rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

W nieco „stetryczałym” świecie horroru czy to filmowego, czy to książkowego co jakiś czas pojawiają się takie dzieła, które na nowo wzbudzają zainteresowanie tym gatunkiem, poważnie przestraszą czy ot tak zachwycą atmosferą. Pamiętam, że wiele lat temu takim powiewem świeżości był film – oczywiście w hiszpańskim wydaniu – „Rec”. Co jakiś czas japońska manga serwuje nam takowe produkcje, a teraz do tego grona dołączyła powieść „Kornik” autorstwa Layla Martinez wydana w ramach „Serii z żurawiem” Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bardzo oszczędna w ilość stron (bo tych ma zaledwie nieco ponad sto), ale bardzo bogata w treść i gęstą atmosferę.

Książka pochodzącej z Argentyny autorki opowiada o losach pewnego domu i zamieszkujących go osób a dokładniej babki i jej wnuczki. Jak to w horrorach często bywa, dom nie jest zwykłym budynkiem, a kryje za sobą tajemnicę, żeby nie napisać, że jest nawiedzony. Słychać w nim bowiem głosy, na ścianach ukazują się obrazy świętych, a wspomniana wcześniej babka rozmawia z…cieniami. Do tego jeszcze, druga z kobiet, została oskarżona o zaginięcie jednego dziecka z zamieszkiwanej przez nich wsi. Od samego początku jest więc bardzo mrocznie i panuje gęsta wręcz atmosfera. Co też ciekawe, Martinez nieco bawi się czytelnikiem, bo choć z początku wydawać się może, że głównym wątkiem będzie właśnie zaginięcie dziecka – najbardziej naturalne rozwiązanie pomyśli wielu z nas – to jednak nie będzie to takie proste jak może się wydawać. To bowiem powieść wielowymiarowa i wielowątkowa, której nie sposób jest rozpatrywać jedynie na jednym poziomie. Dość zaskakujące prowadzenie akcji, której konsekwencją jest nieprzewidywalna de facto literatura. Literatura, której głównym bohaterem jest właśnie dom, literatura, której nie sposób oceniać przez pryzmat, tylko samej fabuły. „Kornik” to nie jest bowiem typowy horror, a powieść, która porusza wątki takie jak nierówność klasowa, wojna, ludzka chciwość, trauma i wiele, wiele innych. I właśnie dopiero taki szeroki pogląd na fabułę pozwoli nam w pełni ją poznać, ocenić i docenić. Zagłębiając się w każdy z tych elementów, staniemy w pełni przygotowanymi na poznanie grozy miejsca, szaleństwa, które je otacza i strachu, który potrafi przerazić bez epatowania brutalnością (ukazaną wprost) choćby. Nie tędy bowiem w „Korniku” droga. Tutaj strach buduje rzeczywistość, przeraża to, do czego skłonni są ludzie i szaleństwo, które staje się ich udziałem, a które doskonale prezentuje na łamach swojej książki autorka. Specyfika tych zdarzeń i ich głębia sprawiają, że w pewnym momencie zapominamy wręcz o tym najważniejszym wątku, odpowiedź na pytanie staje się mniej ważna w kontekście całości. Pisze tu oczywiście o wątku zaginionego dziecka…

„Kornik” jest książką tyleż specyficzną, co epatującą niesamowicie gęstym i ciężkim klimatem. Ta książka potrafi nas pochłonąć, zachwycić i niekiedy wręcz przerazić. Ta książka daje nam co najmniej kilka możliwości jej poznania i płaszczyzn, na których można ją odbierać. Wszystkie je łączy jednak jedna rzecz, a mianowicie groza i strach władający nie tylko mieszkańcami, ale też przenosząca się na czytelnika. Jak wspomniałem to jeden z tych tytułów, które pozwalają poznać i pokochać gatunek na nowo. Zachęcam więc, abyście poświęcili jeden wieczór na zapoznanie się z nią. Nie będziecie żałować.

W nieco „stetryczałym” świecie horroru czy to filmowego, czy to książkowego co jakiś czas pojawiają się takie dzieła, które na nowo wzbudzają zainteresowanie tym gatunkiem, poważnie przestraszą czy ot tak zachwycą atmosferą. Pamiętam, że wiele lat temu takim powiewem świeżości był film – oczywiście w hiszpańskim wydaniu – „Rec”. Co jakiś czas japońska manga serwuje nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jaki jest lis, każdy widzi. Sprytny, czasami podstępny, niekiedy przebywający w pobliżu ludzkich siedlisk, często atakujący słabsze od siebie zwierzęta. Dla Japończyków jedno z tych zwierząt, które nie tylko zajmuje wyjątkowe miejsce w kulturze i sztuce, ale też często w niej występujący. Przypisuje mu się magiczne zdolności, ale też dwojaką naturę. Nie dziwi więc, że obrazów ukazujących tych rudych drapieżników jest mnóstwo, a trzynaście z nich znajdziecie w kolejnej odsłonie serii książek od wydawnictwa Kirin pod znamiennym tytułem „Kitsune. 13 opowieści o lisach”. Opowieści rzeczywiście jest tyle i co ważne napisane są one przez różnych autorów, co gwarantuje ich dużą różnorodność i odmienną stylistykę. Przyjrzyjmy się więc nieco bliżej tej publikacji.

Kirin przyzwyczaiło nas do naprawdę ładnych wydań swoich książek, które względnie niepozornie, niosą jednak ze sobą ogromną wartość i walory artystyczne. Stałym już elementem przy tych publikacjach są nie tylko piękne ilustracje i kaligrafie rozpoczynające każdy kolejny rozdział, ale i dodatek pod postacią równie pięknych i klimatycznych pocztówek, które otrzymuje czytelnik, który zdecyduje się na zakup książki. Jak to się mówi, konia z rzędem temu, kto rzeczywiście je wykorzysta, wysyłając pocztą, zamiast zostawić sobie. Standardowo też przed właściwym tekstem, czyli historiami, znajdziemy obszerny wstęp i przybliżenie sylwetek poszczególnych autorów, których opowieści z kolei znajdziecie w środku. I przy tak bogatej oprawie zbiorku, słowo „standard” brzmi co najmniej dziwnie, gdyż życzyłbym sobie takowego przy każdej innej publikacji innych wydawnictwo. Faktem jest, że Kirin zawiesiło poprzeczkę bardzo wysoko.

Tyle jednak tytułem przydługiego wstępu, gdyż to, co najważniejsze to już same historie. I tutaj już jak wspomniałem chwilę wcześniej, jest niezwykle różnorodnie. Mam tu na myśli nie tylko różnorodnych autorów, a co za tym idzie i też „pióro” i stylistykę poszczególnych historii, ale też odmienną atmosferę każdej z nich, a nawet to (przede wszystkim to?), że nasz głównych bohater ukazany jest w swojej całej okazałości, z jakiej poznajemy go w japońskim folklorze. Raz jest to postać, która jest dość bezwzględna dla ludzi, innym razem jest dla nich po prostu w pewien sposób złośliwa, a ostatecznie też niezwykle dobroduszna czy wręcza pada ofiarą zła, charakteryzującego ludzką część społeczeństwa. Bez przybliżania fabuły poszczególnych historii, napiszę tylko, że to, co bardzo w tej publikacji doceniłem, to właśnie fakt, że można było poznać kitsune z tak wielu, odmiennych od siebie, twarzy. To dało nam dość przekrojowe spojrzenie na to, jak od zawsze lis w kulturze Japonii jest prezentowany. Jego wielowymiarowa natura i równie niejednoznaczne zachowanie znalazło swoje ujście w poszczególnych opowieściach, dając czytelnikowi doskonałą możliwość zapoznania się tym, czym kitsune jest dla Japończyków do dzisiaj. A, że jest postacią ze wszech miar magiczną to i opowieści o nich traktujące są niezwykłe. Doskonałym tego przykładem jest ten recenzowany zbiorek. Wspomniałem już o tym, że kolejne historie mają różnych autorów, natomiast niezmienne jest to, że są to historie interesujące, często z pewnym dreszczykiem, w końcu w każdym wypadku zaskakujące. Bez trudu więc odczuwamy to, co sami bohaterowie opowieści. Charakterystyczne dla niech jest też to, że wywołują tak skrajne emocje, jak poczucie strachu czy z drugiej strony wzruszenia lub śmich. Sięgając po kolejną z nich, nie wiem de facto, na co mamy liczyć, dzięki czemu są to historie tak zaskakujące.

Mimo tak dużej różnorodności przemyślany wybór historii sprawił, że zachowują one spójność i stawiając lisa „na przedzie”, jednocześnie kreują doskonały świat i ciekawe postaci (nazwijmy to umownie) drugoplanowe, których losy autentycznie przeżywamy. Warto też w tym miejscu nadmienić, że poszczególne rozdziały są różnorodne pod kątem objętości, aczkolwiek żaden z nich nie jest przesadnie długi. Tego typu sytuacja pogłębiła jeszcze ten efekt różnorodności i zaciekawienia. I tak jak zwierzęcy bohaterowie tego zbioru mają swoją dwuznaczności, tak i opowieści, w których występują, zadziwiają i nie są takie oczywiste.

„Kitsune. 13 opowieści o lisach” jest zbiorem historii, które nie tylko nas bawią czy pozwalają spędzić w miły sposób jeden wieczór (tak, książkę można przeczytać w jeden długi jesienny wieczór), ale i dają nam wyborną możliwość zapoznania się z japońskim folklorem i tym, co oferuje. A, że jak wszystko w Japonii, nie jest jednoznaczne i pełno w nim niedopowiedzeń i pola do interpretacji przez czytelnika, tak i tutaj również dostajemy możliwość wsiąknięcia całymi sobą w ten często magiczny a zawsze intrygujący świat. Zasiadając do niej, przygotujcie się, że przeżyjecie przygodę pełną różnorodnych emocji, a wzruszenia czy uśmiechu nie będzie wam brakowało. Niezwykle mądre i interesujące opowiastki gwarantują udaną lekturę. Może też następnym razem, gdy spotkacie tego „rudzielca” na swojej drodze, spojrzycie na niego zupełnie inaczej niż dotychczas. Nie dajcie się tylko przez niego opętać…


https://jaroslawd.blogspot.com/2023/11/recenzja-kitsune-13-opowiesci-o-duchach.html

Jaki jest lis, każdy widzi. Sprytny, czasami podstępny, niekiedy przebywający w pobliżu ludzkich siedlisk, często atakujący słabsze od siebie zwierzęta. Dla Japończyków jedno z tych zwierząt, które nie tylko zajmuje wyjątkowe miejsce w kulturze i sztuce, ale też często w niej występujący. Przypisuje mu się magiczne zdolności, ale też dwojaką naturę. Nie dziwi więc, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Japonia, dziś już nieco bardziej otwarta na „gaijinów” miała w swojej historii okres całkowitej izolacji od świata zewnętrznego. Japończycy nie mogli z kraju wyjechać, ale też nikt nie mógł do Japonii dotrzeć. Sytuacja zaczęła zmieniać się pod koniec XIX wieku, kiedy to „trochę” przymuszona do tego została przez dwukrotną wizytę komendanta Matthew Perrego, który demonstracją siły pokazał, że czas zakończyć izolację i otworzyć się na świat zewnętrzny. Od tego czasu powoli, ale systematycznie, Japonia przyjmowała obce wpływy i pokazywała innym swoje wartości. Sytuacja zmieniła się diametralnie na tyle, że w 1871 roku do Stanów Zjednoczonych wysłano trójkę młodych dziewcząt, które za granicą miały spędzić kilka lat i wrócić wyedukowanymi, aby móc z kolei wiedzę tą przekazać innym, ale też wpłynąć na modernizację kraju. I właśnie ten wątek japońskiej historii opisuje nowa publikacja Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego zatytułowana „Córki samurajów w podróży życia. Ze Wschodu na Zachód i z powrotem” autorstwa Janice P. Nimury.


To, co na wstępie rzuca się w oczy to efektowna, utrzymana nie tylko w orientalnym, ale i takim „dawnym” stylu okładka tej publikacji. Przywodzi ona od razu na myśl starsze publikacje traktujące o Japonii i tym samym bardzo mocno też przyciąga wzrok i zachęca do sięgnięcia po tę obszerną lekturę. Jeśli chodzi o ilość stron, to książka liczy ich sobie 384, natomiast samego właściwego tekstu jest nieco ponad 300. Co z resztą? Tutaj znajduje się miejsce nie tylko na przypisy, ale też bibliografię, z której korzystała autorka. Tym samym więc czytelnik dostaje możliwość sięgnięcia do innych źródeł.



Przechodząc jednak do tego, co najważniejsze, czyli treści książki to jak wspomniałem wcześniej, książka opowiada o podróży trójki Japonek Sutematsu Yamakawa, Shige Nagai i Ume Tsuda do Stanów Zjednoczonych. Dla dziewcząt było to wówczas ogromne przeżycie, gdyż nie dość, że nie opuszczały one wcześniej kraju, to jeszcze pochodziły z tradycyjnych samurajskich domów, gdzie otrzymywały stosowne wychowanie. Nijak się ono nie miało do tego, co miało nastąpić w chwilę po przybyciu na tak odległy im kontynent. W Stanach bohaterki z miejsca wywołały szok, zainteresowanie i stanęły niejako w „blasku fleszy”. Wyprawa do Stanów Zjednoczonych, przyjęcie wychowania, w końcu powrót do kraju opisuje recenzowana książką, zabierając nas w podróż życia tych kobiet. Podróż, trzeba to podkreślić niezwykle interesującą i ukazująca nie tylko różnice między obydwoma krajami, ale też drogę, jaką one musiały przebyć, aby odnaleźć się na obcej ziemi. Co nieco paradoksalne sytuacja ta miała miejsce dwukrotnie, gdyż wychowane w „amerykańskim duchu”, po powrocie do kraju przeżyły one swoiste deja vu. Temat ten również porusza książka Nimury. Ponadto pozycja ta jest doskonałym i niezwykle cennym obrazem Japonii przełomu wieków i przemian, które wówczas zachodziły. Wkomponowane w historię kobiet zdobywających wykształcenie wątki w sposób niezwykle obrazowy i wartościowy ukazują czym była wówczas Japonia, jakie panowały tam zwyczaje i jak różniła się ona od wskazanych Stanów Zjednoczonych. Muszę przyznać, że po trosze dzięki temu a po trosze dzięki niezwykle przystępnemu stylowi autorki, lektura była pasjonująca i w żadnym momencie nie nużyła, a wręcz odwrotnie ciężko było się od niej oderwać. Opierając się na różnorodnych źródłach, autorka cytowała m.in. listy pisane przez Japonki, co pokazuje, z jakim pietyzmem przygotowywała ona tę pracę.



