycznego i sprawia, że trudno się od książki oderwać. Raz odłożona na półkę, kusi, by zajrzeć doń ponownie i poznać kolejne mroczne zagadki, jakie stają na drodze Zacka. Kto jest po jego stronie? Kto tylko go wykorzystuje?

Za ogromny plus poczytuję fabułę, a zwłaszcza – zakończenie, satysfakcjonujące chyba pod każdym względem. Główna zagadka poprowadzona jest w znakomity sposób. Intrygujące są także motywacje największego zbrodniarza „Tunelu”, a także – oczywiście – tożsamość jego zleceniodawców

Trzymająca w napięciu, ale jednocześnie zmuszająca nieraz do zatrzymania się i zastanowienia, nie tylko nad fabułą. Czy mariaż nauki i religii jest możliwy? Jak wytłumaczyć dziwne zdolności neurobiologiczne Zacka?
Kto ma rację?
Czy istnieje życie po życiu?

„Tunel” jest wciągającą lekturą, w której nic nie jest tak do końca pewne. Gratka dla tych, którzy lubią, gdy podczas czytania zżera ich ciekawość, co znajdą na następnej stronie.

Książki Bravera przerażają, straszą i zmuszają cię do czytania, dopóki nie dobrniesz do ostatniego zdania. „Tunel” jest taki sam. Gary Braver to jeden z najlepszych autorów thrillerów w Ameryce.

Tess Gerritsen





Do blurbów zwykle nie przywiązuję wielkiej wagi, w tym przypadku jednak trudno mi nie zgodzić się z Gerritsen. Choć, szczerze mówiąc, na pierwszą w Polsce książkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wiekami średnimi pasjonuję się nie od dziś, toteż i oko na tej pozycji zawiesiłam już co najmniej kilka miesięcy temu. Wreszcie miałam okazję do niej zajrzeć i – przyznaję – mało która lektura tak bardzo mogła zrewolucjonizować mój pogląd na epokę, jak książka Pernoud.
Jak wyglądać mógł los kobiety w wiekach średnich? Przeciętny człowiek, zapytany w ten sposób, opowiedziałby pewnie o roli, jaką odgrywała ona w turniejach i potyczkach (skojarzyłby ją z życiem dworskim i romansem) bądź wspomniał o ciężkim żywocie ubogich chłopek. Tymczasem Régine Pernoud ukazuje, jak błędną „wiedzę” posiadamy o kobietach tamtej epoki.
Już początkowe rozdziały „Kobiety w czasach katedr” zmuszają do refleksji i zrewidowania dotychczasowych poglądów – a także skierowania uwagi na wiele spraw, którym przed lekturą myśli się nie poświęcało. Na przykład – dlaczego to właśnie kobiety w szczególnie aktywny sposób przyczyniły się do rozprzestrzenienia się chrześcijaństwa? Czy nie dlatego (na co wskazuje niezrównana autorka), że, na tle w głównej mierze patriarchalnych kultur antycznych, chrześcijaństwo przyznawało jej jakiekolwiek prawa? Sprawiało, że stawała się równa? Szanowało ją?
Każdą stawianą tezę, każdy prezentowany aspekt życia kobiet na przestrzeni tysiąca lat, Pernoud popiera źródłami, przywołaniem sylwetki konkretnej postaci i tekstów o niej traktujących. Wygrzebuje „z mroków historii” często zapomniane, choć przecież godne pamięci kobiety, które w znaczący bądź subtelny sposób wpływały na dzieje. Nie ogranicza się tylko do analizy wydarzeń – w genialny sposób ukazuje także życie codzienne zakonnic (ten stan pojawił się przecież dopiero w średniowieczu!), kobiet mających władzę polityczną, tych z miasta i mieszkających na wsiach, królowych, dwórek lub żon. Dzięki Pernoud możemy również zajrzeć do „kosmetyczki” średniowiecznej damy, prześledzić ówczesne kanony piękna, przyjrzeć się sądom miłości...
Genialna pozycja napisana w niezwykle rzetelny, erudycyjny i nienużący sposób. Książka (choć naukowość, nawet w wydaniu popularnym, może niekiedy odstraszać) wciągająca, burząca stereotypy i obalająca mity.
Błyskotliwa i inteligentna analiza pojawienia się kobiety na kulturalnej arenie średniowiecza i wzrostu jej znaczenia, aż do jego schyłku pod koniec epoki. Fantastyczny portret tysiąclecia kobiety, ze szczególnym uwzględnieniem jej „triumfu”, który przypadł – wg autorki – na czasy feudalizmu, między X a XIII wiek.

Pozycja zdecydowanie godna polecenia, jeśli
a) jesteś kobietą lub
b) interesujesz się średniowieczem lub
c) interesujesz się historią lub
d) interesujesz się historią kobiet lub
e) interesujesz się kobietami w ogóle lub
f) Twoje pojęcie o kobiecie w średniowieczu jest zdecydowanie stereotypowe. Pora to zmienić!

Gorąco zachęcam do lektury!

Wiekami średnimi pasjonuję się nie od dziś, toteż i oko na tej pozycji zawiesiłam już co najmniej kilka miesięcy temu. Wreszcie miałam okazję do niej zajrzeć i – przyznaję – mało która lektura tak bardzo mogła zrewolucjonizować mój pogląd na epokę, jak książka Pernoud.
Jak wyglądać mógł los kobiety w wiekach średnich? Przeciętny człowiek, zapytany w ten sposób,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miłość siostrzana bywa naprawdę trudnym uczuciem. Czasem osoby, które przez całe lata były dla siebie najlepszymi przyjaciółkami, dzieliły się każdą radością i smutkiem, zwierzały się sobie z małych i drobnych zwycięstw i porażek, nagle zrywają kontakt. A rodzina zachodzi w głowę, co mogło się wydarzyć, jaka rzecz mogła poróżnić dwie niemal bliźniacze dusze.

Analogiczna sytuacja ma miejsce w „Śladach hamowania” Magdaleny Zimny-Louis – Marlena i Izabela nie rozmawiają ze sobą od śmierci ojca, czyli od trzech lat. Dystans, jaki dzieli siostry, mieszkające odpowiednio – z dorastającą córką pod Londynem oraz z mężem oraz synem pod Warszawą, nie sprzyja przełamaniu lodów. Brak jakiegokolwiek kontaktu dla każdej z nich jest zadrą w sercu, jednak żadna z sióstr nie potrafi przełamać bolesnej ciszy.

Z kart „Śladów hamowania” śledzimy dzieje kilkorga starych znajomych. Marleny, borykającej się z już drugim rozwodem oraz perspektywą opuszczenia przez udającą się na studia córkę, nieco nadużywającej alkoholu Izabeli, która coraz gorzej dogaduje się nie tylko z rodziną męża, ale i z nim samym, Alexa, który po latach życia w USA i rozpadzie małżeństwa przylatuje do Polski, Danki oraz pięknej, dziecinnej i wciąż nie mogącej sobie ułożyć życia Natalii.

Początek powieści przenosi nas w sam środek procesu Danki, przyjaciółek ich obu, jeszcze z okresu szkoły średniej. Danka, która do Anglii pojechała za mężem, zostawiwszy w Polsce kilkunastoletnią córkę, a w nowym kraju urodziła syna, zostaje oskarżona o zabójstwo męża. Jak doszło do zbrodni? Dlaczego kobieta zabiła Karola, którego przecież kochała? Marlena, śledząca proces z sali, jako najbliższa Dance osoba, nie potrafi tego zrozumieć. Przyjaciółka nawet nie chce z nią rozmawiać.

W „Śladach hamowania” widzimy dwie Polski – jedną, oczyma Polaków, drugą – opisywaną przez tych, których los rzucił poza jej granice. Myliłby się jednak ten, kto ze względu na podejmowane tematy (jak powiedzieć matce, że jej córka trafiła za kratki? czy zdradę można wybaczyć? czy czasem zatajenie prawdy przed bliskimi nie jest lepszym rozwiązaniem? jak silna w nas potrafi być duma?) wziąłby powieść za lekturę wyłącznie przytłaczającą, ciężką. Książka zgrabnie łączy w sobie i tematy trudne, i żartobliwe szkice na temat naszej mentalności czy sytuacji rodem z polityki. Wojna o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, w którą aktywnie zamieszana jest matka jednej z bohaterek, opisy docinków i szykan, jakie spotykają na niektórych wsiach tych, którzy manifestują odmienne poglądy polityczne... Z drugiej zaś strony: przesympatyczne i wywołujące śmiech na twarzy nieporozumienia i wspomnienia lat minionych, fantastyczny język (zwłaszcza dialogi w wykonaniu Izabeli jako jednej ze stron), humorystyczne miniatury rzeczywistości. Ta książka zmusza do myślenia, ale jednocześnie co kilka stron skazuje nas na uśmiech... nieraz z nas samych. Czasem tylko jest to uśmiech przez łzy.

To nie jest zwykłe czytadło dla kobiet, a już z pewnością nie sztampowy romans, choć i historii miłosnej w środku nie zabraknie. Zdecydowanie rzecz z wyższej półki „kobiecej” – i pisze to osoba, która od czytadeł stroni, a tę pozycję pochłonęłam niemal od razu w całości.

Wzruszająca, zabawna, refleksyjna... idealna na późnojesienne popołudnie.

Ach. Co uwidoczniono na okładce, książka jest laureatką Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego ŚWIAT KOBIETY... Ci, którzy po nią sięgną, przekonają się, że nie bez powodu. A we mnie rodzi się chęć, by sięgnąć po pozostałe laureatki...

Miłość siostrzana bywa naprawdę trudnym uczuciem. Czasem osoby, które przez całe lata były dla siebie najlepszymi przyjaciółkami, dzieliły się każdą radością i smutkiem, zwierzały się sobie z małych i drobnych zwycięstw i porażek, nagle zrywają kontakt. A rodzina zachodzi w głowę, co mogło się wydarzyć, jaka rzecz mogła poróżnić dwie niemal bliźniacze dusze.

