Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Larry Winget, autor bestsellerów z listy New York Timesa, pokazuje jak sabotujemy swój sukces i proponuje proste rozwiązania, aby to zmienić!

Wszyscy mówią, że chcieliby odnieść sukces. Mieć więcej pieniędzy, lepszą pracę czy być zdrowszym. Niestety tylko niektórzy rzeczywiście robią coś, aby to osiągnąć. Większość chciałaby mieć wspaniałe dzieci, ale nie znajduje czasu aby z nimi porozmawiać. Inni kupują niepotrzebne rzeczy, aby potem martwić się, że brakuje im pieniędzy.
Larry Winget, autor bestsellera Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć, pokazuje jak pożegnać się ze złymi nawykami które hamują nas na drodze do lepszego życia. Sukces nie jest łatwy do osiągnięcia, ale każdy może zmienić swoje życie, zasady są proste. Trzeba tylko wyeliminować „czynnik głupoty” i zacząć działać.

Kiedy pierwszy raz wzięłam "Ludzi..." do ręki i przeczytałam ich tytuł, uznałam, że będzie to idealna książka do zrozumienia czemu ludzie są taaaakimi idiotami oraz czemu wokół mnie ostatnio kręci się tylu kretynów i jak się ich pozbyć. Szybko jednak okazało się, że natura jest nieco inna, chociaż mój problem też da się rozwiązać dzięki niej.

Książki Larry'ego Wingeta można czytać na dwójnasób: Możesz brać całą książkę całkowicie na poważnie, licząc na to, że twoje życie odmieni się po przeczytaniu, w tym przypadku, "...idiotów!...", albo w formie ciekawości, co tam ciekawego nasz ulubiony Larry napisał oraz z głęboko ukrytą nadzieją na odnalezienie zdania, które uczyni Cię miliarderem/lepszym człowiekiem/celebrytą (nie oszukujmy się. nikt nie sięga po poradniki życiowe, bo nie ma już co czytać. nawet jeśli są to poradniki Larry'ego Wingeta. a może szczególnie, gdy . W drugim przypadku lektura "Ludzi..." zajmie wam kilka godzin, w pierwszym - co najmniej kilkanaście dni. I tylko od Was, drodzy czytelnicy, zależy, którą drogę obierzecie.

Jeżeli liczycie na to, że Larry Winget swoimi książkami widocznie odmieni wasze życie... Całkiem prawdopodobne, że się nie przeliczycie, jeżeli tylko naprawdę będziecie tego chcieli. Jeśli macie nadzieję, że Larry objawi wam dawno utajnioną prawdę jak osiągnąć sukces, zarabiać krocie, schudnąć, być dobrym mężem/żoną, wychować dzieci na mądre i odpowiedzialne istoty i inne, rzekomo, ważne w życiu człowieka rzeczy - grubo się mylicie. A mimo to ludzie uważają Larry'ego za geniusza. Dlaczego?

Dedykacja:
"Dla idiotów na całym świecie.
Bez nich byłbym bezrobotny"

Winget jest genialny w swojej prostocie. Sam przyznaje, że w swoich książkach nie porusza nowych niezwykłych rozwiązań, które "gwarantują" sukces. Autor wprost mówi nam, że rozwiązanie naszych problemów jest banalne - wystarczy myśleć rozsądnie. Chcesz mieć sympatyczne dzieci? Spędzaj z nimi więcej czasu. Chcesz mieć lepszą pracę? Dokształć się i jej poszukaj. Chcesz schudnąć? Jedz mniej, ruszaj się więcej. Chcesz mieć więcej pieniędzy? Przestań je wydawać na rzeczy, których w życiu byś nie kupił, a wydajesz, bo kosztują 40% mniej. CZŁOWIEKU, NADAL MUSISZ WYDAĆ 60% CENY!
Wszystko wydaje się takie proste, prawda? Więc czemu ludzie wciąż żyją marnie i wpadają w coraz większe tarapaty finansowe? Bo są idiotami. Wszyscy ludzie to idioci. Larry Winget to udowadnia. I, wbrew pozorom, że Larry jest dupkiem, skoro zarabia na głupocie ludzi duże pieniądze, Winget chce wam pomóc. Tyle, że wy też musicie tego chcieć.

Genialność autora objawia się również w sposobie w jaki uczy i motywuje do działań swoich czytelników. Ale tu już szczegółów nie będę zdradzać :). Żeby się o tym przekonać, musicie sami sięgnąć po "Ludzi..." :).