Doskonała w całości jest też wielowątkowość tej publikacji. Z jednej strony czytamy o tym, jak wyglądała Japonia pod koniec XIX wieku, jakie zmiany w niej zachodziły i z jakimi trudnościami dla każdego się to wiązało, a z drugiej poznajemy też prywatne i często intymne losy każdej z trójki dziewcząt. Dzięki temu też ta publikacja wywołuje tak duże emocje u czytelnika i z tak dużym zainteresowaniem się ją czyta. „Córki samurajów…” to doskonały obraz ówczesnych czasów ze wszystkimi jej blaskami, cieniami i kontrowersjami. Autorka doskonale na nie wskazuje, przez co niekiedy może ona nas w pewien sposób zaszokować. Takie jednak to były czasy i trzeba o tym pamiętać, ale też o tym mówić.



Doprawdy ciężko jest w tej publikacji znaleźć jakiś gorszy element. Wszystko doskonale tu zagrało, dzięki czemu dostaliśmy nie tylko bardzo wartościową pozycję dla każdego miłośnika Japonii, dzięki której pozna on jej dawne losy, ale też otrzymaliśmy ciekawą książkę opisująca pasjonującą podróż trójki kobiet, które nie były tak naprawdę do niej przygotowane, a która to podróż znacząco wpłynęła na ich życia. Ukazane realia, panujące zasady i przykazania oraz pokazanie jak wyglądały ówczesne Stany i Japonia stworzyły dynamiczną i pełną intrygujących momentów przygodę, którą ze wszech miar warto przeżyć. Dlatego też gorąco was namawiam do lektury tej publikacji. Dla osób zaintrygowanych Japonią pozycja – zaryzykuje stwierdzenie – obowiązkowa.

https://jaroslawd.blogspot.com/2023/10/recenzja-janice-p-nimura-corki.html

Japonia, dziś już nieco bardziej otwarta na „gaijinów” miała w swojej historii okres całkowitej izolacji od świata zewnętrznego. Japończycy nie mogli z kraju wyjechać, ale też nikt nie mógł do Japonii dotrzeć. Sytuacja zaczęła zmieniać się pod koniec XIX wieku, kiedy to „trochę” przymuszona do tego została przez dwukrotną wizytę komendanta Matthew Perrego, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Japonia bez wątpienia jest krajem pięknym i intrygującym. Jeśli jednak przyjrzeć się mu się bliżej można dostrzec i jego ciemniejsze elementy i trudności życia codziennego. Problemy z edukacją, kultura przepracowywania się i kilka innych elementów sprawiają, że nie jest to często kraj łatwy do życia. Nie mają lekko też w nim niekiedy kobiety. „Dziennik pustki”, czyli nowa propozycja od Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, opowiada jedną z takich przygód. Uprzedzam na wstępie, że ma ona mocno cierpki wydźwięk.

Emi Yagi, autorka „Dziennika” przybliża w swojej debiutanckiej powieści historię jednej z kobiet, która pracuję w typowej japońskiej firmie. Sama praca nie byłaby może i taka zła, gdyby nie fakt, że współpracownicy kobiety co rusz dorzucali jej kolejne obowiązki poboczne. Kobieta musiała sprzątać, parzyć kawę, robić ksero itp. Co gorsza, Shibata – bohaterka książki – czuje, że obowiązki te są jej przekazywane ze względu na płeć, że kobieta jest, mówiąc wprost, wykorzystywana. Będąc zmęczoną zastaną sytuacją, wymyśla ona…ciąże. Brnąc w kłamstwo, udaje, że jest w „błogosławionym stanie” i co ciekawe sytuacja w pracy zmienia się od razu jak w kalejdoskopie. Współpracownicy stają się dla niej mili, nie wymagają od niej dodatkowej pracy, a wręcz ją odciążają, co Shibacie jak najbardziej odpowiada.

W oparach absurdu toczy się cała akcja tej książki. Ciężko sobie bowiem wyobrazić sytuację, że kobieta jest w stanie tyle czasu i w tak różnych sytuacjach brnąc w kłamstwo o ciąży. Wydawać się też może, że czytelnik w żaden sposób w to nie uwierzy, ale jest całkowicie odwrotnie. Emi Yagi tworzy ten obraz tak sugestywnym i tak przekonującym, że w ciążę w pewnym momencie wierzy nie tylko bohaterka jej książki i wszyscy z jej otoczenia, ale też czytelnik. Shibata uczęszcza na zajęcia dla kobiet w ciąży, chodzi do ginekologa i momentami fikcja całkowicie miesza się z prawdą, zatracamy się w tym świecie i osobiście wiele razy, nawet już po lekturze, myślałem, jaka jest prawda… Nie spodziewałem się, że tak pozornie niewiarygodny wątek może być przedstawiony tak racjonalnie, że w niego bez trudu uwierzę. Niekiedy jest mocno humorystycznie z uwagi na komizm sytuacji, ale jest to humor specyficzny i podszyty jednak goryczką, natomiast przyjemnie się śledzi „ciążę” kobiety i jej zachowania w niej.

Co jednak w całej tej książce chyba najbardziej wartościowe to to, że poza tą jedną płaszczyzną kryje się druga, zdecydowanie chyba ważniejsza, ale też wprowadzająca nas w mocno depresyjny i przepełniony gorzkim posmakiem nastrój. Ta niedługa publikacja, to niesamowity i cierpki obraz japońskiego społeczeństwa i problemów, z którymi muszą się mierzyć w nim głównie kobiety. Często wydaje się, że to krzywe zwierciadło, ale nie do końca tak jest. Orientując się w realiach Japonii, bez trudu dostrzeżemy, że Yagi pochyla się nad codziennością kobiet i to codziennością w dość szarych – aby nie napisać ciemnych – barwach. Samotność, z jaką zmagają się kobiety, wścibstwo i wykorzystywanie ich przez mężczyzn, ogromna presja narzucana na nie przez ogół społeczeństwa czy w końcu pełna pozorów gra, która toczy się wokół mieszkańców Japonii. To bardzo często sprawia, że kobiety (ale nie tylko one) nie są w stanie sprostać rygorom trudnej sytuacji, radząc sobie z nimi w różnoraki sposób. Książka Yagi dobitnie te nierówności oraz problemy podkreśla i pokazuje czytelnikowi – może w nieco przekoloryzowany sposób – fakt ich istnienia. Sprawia ona tym samym, że wydźwięk książki jest tak niejednoznaczny i pomimo tego, że przecież kobieta dopuszcza się kłamstwa, to jest ono w pewien sposób usprawiedliwione. Japonka niesamowicie zręcznie i sugestywnie pokazuje japońską codzienność i realia pracownicze i rodzinne, przez co jest to lektura nie tylko beletrystyczna, ale i dająca pewne spojrzenie na Japonię po zdjęciu z nosa różowych okularów. Ogromnie to doceniam i cieszę się, że miałem okazję się z nią zapoznać...

całość:

--> https://jaroslawd.blogspot.com/2023/10/recenzja-emi-yagi-dziennik-pustki.html

--> https://www.facebook.com/photo?fbid=864457055251445&set=a.579026117127875&locale=pl_PL

Japonia bez wątpienia jest krajem pięknym i intrygującym. Jeśli jednak przyjrzeć się mu się bliżej można dostrzec i jego ciemniejsze elementy i trudności życia codziennego. Problemy z edukacją, kultura przepracowywania się i kilka innych elementów sprawiają, że nie jest to często kraj łatwy do życia. Nie mają lekko też w nim niekiedy kobiety. „Dziennik pustki”, czyli nowa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Harajuku to miejsce kultowe miejsce, które dla większości osób lecących do Tokio i Japonii znajduje się na planie ich wymarzonej podróży. Miejsce, które od zawsze, i już pewnie na zawsze, kojarzyć się będzie z Japonią, a obrazki z tej miejscówki wpiszą się w naszą pamięć. I choć od pewnego czasu Harajuku zmienia się na naszych oczach, chociaż nie jest już takie samo jak do niedawna, to nadal ma w sobie to „coś”. Ma w sobie moc przyciągania i jest miejscem, które po prostu ludzi fascynuje. Nie może więc dziwić, że Lily Adamowicz podjęła się napisania pracy na ten temat. Pracy, która opublikowana została jako doprawdy obszerna – czy jak określa to wydawca monumentalna – książka dokumentująca Harajuku nie tylko jako samo fizyczne miejsce, ale też jako kulturowy fenomen.


Na wstępie chciałbym podkreślić, że recenzowana pozycja – „Krajobraz Fantazji. Harajuku w ujęciu transkulturowym” – to ze wszech miar praca naukowa co niesie ze sobą bardzo konkretne konsekwencje. Jakie? Ano przede wszystkim taką, że „Harajuku” niekoniecznie musi być książką dla wszystkich. Osoby szukające konkretnej wiedzy, prac badawczych i naukowych zapewne będą zachwycone, ale jeśli ktoś będzie starał się znaleźć w niej zapis pasjonującej podróży do miejsca znajdującego się w obszarze Shibuya czy jeśli będzie liczył na anegdoty „z życia Harajuku”, to może nie do końca być usatysfakcjonowany. Chciałbym jednak podkreślić z całą stanowczością, że nie należy traktować tego jako wady. Adamowicz napisała pracę naukową i trzeba mieć po prostu tego świadomość, zasiadając do lektury tej czterystu stronicowej publikacji.

całość -->

https://jaroslawd.blogspot.com/2023/07/recenzja-lily-adamowicz-krajobraz.html

Harajuku to miejsce kultowe miejsce, które dla większości osób lecących do Tokio i Japonii znajduje się na planie ich wymarzonej podróży. Miejsce, które od zawsze, i już pewnie na zawsze, kojarzyć się będzie z Japonią, a obrazki z tej miejscówki wpiszą się w naszą pamięć. I choć od pewnego czasu Harajuku zmienia się na naszych oczach, chociaż nie jest już takie samo jak do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając opis książki „Kobieta zza ściany” Kuniko Mukody można początkowo odnieść wrażenie, że to lektura raczej z mocno określoną grupą docelową, którą są kobiety. Czy aby jednak na pewno tak jest? Czy aby na pewno nikt inny się w niej nie odnajdzie? A może historie są na tyle uniwersalne, że „Kobieta…” nie ma podziału na płci choć to właśnie „płeć piękna” stanowi większość w każdej z pięciu opowiadań? Przekonajmy się jak jest w rzeczywistości.

Jeśli jesteście ciekawi mojego zdania – szczególnie „płeć brzydka” – to na wstępie odpowiem, że również my – czy „brzydsi” - się tutaj odnajdziemy. Mukoda stworzyła historie nie tylko uniwersalne ale i ponadczasowe, a tematy, które w nich porusza dotyczą praktycznie każdego w mniejszym czy większym stopniu i to z obydwu perspektyw. Zapewniam więc was, że śmiało możecie po nowość wydawnictwa Kirin sięgnąć, nie musicie się obawiać, że lektura was wynudzi. To tyle w kwestii tego do kogo kierowana jest ta publikacja.

Jeśli więc wyjaśniliśmy sobie kto może po nią sięgnąć, to ustalmy jeszcze czy właśnie sięgnąć po nią warto i z czym w ogóle mamy do czynienia. Zacznijmy od drugiego zapytania. „Kobieta zza ściany” to zbiór pięciu historii autorstwa Kuniko Mukody cenionej japońskiej pisarki, nagradzanej prestiżowymi nagrodami jak Nagroda Naokiego (w 1980 roku za zbiór „Imię Kwiatu). Pisarki mającej dar tworzenia opowieści niezwykle aktualnych pomimo upływu lat i bardzo uniwersalnych przez co fakt, że akcja wydarzeń toczy się w Japonii nie ma wpływu na to, że takie same zdarzenia możemy mieć tak naprawdę za ścianą naszych mieszkań. Właśnie taki jest ten zbiór, pełen uniwersalnych obserwacji, codzienności, rzeczywistości zwykłych ludzi. Obraz z jednej stron tak prawdziwy a z drugiej – właśnie też dzięki temu – o tak gorzkim często wydźwięku. Ja osobiście nie doszukiwałbym się w tym zbiorze przesadnego optymizmu a bardziej realizm i wszelkie odmiany szarości, z którą mierzymy się również my każdego dnia.

Każda z zamieszczonych opowieści jest inna, każda traktuje o zupełnie innych sytuacjach i ma całkiem odmiennych bohaterów. Jednakże również każda z nich jest bezwzględnie intrygująca i wzbudzająca emocję. Emocje takie jakie są udziałem poszczególnych z postaci. Te udzielają się też nam, bo autorka ma niebywały dar opowiadania o pozornie prostych sprawach, jak poszukiwanie miłości czy bliskości. W równie intrygujący sposób kreśli ona – często bardzo trudne – relacje panujące w rodzinach, ale i niezwykle dokładnie ukazuje pogoń za szczęściem, akceptacją czy ucieczką od samotności. Zgodzicie się, że sprawy pozornie dość błahe, które jednocześnie mają ogromny wpływ na sposób postrzegania życia i zastanej rzeczywistości. Japonka swoimi historiami nie kształtuje tej rzeczywistości, ona w sposób niezwykły o niej opowiada przez co każda z postaci przewijającej się przez kolejne strony tego zbioru wzbudza w nas niesamowite emocje i co ważne nie zawsze są to emocje z gruntu pozytywne. Tutaj bowiem nie ma postaci jedynie krystalicznie czystych albo do cna złych. Tutaj każdy stoi pomiędzy tymi dwoma cechami, a czytelnik czytając poszczególne rozdziały rozmyśla czy Sachiko postąpiła właściwie, czy Motoko mogła zrobić inaczej, w końcu czy będąc na miejscu Koichiro zrobilibyśmy tak samo. To ogromna moc tej książki, której lekturę autentycznie się przeżywa a nie tylko przechodzi przez kolejne jej strony.