Analogiczna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Skuszona promocjami w Matrasie, nabyłam ostatnio (czyli kilka godzin temu) kilka pozycji z serii: Salsa książki dla muzykalnych. Jako pierwszą, jeszcze dziś, połknęłam krótką powieść Mariny Mayoral. Wybór padł po lekturze dedykacji:

Dla taty,
który ma osiemdziesiąt osiem lat,
przeżył dwie wojny
i kiedyś, w dzieciństwie, przewrócił się
i połamał jedyną zabawkę,
jaką kiedykolwiek dostał na Gwiazdkę:
drewnianą dwukołówkę,
którą pamięta do dziś.


Słowa te dziwnie mnie rozczuliły. Równocześnie stanowiły trafną zapowiedź nastroju, jaki zapanować miał nad czytelnikiem przy odwracaniu kolejnych kart.
Choć sama opowieść liczy sobie niewiele ponad 130 stron, między pierwszą a ostatnią mieści się kilkadziesiąt lat, dwie wojny (w tym jedna światowa) i wyścig zbrojeniowy, który znamy pod nazwą zimnej wojny, aż do upadku muru berlińskiego. Historia skondensowana jest wokół czteroosobowej hiszpańskiej rodziny.
W Hiszpanii trwa wojna domowa między republikanami i zwolennikami generała Franco. Rodzice dwunastoletniej Harminii i sześcioletniej Rosy, zaangażowani w konflikt po stronie tych pierwszych (ojciec walczy, matka opatruje rannych), nie chcąc, by dziewczynki wychowywane były przez popierającą stronę przeciwną rodzinę, wysyłają je do Związku Radzieckiego. Harmonia i Rosa już wcześniej znajdowały się w sierocińcu (umieszczenia ich tam nigdy nie miała siostrze wybaczyć ich ciotka), teraz zaś, podzielając los wielu hiszpańskich dzieci, miały przeczekać czas wojny domowej w przytułku w zupełnie innym miejscu Europy, gdzie miano troskliwie się nimi zająć. Ojciec, żegnając je na peronie zapewnia, że gdy tylko Republika zwycięży, znów się połączą i będą równie szczęśliwi, jak dawniej, a nawet jeszcze bardziej.
Historia nie jest jednak dla uciekinierów tak łaskawa, bowiem wojna domowa jest dopiero początkiem tułaczki członków rodziny.
Narracja biegnie dwutorowo: to poznajemy losy dzieci, próbujących odnaleźć się w nowym środowisku, zawierających nowe przyjaźnie, tęskniących i wciąż szukających swojego miejsca w świecie, to rodziców na froncie i tułaczkę powojenną. Zanim matka znów Carmina znów ujrzy dzieci, minie sporo czasu, a one same będą musiały podjąć kilka ważnych decyzji...
Nie tylko ze względu na niewielką objętość, ale i na walory stylistyczne, książkę połyka się błyskawicznie, w „smutnym” oczarowaniu. I choć postaci czasem jawią nam się jak przez mlecznobiałą mgłę, jakby nie były w pełni trójwymiarowe i rzeczywiste, w tym może właśnie tkwi jej urok. Przywiązujemy się zwłaszcza do bohaterów dziecięcych, pokazujących nam, że nawet w najcięższych sytuacjach można znaleźć jakieś dobre strony, a tęsknotę i poczucie wyobcowania można w pewnym stopniu przezwyciężyć.
Jeśli chodzi zaś o realizację marzeń, trzeba chociaż spróbować.

Polecam uwadze!

Skuszona promocjami w Matrasie, nabyłam ostatnio (czyli kilka godzin temu) kilka pozycji z serii: Salsa książki dla muzykalnych. Jako pierwszą, jeszcze dziś, połknęłam krótką powieść Mariny Mayoral. Wybór padł po lekturze dedykacji:

Dla taty,
który ma osiemdziesiąt osiem lat,
przeżył dwie wojny
i kiedyś, w dzieciństwie, przewrócił się
i połamał jedyną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"– A ja myślę, że poświęcając swoje życie dla dobra innych ma pan więcej powodów do radości z życia niż inni ludzie – powiedziałem.
– Miałem też kiedyś jacht.
– Nie rozumiem.
– Posiadacz jachtu również ma więcej powodów do radości niż pozostali ludzie".

Kiedy odkładałam na półkę „Rzeźnię numer pięć”, wiedziałam, że było to moje pierwsze, lecz z pewnością nieostatnie spotkanie z Vonnegutem. Niewiele czasu minęło, nim zabrałam zabrałam się do lektury „Kociej kołyski”, zaintrygowana zdawkową wzmianką kolegi: „przeczytasz i zostaniesz wyznawczynią Bokonona”.
Może najpierw krótko o fabule, która w przynajmniej jednym zbieżna jest z „Rzeźnią numer pięć”: główny bohater – młody dziennikarz John (który równie dobrze mógłby być Jonaszem) – chce napisać książkę. Ponieważ chce wiernie sportretować to, co robili sławni ludzie w chwili zrzucenia na Hiroszimę bomby atomowej, zbierając materiał, dociera do otoczenia Felixa Hoenikkera, nazywanego ojcem bomby atomowej. Koresponduje z dwójką jego dzieci, odwiedza zakład w którym uczony pracował, rozmawia z jego danymi znajomymi... Oprócz wiedzy o przedziwnym, choć wielkim człowieku, jakim był Felix Hoenikker, słyszy (braną za blagę) opowieść o tajemniczej substancji, nazwanej przez zmarłego lodem-9, a która mogłaby być najpotężniejszą bronią, jaką znałby świat. Opowieść o lodzie-9 nie przestaje zaprzątać myśli Johna.
Tak się zdarzyło – tak się musiało zdarzyć (jak rzekłby Bokonon), że John, śladem trzeciego ocalałego członka rodziny Hoenikkera, trafia na San Lorenzo – swoistą utopię (z jednym hotelem), rządzoną przez „Papę” Monzano. W drodze na San Lorenzo po raz pierwszy styka się z religią Bokonona, która na wyspie została zakazana (sam Bokonon jest wyjęty spod prawa).
Oczyma Johna poznajemy kolejne tajniki przedziwnej religii Bokonona, historię utopii, a także dalsze losy San Lorenzo, gdyż oto dni dyktatora zbliżają się do kresu.

"Kiedy potem stało się jasne, że żadne reformy polityczne ani ekonomiczne nie są w stanie ulżyć doli ludu, religia pozostała jedyną ostoją nadziei. Prawda była wrogiem ludu, ponieważ była zbyt okrutna, i Bokonon wziął na siebie obowiązek dostarczania ludowi coraz to piękniejszych łgarstw".

"I przypomniałem sobie rozdział czternasty Księgi Bokonona, przeczytany w całości poprzedniego wieczora. Rozdział czternasty jest zatytułowany: Jaką nadzieję może żywić myślący człowiek co do przyszłości ludzkości, jeśli weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miliona lat?
Na przeczytanie rozdziału czternastego nie trzeba zbyt wiele czasu. Składa się on z jednego tylko słowa i kropki. Oto ono:
„Żadnej.”"

Przytoczone w recenzji cytaty zaledwie w ułamku oddają język powieści i jej styl, z całą masą absurdalnych (i właśnie przez to tak głęboko zapadających w pamięć) dialogów, aforyzmami oraz wierszami z Księgi Bokonona, samozwańczego proroka religii, o której jawnie mówi, że jest kłamstwem. Jeżeli ktoś nie przepada za intelektualną lekturą, „Kocia kołyska” i tak zapewni mu z pewnością pierwszorzędną, humorystyczną rozrywkę. Nie sposób nie uśmiechać się przy malowniczych porównaniach proroka.
Jednak jeśli podejmiemy intelektualną grę z autorem, jeśli prześledzimy sznurki kociej kołyski, zobaczymy w książce znacznie więcej.
Spróbujmy interpretować słowa Bokonona tak, jak mogłyby być interpretowane (wedle wskazówek proroka) – jako oczywiste kłamstwa.
Spróbujmy zobaczyć w „Kociej kołysce” te fragmenty, które dotyczą degeneracji Ameryki, upadku nauki, zaniku głębszych uczuć. Popatrzmy na stosunek naukowców do polityki (brak zainteresowania celem, w jakim inni posłużą się odkryciem) i odwrotnie – polityków do naukowców (traktowaniem tych drugich jak narzędzi do wygrywania wojny). Popatrzmy na hipokryzję rządzących i na to, co w stanie są poświęcić dla władzy. Popatrzmy na San Lorenzo jak na Kubę, a na całą historię przez pryzmat zimnej wojny.
A nade wszystko – wynotujmy te perełki z Bokonona i przyjrzyjmy się im po czasie. Z dala od lektury.

Pomysłowa, intelektualna, przeplatająca fakty absurdem, ironią i groteską, dążąca do katastrofalnego finału – powieść zapada w pamięć naprawdę na długo.
Gorąco polecam, tak do lektury pobieżnej, jak głębszej.

"– A ja myślę, że poświęcając swoje życie dla dobra innych ma pan więcej powodów do radości z życia niż inni ludzie – powiedziałem.
– Miałem też kiedyś jacht.
– Nie rozumiem.
– Posiadacz jachtu również ma więcej powodów do radości niż pozostali ludzie".

Kiedy odkładałam na półkę „Rzeźnię numer pięć”, wiedziałam, że było to moje pierwsze, lecz z pewnością nieostatnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Każdemu, kto kocha czytać, miejsce nazywane Cmentarzem Zapomnianych książek jawi się jako lokalizacja magiczna, na poły mityczna, na poły mistyczna. Czytanie, kolekcjonowanie woluminów, chłonięcie zapachu zadrukowanego papieru, błądzenie palcem po wypukłościach starych okładek i odkurzanie tomów na półkach mają zaś w sobie coś z religii. Znam wielu, którzy na miejscu Daniela rękoma i nogami zapieraliby się przed opuszczeniem owego przybytku, godzinami penetrując zawartość półek.