Warto też nadmienić, że opowiadając o tym co dziać się może za ścianami naszych domów, unika taniego szokowania czy wzbudzania sensacji. Skupia się ona na tym, aby słowa, które wybrzmiewają były stonowane a jednocześnie też trafiały do nas właśnie poprzez fakt, że przecież to może spotkać każdego z nas. Smucimy się więc, zdradzamy, dążymy do miłości, przeżywamy erotyczne uniesienia razem z postaciami Mukody…uwierzcie mi, że jest to niesamowite uczucie. Przynajmniej tak niesamowite, jak cały ten zbiór będący lekturą niezwykle uczuciową, refleksyjną i intrygującą a przy tym tak „zwyczajną” jak życie większości z nas.

„Kobieta zza ściany” to zbiór niezwykły, będący obrazem i odzwierciedleniem rzeczywistości ze wszystkimi jej zaletami, wadami, rozterkami i emocjami. To obraz ludzkiego życia, w którymś czegoś brakuje i do zdobycia czegoś każdy dąży. Czy zawsze z dobrym skutkiem? Nie. Czy zawsze stosując odpowiednie metody? Też zapewne nie (prawda Sachiko?). Ale taka jest rzeczywistość, którą doskonale podkreśliła Mukoda. Polecam więc mocno waszej uwadze ten zbiór. Poświęcając mu swój czas otrzymacie w zamian podróż obdarzoną wieloma skrywanymi emocjami, dramaturgią i pasją.

https://jaroslawd.blogspot.com/2023/06/recenzja-kuniko-mukoda-kobieta-zza.html

Czytając opis książki „Kobieta zza ściany” Kuniko Mukody można początkowo odnieść wrażenie, że to lektura raczej z mocno określoną grupą docelową, którą są kobiety. Czy aby jednak na pewno tak jest? Czy aby na pewno nikt inny się w niej nie odnajdzie? A może historie są na tyle uniwersalne, że „Kobieta…” nie ma podziału na płci choć to właśnie „płeć piękna” stanowi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Jeśli zachowuje się ostrożność, a mimo wszystko dojdzie do jakichś uszkodzeń, to nic nie można na to poradzić. To prawda, że ta czarka jest bardzo cenna, lecz tak to już w życiu bywa, że niekiedy nie dajemy rady ochronić tego, co jest dla nas jeszcze cenniejsze. Nawet my sami, którzy tak dbamy o tę czarkę, nie będziemy żyć wiecznie. Może i jest dla nas ważna, lecz nikt nie jest w stanie nawet zachować wiecznie własnego życia, które przecież jest znacznie ważniejsze”. Ten cytat z baśni „O losach czarki na sake” dedykuję…sobie, jako osoby, która nad wyraz przesadnie przejmuje się rzeczami materialnymi, które posiada…

Kto powiedział, że z baśni nie można wyciągać nauczek, aby lepiej prowadzić własne życie? No właśnie. Nikt. Dlatego jestem przekonany, że z każdej lektury można wyciągać jakieś wnioski. Nie inaczej jest ze zbiorem „Czerwone świece i syrena” Mimei Ogawa, będącej już siódmą publikacją z serii Yume wydawnictwa Kirin. Liczba symboliczna, a i szczęśliwa więc i lektura powinna być przyjemnością. I czy tak jest? Piszę – sprawdzam!

Na wstępie warto zaznaczyć, że żyjący na przestrzeni XIX i XX wieku pochodzący z prefektury Niigata autor uważany jest powszechnie za ojca współczesnej japońskiej literatury dziecięcej. Dlaczego tak jest i jakie są jej cechy charakterystyczne? Nie będę tego tutaj przytaczał, natomiast z ogromną przyjemnością odeślę do wstępu Adrianny Wosińskiej, w której jego autorka dość obszernie porusza tę kwestię, czyniąc tym samym ten artykuł cennym uzupełnieniem zbioru wybranych baśni japońskiego autora. Przyzwyczaiłem się bardzo do tych wstępów i niezmiennie twierdzę, że są one w takich wypadkach potrzebne, gdyż często ułatwiają nie tylko pewne interpretacje utworów, ale też pozwalają pochylić się nad sylwetką autora. Wartość dodana, której nie sposób przecenić. Podobnie zresztą jak drugiego z elementów nieodłącznie związanych z serią Yume, czyli wybornych kaligrafii Joanny Zakrzewskiej. Napisać o nich, że są piękne, to jak nie napisać nic, gdyż obcowanie z nimi to nie tylko ogromna radość, ale też zalążek tego, co otrzymujemy podczas wizyt w różnego rodzaju muzeach. Tak, wiem, że jest w tym stwierdzeniu nieco patosu a może i przesady, ale mnie te prace nieustannie zachwycają i przywodzą na myśl pracę japońskich drzeworytników. Tym razem jeszcze dodatkowy zachwyt tym, że prace Zakrzewskiej trafiły na „hagaki”, czyli pocztówki dołączone do tej dość skromnej objętościowo publikacji.

Tak, niewielka objętość to kolejny znak rozpoznawczy tych „kirinowych” publikacji, jednakże jednocześnie zadziwiające jest to, jak dużo uczuć, emocji w końcu też treści znajdujemy na tych nieco ponad dwustu stronach. Jeśli już mowa o treści to zbiór baśni liczy sobie piętnaście historii, przeważnie bardzo krótkich i jednocześnie też bardzo różnorodnych. Standardowo nie będę streszczał ani przytaczał każdej z nich z osobna, gdyż uważam osobiście, że odkrywanie ich jest największą frajdą dla każdego czytelnika. Jeśli jednak jesteście tego bardzo ciekawi, to szczerze odsyłam do bardzo obszernej i dogłębnej analizy tej publikacji na blogu „Owarinay Yume”. Link zamieszczam na samym dole tekstu i zachęcam do lektury. Nie jest to żaden link sponsorowany a szczera polecajka i chęć docenienia pracy włożonej w recenzję przez jej autorkę Luizę Stachurę.

Wracając już jednak do samej publikacji to, jak wspomniane zostało wcześniej, jej autor uznawany jest za autora publikacji dla młodszych czytelników i echa tego pobrzmiewają w zdecydowanej większości zawartych tu baśni, choć zdarza się jedna (cytat z niej w pierwszym akapicie), w której podkreślone zostało, że baśń ta została napisana szczególnie z myślą o dorosłych. I potwierdzam, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby z poszczególnymi historiami zapoznać wasze potomstwa mając z tyłu głowy, że warto będzie poświęcić dodatkową chwilę na wyjaśnienie im niektórych kwestii czy podkreślić płynące z lektury wnioski i rady. Jest to nieuchronne, gdyż japońska literatura – w tym również ta publikacja – pełna jest niedopowiedzeń, symboliki czy różnego rodzaju animizacji. I jeśli dorosły poradzi sobie z odczytaniem tych wszystkich rzucanych tu i ówdzie podpowiedzi bez problemu, tak młodszy słuchacz czy czytelnik zapewne potrzebował będzie, aby niektóre z nich mu wyjaśnić.

Warto jednak poświęcić każdą niezbędną do tego chwilę, gdyż poszczególne historie pełne są nie tylko inteligentnej i wartościowej treści, zmuszających do rozmyślań zakończeń, ale też magicznej atmosfery, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją i fantazją, a bohaterami snutych opowieści mogą być zarówno ludzie, jak i zwierzęta czy przedmioty. Nic tak nie wzmaga pracy wyobraźni, jak takie zabiegi stosowane przez autorów baśni. Nie inaczej jest i tym razem, dzięki czemu jednocześnie przeżywamy niezwykłe – niekiedy bardzo smutne, innym razem optymistyczne – przygody podczas odbywania, których rozwijamy swoją głowę i pobieramy cenne nauki o życiu, szacunku, rodzinie i wielu, doprawdy wieeelu innych elementach naszej codzienności. Jak to w baśniach często bywa, nie zawsze jest radośnie, często daje się odczuć w nich gorycz, ale zawsze można wyciągnąć z nich naukę, a że i nasze życie nigdy nie składa się tylko z pozytywnych aspektów, tak tym bardziej warto sięgać po taką lekturę, która przenosi nas w świat wyobraźni.

Tak jak już wspomniałem wcześniej, poszczególne historie zawarte mają w sobie ogromne pokłady symboliki czy to pod postacią podkreślanych kolorów, czy bohaterów, którzy są tymi najważniejszymi elementami danej baśni. Każdy z tych symboli dość mocno na nas oddziałuje, ale też zmusza nas do poświęcenia mu swojego czasu i skupienia. Jednocześnie w żaden sposób nie męczy, gdyż czerpiemy lekturę z ich odczytywania i po prostu uczestnictwa w kolejnych powiastkach.

Postawienie dziecka w samym środku poszczególnych historii – bo właśnie w takiej roli stoi ono w tym zbiorze (wystarczy spojrzeć na tytuły poszczególnych baśni) – podkreśla jak ważną funkcję pełni i jednocześnie w jakiś sposób wskazuje nam, jak powinniśmy dane historie rozpatrywać. Całość wypada dzięki temu niezwykle szczerze, ujmującą i bez zadęcia, ale też intrygującą a przede wszystkim bardzo inteligentnie. Japońska literatura pełna jest publikacji, które można podsumować w ten sposób, jednakże „Czerwone świece…” i na tym tle się wyróżniają swoją niesamowitą atmosferą i wyjątkowym charakterem. Obcowanie z tym zbiorem daje więc ogromną radość, dzięki czemu gorąco zachęcam, aby poświęcić swój jeden wieczór na to, aby go ten dogłębnie poznać. Jestem przekonany, że żałować czasu nie będziecie, a i staniecie się dzięki tej lekturze lepszymi ludźmi ot tak, po prostu. Baśnie i książki w ogóle niosą ze sobą taką moc.

„Jeśli zachowuje się ostrożność, a mimo wszystko dojdzie do jakichś uszkodzeń, to nic nie można na to poradzić. To prawda, że ta czarka jest bardzo cenna, lecz tak to już w życiu bywa, że niekiedy nie dajemy rady ochronić tego, co jest dla nas jeszcze cenniejsze. Nawet my sami, którzy tak dbamy o tę czarkę, nie będziemy żyć wiecznie. Może i jest dla nas ważna, lecz nikt nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Neon Genesis Evangelion -ANIMA- #4 Hiroyuki Utatane, Ikuto Yamashita
Ocena 7,5
Neon Genesis E... Hiroyuki Utatane, I...

Na półkach:

Trzęsienie ziemi w rejonie Tohoku w 2011 roku i związana z nim fala tsunami zalewająca elektrownie w Fukushimie to dla Japończyków przeżycie traumatyczne, które na pewnych płaszczyznach można porównać do tego, co wydarzyło się w Nowym Jorku dziesięć lat wcześniej. Obydwa zdarzenia na stałe odmieniły obraz obydwu krajów, a konsekwencje tych zdarzeń są wyczuwalne do dzisiaj. Nawet (pop)kultura nie uniknęła „autocenzury” pewnych scen czy wręcz wycięcia całych niemalże gotowych projektów. Jednym z przykładów tego, że pamięć o Fukushimie jest żywa, jest czwarty – z pięciu – tomik light noveli „Neon Genesis Evangelion Anima”, w którym to autor musiał wprowadzić korekty do swojego pomysłu, gdyż te oryginalne za bardzo przypominały zdarzenia z roku 2011. Co ciekawe, on sam nie był chyba do końca zadowolony z tego typu rozwoju serii i wprowadzonych zmian, ale faktem jest, że do nich doszło i miały one spory wpływ na ostateczny kształt serii.

https://jaroslawd.blogspot.com/2023/03/recenzja-yamashita-ikuto-utatane.html

Jak wspomniane zostało powyżej, w Polsce ukazały się już cztery tomiki „Animy”, a piąty jest w przygotowaniu przez J.P.F. Akcja zmierza więc powoli ku końcowi, a czytelnicy mogą szykować się już na wielki finał. Zanim jednak do tego dojdzie, to będziecie mieli okazję śledzić akcje w alternatywnej rzeczywistości (a w zasadzie przyszłości) świata Evangelionów, w której nie doszło do Planu Dopełnienia Ludzkości. Jeśli nie wiecie, co to jest, a świat Evy jest wam obcy to krótkie ostrzeżenie - cała ta seria nie będzie raczej dla was lekturą łatwą, a wręcz myślę, że odbijecie się od niej jak od ściany. „Anima” to rzecz zdecydowanie przeznaczona dla fanów serii i im dalej w las, tzn. im więcej stron noveli przeczytacie, tym bardziej się sami o tym przekonacie. Aby czerpać radość z tej książki, znajomość mangowych wydarzeń jest niemalże wymagana. Miejcie tego świadomość, bo i znając zdarzenia toczące się w komiksie, lektura „Animy” nie należy do rzeczy łatwych. Dających przyjemność, a i owszem, ale jest to lektura wymagająca, a czytanie i odnajdywanie się w kolejnych wydarzeniach nie należy do czynności prostych mam wrażenie. Trochę to zasługa samego tematu, w którym mamy sporo np. religijnych odniesień i dużo różnego rodzaju technicznych aspektów, a trochę też zasługa stylu pisarskiego autora, który nie należy do przesadnie płynnych i lekkich. Mało tutaj rozbudowanych dialogów, które swoją drogą zawsze upłynniają lekturę, sporo też przeskakiwania między poszczególnymi wątkami. Chcąc więc się nią cieszyć, bądźcie gotowi na to, że możecie się w niej kilkukrotnie zagubić. Takim pewnym paradoksem jest to, że nawet czytając streszczenie fabuły na stronach internetowych serii poświęconych, można odnieść wrażenie, że całość jest dość mocno skomplikowana. Faktem jednak jest też to, że czwarty tomik tej serii przynosi ze sobą sporo interesujących zdarzeń i zwrotów akcji, a i pojedynków między ogromnymi mechami nie brakuje, co daje czytelnikowi chyba największą radość płynącą z lektury. Pojedynki między robotami mieszają się z epickimi zdarzeniami, obroną planety i walką o odzyskanie bliskich. Nad całością unosi się też atmosfera dramatyzmu więc elementów, nad którymi można się pochylić, czytając czwarty tomik serii, jest sporo.

Ciekawe jest też to, w jaki sposób książka ta została wydana, czyli fakt, że dodano do niej kilka kolorowych stron, będących swoistym komiksem w książce. I choć oprawa graficzna różni się nieco od tej znanej z oryginalnej mangi to jednak tak czy tak jest to bardzo ciekawy i pozytywny element całości.

Cóż, choć lektura „Neon Genesis Evangelion Anima” nie jest lekturą idealną, za to wymagająca od nas samozaparcia, żeby przez nią przebrnąć, to jednak ma w sobie coś, co sprawia, że warto po nią sięgnąć. Tym czymś jest możliwość poznania alternatywnego zakończenia kultowej przecież serii mangowej i anime. Jeśli więc jesteście fanami „Evy”, to sięgnijcie po „Animę”, bo da wam szansę na zasmakowanie historii z zupełnie innej strony. Czwarty tomik na pewno was zaciekawi swoją dawką dynamiki i efektownych scen. Jeśli nie wiecie czym jest „Eva” to zdecydowanie polecam sięgnąć po mangowy – lub animowany – pierwowzór, a dopiero wówczas sięgnąć po light novelę. Ja natomiast czekam na zakończenie. Zobaczymy, co przyniesie tom piąty.

Trzęsienie ziemi w rejonie Tohoku w 2011 roku i związana z nim fala tsunami zalewająca elektrownie w Fukushimie to dla Japończyków przeżycie traumatyczne, które na pewnych płaszczyznach można porównać do tego, co wydarzyło się w Nowym Jorku dziesięć lat wcześniej. Obydwa zdarzenia na stałe odmieniły obraz obydwu krajów, a konsekwencje tych zdarzeń są wyczuwalne do dzisiaj....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zemsta kobiety na mężczyźnie” zamiast „Tajemnicze opowieści z Edo” - tak mógłby brzmieć podtytuł książki „Ayashi” i byłoby to może choć trochę zabawne, gdyby nie było przerażające. Przynajmniej tak przerażające, jak jawi się nam wspomniana przed sekundą książka autorstwa Miyuki Miyabe, którą to właśnie w lutym 2023 roku wydało na naszym rynku nieocenione Wydawnictwo Kirin. Bydgoskie wydawnictwo już od jakiegoś czasu „flirtuje” z publikacjami, które potrafią przyprawić czytelnika o delikatne albo nawet niedelikatne ciarki na jego plecach. Tym razem jednak, za sprawą Miyabe, nasza podróż do Edo (jak wiecie dzisiejszego Tokio) będzie nie tylko pasjonująca, ale też doprawdy wpędzająca w niemalże namacalny fizycznie lęk. Jeśli jesteście na to gotowi, to przygaście światła i cóż…miłej lektury…

…Jeśli jednak nadal tu jesteście, oznacza to, że chcecie się dowiedzieć, co jest tak porażającego w najnowszej publikacji wydawnictwa. Już spieszę z odpowiedzią, jednak najpierw warto przybliżyć wam w kilku słowach postać autorki. Miyuki Miyabe to bowiem pisarka niezwykle interesująca, ale również doceniania w swoim ojczystym kraju. Za swoje dzieła zebrała całkiem pokaźną kolekcję nagród, a jej książki przetłumaczono na doprawdy wiele języków. Mało tego, prace autorki adoptowano m.in. na filmy, mangę czy gry wideo co w jakiś sposób świadczy o jej popularności w Japonii. Miyabe porusza się po wielu różnych wybranych gatunkowo polach, z czego najwięcej zbiorów posiada z chyba kryminałów i sensacji. Co też znamienne i co odnajdziemy w recenzowanym zbiorze, jako jedną z jego największych zalet, autorka nie unika komentarzy społecznych do bieżących czy historycznych wydarzeń, a swoje książki pisze w bardzo różnorodnej stylistyce, że wspomnę choćby strukturę taką, jak wywiad. Japonka daje się tym samym poznać jako artystka nie tylko popularna, ale też jako twórca z pomysłem i wizją na swoje dzieła. Wizję tą doskonale nam ona sprzedaje w „Ayashi” i jest to wizja, która jako żywa stanie wam przed oczami…

„Tajemnicze opowieści z Edo” to, jak sam podtytuł wskazuje, zbiór opowiadań, które dzieją się zapewne na przestrzeni tych lat, w których Edo uznawano jako stolicę Japonii. Dlaczego zapewne? Ano dlatego, że nigdzie data w książce nie pada, ale autorka podrzuca w kilku miejscach podpowiedzi, które doskonale odczytuje tłumacz Michał Chodkowski. Opowieści tych jest aż dziewięć, co daje nam solidną lekturę i całkiem pokaźny tomik do czytania. Nie lubię opisywać oddzielnie każdej z historii zawartej w różnego rodzaju antologiach, gdyż w pewien sposób może to odbierać radość z odkrywania ich samodzielnie, dlatego pokuszę się o ogólną opinię zbioru, jako całości. Jest to o tyle łatwiejsze w tym wypadku, że poszczególne opowieści, choć całkowicie od siebie różne i niezwiązane ze sobą, to jednak mają jakiś wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest…groza, którą wywołuję podczas lektury. Japońska kultura bardzo często nie mówi o rzeczach wprost, bardzo często jest ona „na około” i zostawia ogromne możliwości do interpretacji i dopowiedzeń przez każdego czytelnika z osobna. W tym wypadku jest nieco inaczej, a mianowicie autorka daje na wielu polach (aczkolwiek oczywiście nie każdym) gotowe rozwiązania pod postacią wielu mrożących krew w żyłach detalach i momentach. Stawiając w głównej roli bezwzględne demony, duchy, zjawy i wszelkiego rodzaju inne – przepraszam za kolokwializm – dziadostwo, którego jedynym tak naprawdę zadaniem jest przerazić nas, wpędzić w obłęd, szaleństwo i sprawić, że na długo je popamiętamy, ot po prostu te robią to. Choć to nie my przecież zawiniliśmy, choć to nie w naszym kierunku powinna być wycelowana zemsta (chyba najlepszy motywator do działania prawda?), to jednak my, czyli ja, Ty, Ty, każdy, który po tę książkę sięgnie, wendettę tą odczuje. Odczuje strach, grozę, często niewyobrażalny ból, który był udziałem pierwotnie poszkodowanego, który następnie wrócił z zaświatów, by oddać z nawiązką swojemu oprawcy to, na co ten zasłużył. Wynikiem tego jest właśnie „Ayashi”, książka, która potrafi szczerze i autentycznie czytelnika przerazić. Czytelnika, który tym samym bardzo szybko potrafi zapomnieć, że przecież duchy i demony nie istnieją. Nie istnieją prawda…?

Miyabe każdą kolejną napisaną stroną zachęca nas, abyśmy sięgali coraz głębiej w mrok, ciemność i niepokój, który kreuje. Czyni to, stosując wiele zabiegów, które uatrakcyjniają odbiór opowiadań, a najbardziej czytelnym z nich jest zmiana stylistyki na przestrzeni poszczególnych z nich. Pragniecie jaskrawego przykładu? Ot rzucam drugą opowieść „Klatka cieni”, która została napisana w formie wywiadu tudzież spowiedzi, co dramatycznie burzy tzw. czwartą ścianę i wręcz porywa nas w wir wydarzeń, dzięki czemu namacalnie w nim uczestniczymy. Tego typu zabiegów jest więcej, autorka tworzy dzięki temu dzieło z jednej strony niezwykle spójne, z drugiej natomiast intrygujące i oryginalne. Dzieło, które swoją wyjątkowo mroczną i bezwzględną atmosferą, ukazaną w doprawdy bardzo przystępnej formie i z lekkim piórem wciąga nas niczym pewna kruczoczarna i długowłosa postać wyjawiająca się z pewnego telewizora.

Co ciekawe, choć akcja została osadzona w dość odległych nam już czasach, to jednak nie jest tak, że znajdziecie tutaj archaizmy, które odeszły wraz ze zmianą epoki. Tak nie jest, co też w dużym stopniu należy docenić. Autorka piszę w taki sposób, że wiele elementów można odnieść również do lat obecnie nam znanych, to po pierwsze. A po drugie książka ta stanowi całkiem pokaźny komentarz społeczny do ówczesnych (i nie tylko, pewne rzeczy bowiem się nie zmieniają) lat.

Co was więc czeka, jeśli zdecydujecie się na wyprawę na tę pełną grozy przygodę? Będziecie krążyć po mrocznych lasach, stykać się z wszelkiego rodzaju demonami, dotkniecie japońskiego horroru, ale i będzie wam dane poruszać się w obszarze tajemniczych zagadek. Poznacie wielu mrocznych i tajemniczych bohaterów – tak bohaterki również – dacie się wciągnąć w wir niewiarygodnych zdarzeń i poznacie dziewięć niesamowitych historii. Ale jedną rzecz będziecie robić non stop i to jeszcze długo po lekturze…będziecie się bać (w tym momencie gaśnie ostatnia zapalona wcześniej świeca, a Ciebie Drogi Czytelniku otacza jedynie mrok).

https://jaroslawd.blogspot.com/2023/02/recenzja-miyuki-miyabe-ayashi.html

„Zemsta kobiety na mężczyźnie” zamiast „Tajemnicze opowieści z Edo” - tak mógłby brzmieć podtytuł książki „Ayashi” i byłoby to może choć trochę zabawne, gdyby nie było przerażające. Przynajmniej tak przerażające, jak jawi się nam wspomniana przed sekundą książka autorstwa Miyuki Miyabe, którą to właśnie w lutym 2023 roku wydało na naszym rynku nieocenione Wydawnictwo Kirin....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Międzygalaktyczny turniej światów trwa w najlepsze. Na arenie pojawiają się coraz mocniejsi zawodnicy, pojedynki mają coraz więcej dramaturgii, fajterzy pokazują coraz większe umiejętności, które często rozpieprzają trybuny. I nie, nie jest to opis nowej odsłony serii „Dragon Ball”, a mowa o dwóch tomach (ósmym i dziewiątym) „Battle Angel Alita – The Las Order”. I choć czasami możemy mieć wątpliwości czy to aby na pewno „Alita”, to tak, to opowieść o cyborgu, który za wszelką cenę chce odzyskać nie tylko zaginioną przyjaciółkę, ale i niepodległość dla bliskiej jej sercu planety. Służyć ma temu wygrana we wspomnianym wcześniej turnieju sztuk walki organizowanym przez pewnego złola. I właśnie wydarzeniami toczącymi się podczas tego turnieju wypełnione są dwa najnowsze tomy historii stworzonej przez Yukito Kishiro.

Co ciekawe – krótki OT – w najnowszych dwóch odsłonach nie uświadczycie już dodatkowych historii, mangowych szortów Kishiro, które wieńczyły dotychczasowe tomy tej mangi. Nie wiem, czy wyczerpał się materiał źródłowy, czy powód jest inny, ale w recenzowanych tomach znajdziecie już „tylko” podstawową opowieść. Trochę szkoda, gdyż te dodatkowe komiksy często prezentowały naprawdę wysoki poziom i z przyjemnością się je czytało (koniec OT).

Nie dla dodatkowych historii jednak kupuje się „Alitę”, więc nie ma co kruszyć o to kopii. Faktem bowiem jest, że ósemka i dziewiątka powinny spełnić pokładane w serii nadzieję. Bo choć „Alita” nie kojarzyła się – po lekturze serii głównej – z tego typu rozrywkami, to przyznać trzeba, że sam turniej obfituje w dramatyczne pojedynki, których nie wstydziłby się sam mistrz Akira Toriyama. Warto też wspomnieć, że tym razem nie uświadczycie tak absurdalnych ciosów, jak pewne umiejętności specjalne znane z poprzednich części. Nie oznacza to jednak, że jest tu nudno czy że pomysły mangaki się wyczerpały. Ojj co to, to nie. Projekty postaci, ich umiejętności specjalne czy sposób prowadzenia walk, wszystko to pełne jest pasji i zróżnicowania więc obok „zwykłej” kuli (fani Final Fantasy IX uśmiechną się zapewne teraz pod nosem) mamy też różnego rodzaju wilkołaki czy przedstawicieli sztuk walki znanej jako karate. Wszystko jest maksymalnie udziwnione, aby tylko czytelnik nie poczuł znudzenia. I rzeczywiście przy lekturze dwóch tych tomów nudzić się nie sposób, tak dużo i tak dynamicznie się tu dzieje. Zawodnicy przekraczają kolejne własne ograniczenia, rośnie ich pewność siebie, przez co obrywa się nawet temu „najgorszemu”. Temu, który odpowiada za całe zło świata. Tego typu zwroty akcji czy zaskoczenia są tu na porządku dziennym, więc dramaturgii nie brakuje.

Czytelnicy zyskują więc możliwość śledzenia doprawdy mnóstwa stron wypełnionych walką i pojedynkami fajterów (bawi wyszukiwanie inspiracji, którymi autor mógł się posługiwać, tworząc poszczególne sceny i postaci), czyli samo „mięso” - to, co sprawia, że „Last Order” jest serią tak dynamiczną i rozrywkową. Co jednak ważne, ciekawe i naturalne dla niej – poza samymi bójkami - mamy sporo poważniejszej treści, jak oddanie i poświęcenie dla miłości, przyjaźń czy walka o niepodległość. Mamy też sporo odniesień do prowadzenia – praktycznie zawsze również w realnym świecie – polityki, która za nic ma zwykłego człowieka. To są te chwile, które dają czytelnikowi możliwość wytchnienia od walk czy zagłębienia się w sam wykreowany świat i postaci go zamieszkujące. Co ważne nie wprowadza o w żaden sposób nudy, a jest naturalną konsekwencją toczących się zdarzeń, przez co tak dobrze się je odbiera.