I dlatego absolutnie nie dziwię się, że „Cień wiatru” podbił serca czytelników na całym świecie – podejrzewam, że przede wszystkim tych, którzy oddawanie się lekturze mają we krwi.


Barcelona, lato 1945. Daniel Sempre, niedługo przed swoimi jedenastymi urodzinami, zostaje zaprowadzony przez ojca, księgarza, do miejsca, w którym znajdują się księgi zapomniane i porzucone. Z racji pierwszej wizyty, chłopiec ma prawo zabrania z Cmentarza jednego tomu – jego wybór pada na „Cień wiatru”, książkę, która czeka tu na niego chyba od zawsze, jak ze zdumieniem zauważa chłopiec. Autorem powieści jest mało uznany pisarz, Julián Carax. Daniel, zauroczony swoim nowym skarbem, postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o mało znanym pisarzu, odnaleźć i przeczytać inne jego książki. Tymczasem okazuje się, że niemal wszystkie dzieła Caraksa zostały zniszczone, a te pojedyncze egzemplarze warte są fortunę. W krótkim czasie „Cieniem wiatru” okazują się zainteresowani nie tylko antykwariusz Barceló i jego niewidoma siostrzenica, Klara, miłośniczka Caraxa, ale i tajemniczy, przerażający człowiek, przypominający jednego z bohaterów książki... i nie tylko. Chęć poznania historii pisarza powoli staje się osią życia młodego Daniela na co najmniej kilka następnych lat. Tajemnica goni tajemnicę, a chłopak zupełnie niechcący pakuje się w spore tarapaty...


Obserwujemy jakby dwie splecione ze sobą historie – próbę rozwikłania tajemnicy mało znanego literata oraz dorastanie półsieroty Daniela w powojennej Barcelonie, ze wszystkimi urokami, rozczarowaniami i niespodziankami młodości, a także z niesprawiedliwością czasów, w którym obu przyszło żyć. W którymś miejscu lektury dochodzimy do wniosku, że stopniowo odkrywane dzieje Caraksa oraz życie Daniela są do siebie zaskakująco podobne...


Powieść wciągająca, o niesamowitym klimacie, który sprawia, że kilkusetstronicową lekturę przerywa się naprawdę z żalem. Główny wątek, oparty na poszukiwaniu prawdy o Caraksie obfituje w niespodziewane zwroty akcji – kiedy czytelnik już ma wrażenie, że jest tuż-tuż, krok za autorem, krok przed bohaterami, nagle na jaw wychodzi coś, co brutalnie obala wszelkie dotychczasowe przewidywania i każe mu pokornie wczytać się ponownie i doszukiwać alternatywnych rozwiązań. Gwarantuję, że rozwiązanie zagadki zaskoczy każdego.


Na uwagę zasługuje także bardzo zróżnicowany język, miejscami przełamujący magię uliczek Barcelony, ukazujący jednocześnie nastroje w społeczeństwie Hiszpanii pod rządami generała Franco. Miękkim, plastyczny tok narracji Daniela zostaje poprzecinany obscenicznymi odzywkami przypadkowych przechodniów lub inspektora Fumero, który w słowach nie przebiera. Wulgarnie wręcz zdarza się też odezwać nie tylko taksówkarzowi, ale i Ferminowi, przyjacielowi głównego bohatera, który w księgarni i wobec kobiet miód na uszy leje swoją gładką wymową, „między nami mężczyznami” nie szczędzi jednak dosadnego języka.


Opisana wyżej postać wydaje mi się zresztą najmniej wiarygodna, jeśli chodzi o konstrukcję charakteru, jakby była zbyt mocno sprzeczna wewnętrznie nie tyle nawet w tym, co mówi, ale w zachowaniu względem funkcjonariuszy czy kobiet. Jednak mimo tego braku wiarygodności pozostaje jedną z najsympatyczniejszych postaci kart „Cienia wiatru”, lektury ze wszech miar godnej polecenia.

Każdemu, kto kocha czytać, miejsce nazywane Cmentarzem Zapomnianych książek jawi się jako lokalizacja magiczna, na poły mityczna, na poły mistyczna. Czytanie, kolekcjonowanie woluminów, chłonięcie zapachu zadrukowanego papieru, błądzenie palcem po wypukłościach starych okładek i odkurzanie tomów na półkach mają zaś w sobie coś z religii. Znam wielu, którzy na miejscu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czym kierujemy się, wybierając lektury...?
Szczerze przyznam, że do sięgnięcia po akurat tę książkę skusiła mnie okładka, a także jakieś niewytłumaczalne skojarzenie z „Imieniem róży”, jakie nasunęło mi się podczas pobieżnego przeglądania kart.

Hiszpania, przełom XIX i XX wieku. Na progu stojącego w odosobnieniu żeńskiego klasztoru Matki Boskiej Miłosiernej ktoś zostawia zamknięte w specjalnie spreparowanej walizce niemowlę, które – na domiar złego – okazuje się chłopcem. Zdania w przybytku są podzielone – część sióstr (przewodzi im wszechstronnie uzdolniona siostra Ana) opowiada się za usunięciem niemowlaka z klasztoru, jednak matka przełożona Maria Ines postanawia zatrzymać podrzutka. Nie wyjawia siostrom, że przez wiele lat modliła się o znak od Boga – znak na to, że wybaczył jej dawne przewinienia.

Za sprawą walizki z nietypową zawartością, życie w klasztorze zmienia się diametralnie – choć matka przełożona nie pozwala zakonnicom zaniedbywać obowiązków i postanawia niemal zupełnie sama zajmować się dzieckiem, chłopiec staje się obiektem licznych niepokojów. Pojawiają się nawet spekulacje co do tego, że jest szatańskim nasieniem, celowo podrzuconym do bastionu prawości, choć w mieście działa sierociniec... Siostra Ana postanawia uchronić cały przybytek od zła i organizuje prywatne śledztwo, odkrywając przy okazji kilka mrocznych sekretów oraz przerażające ślady krwi. Doprowadza przy okazji do wielu nieszczęść, które na zawsze burzą spokój tego miejsca.

Czytelnik staje się z jednej strony świadkiem codziennego życia w klasztorze – zmagania się sióstr z problemami egzystowania na odludziu (m.in. fakt sprawowania mszy przez przełożoną – klasztor znajduje się zbyt daleko od miasta, by jakikolwiek ksiądz mógł przyjeżdżać z wielką częstotliwością), koniecznością utrzymania budynków i codziennych praktyk modlitewnych, z drugiej zaś przekonuje się, jak bardzo ludzkie mogą być te, które ślubowały poświęcić życie wyłącznie służbie Bogu.

Bo zakonnice przedstawione w książce Karnezisa wcale nie są takie święte. Przerzucając strony, zobaczymy kobiety z krwi i kości. Zobaczymy zaślepiającą ambicję i chęć postawienia na swoim, i zawiść (a wszystko to połączone z przekonaniem, że pracuje się ad maioram Dei gloriam, na większą chwałę Pańską). Poznamy także przeszłość sióstr, ich dawne życie i grzechy, od których żadna z nich nie była wolna, a także zamiłowanie do rzeczy ziemskich oraz żądzę zemsty. Strach pomyśleć, ile zmian wywołuje wśród kobiet maleństwo... Strach pomyśleć, jak niewiele trzeba, by świętość okazała się tylko pozorną farbą przykrywającą hipokryzję i miłość własną.

Szczególnie interesujący, ale też wstrząsający jest opis próby dokonania aborcji na przełomie XIX i XX wieku, gdy takie praktyki były nie tylko zakazane, ale wręcz tropione i surowo karane. Podstępy i kody, i strach pozwalają nam doskonale wczuć się w emocje niedoszłej matki, która pewnego dnia zawitała w progi pewnej szykownej rezydencji...

Czy kobieta, która nigdy nie urodziła dziecka, która wyrzekła się miłości macierzyńskiej w imię służby Bogu, może pokochać tak, by w obronie tego dziecka móc zrobić wszystko? I czy Kościół potępi to uczucie tylko dlatego, że sprawa dotyczy zakonnicy?
Jak daleko można się posunąć? Jak bardzo można się sprzeciwić Temu, któremu ślubowało się posłuszeństwo?

Zanim czytelnik dowie się, skąd tak naprawdę wzięło się porzucone przed klasztorem niemowlę, przyjdzie mu zadać sobie wiele pytań. Panos Karnezis zaprasza go do rozwiązania intrygującej zagadki. I choć rozwiązanie w pewnym momencie zaczyna się już jawić, na samym rozwianiu tajemnicy akcja powieści się nie kończy. „Klasztor” ma w sobie coś niepokojącego. I dla tego niepokoju polecam go na jesienny wieczór.

Czym kierujemy się, wybierając lektury...?
Szczerze przyznam, że do sięgnięcia po akurat tę książkę skusiła mnie okładka, a także jakieś niewytłumaczalne skojarzenie z „Imieniem róży”, jakie nasunęło mi się podczas pobieżnego przeglądania kart.

Hiszpania, przełom XIX i XX wieku. Na progu stojącego w odosobnieniu żeńskiego klasztoru Matki Boskiej Miłosiernej ktoś zostawia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo rzadko zdarza mi się, że sięgam po książkę, zainspirowana jej ekranizacją. Z reguły najpierw jest lektura, potem dopiero ekran – tak było z wszystkimi dotychczasowymi pozycjami, na czele z „Władcą pierścieni”, skończywszy na poszczególnych częściach „Harry'ego Pottera”. Najpierw książka, potem ekranizacja. Nigdy odwrotnie.

Aż do teraz.

Choć o „Pieśni lodu i ognia” słyszałam nieraz, a fantastykę swego czasu wręcz pochłaniałam, do tej pory nie miałam okazji zajrzeć na karty żadnej z części sagi. Obejrzałam serial HBO, zakupiłam książkę. I oto, co mi się nasuwa:

George R.R. Martin stworzył niezwykle złożony i bardzo ciekawy świat, o przykuwających uwagę prawach oraz fascynujących detalach. Stosunkowo niewiele tu magii (nie wiem, co kryją karty następnych części), roi się natomiast od intryg, podstępnych knowań i gierek politycznych. Jestem pewna, że w „Grze o tron” coś dla siebie znaleźliby zarówno miłośnicy klasycznej fantastyki, jak i wielbiciele opowieści o średniowiecznych rodach i dynastiach, takich jak „Królowie przeklęci”. Niedopowiedzenia i spiski składają się na wielowątkową fabułę, której – szczerze mówiąc – nie sposób streścić.

Podczas lektury stajemy się widzami tarć między wielkimi rodami Siedmiu Królestw, na czele ze Starkami i Lannisterami. Oprócz tego obserwujemy także dzieje potomków poprzednich władców krain, a także skrawki tego, co dzieje się za Murem, za którym prawdopodobnie czai się większe niebezpieczeństwo, niż mieszkańcy Siedmiu Królestw są w stanie przypuszczać...

Ogromnym plusem powieści są nieszablonowi bohaterowie. Nie ma postaci czarnych ani białych – każda może się okazać zarówno honorowym dupkiem, jak i podłym dobrodziejem. Cyniczny, złośliwy biorący zawsze stronę własnej rodziny, lecz przecież sympatyczny karzeł Tyrion Lannister, porywczy król Robert, honorowy strażnik północy, Ned Stark, piękna i bezwzględna królowa... W grze o tron każdy pogrywa na własną rękę i po własnej stronie, bo stronnictwa zmieniają się jak w kalejdoskopie. Do bohaterów łatwo się przywiązać, jednak z tym radzę uważać – George R.R. Martin przy unicestwianiu kolejnych bohaterów z pewnością nie bierze pod uwagę gustów czytelniczych.

Postaci są także sposobem nawigacji po kolejnych partiach książki, co (choć, jeśli nie korzystamy z zakładek ani nie zaznaczamy w jakikolwiek inny sposób miejsca, w którym skończyliśmy czytać, a przyzwyczajeni jesteśmy do rozdziałów, mocno dezorientuje) pozwala nam nastawić się psychicznie na śledzenie losów konkretnej postaci. Brzmi to jak bełkot, ale, wierzcie mi, jest całkiem przydatne, zwłaszcza jeśli ktoś któregoś bohatera nie trawi (ja miałam tak w przypadku Sansy; musiałam się uzbroić w cierpliwość przy partiach jej poświęconych) lub szczególnie oczekuje jego dalszej historii (u mnie byli to Daenerys oraz Tyrion).

Jeżeli chodzi o uwagi pod adresem wydawcy... Mimo tego, że wydanie, które trafiło do moich rąk, miało etykietkę „przejrzane i poprawione” (czy jakoś tak), zwłaszcza pod koniec w oko rzucały się drobne literówki (głównie e zamiast ę), nie uwzględniono także reformy ortograficznej, w myśl której imiesłowy przymiotnikowe z partykułą nie- piszemy łącznie, zawsze (z tego, co się orientuję, do niedawna jeszcze pisownia łączna lub rozdzielna była dopuszczalna, byle stosować ją konsekwentnie). Jednak na tle całości są to naprawdę drobiazgi.

Podsumowując, serdecznie polecam „Grę o tron” każdemu, komu bliska jest epicka fantastyka lub mroczne opowieści o intrygach. Książka zachwyca zarówno światem przedstawionym, wykreowanymi wierzeniami, jak i bohaterami oraz historią. Zastrzegam jednak, że (ze względu na objętość pozycji, a także mnogość imion, które nie zawsze łatwo od razu przypisać do konkretnej postaci) jest to lektura czasochłonna, nieco wymagająca. Ale naprawdę warto!

Sama z pewnością zerknę do kolejnych tomów, bo do czasu ekranizacji chyba nie będę w stanie powstrzymać ciekawości.

Recenzja opublikowana także na: http://karta-verso-recto.blogspot.com/2011/11/george-rr-martin-gra-o-tron.html

Bardzo rzadko zdarza mi się, że sięgam po książkę, zainspirowana jej ekranizacją. Z reguły najpierw jest lektura, potem dopiero ekran – tak było z wszystkimi dotychczasowymi pozycjami, na czele z „Władcą pierścieni”, skończywszy na poszczególnych częściach „Harry'ego Pottera”. Najpierw książka, potem ekranizacja. Nigdy odwrotnie.

Aż do teraz.

Choć o „Pieśni lodu i ognia”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdarza się czasem, że po sięgnięciu do książek określanych mianem klasycznych czy kultowych, odczuwamy pewien rodzaj rozczarowania. Spodziewaliśmy się czegoś, co mocniej nas ujmie, bardziej zachwyci, przytrzyma, zostawi jakiś głębszy ślad, zapadnie w pamięć. A tu... Klapa.
Na szczęście, „Rzeźnia numer pięć, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią” nie należy do lektur tego typu. Właściwie aż wstyd się przyznać, że po prozę Vonneguta sięgnęłam dopiero niedawno – może dotychczas od szeroko komentowanej książki odstręczała mnie owa złowieszcza „rzeźnia”? Tak czy inaczej, pewnego dnia, gdy błądziłam po księgarni, moja ręka zatrzymała się właśnie na tej pozycji. I nie żałuję, bo to pewnie początek długiej przygody z twórczością amerykańskiego pisarza.
Kompozycja „Rzeźni...” jest wyraźnie szkatułkowa – historia o Billym Pilgrimie, który wypadł z czasu (a w konsekwencji równocześnie przeżywa wszystkie momenty swojego życia) jest treścią książki, która w zamierzeniu miała traktować o bombardowaniu Drezna. Tak naprawdę zaś do dziś stanowi – co jej czytelnicy często podkreślają – jedną z najmocniejszych i najbardziej oddziałujących na odbiorcę lektur antywojennych. Bo jest to książka o wojnie – i o dzieciach (nie tylko młodzieńcach, ale właśnie – dzieciach), które na tej wojnie walczyły. I które zginęły.
Śledzimy Billy'ego na przemian w różnych sytuacjach i momentach jego życia – zarówno w czasach wojennych, jak i „szczęśliwego” pożycia małżeńskiego oraz (w co, niestety, inni mieszkańcy Ziemi nie chcieli mu wierzyć) podczas pobytu na planecie Tralfamadoria, gdzie trzymany jest jako coś w rodzaju okazu w zoo.
Opowieść o Billym, którego drogi w pewnym momencie krzyżują się z narratorem „Rzeźni numer pięć” jest zgrabnym połączeniem opisu ówczesnego stanu ludzkości z elementami fantastycznymi, wciąż jednak dającymi wiele do myślenia na temat mentalności ludzi tamtych czasów. Poznajemy ocenę wojny zarówno z ust ludzi w niej uczestniczących lub takich, których członkowie rodzin znaleźli się na froncie, jak i żyjących w USA podczas jej trwania, a także opinie społeczności powojennej.
Równie ważnym elementem narracji jest samo bombardowanie Drezna, krążące na ten temat głosy tych, którzy przeżyli tę katastrofę lub o niej słyszeli z ust świadków oraz fakt tajenia masakry przez media alianckie jeszcze długo po wojnie.
To, co najbardziej ujmuje w „Rzeźni numer pięć, to styl narracji. Przemieszenie obrazów wojennych z elementami zabarwionymi lekkim przymrużeniem oka czy zjawiskami nieprawdopodobnymi (jak podróż kosmiczna Billy'ego) stwarza klimat, który na długo zapada w pamięć. Kontrast uzyskany między nieco naiwną miejscami opowieścią o Billym (przy czym naiwność i bezradność życiowa dotyczy głównie jego samego, nie całej narracji) a poważną tematyk, podkreślony jeszcze znakomitym językiem i erudycją autora, rzuca na kolana. Czytając, czujemy, jakbyśmy unosili się: nad życiem bohatera, nad scenerią wojenną, nad ziemią... Słodko-gorzka to lektura, obfitująca we wzruszenia, w chwile refleksji i milczących półuśmiechów. Zachwycająca, choć jednocześnie miejscami przerażająca.
Najmocniejszymi momentami są wcale nie chwile, w których relacjonowane są okoliczności śmierci poszczególnych postaci z kart książki, ale kwitowanie wszelkich wypadków i tragedii słowami „zdarza się”. Beznamiętność tego stwierdzenia jest uderzająca. Dziś uświadamia nam, odgradzającym się przecież na co dzień od śmierci, że nas nie minie, że jest powszechna, że (właśnie) „zdarza się” codziennie. Dawniej zapewne uwypuklała przekonania o tym, że liczby poległych to właśnie miliony gdzieś-tam, ze statystyk, a nie ludzie z krwi i kości.
Lektura absolutnie nie do przegapienia.
Na marginesie warto jeszcze podkreślić trafność minimalistycznej okładki. zaproponowanej przez Albatros (bo po to wydanie sięgnęłam). Zestawienie maszyny wojennej z rysunkiem kojarzonym z książki dla dzieci i scalenie tych dwóch elementów uzmysławia po raz kolejny jedno z głównych przesłań książki. Na wojnie winą nie tylko ojcowie i mężowie. Na wojnie giną głównie dzieci, ci niedojrzali chłopcy porwani wzniosłymi ideami bądź przytłoczeni poczuciem obowiązku, którzy tak naprawdę nie zdążyli jeszcze nacieszyć się życiem.

Cóż, zdarza się.

Zdarza się czasem, że po sięgnięciu do książek określanych mianem klasycznych czy kultowych, odczuwamy pewien rodzaj rozczarowania. Spodziewaliśmy się czegoś, co mocniej nas ujmie, bardziej zachwyci, przytrzyma, zostawi jakiś głębszy ślad, zapadnie w pamięć. A tu... Klapa.