A całość ta podana jest – niezmiennie od samego początku serii – w niesamowitej oprawie graficznej, która stoi na najwyższym poziomie. Wiele razy już przekazywałem swoje zachwyty nad kreską autora, ale trudno jest nie czuć się zachwyconym, obserwując te przepełnione akcją kadry, wspaniałe bójki, czy efektowne plansze pełne dymniki i szczegółowości. Ósmy i dziewiąty tom serii nie jest tu wyjątkowy, gdyż od początku kreska mangaki zachwycała i zachwyca w dalszym ciągu.

I choć wydawać się może, że opowieść, którą tak zdominował jeden wątek, nie może być przesadnie ciekawa, to „Last Order” udowadnia, że jednak jest inaczej. Dostajemy kawał wybornej, pełnej akcji, ciekawych dialogów i intrygujących rozwiązań opowieść, a jej najnowsze dwie odsłony są z pewnością jednymi z najciekawszych dotychczasowych odsłon tej serii mangowej. Dlatego też polecam nie tylko te dwie części, ale i całą serię waszej uwadze.

https://jaroslawd.blogspot.com/2023/02/recenzja-yukito-kishiro-battle-angel.html

Międzygalaktyczny turniej światów trwa w najlepsze. Na arenie pojawiają się coraz mocniejsi zawodnicy, pojedynki mają coraz więcej dramaturgii, fajterzy pokazują coraz większe umiejętności, które często rozpieprzają trybuny. I nie, nie jest to opis nowej odsłony serii „Dragon Ball”, a mowa o dwóch tomach (ósmym i dziewiątym) „Battle Angel Alita – The Las Order”. I choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Międzygalaktyczny turniej światów trwa w najlepsze. Na arenie pojawiają się coraz mocniejsi zawodnicy, pojedynki mają coraz więcej dramaturgii, fajterzy pokazują coraz większe umiejętności, które często rozpieprzają trybuny. I nie, nie jest to opis nowej odsłony serii „Dragon Ball”, a mowa o dwóch tomach (ósmym i dziewiątym) „Battle Angel Alita – The Las Order”. I choć czasami możemy mieć wątpliwości czy to aby na pewno „Alita”, to tak, to opowieść o cyborgu, który za wszelką cenę chce odzyskać nie tylko zaginioną przyjaciółkę, ale i niepodległość dla bliskiej jej sercu planety. Służyć ma temu wygrana we wspomnianym wcześniej turnieju sztuk walki organizowanym przez pewnego złola. I właśnie wydarzeniami toczącymi się podczas tego turnieju wypełnione są dwa najnowsze tomy historii stworzonej przez Yukito Kishiro.

Co ciekawe – krótki OT – w najnowszych dwóch odsłonach nie uświadczycie już dodatkowych historii, mangowych szortów Kishiro, które wieńczyły dotychczasowe tomy tej mangi. Nie wiem, czy wyczerpał się materiał źródłowy, czy powód jest inny, ale w recenzowanych tomach znajdziecie już „tylko” podstawową opowieść. Trochę szkoda, gdyż te dodatkowe komiksy często prezentowały naprawdę wysoki poziom i z przyjemnością się je czytało (koniec OT).

Nie dla dodatkowych historii jednak kupuje się „Alitę”, więc nie ma co kruszyć o to kopii. Faktem bowiem jest, że ósemka i dziewiątka powinny spełnić pokładane w serii nadzieję. Bo choć „Alita” nie kojarzyła się – po lekturze serii głównej – z tego typu rozrywkami, to przyznać trzeba, że sam turniej obfituje w dramatyczne pojedynki, których nie wstydziłby się sam mistrz Akira Toriyama. Warto też wspomnieć, że tym razem nie uświadczycie tak absurdalnych ciosów, jak pewne umiejętności specjalne znane z poprzednich części. Nie oznacza to jednak, że jest tu nudno czy że pomysły mangaki się wyczerpały. Ojj co to, to nie. Projekty postaci, ich umiejętności specjalne czy sposób prowadzenia walk, wszystko to pełne jest pasji i zróżnicowania więc obok „zwykłej” kuli (fani Final Fantasy IX uśmiechną się zapewne teraz pod nosem) mamy też różnego rodzaju wilkołaki czy przedstawicieli sztuk walki znanej jako karate. Wszystko jest maksymalnie udziwnione, aby tylko czytelnik nie poczuł znudzenia. I rzeczywiście przy lekturze dwóch tych tomów nudzić się nie sposób, tak dużo i tak dynamicznie się tu dzieje. Zawodnicy przekraczają kolejne własne ograniczenia, rośnie ich pewność siebie, przez co obrywa się nawet temu „najgorszemu”. Temu, który odpowiada za całe zło świata. Tego typu zwroty akcji czy zaskoczenia są tu na porządku dziennym, więc dramaturgii nie brakuje.

Czytelnicy zyskują więc możliwość śledzenia doprawdy mnóstwa stron wypełnionych walką i pojedynkami fajterów (bawi wyszukiwanie inspiracji, którymi autor mógł się posługiwać, tworząc poszczególne sceny i postaci), czyli samo „mięso” - to, co sprawia, że „Last Order” jest serią tak dynamiczną i rozrywkową. Co jednak ważne, ciekawe i naturalne dla niej – poza samymi bójkami - mamy sporo poważniejszej treści, jak oddanie i poświęcenie dla miłości, przyjaźń czy walka o niepodległość. Mamy też sporo odniesień do prowadzenia – praktycznie zawsze również w realnym świecie – polityki, która za nic ma zwykłego człowieka. To są te chwile, które dają czytelnikowi możliwość wytchnienia od walk czy zagłębienia się w sam wykreowany świat i postaci go zamieszkujące. Co ważne nie wprowadza o w żaden sposób nudy, a jest naturalną konsekwencją toczących się zdarzeń, przez co tak dobrze się je odbiera.

A całość ta podana jest – niezmiennie od samego początku serii – w niesamowitej oprawie graficznej, która stoi na najwyższym poziomie. Wiele razy już przekazywałem swoje zachwyty nad kreską autora, ale trudno jest nie czuć się zachwyconym, obserwując te przepełnione akcją kadry, wspaniałe bójki, czy efektowne plansze pełne dymniki i szczegółowości. Ósmy i dziewiąty tom serii nie jest tu wyjątkowy, gdyż od początku kreska mangaki zachwycała i zachwyca w dalszym ciągu.

I choć wydawać się może, że opowieść, którą tak zdominował jeden wątek, nie może być przesadnie ciekawa, to „Last Order” udowadnia, że jednak jest inaczej. Dostajemy kawał wybornej, pełnej akcji, ciekawych dialogów i intrygujących rozwiązań opowieść, a jej najnowsze dwie odsłony są z pewnością jednymi z najciekawszych dotychczasowych odsłon tej serii mangowej. Dlatego też polecam nie tylko te dwie części, ale i całą serię waszej uwadze.

https://jaroslawd.blogspot.com/2023/02/recenzja-yukito-kishiro-battle-angel.html

Międzygalaktyczny turniej światów trwa w najlepsze. Na arenie pojawiają się coraz mocniejsi zawodnicy, pojedynki mają coraz więcej dramaturgii, fajterzy pokazują coraz większe umiejętności, które często rozpieprzają trybuny. I nie, nie jest to opis nowej odsłony serii „Dragon Ball”, a mowa o dwóch tomach (ósmym i dziewiątym) „Battle Angel Alita – The Las Order”. I choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Sprzedam dinozaura to fascynująca opowieść o barwnym świecie kolekcjonerów, handlarzy, przemytników i podejrzanych transakcjach. W lukratywnej branży, jaką jest obrót cennymi skamielinami, od lat trwają napięcia między nauką i komercją, a granica między tym, co jest legalne, a co nie jest, często się zaciera”. – tak reklamuje książkę „Sprzedam dinozaura” Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czy jest to opowieść fascynująca? Ciekawa z pewnością. Czy opowiada ona o świecie przemytników i kolekcjonerów? I tak i nie. Skąd ten dwugłos? O tym nieco więcej poniżej.

Przyznam, że mam z tą publikacją – a w zasadzie jej oceną - pewien kłopot. Któż z nas nie lubi tych potężnych gadów, które przed milionami lat zamieszkiwały Ziemię, a następnie zawładnęły m.in. popkulturą? Pewnie zdecydowana większość z nas darzy choćby pozytywnymi uczuciami te stwory, więc tematyka ich przemytu i sprzedaży – nie zawsze legalnej – na aukcjach wydaje się tym bardziej intrygująca. Ze sporą dawką ciekawości zagłębiamy się więc w świat przedstawiony przez Paige Williams i wcześniej z jeszcze większymi nadziejami zasiadamy do lektury. No i właśnie tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt, a mianowicie odnoszę, po lekturze wrażenie, że główną tematykę tej publikacji zmieściłaby się na połowie objętości książki. Mniej więcej dwieście stron to opowiadanie autorki o tym, co najważniejsze, o clue całej publikacji. Są to niewątpliwie strony najciekawsze, które czyta się z największym zaangażowaniem, i które rzeczywiście fascynują. Williams, opowiadając o tych bardziej mrocznych stronach paleontologii czy zbieractwa komercyjnego, tworzy bezwzględnie intrygujący obraz, a niekiedy wręcz sensacyjne momenty. To jest z pewnością sól tej książki i to, co przyciąga do niej najmocniej. To też jest ten magnes przyciągający do niej czytelników zaintrygowanych nielegalnym obrotem kośćmi dinozaurów.

To jednak tylko połowa tej grubo ponad czterystustronicowej publikacji. Druga połowa to zagadnienia tylko i wyłącznie pośrednio z tematyką związane. I żebym był dobrze zrozumiany. Nie są to momenty złe czy absolutnie niepotrzebne, jednakże mam poczucie, że poruszające się mocno z boku najważniejszego i też takie, wobec których można było przejść obok bez całkowitej straty dla całości. Autorka zmierza się bowiem w nich z historią krajów i to taką historią niezwiązaną z tematem pracy. Dość mocno przybliża elementy biograficzne poszczególne postaci czy w końcu skupia się na opisywaniu polityki, choć nie rzuca ona za bardzo nowego spojrzenia na sprawę. Są to więc momenty tworzące niejako drugi plan i kolejne wątki do tego głównego. Pytanie, czy są one niezbędne? Dla ciekawych świata i tych spośród czytelników, którzy lubią poszerzać swoje horyzonty czy dowiadywać się nowych rzeczy będą to bez wątpienia momenty wartościowe. Autorka w bardzo lekki i przystępny sposób opowiada i dokształca. Ci z was, którzy chcą czytać jedynie o dinozaurach, mogą poczuć delikatny przesyt tymi dodatkowymi wątkami. Ja osobiście stałem gdzieś pośrodku obydwu, tzn. z jednej strony czerpałem jak najwięcej z przekazywanych przez pisarkę wiadomości, z drugiej natomiast czekałem, aż wróci ona do meritum i na nowo powróci na tory historii o prehistorycznych gadach.

Na szczęście Williams ma lekkie pióro i talent do snucia opowieści więc nawet jeśli odbiega ona nieco od tematu, to nie nuży i nie sprawia, że chce się książkę odłożyć na półkę. Dość napisać, że ponad czterysta stron przeczytałem w jeden weekend. W pewnych momentach brakowało mi co prawda tego, co najważniejsze i czułem pewien niedosyt, ale z drugiej mam też poczucie, że autorka opisała naprawdę sporo i jeszcze więcej się dzięki temu dowiedziałem. Warto też mieć świadomość, że jest to publikacja bardzo surowa w swojej formie, tzn. w środku nie znajdziecie żadnych zdjęć czy ilustracji a sam „goły” tekst. Trochę szkoda, bo to zawsze uatrakcyjnia formę, ale da się bez tego oczywiście żyć i czytać.

Przyznam na koniec, że zasiadając do lektury „Sprzedam dinozaura” spodziewałem się czegoś innego. Myślałem, że będzie to niemalże sensacyjna opowieść o tym, jak wygląda podziemny świat handlarzy skamielinami, a otrzymałem książkę z pogranicza historii, geografii, polityki tudzież biografii. Autorka połączyła te tak odmienne światy w jedno, efektem czego jest bardzo rozbudowana publikacja, która nie zawsze trzyma się głównego tematu. Mając tego świadomość, myślę, że nadal jest to książka, do której zajrzeć warto, poszerzy ona bowiem wasze horyzonty w co najmniej kilku zagadnieniach.

https://jaroslawd.blogspot.com/2022/12/recenzja-paige-williams-sprzedam.html

„Sprzedam dinozaura to fascynująca opowieść o barwnym świecie kolekcjonerów, handlarzy, przemytników i podejrzanych transakcjach. W lukratywnej branży, jaką jest obrót cennymi skamielinami, od lat trwają napięcia między nauką i komercją, a granica między tym, co jest legalne, a co nie jest, często się zaciera”. – tak reklamuje książkę „Sprzedam dinozaura” Wydawnictwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W 2009 roku wydawnictwo Kirin opublikowało pierwszą odsłonę serii „Yume”, prezentującej intrygujące baśnie, powieści kaidan i historie z dreszczykiem. Pierwszym z tytułów była „Noc na kolei i inne baśnie” autorstwa Kenji Miyazawy i o niej to kilka słów poniżej.

Sam autor to postać niezwykła tak, jak niezwykły jest nadany mu przydomek „Kenji-bossatsu”. Dorobił się on go z uwagi na ogromne zaangażowanie społeczne i chęć pomocy niższym klasom społecznym, w którą to pomoc się angażował. Miyazawa był gorliwym wyznawcą buddyzmu i to z niego wynikał zapewne ten altruizm pisarza. Co ciekawe, choć dzisiaj jest to artysta szanowany i poczytny, to za życia nie doczekał się on zbyt wielkiej „sławy”, dość napisać, że jakąkolwiek gratyfikację finansową otrzymał za jedynie jedno z dzieł. Dość często tak bywa, że klasę artysty docenia się dopiero po tym, jak ten umiera… Tak było też tym razem. Dla polskich czytelników trzy baśnie zawarte w tym zbiorze nie są pierwszym zetknięciem z jego twórczością, gdyż kilka lat temu to samo wydawnictwo – z początku dla prenumeratorów magazynu Torii – przekazało w nasze ręce „Jadłodajnie o licznych zleceniach”.