Na szczęście, „Rzeźnia numer pięć, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią” nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Amber to największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu (…). Amber, nieśmiertelne miasto dające początek wszystkim innym miastom”.
Carl Corey budzi się w prywatnej klinice z obiema nogami w gipsie i bandażem owiniętym dookoła głowy. Nie wie, kim jest, ani w jaki sposób tu się znalazł. Po dłuższej chwili uprzytamnia sobie, że miał poważny wypadek samochodowy. Zdaje sobie sprawę z tego, że od dłuższego czasu jest odurzany narkotykami. Po burzliwej rozmowie z lekarzem wychodzi na jaw, że w klinice umieściła go siostra, Evelyn Flaumel. Bez pamięci, ale za to z rewolwerem i pieniędzmi z kliniki rusza do Nowego Jorku, dowiedzieć się czegoś o sobie.
Siostra Carla jest przerażona, a zarazem zaciekawiona jego przybyciem. Wypytuje go o różne rzeczy, o których bohater nie ma zielonego pojęcia. Mężczyzna postanawia nic nie mówić o utracie pamięci i udziela zdawkowe odpowiedzi. W siostrze nie wzbudza to żadnych podejrzeń. Prowadzi monolog, który Carl przerywa od czasu do czasu wieloznacznymi uwagami i komentarzami, jednocześnie starając się wyciągnąć jak najwięcej informacji z paplaniny kobiety. Dowiaduje się, że jego siostra ma na imię Flora, a on sam – Corwin, a nie Carl. Wymieniane przez Florę imiona wywołują w nim sprzeczne uczucia. Jednak dopiero słowo „Amber”, użyte mimochodem, wstrząsa nim dogłębnie. Corwin rozumie, że jest ono kluczem do odzyskania pamięci. Nadal nie chce wspominać siostrze o swoim problemie, biorąc pod uwagę fakt, że (co wyciąga z rozmowy) jest ona sprzymierzona z „innymi” (na pewno z Erykiem, którego główny bohater szczerze nienawidzi) przeciwko „nim” (czyli między innymi Corwinowi).
Podczas nieobecności Florimel następnego ranka Corwin penetruje bibliotekę. Wiedziony wewnętrznym przeczuciem sprawdza dokładnie dna i ściany wszystkich szufladek. W pewnym momencie odkrywa talię kart tarotowych. Nie są to jednak zwykłe karty. Owszem, niektóre przedstawiają kielichy, szpady, berła i pentagramy, ale Figury Atutowe są całkiem inne. Chłodne w dotyku powierzchnie ukazują ludzi w strojach pochodzących jakby z epoki renesansu. Random, Julian, Cain, Eryk, Benedykt… Trzynaście kart wywołujących w Corwinie całą gamę uczuć i przywodzących nikłe strzępki wspomnień. To jego bracia i jego siostry. Mężczyzna niejasno przypomina sobie swoje rodzeństwo, ich zwycięstwa i porażki.
Tego samego dnia do rezydencji Flory dzwoni Random, ścigany przez „jakichś facetów z Cieni”. Po kilku godzinach przybywa do Nowego Jorku i trójka rodzeństwa musi stawić czoło owym „facetom”. W wyniku potyczki nie odnoszą żadnych większych obrażeń… ale skąd oni się wzieli? Kto ich nasłał i dlaczego poszło im tak łatwo? Komu zwierzyć się z utraty pamięci? Coraz więcej pytań, coraz mniej odpowiedzi.
Na drodze do odzyskania świadomości samego siebie Corwin spotyka wiele trudności, jak chociażby straże i pułapki zastawione na drodze do Amberu. Innym problemem jest niemożność zaufania nikomu z rodzeństwa – „to naturalne”. Z pomocą Randoma i Deirdre po licznych starciach dostaje się do podwodnego miasta Rebma, do Wzorca, dzięki któremu może odzyskać pamięć. Jeśli mu się uda, czekają go nowe wyzwania, nowe pytania wymagające odpowiedzi, nowe spiski i intrygi… i walka. Bezustanna walka o tron, do której coś pcha wszystkich potomków Oberona.

Czyta się lekko i szybko. Historia Corwina opowiedziana przez niego samego, wzbogacona o komentarze, wspomnienia i domysły pozwala nam postawić się w sytuacji głównego bohatera – od samego początku nie wiemy o świecie przedstawionym nic, czego nie widzi i nie przekazuje nam Corey alias Corwin. On zresztą też. Dopiero z chwilą przejścia przez Wzorzec bohater zyskuje nad nami przewagę, ale w miarę rozwoju akcji wzbogaca naszą wiedzę wspomnieniami. Kieruje uwagę na te same drobiazgi i wskazówki, które przyciągają jego wzrok.
Psychika bohaterów „Dziewięciu książąt Amberu” jest bardzo zróżnicowana. Mimo bliskiego pokrewieństwa, różnią się od siebie – czasem niemal skrajnie. Wybierają różne drogi do tronu, mają swoje uprzedzenia i sympatie, którym się kierują. Niekiedy jednak muszą się zjednoczyć, choć w pełni sobie nie ufają. „Co jest całkiem naturalne, zresztą”.
Kim jest Bleys? Jak skończy się zamach stanu zaaranżowany przez Corwina? Co kryje się w jego pamięci? Kim jest i co robi na Ziemi? Co nasz świat ma wspólnego z Amberem? Dlaczego talia kart tarotowych jest taka ważna? I dlaczego właśnie ona pobudza pamięć głównego bohatera? „Dziewięciu książąt Amberu” zawiera zarówno pytania, jak i odpowiedzi.
Nie… z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie żałuję wyboru lektury. Wciągnęła mnie i nawet się nie spostrzegłam, kiedy pochłonęłam ją całą. Myślę, że żaden miłośnik fantastyki, dobrej fantastyki nie może przejść obok niej obojętnie.
What's more…
Cały cykl Amberu był wielokrotnie doceniany - nagrodę miesięcznika „Locus” otrzymał trzykrotnie: w 1972, 1997 i 1979 roku (za dalsze tomy „Pierwszych kronik Amberu”). Na Liście Fantasty Wszech Czasów ustalonej przez ten sam miesięcznik (bodajże najbardziej znany fantastyczny periodyk na świecie) „Dziewięciu książąt Amberu” zajmuje siódmą pozycję, zaraz za „Był sobie raz na zawsze król” T.H. White'a, natomiast na najnowszej, internetowej Liście, „Pierwsze kroniki Amberu” zajmują 20 lokatę, tuż za cyklem „Miecz Prawdy” pana Terry'ego Goodkinda. Wielu pisarzy przyznaje się do inspiracji Zelaznym i jego cyklem o Amberze, czytelnicy natomiast długo zostają pod urokiem tego niezwykłego dzieła.

… czyli, że naprawdę warto.

„Amber to największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu (…). Amber, nieśmiertelne miasto dające początek wszystkim innym miastom”.
Carl Corey budzi się w prywatnej klinice z obiema nogami w gipsie i bandażem owiniętym dookoła głowy. Nie wie, kim jest,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moja przygoda z "Pendragonem" zaczęła się kompletnie przypadkiem i całkowicie nie po kolei. Kilka lat temu, przekopując "stare" książki, znalazłam "Artura" - a więc tom 3. - dopiero w trakcie lektury zorientowawszy się, że nie jest to standalone, tylko część cyklu. I tak, opowieść o Arturze, widziana kolejno oczyma trzech narratorów na swój sposób mnie urzekła, jednak znaleźć poprzednich części nie zdołałam.

Jakiś czas temu na półce z tanimi książkami trafiłam na 'Merlina" i nabyłam tom za jakieś śmieszne pieniądze. Legenda arturiańska zawsze mnie pociągała, zatem wróciłam do cyklu, cofając się w akcji.

Nie zagłębiając się zbytnio w fabułę - zgodnie z tytułem, mamy tu opis życia Myrddina Emrysa (Merlina), widzianego jego oczyma, od dzieciństwa po narodziny Artura, a nawet jeszcze trochę dalej. Machlojki, knowania możnych, cuda i czary, zdarzenia niezwykłe, przepowiednie, następstwo pewnych wydarzeń... Wszystko na pograniczu religii i magii. Jak to w legendach arturiańskich bywa.

"Pendragon" jest dość specyficznym cyklem i - po latach przerwy - początkowo owa specyfika mnie drażniła. Średnio przepadam za narracją pierwszoosobową, początkowo opuszczałam też pieśni-opowieści barda... dopóki znowu się nie wciągnęłam. Wykrzykniki i zwroty do Boga, zwłaszcza czytelnika mającego do religii chrześcijańskiej niezbyt pozytywny stosunek, mogą drażnić.

Ale taki urok całości. Pozostaje czatować na "Taliesina" (żeby w końcu zrozumieć wszystko, co wydarzyło się dotychczas) oraz "Pendragona".

Moja przygoda z "Pendragonem" zaczęła się kompletnie przypadkiem i całkowicie nie po kolei. Kilka lat temu, przekopując "stare" książki, znalazłam "Artura" - a więc tom 3. - dopiero w trakcie lektury zorientowawszy się, że nie jest to standalone, tylko część cyklu. I tak, opowieść o Arturze, widziana kolejno oczyma trzech narratorów na swój sposób mnie urzekła, jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę polecono mi jako kontynuację "Zbrodni i kary" Dostojewskiego. Akcja rozgrywa się w 1866 roku w Petersburgu. W parku Pietrowskim dochodzi do morderstwa i samobójstwa... A może do dwóch morderstw? Tę zagadkę próbuje rozwiązać sędzia śledczy Porfiry Pietrowicz, znany ze "Zbrodni i kary" właśnie. Jedynymi poszlakami, którymi dysponuje są: sznur, liliowa koperta, kwit z lombardu, zakrwawiona siekiera i... przepołowiony trup w walizce. Dodatkowo w życiu śledczego zjawia się prostytutka Lilia, która - jak się okazuje - również może mieć ze sprawą coś wspólnego.

"Miłosierna siekiera" nie jest pisana językiem Dostojewskiego: trudno oceniać, czy jest to plusem, czy minusem, w każdym razie zdecydowanie przyspiesza tempo czytania. Podobnie, jak żywe dialogi, które procentowo przeważają nad ciągłą narracją.

Bohaterami - poza zwłokami i Porfirym - jest biedota petersburska, głównie prostytutki i studenci. Postaci są malowane zdecydowanymi kreskami, bez zbędnych epitetów. Portretują się głównie przez czyny i wypowiedzi, choć nie brakuje i analiz stanów psychicznych.

Jeśli ktoś jest fanatycznym miłośnikiem "Zbrodni i kary" lub przeżarły mu się prostytutki, studenci i siekiery - odradzam. Jako kryminał książka wydaje się całkiem całkiem i chyba tak należy ją traktować.

Książkę polecono mi jako kontynuację "Zbrodni i kary" Dostojewskiego. Akcja rozgrywa się w 1866 roku w Petersburgu. W parku Pietrowskim dochodzi do morderstwa i samobójstwa... A może do dwóch morderstw? Tę zagadkę próbuje rozwiązać sędzia śledczy Porfiry Pietrowicz, znany ze "Zbrodni i kary" właśnie. Jedynymi poszlakami, którymi dysponuje są: sznur, liliowa koperta, kwit z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nekromeron Oleg Ugriumow, Wiktoria Ugriumowa
Ocena 6,2
Nekromeron Oleg Ugriumow, Wikt...

Na półkach:

Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia, głównie przez przesadnie pochwalne recenzje z tyłu. Obietnica śmierci ze śmiechu na każdej stronie nie jest czymś, w co należy wierzyć. O ile w tym gronie w ogóle jest jeszcze ktoś, kto sugeruje się tego typu reklamami z tylnej okładki o.O

Pierwsze kilka rozdziałów (czy raczej rozdzialików, biorąc pod uwagę ich przeraźliwą krótkość) to - przynajmniej w moim odbiorze - kompletny chaos: zadzierzgnięcie na raz kilku wątków, które później będą się krzyżować, przeplatać, wybiegać w przyszłość, cofać się... Z pstrej zbiórki wynurza się z tego całkiem przyjemna plątanina, nieraz dająca czytelnikowi domyślić się tego czy owego. Oczywiście, jeżeli nie oczekuje się niczego szczególnie ambitnego. I pozwala przyzwyczaić się do stylu autorów. "Nekromeron" chyba w założeniu miał być lekturą łatwą, lekką i przyjemną. Właściwie, słowem, które określa ją najlepiej, jest "sympatyczna".

Pomysł nawet zachęcający. W kraju rządzonym przez rozrzutnego króla Juliena Dobrodusznego dojrzewa bunt. Doradcy króla postanawiają stłumić niezadowolenie społeczne, napadając na ziemię królewskiego kuzyna - bogatego księcia da Kassar, wywodzącego się ze sławnego rodu Nekromantów. Plan wydaje się idealny - matka księcia całe życie trzymała go z dala od ojcowizny - młody Zelg nie ma zatem pojęcia o czarnej magii, w dodatku deklaruje się pacyfistą. Dopiero przybywa do swoich włości, by zmierzyć się z dziedzictwem i własną mocą. Między innymi za sprawą rozsiewających plotki gazet wkrótce ma po swojej stronie arcyciekawą armię. Zresztą, wojna to nie jedyny problem młodego księcia...

W świecie "Nekromeronu" postaciami pozytywnymi nie są ludzie, a minotaury (nawet w mini), troglodyci, wilkołaki, gorgonidy i inne tego typu stworzenia, każde ze swoją filozofią życiową i/lub bojowym toporkiem bądź czymś w tym guście. Historię łyka się szybko i ze smaczkiem (jeśli zapomnieć o tym, że miast obiecywanych wybuchów śmiechu zaserwowano nam po prostu uśmiech). Osobiście na początku cholernie mnie wkurzały cytaty i aforyzmy przerywające co jakiś czas narrację. Rozumiem motto na początku książki czy rozdziału, ale Twain czy Shaw pojawiający się (zwłaszcza w pierwszych rozdziałach) z irytującą częstotliwością nasuwają podejrzenie, że autorzy nie dobierali pasujących sentencji dla urozmaicenia formy, ale kroili fabułę pod upatrzone wcześniej złote myśli.
Jeżeli ktoś zdecyduje się sięgnąć po tomiszcze, zachęcam do wnikliwego przestudiowania taktyki Takangora, wyłożonej przy kolacji. Zwłaszcza pierożka.

Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia, głównie przez przesadnie pochwalne recenzje z tyłu. Obietnica śmierci ze śmiechu na każdej stronie nie jest czymś, w co należy wierzyć. O ile w tym gronie w ogóle jest jeszcze ktoś, kto sugeruje się tego typu reklamami z tylnej okładki o.O



Pierwsze kilka rozdziałów (czy raczej rozdzialików, biorąc pod uwagę ich przeraźliwą krótkość)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początkowo bardzo raziła mnie narracja (za mało pytań ze strony bohaterów, zbyt szybki rozwój akcji, jakby narratorowi spieszyło się, żeby jak najszybciej przenieść ją do Fionavaru), ale z czasem szło się przyzwyczaić i nawet wciągnąć.

"Letnie drzewo" to historia piątki Amerykanów, którzy przybyli na wykład słynnego mówcy (ten okazał się czarodziejem z Fionavaru) i zostali wybrani przez niego do spędzenia dwóch tygodni w pierwszym ze światów "aby uczcić w ten sposób 50-ciolecie panowania króla Brenninu". Czarodziej nie zdradza jednak całej prawdy o tym, co może ich czekać, a i przejście między światami nie udaje się tak, jak powinno. W konsekwencji wszyscy stają się częścią historii Królestwa Brenninu, męczonego suszą w chwili ich przybycia. Uwięzione tysiąc lat wcześniej Zło w szybkim tempie odzyskuje siły. W końcu zaczynają się przygotowania do wojny.

... i w ogóle dzieje się wiele ciekawych rzeczy, ale nie chcę zdradzać fabuły, gdyby ktoś się pokusił Na tym etapie lektury myślę, że warto.

Początkowo bardzo raziła mnie narracja (za mało pytań ze strony bohaterów, zbyt szybki rozwój akcji, jakby narratorowi spieszyło się, żeby jak najszybciej przenieść ją do Fionavaru), ale z czasem szło się przyzwyczaić i nawet wciągnąć.



"Letnie drzewo" to historia piątki Amerykanów, którzy przybyli na wykład słynnego mówcy (ten okazał się czarodziejem z Fionavaru) i zostali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna opowieść ze Świata Dysku, traktująca o straży. Głównym wątkiem jest stary konflikt między krasnoludami a trollami, powracający w związku z rocznicą bitwy w dolinie Koom, miejscu gdzie trolle złapały w zasadzkę krasnoludów, a krasnoludy złapały w zasadzkę trolle. Z muzeum ginie olbrzymi obraz, przedstawiający bitwę. Mówi się, że oszalały malarz (prześladowany przez kurczaki - ten motyw mnie rozbił) na murielu uwiecznił tajemnicę, drogę do skarbu. W mieście dochodzi do zamieszek między antagonistycznymi rasami, straż opuszcza wielu krasnoludów i trolli, wstępuje doń natomiast wampir-czarnowstążkowiec, co niezbyt dobrze wpływa na Anguę. Nobby natomiast znajduje dziewczynę o obfitym łonie.
Najcięższy orzech do zgryzienia ma jednak Vimes - nie tylko musi rozwikłać zagadkę morderstw w kopalni, zapobiec rozpadnięciu się straży i rozruchom w Ankh-Morpork, stawić czoła Przyzywającej Ciemności, ale i codziennie być w domu o szóstej, by przeczytać Małemu Samowi jego ulubioną książeczkę. I zrobić Hruumgh!
Może nie jest to najlepsza z książek Pratchetta, niemniej jednak czyta się z przyjemnością. Rozbrajać bądź irytować mogą dyskowe adaptacje nowinek technologicznych ostatnich lat - mnie akurat bawiły, podobnie jak kurczaki. Vimes jako mąż i tatuś, starający się zachować twarz w momentach kryzysu, jednocześnie bawi i nieco wzrusza. W Łupsie! nie ma może zupełnie niespodziewanych zwrotów akcji, są natomiast - charakterystyczne zresztą - przepojone humorem sytuacyjnym partie dialogowe i opisy, które zdobyły taką popularność. Zresztą, o stylu Pratchetta rozwodzić się nie będę, wszak od tego temat jest osobny.
Książka "sympatyczna" ze wszech miar.

Kolejna opowieść ze Świata Dysku, traktująca o straży. Głównym wątkiem jest stary konflikt między krasnoludami a trollami, powracający w związku z rocznicą bitwy w dolinie Koom, miejscu gdzie trolle złapały w zasadzkę krasnoludów, a krasnoludy złapały w zasadzkę trolle. Z muzeum ginie olbrzymi obraz, przedstawiający bitwę. Mówi się, że oszalały malarz (prześladowany przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wielkiego zachwytu nie było, ale nie mogę powiedzieć, że mnie nie wciągnęło. Historia (opowiadana głównie przez jednego z bohaterów, Andrzeja, znanego komika estradowego) ma miejsce pod koniec XX wieku. Jedną z mieszkanek Warszawy regularnie nawiedza w snach siostra-bliźniaczka, której ta nigdy nie widziała. Starsza kobieta decyduje się za wszelką cenę odnaleźć siostrę, w której istnienie reszta rodziny nie wierzy. Rodzinny dramat jest tylko wstępem do afery na skalę światową, ba, zagrażającej podstawom tego świata. Oto - zgodnie z jednym z możliwych odczytań proroctwa św. Malachiasza - nominację kardynalską ma otrzymać nigeryjski duchowny, prawdopodobnie kandydat na następnego papieża. Jest tylko jeden mały problem - pod maską pobożnego sługi kryje się człowiek, którym całkowicie owładnęło ZUO. Przed bohaterami, do których o jakimś czasie dołączają także młoda, odważna Kanadyjka i chłopak z rozwiniętymi zdolnościami telekinetycznymi stoi kilka trudnych zadań, od zmierzenia się z kontaktem z Tamtą Stroną przez liczne włamania i ucieczki, aż to - niezbyt spektakularnego - zmierzenia się z Wcielonym Zuem.