Jak już napomknąłem przed chwilą „Noc na kolei…” to niezbyt obszerny zbiór trzech baśni Miyazawy. Baśni różnych, ale które jednocześnie łączy to, z czego Japończyk słynął, czyli miłość, dobroć, chęć pomocy. Wyznawany przez niego nurt religijny daje się odczuć w każdej z tych trzech baśni, tak innych od znanych nam dotychczas. „Kirin” wydało już sporo tego typu publikacji na krajowym rynku, jednakże recenzowany zbiór dość mocno się spośród nich wyróżnia. Owszem przynosi nam ważne treści, morały i nie brakuje w nich fantastycznych elementów, jednakże odnosi się też wrażenie, że mają one nieco poważniejszy i bardziej zaangażowany klimat. Każda spośród tych baśni podnosi też zupełnie inną kwestię:

W „Gwieździe Lelka” Miyazawa porusza temat inności, tego, jak ważna jest akceptacja tego, że każdy się od siebie różni, że wygląd zewnętrzny na pewno nie może być kwestią najważniejszą i nie przez nią powinno się oceniać innych. W drugiej z baśni – „Gauche wiolonczelista” – Miyazawa podnosi kwestię doskonalenia własnej osoby, rozwoju osobistego, ale też tego, że nawet jeśli coś, co kochamy, robimy nieidealnie to i tak, może to przynosić radość nie tylko nam, ale i innym, więc nie warto z tego rezygnować, bo gdzieś na końcu może nas czekać za to nagroda. Swoją drogą biorąc pod uwagę fakt, że autor został doceniony tak późno, morał ten można odnieść również do niego samego. Zbiór kończy baśń tytułowa najbardziej obszerna i chyba też najmocniejsza w wymowie. „W nocy…” Japoński autor porusza kwestię śmierci przez pryzmat dwóch religii tj. chrześcijaństwa i buddyzmu, i już sam ten element powoduje, że rozdział ten jest najbardziej wymagający.

Już powyższy akapit udowadnia, z jaką twórczością mamy tu do czynienia. Bardzo obszerne spektrum, po którym Miyazawa się porusza w połączeniu z bardzo charakterystycznym stylem – bazującym w dużej mierze na pięknie i kwiecistości słownictwa i poezji – sprawia, że te krótkie opowiastki robią ogromne wrażenie na czytelniku. Fakt, że ten czyni często swoimi bohaterami zwierzęta, tylko wzmacnia odbiór i nadaje jej właśnie tej baśniowej oprawy. Jednocześnie też można niekiedy odnieść wrażenie, że wspomniany wcześniej styl pisarza, powoduje niekiedy pewne kłopoty podczas lektury, co jest szczególnie widoczne w tytułowej baśni. Aby ją w pełni zrozumieć i w pełni docenić, wymaga ona od nas maksymalnie dużej uwagi, skupienia i poświęcenie się jej. W innym wypadku może zdarzyć się tak, że „gdzieś” się w niej zagubimy. Taka jednak była twórczość Japończyka, całkiem inna niż obecna moda, na prostotę, papkowatość i jak najmocniejsze jej spłycenie. W twórczości Miyazawy jest zupełnie odwrotnie, co też należy zaliczyć na plus.

Sięgając po zbiór „Noc na kolei…” przygotujcie się na obcowanie ze sztuką przez wielkie „sz”. Nie są to baśnie łatwe, nie jest to też twórczość, która przypadnie do gustu każdemu, ale na pewno docenią ją koneserzy i ci spośród czytelników, którzy oczekują od literatury czegoś więcej niż prostoty a od baśni morału podanego jak na tacy. Bardzo charakterystyczny autor, który stosuje oryginalne zabiegi (zwróćcie uwagę na imiona ludzkich postaci) oraz nie obawia się poprawiać swoich prac, dążąc do doskonałości, wydał na świat utwory wyjątkowe, którym z pewnością warto poświęcić swój czas tym bardziej, jeśli jest ona na wyciągnięcie naszych dłoni.

https://jaroslawd.blogspot.com/2022/11/recenzja-kenji-miyazawa-noc-na-kolei-i.html

W 2009 roku wydawnictwo Kirin opublikowało pierwszą odsłonę serii „Yume”, prezentującej intrygujące baśnie, powieści kaidan i historie z dreszczykiem. Pierwszym z tytułów była „Noc na kolei i inne baśnie” autorstwa Kenji Miyazawy i o niej to kilka słów poniżej.

Sam autor to postać niezwykła tak, jak niezwykły jest nadany mu przydomek „Kenji-bossatsu”. Dorobił się on go z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy, kto choć trochę interesuje się Japonią, spotkał się zapewne przynajmniej raz z kokeshi. Te przeważnie niewielkich rozmiarów wykonane z drewna figurki – laleczki – często staja się dla turystów obiektem zakupu jako pamiątka z podroży. W swojej ojczyźnie sztuka ich tworzenia miała swoje wzloty i upadki, kokeshi przeżywały „boom”, przeżywały też swoje spadki zainteresowania. Sztuka jednak przetrwała i dzisiaj ma się bardzo dobrze. Produkty można kupić czy to będąc na miejscu, czy choćby w Polsce za pośrednictwem stron internetowych, a i fanów tej formy sztuki z pewnością nie brakuje. Ich historia, style i sposób tworzenia to temat na ciekawą opowieść i…właśnie taką opowieść możemy przeczytać w najnowszej propozycji od Wydawnictwa Kirin, czyli „Japońskie lalki kokeshi. Rzemiosło i kultura ikonicznych drewnianych lalek z Japonii” autorstwa Manami Okazaki. To co zdecydujecie się zasiąść w fotelu i zagłębić w świat drewnianych lalek rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni?

Jeśli tak to zaznaczam na wstępie, że musicie się przygotować na publikację, którą śmiało można określić mianem pięknej. Doprawdy dawno już nie trzymałem w rękach książki tak ładnie wydanej i tak efektownie się prezentującej. Baa rzekłbym wręcz, że przypomina ona bardziej album tudzież przewodnik lub ekskluzywny katalog wystawowy niż tradycyjną „szarą” książkę. Nie przypomina ona nawet dotychczasowych pozycji od Kirin, poruszających się w podobnej tematyce, zdecydowanie się pod tym względem wyróżniając. Zacząłbym od nietypowego „kwadratowego” formatu który, choć niepozorny to kryje w sobie naprawdę dużo możliwości. Doskonała jakość kredowego papieru, niezliczona ilość kolorowych i pięknych ilustracji, które wybornie oddają ducha tych de facto barwnych lalek. Do tego jeszcze mnóstwo treści co łącząc razem, sprawiło, że otrzymaliśmy najwyższej jakości produkt, do którego nawet po przeczytaniu chce się wielokrotnie wracać i kartkować, aby móc pooglądać produkty mistrzów w swoim fachu.

A, że są to mistrzowie rzemiosła, nie trzeba chyba nikogo przekonywać, gdyż w tej sztuce, tak jak w każdej innej w Japonii, wymagana jest wieloletnia praktyka, aby w ogóle móc zacząć tworzyć - o mistrzostwie w swoim fachu jeszcze nawet nie marząc. Kilka opowieści o tym, jak dojść do tego szczytu znajdziecie w środku, obraz ten wyłoni się z rozmów z artystami, których zapis znajdziecie w książce. Jeszcze więcej znajdziecie w niej o samym kokeshi, gdyż poza wprowadzeniem do tego świata, autorka prezentuje nam wszystkie uznane przez Japończyków style tworzenia i postaci z nimi związane. Jakby tego było mało, poświęca ona też swoją uwagę samym miejscom, z których dany styl się wywodzi. Dzięki temu pozycja ta jest nie do przecenienia, jeśli chodzi o ewentualne planowanie zwiedzania lokalizacji związanych z tworzeniem kokeshi. Znajdziecie tu bowiem praktyczne informacje (w tym adresy) o miejscach wartych odwiedzenia. Na podstawie tylko tej jednej książki jesteście w stanie stworzyć sobie plan wycieczki śladami kokeshi.

Jeśli jednak nie planujecie podróży w najbliższym czasie, to pozycja ta da wam doskonałą jej namiastkę. Sama lektura będzie bowiem taką podróżą, w czasie której zdobędziecie nie tylko informacje na temat kokeshi, ale za sprawą doskonałych ilustracji dostaniecie szasnę obcowania z nimi. Gwarantuje, że będzie to wycieczka niezwykle sugestywna. Czy zaspokoi waszą całą ciekawość? Pewnie nie, gdyż na temat kokeshi, twórców lalek i procesu tworzenia można opowiadać godzinami, jednakże niedosyt, który możecie ewentualnie odczuwać po lekturze, ma bardzo pozytywny wydźwięk. Wydźwięk chęci zagłębienia się w temat jeszcze mocniej. Książka od „Kirin” gwarantuje wam, że otrzymacie naprawdę sporą wiedzę na temat tej sztuki, poznacie po trosze samych artystów, ale też dowiecie się, jak kształtowała się świadomość Japończyków w sprawie tych lalek. A przede wszystkim nacieszycie swoje oczy widokiem tych precyzyjnych i pieczołowicie tworzonych produktów rzemieślniczych. A, że jest to książka niezwykle wręcz sugestywna, nie zdziwię się, jeśli przynajmniej część z was po lekturze zapragnie mieć swoją kolekcję kokeshi – przygotujcie się tylko w takim wypadku na spory wydatek, gdyż lalki te do najtańszych nie należą.

Odkąd przeczytałem zapowiedź tej pozycji, liczyłem, że będzie to książka warta przeczytania i polecenia. Moje oczekiwania spełniła ona w stu procentach. Bardzo wartościowa merytorycznie, pięknie wydana i zdecydowanie przystępna dla „szarego” czytelnika publikacja doskonale wprowadzi nas w świat drewnianych japońskich lalek. Pierwsza lektura będzie więc dla was nie lada przygodą, a każde kolejne sięgnięcie po nią zagwarantuje waszym oczom ucztę dla zmysłów. Nie zastanawiajcie się nawet i wybierzcie się w podróż po Japonii śladami niezwykłego rzemiosła, jakim są kokeshi.

https://jaroslawd.blogspot.com/2022/11/recenzja-manami-okazaki-japonskie-lalki.html

Każdy, kto choć trochę interesuje się Japonią, spotkał się zapewne przynajmniej raz z kokeshi. Te przeważnie niewielkich rozmiarów wykonane z drewna figurki – laleczki – często staja się dla turystów obiektem zakupu jako pamiątka z podroży. W swojej ojczyźnie sztuka ich tworzenia miała swoje wzloty i upadki, kokeshi przeżywały „boom”, przeżywały też swoje spadki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Lisek Gon” to jeden z utworów zawartych w zbiorze „Lisek Gon i inne baśnie”, który to zbiór ukazał się jakiś czas temu w Polsce dzięki nieocenionemu wydawnictwu Kirin. Jak zauważa sam wydawca, jest to jedna z najobszerniejszych antologii baśni Nankichi Niimi, jakie do tej pory ukazały się poza Japonią, co już samo w sobie jest ogromnym sukcesem i plusem dla polskiego czytelnika. O „Lisku…” wspomniałem na samym wstępie nieprzypadkowo, gdyż baśń ta jest w Japonii wpisana do kanonu lektur szkolnych, co daje nam szansę poznania, z jakimi tytułami mierzą się w japońskim szkolnictwie tamtejsi uczniowie. I przyznać trzeba, że wybór nie może dziwić, gdyż jest to mądra, ale i mocna w swojej wymowie baśń. I choć we wstępie do zbioru Adrianna Wosińska piszę o tym, że Niimi w przeciwieństwie do H.Ch. Andersena tworzy baśnie o wiele bardziej optymistyczne w swojej wymowie od przedstawiciela europejskiej szkoły, tak ta jedna baśń temu przeczy, gdyż tutaj również mamy do czynienia z dość smutnym i wzruszającym zakończeniem i przesłaniem, które baśń ze sobą niesie. Druga strona medalu jest jednak taka, że rzeczywiście reszta zawartych historii może być uznana za takie z pozytywną atmosferą.




Urodzony w Yanabe autor zaczął swoją karierę pisarską bardzo wcześnie, gdyż pierwsze prace publikował już w wieku 18 lat. Tak wczesny początek był pewnym paradoksem zwiastującym tragedię, która miała go spotkać. Tworzył tak, jakby chciał on stworzyć, jak najwięcej przed śmiercią, która dopadła go wyjątkowo wcześnie, gdyż Niimi zmarł w wieku zaledwie trzydziestu lat na gruźlicę. Japończyk w swojej twórczości ukazywał swoje zamiłowanie do lisów (dwa utwory o tej tematyce zawarte są w zbiorze), ale też udowodnił, jak dobrym obserwatorem rzeczywistości jest. Jego baśnie charakteryzują się bowiem lekkim, ale jednocześnie przenikliwym spojrzeniem na społeczeństwo, jej wady i przywary oraz zalety. Wszystko to doprawiał szczyptą delikatnego i nienachalnego humoru, co przyniosło mu sławę, a jego twórczości dużą poczytność wśród dużego grona odbiorców. Dziś to polski czytelnik może spędzić bardzo przyjemny wieczór z antologią kilkunastu jego baśni.