Narracja bardzo poszarpana - pierwszoosobowe wywody Andrzeja przeplatają się z akcjami wynikającymi z działań potężnego złotego amuletu, licznymi retrospekcjami (nieraz trudno zorientować się, w jakim czasie rozgrywają się akuratne wydarzenia)... Skaczemy z czasu w czas i z powrotem, z kontynentu na kontynent, z bohatera do bohatera... Jeśli komuś przeszkadza mocno urywana narracja, nie ma po co sięgać po książkę.
Czyta się szybko, częściowo domyślając się kolejnych posunięć licznych intrygantów i przewidując środki, jakie zostaną zastosowane.

Szału nie ma - zwłaszcza zakończenie, które miało być w pewnym sensie żartem, raczej rozczarowało. Jakby intrygi snute z pietyzmem w misterną sieć rozwiązały się zdecydowanie za szybko, za łatwo, w zbyt... głupi sposób.
Jak już pisałam, wciąga - ale bez fajerwerków. Dla kogoś z nadmiarem czasu, lub - jak ja - rzucającego się w wolnej chwili na wszystko, co nie ma związku z zajęciami.

Wielkiego zachwytu nie było, ale nie mogę powiedzieć, że mnie nie wciągnęło. Historia (opowiadana głównie przez jednego z bohaterów, Andrzeja, znanego komika estradowego) ma miejsce pod koniec XX wieku. Jedną z mieszkanek Warszawy regularnie nawiedza w snach siostra-bliźniaczka, której ta nigdy nie widziała. Starsza kobieta decyduje się za wszelką cenę odnaleźć siostrę, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznijmy od tego, że po filologicznym książkowstręcie szukałam odprężenia. Sięgnęłam znów po Carda i nie zawiodłam się. Co więcej, przerwa w styczności w wykreowanym przez niego światem w ogóle mi nie przeszkadzała. Wystarczył pierwszy rozdział "Dzieci Umysłu", by przed oczyma stanęły mi postacie i planety stworzone przez autora w całej Sadze Endera. Plastyczność języka, wyraziście nakreśleni bohaterowie, barwnie ukazana wielokulturowość (przodkowie mieszkańców poszczególnych światów pochodzili wszak z różnych miejsc Ziemi) — wszystko to sprawia, że do historii Andrew Wiggina wraca się chętnie i z nastawieniem na zetknięcie z kawałkiem naprawdę dobrej prozy.

Tytułowe "Dzieci Umysłu" to zakon, w którym na samym początku tomu zamyka się Novinha (żona Endera — człowieka o niezwykle skomplikowanej i interesującej przeszłości), ale można go też odnosić do Jane, świadomej istoty żyjącej pośród komputerów i ansibli lub Petera i młodej Val — ucieleśnionych wytworów umysłu głównego bohatera (są oni projekcją jego rodzeństwa). Akcja ostatniej części sagi jest organicznie powiązana z wcześniejszymi elementami cyklu, żeby zatem opowiedzieć, o czym są "Dzieci Umysł"u, należałoby streścić to, co Card napisał wcześniej. Nie chcę odbierać nikomu przyjemności lektury (a naprawdę warto sięgnąć, jeśli ktoś jeszcze nie miał styczności!), na temat akcji powiem tylko tyle: mieszkańcy zbuntowanej przeciwko Gwiezdnemu Kongresowi planety (oraz nowi bohaterowie, którzy dołączyli do nich w poprzednich tomach) muszą ochronić swój świat oraz trzy inteligentne rasy przed zagładą. Próbują dokonać tego różnymi drogami: za pomocą techniki, dyplomacji... A Ender powoli umiera, nie mogąc utrzymać aż trzech ciał.
Niezbyt porywający opis, przyznaję. Siła dzieła Carda nie tkwi bowiem w samej fabule (tak niemiłosiernie i karykaturanie tu przeze mnie okrojonej). To fantastyka przesiąknięta elementami prozy psychologicznej i filozoficznej, gdzieniegdzie znaleźć można również fragmenty, które (może nieco przesadzając) nazwać można teologizującymi. Autor ukazuje nam głębię swoich bohaterów, analizuje ich myśli, podkreśla słabości, eksponuje wahania.
Mistrzostwo pisarskie widać także w nader sprawnie i nienużąco przeprowadzanych dialogach.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać, żeby polecić książkę. Osobiście nie czytuję sf, ale twórczość Carda — na tyle, na ile ją znam — uwielbiam.

Zacznijmy od tego, że po filologicznym książkowstręcie szukałam odprężenia. Sięgnęłam znów po Carda i nie zawiodłam się. Co więcej, przerwa w styczności w wykreowanym przez niego światem w ogóle mi nie przeszkadzała. Wystarczył pierwszy rozdział "Dzieci Umysłu", by przed oczyma stanęły mi postacie i planety stworzone przez autora w całej Sadze Endera. Plastyczność języka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Będąc kiedyś - tak dla odmiany - w jednej z poznańskich bibliotek, zwróciłam uwagę na półkę z książkami za złotówkę (w ten sposób nabyłam "Katedrę NMP w Paryżu" Hugo i to nieużywaną o.O) - stało tam też stare wydanie "Kiedy król gubi kraj" (by Maurice Druon), kolejna książka z cyklu Królowie przeklęci. O dziejach monarchii średniowiecznej Francji (XIV wiek) zaczęłam czytać kilka lat temu, jeszcze w liceum i pamiętam, że wówczas niezmiernie mnie one wciągnęły. Oparte na licznych kronikach (z tyłu każdego tomu znajdują się nie tylko biogramy bohaterów, ale i spis materiałów źródłowych), sfabularyzowane historie dynastyczne ujmują czytelnika, zwłaszcza takiego, który historią choć trochę się interesuje. Co prawda pominęłam jeden z tomów ("Lew i lilie"), ale umieszczone w książce przedsłowie streszcza i przypomina poprzednie dzieje.
Trochę mnie zaczęła w pewnym momencie denerwować forma monologu wypowiedzianego, choć muszę przyznać, że interesująco ukazane zostają dzieje wojny z Anglią oczyma jednego z nuncjuszów papieskich. Ten opowiada o zawiłych stosunkach europejskich monarchów swemu bratankowi, który - najwidoczniej - ma tak samo ograniczoną wiedzę, co przeciętny czytelnik, przynajmniej polski.
Nie chcę streszczać, bo musiałabym się cofnąć niemal do początku cyklu, ale polecam każdemu, kto lubi słuchać o dawnych dziejach. Wydaje mi się, że zwłaszcza pierwsze tomy godne są polecenia :]
A ja wróciłam z przyjemnością po długiej przerwie.

Ale również brakuje mi Roberta d'Artois :/

Będąc kiedyś - tak dla odmiany - w jednej z poznańskich bibliotek, zwróciłam uwagę na półkę z książkami za złotówkę (w ten sposób nabyłam "Katedrę NMP w Paryżu" Hugo i to nieużywaną o.O) - stało tam też stare wydanie "Kiedy król gubi kraj" (by Maurice Druon), kolejna książka z cyklu Królowie przeklęci. O dziejach monarchii średniowiecznej Francji (XIV wiek) zaczęłam czytać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O niewielu pisarzach mogę powiedzieć, że – jeśli nawet z braku pieniędzy w studenckiej kiesie nie kupuję – przynajmniej czytam w ciemno wszystko, co z ich twórczości ukazuje się na rodzimym rynku wydawniczym. Do takich właśnie autorów zalicza się Orson Scott Card.

Tropiciel, pierwsza część nowego cyklu skierowanego (jak mi się przynajmniej wydaje) do młodzieży, tylko upewnia mnie w przekonaniu, że Card jak nikt potrafi łączyć fantasy i science fiction w coś świeżego i niepowtarzalnego.
Dwutorowość narracji i akcji widoczne są już w samej konstrukcji rozdziałów – na początku każdego z nich znajdują się krótkie fragmenty dotyczące podróży w przestrzeni kosmicznej, a wydarzenia rozgrywają się na pokładzie statku, unoszącego w nieznane Rama Odyna, komputery pokładowe i Zbędnych. W miarę jak przewracamy kolejne strony, związek podróży Rama i epizodów z przestrzeni kosmicznej z planetą Arkadią, na której osadzona jest większa część opowieści, staje się coraz bardziej zrozumiały.

Akcja zasadnicza skupiona jest wokół postaci Rigga – chłopca posiadającego niezwykłą moc widzenia ścieżek, jakimi poruszała się dowolna żyjąca istota w bliskiej lub dalszej przeszłości. Dzięki tej zdolności wraz z ojcem tropią zwierzęta, których skórami później handlują. Jednak ich wspólne wędrówki po lasach nie ograniczają się tylko do łowienia zwierząt – ojciec zmusza Rigga do rozwiązywania wielu zadań matematycznych i logicznych, uczy go języków obcych... innymi słowy, daje całkiem solidne wykształcenie, które – zdaniem chłopaka – do niczego w życiu mu się nie przyda.
Podczas jednej z wypraw ginie ojciec Rigga, a on sam dowiaduje się, że zmarły zataił przed nim wiele ważnych spraw na czele z tym, kim chłopak jest naprawdę. Rigg wyrusza więc na poszukiwanie swojej tożsamości oraz siostry, o której dowiedział się w ostatnich chwilach życia ojca. Odbiera również przechowywany przez ich przyjaciółkę depozyt, który przysparza mu niemało kłopotu. W drodze do Aressa Sessamo czeka go cała masa atrakcji: zostanie oskarżony o zabójstwo, kradzież, podszywanie się pod kogoś, kim nie jest, wreszcie zostanie pojmany i takie tam. Przy okazji Rigg przekona się, że – być może – nie jest tak wyjątkowy, jak mu się zdawało. I że z magicznymi zdolnościami należy naprawdę uważać, bo mieszanie w przeszłości może mieć co najmniej nieoczekiwane konsekwencje dla teraźniejszości, nie mówiąc już o przyszłości...
Rigg, Umbo i Param – trójka charakterystycznie dla Carda nakreślonych bohaterów dziecięcych – oraz towarzyszący im były żołnierz Bochen nie do końca celowo pakują się w niezłe tarapaty, z których odnajdą zupełnie niekonwencjonalne wyjście...

Ogromnym plusem książki jest konstrukcja świata – nie tylko samych miejsc, w jakich toczy się akcja. Także inne informacje, jakich dostarcza nam autor o samej Arkadii i jej historii podsycają ciekawość czytelnika. Szczególnie ciekawy wydaje się obiekt zwany Murem, zarówno jeśli chodzi o jego działanie, jak i kwestię tego, skąd się wziął. Równie interesujące są: kalendarz zaczynający się w roku -11 191 czy panująca w Aressa Sessamo sytuacja polityczna – republika powstała po obaleniu matriarchalnej monarchii, w której jednak wciąż znajdą się ludzie dążący do jej przywrócenia lub wskrzeszenia jeszcze wcześniejszego stanu, monarchii patriarchalnej... Polityka Ziemi i polityka Arkadii krzyżują się subtelnie z losami bohaterów, tworząc arcyciekawą mieszankę, okraszoną gdzieniegdzie sporą dawką humoru.

Co prawda eksperymenty z czasem, jakie przeprowadzają bohaterowie, mogą nieco kofundować (bez trudu mogę wyobrazić sobie czytelnika, który gubi się w tym, kto i kiedy jest w danym momencie w przeszłości, kto w teraźniejszości), ponad 500 stron opowieści na pewno oczaruje niejednego. Choć nie każdego, kto miał już okazję poznać magię sagi o Enderze. Gdybym miała porównywać, wcześniejsze dzieło stawiałabym zdecydowanie ponad. Może (z takimi zarzutami można się w sieci spotkać) historia do najoryginalniejszych nie należy, jednak kunszt pisarza widoczny jest dzięki temu jeszcze wyraźniej.

I choć – jako osoba wiekowa – prawdopodobnie nie mieszczę się w zamierzonym targecie, z chęcią sięgnę po kolejne tomy przygód Rigga i jego przyjaciół.

O niewielu pisarzach mogę powiedzieć, że – jeśli nawet z braku pieniędzy w studenckiej kiesie nie kupuję – przynajmniej czytam w ciemno wszystko, co z ich twórczości ukazuje się na rodzimym rynku wydawniczym. Do takich właśnie autorów zalicza się Orson Scott Card.



Tropiciel, pierwsza część nowego cyklu skierowanego (jak mi się przynajmniej wydaje) do młodzieży, tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Powiadają legendy, że najpotężniejszy wojownik ery hyboryjskiej, człek — jak pisał nemedyjski kronikarz — który swemi obutymi w sandały stopy podeptał zdobne w klejnoty trony Ziemi, urodził się na polu bitwy, w czym miała być wieszczba jego przyszłych losów”.

…ale to nie jest kolejna historia o Conanie z Cymerii, choć aktor, który wcielił się swego czasu w słynnego barbarzyńcę, dziś śmiało mógłby spróbować odegrać przynajmniej jednego z bohaterów omówionego niżej tomu.

„Równość klas!”; „Cała władza w ręce rad!”

… również tak odważnych sloganów rewolucyjnych na stronach powieści nie uświadczycie. Tu rewolucja skrada się na paluszkach, uchyla drzwi i grzecznie przeprasza za najście, przerażona samym swoim istnieniem.

„Oto Świat Dysku, sunący w przestrzeni na grzbiecie gigantycznego żółwia”.

Tak, to brzmi zdecydowanie znajomo. I wreszcie akuratnie.

Życie w Ankh-Morpork, największym mieście na Dysku, toczy się zwykłym torem, o ile w ogóle można napisać coś tak niedorzecznego o tym miejscu. Dibbler handluje swoimi słynnymi kiełbaskami w bułce i gardło sobie podrzyna ich niską ceną, Gildia Złodziei odbywa całkiem legalnie praktyczne ćwiczenia terenowe, magowie — jak to magowie — trudzą się głównie trawieniem obfitych posiłków. Wszystko po staremu. Do czasu, kiedy do Patrycjusza dociera (czy raczej, zgodnie z wersją oficjalną, nie dociera) bezcelowy albatros, niosący tajemniczą wiadomość z potężnego Imperium Agatejskiego, z którym Ankh-Morpork od lat już nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych. Wiadomość (niewiadomość) jest (nie jest) prośbą o przysłanie na Kontynent Przeciwwagi osoby nazywanej Wielkim Maggusem. W obliczu zagrożenia widmem wojny, Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, przy pomocy swoich niezwykle uzdolnionych, choć leniwych pracowników, podejmuje się odnalezienia tajemniczej persony i wysłania jej do Imperium Agatejskiego tak szybko, jak to mo…niemożliwe.

Zajrzyjmy na Cori Celesti. Bogowie Dysku, jako istoty niezwykle wręcz rozrywkowe (kto by nie lubił rozerwać czegoś od czasu do czasu), grywają. Tym razem swych umiejętności próbują Los i Pani, a gra toczy się na Kontynencie Przeciwwagi, gdzie od wieków o władzę walczą cztery potężne rody: Sungów, Tangów, Fangów i McSweeneyów (ród bardzo stary i szlachetny). Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko kłopoty dla Rincewinda, który miał już nieszczęsną okazję przekonać się, że najwyraźniej jest faworytem (i ulubionym pionkiem) bogini szansy jednej na milion. A dopiero co zaczął rozkoszować się nudą na wyspie, gdzie największym z jego problemów była tęsknota za pewną rośliną bulwiastą… W bardzo nieodpowiedniej chwili mistrz zwiewania skądkolwiek (pamiętamy, że „dokąd” dla Rincewinda zawsze stanowiło problem drugorzędny) zostaje przetransportowany na NU. Tam podjęte zostaną dalsze próby przeniesienia jak największego fragmentu maga do Imperium Agatejskiego. Najlepiej z Bagażem, którego obecność na uczelni skłania grono profesorskie do nieco nieracjonalnych zachowań.

Podobno jest taka klątwa: obyś żył w ciekawych czasach! Właściciel Bagażu ma silne podstawy, by obawiać się, że ciekawe czasy to coś, co właśnie go spotyka.

Na Kontynencie Przeciwwagi Rincewind — klasycznie już — pakuje się w kłopoty, spotyka kilku starych znajomych, otrzymuje tajemniczą książeczkę, przez którą pakuje się w jeszcze większe kłopoty i okazuje się (znowu!) wybrańcem, co prowadzi do kolejnej serii jego prywatnych katastrof. Na szczęście, Zakazane Miasto, znajdujące się w Hinghung, stolicy Imperium Agatejskiego, staje się też celem (podobno ostatnim) legendarnego herosa Dysku, Cohena Barbarzyńcy, który tym razem nie pracuje sam. A to oznacza, że będzie się działo, nawet, jeżeli rewolucja, miast wybuchać — ledwie kwili w powijakach.

Ciekawe czasy to kolejna (po Eryku) część cyklu, która, jak zdążyliście się zorientować, opowiada o przygodach niefortunnego maga, Rincewinda. Ale nie tylko. Pratchett, jak to ma w zwyczaju, bawi się motywami z literatury i historią. Czytelnikowi choć trochę zorientowanemu w tych dziedzinach lub chociaż w kulturze, lekturę umili wyławianie smaczków parodystycznych. Otoczone wysokim murem Imperium Agatejskie, w obrębie którego pisze się piktogramami; Srebrna Orda Cohena Barbarzyńcy, już samą nazwą nawiązująca do Złotej Ordy Batu-Chana, slogany rewolucyjne (niezbyt udane), krótkie formy poetyckie, legenda terakotowej armii… We wstępie do późniejszego Ostatniego kontynentu Pratchett pisał, że Dysk jest światem i zwierciadłem światów. Wytrwały tropiciel refleksów naszej, ziemskiej rzeczywistości, w Ciekawych czasach z pewnością odnajdzie takowych znacznie więcej.

Wielbiciele humoru Sir Terry’ego również się nie zawiodą. Tradycyjnie już dowcipnie prowadzana narracja, niebanalna opowieść oraz komizm słowny i sytuacyjny zapewniają dobrą zabawę na długi wieczór (bo książkę praktycznie się połyka). Uwagę zwracają przede wszystkim opisy nie do końca udanych prób ucywilizowania barbarzyńców — Cohena oraz jego przesławnej i przezabawnej ferajny, a także żywe, stylizowane dialogi, nieraz z podtekstem („hehe, przepraszam”). Fragmenty narracji i wypowiedzi bohaterów w tłumaczeniu Piotra W. Cholewy zostają w pamięci nawet na długie lata, co poświadczyć mogę własnym przykładem.

Do niezwykle żywych (nieraz nawet po śmierci) postaci tworzonych przez Pratchetta można czuć szczerą sympatię. Sama bardzo przywiązałam się do członków Srebrnej Ordy z Wściekłym Hamishem i Calebem Rozpruwaczem na czele. Truckle Nieuprzejmy starający się nie przeklinać, Caleb prowadzący towarzyskie pogawędki, podróż kanałami… Choćby dla samych scen z barbarzyńcami warto przeczytać siedemnasty tom Świata Dysku.

Czy spiskujący pan Hong przejmie władzę w Imperium? Czy Zakazanego Miasta rzeczywiście w żaden sposób nie da się zdobyć? Co tym razem knuje Cohen? Czy Los wygra tę potyczkę, a Rincewind ucieknie przed ciekawym życiem? Co zrobi Bagaż, gdy znajdzie się w stronach, z których pochodzi?

Czytajcie do oporu
aż oczy z orbit
nie wylezą
Wam.

„Powiadają legendy, że najpotężniejszy wojownik ery hyboryjskiej, człek — jak pisał nemedyjski kronikarz — który swemi obutymi w sandały stopy podeptał zdobne w klejnoty trony Ziemi, urodził się na polu bitwy, w czym miała być wieszczba jego przyszłych losów”.



…ale to nie jest kolejna historia o Conanie z Cymerii, choć aktor, który wcielił się swego czasu w słynnego...

więcej Pokaż mimo to