Te zresztą są bardzo różnej długości, jedne bardzo krótkie, zaledwie kilkustronicowe inne z kolei nieco dłuższe, natomiast bez względu na ich objętość każda z nich to ogromna dawka przyjemnej w odbiorze lektury. Jak to przy baśniach przy jednych można się uśmiać przy innych uronić łezkę i tak jest też tutaj. Wspomniany już wcześniej „Lisek Gon” jest dość smutny a z kolei, gdy przeczytałem zaledwie dwustronicową „Nogę”, nie mogłem powstrzymać się od wybuchu śmiechu. To tylko pokazuje, nie tylko to jak różnorodne opowiastki Japończyk tworzył, ale też jak doskonale poruszał się w obszarze baśni. Nie zapominał on jednak również o takich motywach jak nadprzyrodzone elementy, a płynące z historii morały nadały im dodatkowej i wyjątkowej głębi. Antologia nie jest przesadnie „gruba”, natomiast nie to sprawia, że jest to lektura tak naprawdę na jedno posiedzenie przy książce. Utwory japońskiego artysty są napisane w tak przystępny i intrygujący sposób, że nie sposób się od nich oderwać, kończąc jedną, już od razu chcemy sięgnąć po drugą i tak nam upływa baśń za baśnią.



Warto podkreślić, że dla Wydawnictwa Kirin „Lisek Gon…” to nie pierwszyzna, jeśli chodzi o publikację japońskich baśni, mają oni bowiem w swoim portfolio trzytomowe wydanie tego typu twórczości różnych japońskich autorów. Recenzowana pozycja pogłębia więc naszą wiedzę o tym, jak japońscy pisarze odnajdują się w takiej twórczości, ale też pozwala spojrzeć na dawną Japonię z odmiennej strony, poznając jej realia i społeczeństwo. Każda z kolejnych opowieści to wycieczka do baśniowego świata Japonii, świata, w którym królują optymizm, niewiarygodne sytuacje i…ukochane przez autora lisy. To wszystko połączone ze sobą – uwierzcie mi – zagwarantuje wam, ale też waszym pociechom, jeśli zechcecie je zapoznać z tego typu twórczością, rozrywkę na najwyższym poziomie.



Przy tej antologii nie sposób też nie wspomnieć o doskonałych kaligrafiach i rysunkach autorstwa Joanny Zakrzewskiej (odpowiedzialna również za tłumaczenie), które jak zawsze w serii „Yume” stoją na wysokim poziomie, ale w tym wypadku jeszcze mocniej nadają jej klimatu i fantastycznej atmosfery. Te rysunki to małe dzieła sztuki dla każdego miłośnika Kraju Kwitnącej Wiśni.



Na koniec nie pozostaje nic innego jak zachęcić was do sięgnięcia po drugą z kolei pozycję serii „Yume”. Nieco odmienna od pozostałych, ale ze swoim wyjątkowym charakterem będzie na długo przez was pamiętana.

„Lisek Gon” to jeden z utworów zawartych w zbiorze „Lisek Gon i inne baśnie”, który to zbiór ukazał się jakiś czas temu w Polsce dzięki nieocenionemu wydawnictwu Kirin. Jak zauważa sam wydawca, jest to jedna z najobszerniejszych antologii baśni Nankichi Niimi, jakie do tej pory ukazały się poza Japonią, co już samo w sobie jest ogromnym sukcesem i plusem dla polskiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szósty tom „Battle Angel Alita Last Order” jest tak inny od pozostałych, że podczas lektury można mieć wątpliwości czy aby na pewno czyta się „Alitę”. Uspokajam jednak, że tak i podkreślam, że mimo tej „inności” to nadal kawał dobrej historii. Ten tom skupia się i kończy – przynajmniej na chwilę obecną – wspominki z dawnych czasów ludzkości. Śledzimy więc zakończenie sagi o wampirach, Farrelach i ludzkości przed powstaniem Miasta Złomu. Całość ma całkowicie różny, od głównego wątku, wymiar, a nawet są tu (dosłownie) odmienne okoliczności przyrody.

Tocząca się w dużej mierze w mroźnych post apokaliptycznych latach historia obfituje w ciekawe zdarzenia, a i ogromu dramaturgii nie brakuje. Wątek walki wampirów z ludźmi i wewnętrznych konfliktów w obydwu grupach przynosi momentami bardzo dramatyczny wydźwięk i mocne momenty. Krew będzie przelewana w ilościach naprawdę dużych, a śmierć nie przejdzie obojętnie wobec nikogo. Dodatkowo cały ten tom obfituje w sceny efektownych walk i pojedynków, a także zwrotów akcji. Sojusze i zdrady nieoczywiste rozwiązania i imponujące zakończenie zwieńczone epickim pojedynkiem sprawiają, że ta pozornie „spinoffowa” historia wyrasta na mocny punkt całej serii. Ogromną przyjemnością jest nie tylko śledzenie powstania nowej cywilizacji i tego, jak w ogóle doszło do powstania Melchizedeka, ale też śledzenie wewnętrznych konfliktów i niesprawiedliwości ukazanych na przestrzeni nie tylko tej odsłony serii. Całość imponuje rozmachem i dramaturgią, przez co od tego temu ciężko się oderwać. Zresztą i oglądanie rysunków Yukito Kishiro sprawia dużą frajdę. Ten inny od kosmicznego świat, ukazany jest w sposób sugestywny, niemalże fizycznie na skórze odczuwamy towarzyszący bohaterom mróz. Japończyk enty raz wykazuje się też odwagą w ukazaniu brutalnych kadrów rodem ze slasherów. Śmierć sama w sobie pełna już emocji zyskuje dzięki jego kresce dodatkowej wymowy, a bezwzględność pojedynków kreuje niesamowitą atmosferę całości.

Ten szósty tom jest wyborną mieszaniną scen akcji i walk, a także emocjonalnych zdarzeń wpływających na rozwój poszczególnych postaci. Całość wnosi dużo dobrego do tej i tak wybornej serii i pomimo swojego „OT”, doskonale się ją czytało.

Aha, na samym końcu tomu zamieszczona jest pierwsza część dodatkowej historii utrzymanej w awanturniczym klimacie s-f. Nieco inny klimat i kreska, ale wciągnęła, przez co tym mocniej czekałem na odsłonę siódmą…


…a ta...


…a ta…siódmy tom ma penisowe działo jednego z uczestników turnieju sztuk walki. Trykociarze mieli swoje promienie z tyłka, mangowcy mają wystrzały z penisa… tak, co by się w tym tomie nie stało, jak ciekawe rzeczy nie miałyby miejsca, to będę go kojarzył z jednym, z tym doprawdy specyficznym pomysłem autora. Już dawno nie czytałem czegoś tak dziwnego czy wręcz absurdalnego, przez co czułem się tak skonfundowany. I co bym nie napisał, jakby tego autor nie wytłumaczył, to zdania nie zmienię, dziwna kwestia.

A poza tym, co nas czeka? Kwestie niemalże biblijne, kolejne rozważania na temat człowieczeństwa, dalszy ciąg poszukiwań przyjaciółki Ality czy w końcu kolejna dawka imponujących i efektownych pojedynków w ramach rozgrywanego turnieju i nie tylko. Będzie też trochę emocji z uwagi na pojawiającą się w tomie śmierć (tak, znów śmierć) czy powrotu dawnych znajomych. Yukito Kishiro upchnął sporo treści i mangowego dobra na przestrzeni tego tomu – ale naprawdę penisowe działo?! Powoduje to, że tytuł jest interesujący i pełen dynamicznych akcentów. Sporo w tym tyglu miesza też wątków czy to związanych z Alitą, czy walkami wojowników, czy choćby ich prywatnych rozgrywek i rozgrywanych wendett. Jednocześnie nie prowadzi to do chaosu, a wręcz odwrotnie, pcha całą akcję do przodu. Nie ma już miejsca dla wampirów, jest za to s-f, kosmos i rozważania różnego rodzaju. Jest inaczej, od szóstki kontynuacja odcięta została grubą kreską, bez straty tego, co czytelnicy lubią i doceniają.

Jak powszechnie wiadomo polski wydawca, czyli J.P.F., publikuje ten tytuł w powiększonym formacie. Im dłużej czytam tę serię, tym bardziej doceniam ten fakt. Rysunki w takiej formie wyglądają genialnie. Czy to efektowne i dynamiczne sceny walki, czy statyczne ukazywanie sylwetek i twarzy bohaterów, nie ma znaczenia, gdyż całość wygląda obłędnie. Widać, że autor odnajduje się w tej konwencji doskonale, czego efektem jest tak bogaty graficznie świat i piękne plansze.

Cóż, siódemka to zupełnie inna rzecz od poprzedniej odsłony. Inny klimat, inny główny wątek, inna też dramaturgia. Wróciliśmy w tej odsłonie do głównego wątku i znanych postaci. Choć są to więc tak odmienne od siebie odsłony to, nie odważyłbym się wskazać, czy któraś z nich jest gorsza od drugiej. Obydwie dają ogromną frajdę z lektury, choć stawiają na zupełnie inne kwestie. „Alita” to kawał dobrej mangi a tomy szósty i siódmy są tego doskonałym przykładem.


https://jaroslawd.blogspot.com/2022/09/recenzja-yukito-kishiro-battle-angel.html

Szósty tom „Battle Angel Alita Last Order” jest tak inny od pozostałych, że podczas lektury można mieć wątpliwości czy aby na pewno czyta się „Alitę”. Uspokajam jednak, że tak i podkreślam, że mimo tej „inności” to nadal kawał dobrej historii. Ten tom skupia się i kończy – przynajmniej na chwilę obecną – wspominki z dawnych czasów ludzkości. Śledzimy więc zakończenie sagi o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szósty tom „Battle Angel Alita Last Order” jest tak inny od pozostałych, że podczas lektury można mieć wątpliwości czy aby na pewno czyta się „Alitę”. Uspokajam jednak, że tak i podkreślam, że mimo tej „inności” to nadal kawał dobrej historii. Ten tom skupia się i kończy – przynajmniej na chwilę obecną – wspominki z dawnych czasów ludzkości. Śledzimy więc zakończenie sagi o wampirach, Farrelach i ludzkości przed powstaniem Miasta Złomu. Całość ma całkowicie różny, od głównego wątku, wymiar, a nawet są tu (dosłownie) odmienne okoliczności przyrody.

Tocząca się w dużej mierze w mroźnych post apokaliptycznych latach historia obfituje w ciekawe zdarzenia, a i ogromu dramaturgii nie brakuje. Wątek walki wampirów z ludźmi i wewnętrznych konfliktów w obydwu grupach przynosi momentami bardzo dramatyczny wydźwięk i mocne momenty. Krew będzie przelewana w ilościach naprawdę dużych, a śmierć nie przejdzie obojętnie wobec nikogo. Dodatkowo cały ten tom obfituje w sceny efektownych walk i pojedynków, a także zwrotów akcji. Sojusze i zdrady nieoczywiste rozwiązania i imponujące zakończenie zwieńczone epickim pojedynkiem sprawiają, że ta pozornie „spinoffowa” historia wyrasta na mocny punkt całej serii. Ogromną przyjemnością jest nie tylko śledzenie powstania nowej cywilizacji i tego, jak w ogóle doszło do powstania Melchizedeka, ale też śledzenie wewnętrznych konfliktów i niesprawiedliwości ukazanych na przestrzeni nie tylko tej odsłony serii. Całość imponuje rozmachem i dramaturgią, przez co od tego temu ciężko się oderwać. Zresztą i oglądanie rysunków Yukito Kishiro sprawia dużą frajdę. Ten inny od kosmicznego świat, ukazany jest w sposób sugestywny, niemalże fizycznie na skórze odczuwamy towarzyszący bohaterom mróz. Japończyk enty raz wykazuje się też odwagą w ukazaniu brutalnych kadrów rodem ze slasherów. Śmierć sama w sobie pełna już emocji zyskuje dzięki jego kresce dodatkowej wymowy, a bezwzględność pojedynków kreuje niesamowitą atmosferę całości.

Ten szósty tom jest wyborną mieszaniną scen akcji i walk, a także emocjonalnych zdarzeń wpływających na rozwój poszczególnych postaci. Całość wnosi dużo dobrego do tej i tak wybornej serii i pomimo swojego „OT”, doskonale się ją czytało.

Aha, na samym końcu tomu zamieszczona jest pierwsza część dodatkowej historii utrzymanej w awanturniczym klimacie s-f. Nieco inny klimat i kreska, ale wciągnęła, przez co tym mocniej czekałem na odsłonę siódmą…



https://jaroslawd.blogspot.com/2022/09/recenzja-yukito-kishiro-battle-angel.html

Szósty tom „Battle Angel Alita Last Order” jest tak inny od pozostałych, że podczas lektury można mieć wątpliwości czy aby na pewno czyta się „Alitę”. Uspokajam jednak, że tak i podkreślam, że mimo tej „inności” to nadal kawał dobrej historii. Ten tom skupia się i kończy – przynajmniej na chwilę obecną – wspominki z dawnych czasów ludzkości. Śledzimy więc zakończenie sagi o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapewne wiele recenzji zacznie się od tego samego, ale cóż tam spróbujmy. Graliście kiedyś w hyaku-monogatari? Nie wiecie co to jest? To tradycyjna japońska gra-zabawa, która robiła furorę w okresie Edo. W jednym miejscu najczęściej w pomieszczeniu gromadziła się grupka osób chętnych doznania mocnych wrażeń. Zapalali oni świece i zaczynali opowiadać po kolei „kaidan”, czyli historie z dreszczykiem, historie grozy. Po każdej zakończonej opowieści gaszono jedną ze świec i czynność tę powtarzano aż do momentu, gdy w pokoju zrobiło się całkiem ciemno. Wówczas, według wierzeń w chwili, gdy w pomieszczeniu zgasła ostatnia ze świec, przybywał duch, a co się działo później, można się tylko domyślać. Faktem jest jedno, zabawa ta przynosiła sporo dreszczyku emocji uczestnikom tej rozrywki. Co ciekawe tu i ówdzie nadal można się zetknąć z taką formą spędzania czasu, więc wyjeżdżając na różnego rodzaju konwenty i inne eventy miejcie się na baczności. Jeśli jednak nie macie osób, z którymi moglibyście w to zagrać, a bardzo chcecie poczuć namiastkę tej atmosfery, to zachęcam was do lektury „Niesamowitych opowieści ze świątyni Seia” będącej już szóstą odsłoną serii „Yume” Wydawnictwa Kirin. Za książkę odpowiada Kido Okamato, który sprezentował nam taką swoistą książkową wersję hyaku-monogatari.

Urodzony w Tokio autor od początku lat młodzieńczych wykazywał się umiłowaniem do pisania, czego efektem były czy to nowele, czy sztuki jego autorstwa. Japończyk wychowany był w rodzinie nie tylko ceniącej tradycję, ale i lubiącej nowinki pochodzące z zachodu. Dzięki temu miał szansę poznać, a następnie przełożyć na japońską modłę przygód Sherlocka Holmesa, których to Okamoto był fanem. Stworzył on wówczas japońskie alter ego detektywa, niejakiego Hanshicimi. Seria okazała się ogromnym sukcesem, zamkniętym w niemalże 70 odsłonach, co przyniosło autorowi rozpoznawalność i sławę. Okamoto jednak miał też inną misję, a mianowicie popularyzowanie wiedzy i pamięci o Edo i w tym m.in. celu rozpoczął pisanie zbioru „Niesamowite opowieści…”, które po raz pierwszy na rynku japońskim ukazały się w 1925 roku. Zakończyło się na stworzeniu dwunastu opowieści, które właśnie teraz możemy poznać.

Cała książka to – jak już wspomniałem – pewna wariacja na temat hyaku-monogatari, czyli sięgając po tę książkę, możecie spodziewać się opowieści z dreszczykiem doprawionym klimatem, atmosferą i odwołaniami do starożytnego Edo. I choć pozornie kolejnych historii nic nie łączy, bowiem są one od siebie całkowicie niezależne, to właśnie Edo i groza są ich wspólnym mianownikiem. Jeden z bohaterów historii niejaki Kinka, organizuje w swojej świątyni spotkanie grupki ludzi, których zadaniem będzie podzielenie się z resztą uczestników niesamowitymi opowieściami. W ten oto sposób i my, czytelnicy, przenikami do tego świata z pogranicza fikcji, grozy, duchów i życia codziennego. Otrzymujemy dzięki temu niezwykłą szansę poznania reguł panujących wówczas w Edo przy jednoczesnej doskonałej zabawie, która powoduje ciarki na plecach. Historie, które opowiadają kolejni bohaterowie spotkania – swoją drogą ciekawy zabieg umieszczenia „historii w historiach” – pełne są dreszczyku emocji, grozy i nieprawdopodobnych zdarzeń, ale też bardzo japońskiemu braku dopowiedzenia wszystkiego wprost, co zostawia pole naszej wyobraźni do interpretacji zakończeń. Ten specyficzny dreszczyk i strach nie jest tym samym co groza wywoływana horrorami pochodzącymi z reszty świata. To klasyczne opowieści „kaidan”, pełne japońskiej atmosfery i choć może nie tak straszne czy brutalne, to wzbudzające w czytelniku duże emocje i wprowadzające go w stan niepokoju bez odczuwania dyskomfortu. Czytając „Niesamowite opowieści…” poczujecie lęk, często odczujecie też niepokój, jednakże bez zbędnych „przesadyzmów”, dzięki czemu do lektury zasiąść mogę również ci, którzy niekoniecznie lubią obgryzać paznokcie ze strachu. Warto też nadmienić, że historie choć nieprawdopodobne, to ukazane tak, że nie jest problemem w nie…uwierzyć. To tylko potęguje i tak mocny odbiór tych ciekawych i wciągających historii. Cała dwunastka to ogromna różnorodność, przez co nie sposób się tu nudzić, a wręcz ciężko się oderwać więc całość pochłoniecie w jeden - góra dwa wieczory. Na pewno wpływ na to ma ciekawe pióro autora, który potrafił tworzyć dla szerokiego grona odbiorców, przez co lektura jest łatwa i przyjemna i to pomimo sporej dawki przypisów i odwołań do dawnej Japonii, które dla wielu mogą być nieco nieczytelne.

Po lekturze książki nie jestem w stanie wskazać tej jednej, jedynej opowieści, która wyróżnia się spośród reszty. Co ciekawe traktować to należy jako zaletę, a nie wadę, gdyż świadczy o wysokim poziomie każdej z nich, bez względu na podjętą tematykę.

Czy jest to najmocniejsza z sześciu dotychczasowych pozycji z serii Yume? Duża szansa, że tak, ale nawet bez wdawania się w takie rankingi połączenie zawartej grozy, nieprawdodpobnych zdarzeń, ciekawego stylu pisarskiego oprawionego w starożytne Edo przyniosło nam czytelnikom pozycję wyborną, którą należy poznać bez względu na to, czy uwielbiacie literaturę japońską, czy tylko jesteście miłośnikami mocniejszych wrażeń. Wyważona i intrygująca daje imponujący efekt wart zorganizowania własnej wersji hyaku monogatari… tylko uważajcie na to, co do was przyjdzie, gdy zgaśnie ostatnia ze świeczek…

https://jaroslawd.blogspot.com/2022/09/recenzja-okamoto-kido-niesamowite.html

Zapewne wiele recenzji zacznie się od tego samego, ale cóż tam spróbujmy. Graliście kiedyś w hyaku-monogatari? Nie wiecie co to jest? To tradycyjna japońska gra-zabawa, która robiła furorę w okresie Edo. W jednym miejscu najczęściej w pomieszczeniu gromadziła się grupka osób chętnych doznania mocnych wrażeń. Zapalali oni świece i zaczynali opowiadać po kolei „kaidan”, czyli...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Odrodzony jako galareta #13 Fuse, Taiki Kawakami, Mitz Vah
Ocena 8,5
Odrodzony jako... Fuse, Taiki Kawakam...

Na półkach:

Naprawdę imponującą ewolucję przeszła na przestrzeni dotychczasowych trzynastu tomów seria „Odrodzony jako galareta”. Kiedyś była to „tylko” mangowa wersja gier z gatunku jrpg, efektowna, dynamiczna, ale nie wyróżniająca się specjalnie na rynku. Obecnie, po lekturze tomiku 12 i 13, mogę śmiało powiedzieć, że warto zwrócić ku niej swoją uwagę, gdyż stała się ona pełnoprawną historią fantasy z ciekawym światem, bohaterami z krwi i kości, intrygującymi wątkami i emocjonalnym scenariuszem. Zdecydowanie te dwa tomiki zrobiły na mnie wrażenie.

Już końcówka wydarzeń opisanych w poprzednim tomie dawała zapowiedź nie tylko tego, co przed nami, ale i wskazywała na rozwój serii. Od niemalże samego początku dwunastego tomu moje oczekiwania zostały spełnione. Tempest zostaje, w magiczny sposób, odcięty od reszty świata, ktoś zdecydowanie sobie ostrzy zęby na ten kąsek, komuś bardzo zależy, aby pogrążyć w niebycie królestwo, które coraz bardziej się rozwija, i w którym żyją w zgodzie ze sobą potwory i przedstawiciele gatunku ludzkiego. Rimuru z całych sił stara się nie dopuścić do najgorszego, do nieuniknionego, co prowadzi do dramatycznych scen i wydarzeń będących udziałem społeczności Tempestu.

Tyle tytułem opisu tego, co się na przestrzeni tych dwóch tomików wydarzy. O reszcie przekonacie się, jeśli – w co gorąco wierzę – zdecydujecie się sięgnąć po tę serię. Gwoli przypomnienia pamiętajcie, że poza mangą, każdy tomik oferuje czytelnikowi również opowiadania ze świata „galarety”, co nie jest często spotykane, jak zapewne wiecie. W cenie komiksu dostajecie więc dużo więcej, że choćby jeszcze wspomnę o dodatkach pod postacią efektownych rysunków umieszczonych na końcu każdego z tomików.

Wracając jednak do najnowszych dwóch tomów to skąd takie pozytywne opinie, które wyrażam od samego początku tego tekstu? Ano stąd, że w „Odrodzonym…” zawiązała się nielicha intryga, wątek, który przyćmiewa wszystkie dotychczasowe, a sprawa obija się o wojnę, politykę na najwyższych szczeblach, religijne wyprawy bojowe czy choćby – nazwijmy to umownie – rasizm. Doprawdy mnóstwo dobra i intryg znajdziecie w tych dwóch tomikach. Szczególnie dzisiaj, gdy za niemalże oknami mamy wojnę, tego typu historie poruszają. Tam, gdzie wojna tam i ofiary (najczęściej niewinne). Tam, gdzie ofiary tam i emocje, smutek, wzruszenia i chęć odwetu. Wszystko to znajdziecie więc, w dwóch recenzowanych tomikach mangi. Jej autorzy ukazują – w konwencji fantasy – niesprawiedliwość wojny i ludzką chciwość, która nie cofnie się przed niczym, aby czynić zło. Przez to wymowa tych dwóch tomików jest naprawdę mocna, sceny poruszające i skłaniające do myślenia, a i efektownych, dynamicznych momentów nie brakuje. Z ogromnym zaciekawieniem śledzi się postępowanie Rimuru, który musi położyć na szali z jednej strony chęć odwetu i pomocy uciśnionym a z drugiej konieczność stosowania przemocy. Te dwuznaczne moralnie wybory powodują, że tytuł ma mocny wydźwięk i obserwuje się go z wypiekami na twarzy [...]

https://jaroslawd.blogspot.com/2022/09/recenzja-mitz-vah-fuse-taiki-kawakami.html

Naprawdę imponującą ewolucję przeszła na przestrzeni dotychczasowych trzynastu tomów seria „Odrodzony jako galareta”. Kiedyś była to „tylko” mangowa wersja gier z gatunku jrpg, efektowna, dynamiczna, ale nie wyróżniająca się specjalnie na rynku. Obecnie, po lekturze tomiku 12 i 13, mogę śmiało powiedzieć, że warto zwrócić ku niej swoją uwagę, gdyż stała się ona pełnoprawną...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Odrodzony jako galareta #12 Fuse, Taiki Kawakami, Mitz Vah
Ocena 8,5
Odrodzony jako... Fuse, Taiki Kawakam...

Na półkach:

Naprawdę imponującą ewolucję przeszła na przestrzeni dotychczasowych trzynastu tomów seria „Odrodzony jako galareta”. Kiedyś była to „tylko” mangowa wersja gier z gatunku jrpg, efektowna, dynamiczna, ale nie wyróżniająca się specjalnie na rynku. Obecnie, po lekturze tomiku 12 i 13, mogę śmiało powiedzieć, że warto zwrócić ku niej swoją uwagę, gdyż stała się ona pełnoprawną historią fantasy z ciekawym światem, bohaterami z krwi i kości, intrygującymi wątkami i emocjonalnym scenariuszem. Zdecydowanie te dwa tomiki zrobiły na mnie wrażenie.

Już końcówka wydarzeń opisanych w poprzednim tomie dawała zapowiedź nie tylko tego, co przed nami, ale i wskazywała na rozwój serii. Od niemalże samego początku dwunastego tomu moje oczekiwania zostały spełnione. Tempest zostaje, w magiczny sposób, odcięty od reszty świata, ktoś zdecydowanie sobie ostrzy zęby na ten kąsek, komuś bardzo zależy, aby pogrążyć w niebycie królestwo, które coraz bardziej się rozwija, i w którym żyją w zgodzie ze sobą potwory i przedstawiciele gatunku ludzkiego. Rimuru z całych sił stara się nie dopuścić do najgorszego, do nieuniknionego, co prowadzi do dramatycznych scen i wydarzeń będących udziałem społeczności Tempestu.

Tyle tytułem opisu tego, co się na przestrzeni tych dwóch tomików wydarzy. O reszcie przekonacie się, jeśli – w co gorąco wierzę – zdecydujecie się sięgnąć po tę serię. Gwoli przypomnienia pamiętajcie, że poza mangą, każdy tomik oferuje czytelnikowi również opowiadania ze świata „galarety”, co nie jest często spotykane, jak zapewne wiecie. W cenie komiksu dostajecie więc dużo więcej, że choćby jeszcze wspomnę o dodatkach pod postacią efektownych rysunków umieszczonych na końcu każdego z tomików.

Wracając jednak do najnowszych dwóch tomów to skąd takie pozytywne opinie, które wyrażam od samego początku tego tekstu? Ano stąd, że w „Odrodzonym…” zawiązała się nielicha intryga, wątek, który przyćmiewa wszystkie dotychczasowe, a sprawa obija się o wojnę, politykę na najwyższych szczeblach, religijne wyprawy bojowe czy choćby – nazwijmy to umownie – rasizm. Doprawdy mnóstwo dobra i intryg znajdziecie w tych dwóch tomikach. Szczególnie dzisiaj, gdy za niemalże oknami mamy wojnę, tego typu historie poruszają. Tam, gdzie wojna tam i ofiary (najczęściej niewinne). Tam, gdzie ofiary tam i emocje, smutek, wzruszenia i chęć odwetu. Wszystko to znajdziecie więc, w dwóch recenzowanych tomikach mangi. Jej autorzy ukazują – w konwencji fantasy – niesprawiedliwość wojny i ludzką chciwość, która nie cofnie się przed niczym, aby czynić zło. Przez to wymowa tych dwóch tomików jest naprawdę mocna, sceny poruszające i skłaniające do myślenia, a i efektownych, dynamicznych momentów nie brakuje. Z ogromnym zaciekawieniem śledzi się postępowanie Rimuru, który musi położyć na szali z jednej strony chęć odwetu i pomocy uciśnionym a z drugiej konieczność stosowania przemocy. Te dwuznaczne moralnie wybory powodują, że tytuł ma mocny wydźwięk i obserwuje się go z wypiekami na twarzy [...]

https://jaroslawd.blogspot.com/2022/09/recenzja-mitz-vah-fuse-taiki-kawakami.html

Naprawdę imponującą ewolucję przeszła na przestrzeni dotychczasowych trzynastu tomów seria „Odrodzony jako galareta”. Kiedyś była to „tylko” mangowa wersja gier z gatunku jrpg, efektowna, dynamiczna, ale nie wyróżniająca się specjalnie na rynku. Obecnie, po lekturze tomiku 12 i 13, mogę śmiało powiedzieć, że warto zwrócić ku niej swoją uwagę, gdyż stała się ona pełnoprawną...

więcej Pokaż mimo to