Larry Winget jest bardzo dobrym nauczycielem.
Ale tylko od Ciebie zależy czy będziesz dobrym uczniem.

"Ludzie to idioci! Czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenie i jak to zmienić" Larry'ego Wingeta to genialna pozycja. Prosty, dobrze czytający się, zabawny, pełny życiowych anegdotek poradnik życiowy jak nie zrobić z siebie idioty może nie jest idealną lekturą do podusi, ale z całą pewnością dobrą dla ludzi, którzy chcą zmienić coś w swoim życiu, nawet dla tych, którzy sądzą, że nic już nie da się zmienić. NA NIC NIE JEST NIGDY ZA PÓŹNO! I Larry Winget ci to udowodni! Zaraz po tym, jak udowodni ci, jak wielkim idiotą jesteś. Serdecznie polecam! :)

Larry Winget, autor bestsellerów z listy New York Timesa, pokazuje jak sabotujemy swój sukces i proponuje proste rozwiązania, aby to zmienić!

Wszyscy mówią, że chcieliby odnieść sukces. Mieć więcej pieniędzy, lepszą pracę czy być zdrowszym. Niestety tylko niektórzy rzeczywiście robią coś, aby to osiągnąć. Większość chciałaby mieć wspaniałe dzieci, ale nie znajduje czasu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Są rzeczy ważniejsze od innych, i nic nie poradzę, że czyni mnie to złym."

Za każdym razem, gdy zabieram się na którąś z książek z MAGowego cyklu "Uczty Wyobraźni", towarzyszy mi pewnego rodzaju strach i niepewność. Do tej pory z ową serią spotkałam się kilka razy i każdy z tych razów był naprawdę fantastyczny i zapadający w pamięć. Czasem nawet nieco za mocno, biorą pod uwagę, że po lekturze "Trojki", która mimo wszystko mi się bardzo spodobała, starałam się trzymać od "Uczty..." daleko. Gdy więc "Wurt" ostatecznie trafił w moje ręce, jednocześnie pełna obaw, zniecierpliwiona i podekscytowana wzięłam się za lekturę pierwszej i wcale nie takiej nowej powieści Jeffa Noona.

"Idę po was, wy wszyscy, których straciłem."

Jeśli liczycie na to, że "Wurt" będzie leniwą, narkotyczną, jaskrawą, przepełnioną górnolotnymi porównaniami czy sentencji, których nie powstydziłby się sam Paolo Coelho, i nieco poza granicami rozumu czy zdrowego rozsądku, czyli taką, na jaką wskazywałby opis, mówiący o świecie na haju, książką, możecie, Kiciusie kochane, od razu odłożyć ją z powrotem na półkę w księgarni, jeżeli jej jeszcze nie kupiliście. A jeżeli ten tak bardzo intymny akt dla książkoholików zaistniał, no cóż... Albo musicie się pogodzić, że wydaliście pieniądze w błoto, albo zrobić komuś niespodziankę i "Wurta" swojemu bliźniemu sprezentować. At, Kocicy na przykład. Kocica się nie obrazi za jeszcze jeden egzemplarz - Kota i Kociątek nigdy jej nie dość. Istnieje jeszcze trzecia możliwość... Przełamać barierę pierwotnego wrażenia po opisie i jednak książkę przeczytać. Muszę was jednak ostrzec: jeśli zdecydujecie się na lekturę "Wurta" musicie pożegnać się z myślą, że żółte piórka będą się wam kojarzyło wyłącznie z kanarką Tweety ze słynnej kreskówki; gdy zobaczycie psa, nie będzie wam przechodzić na myśl jak mogłaby wyglądać jego hybryda z, powiedzmy, robotem czy człowiekiem; a przede wszystkim, że będziecie życzyć starszej pani w śpiączce, by się wybudziła jak najszybciej. Właściwie, to będziecie jej życzyć, by w tej śpiączce wytrwała jak najdłużej. I żeby, broń Boże, nie umierała. Choćby nie wiadomo co.
Ale przede wszystkim, Kiciusie, pamiętajcie, że "Wurt" to Żółć w najczystszej postaci. A żółcie nie mają opcji odskoku.
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni.
Kocica was ostrzegła.

"W imię tego, co utraciłem i co zyskałem, część tej opowieści poświęcam tobie, Bridget. Gdziekolwiek teraz jesteś."

Ponieważ jestem bardziej wyrozumiała niż Kot, ostrzegę was jeszcze raz, Kiciusie. Bądźcie cierpliwi. I inteligentni. I zachowajcie zimną krew. Kiedy zaczniecie lekturę "Wurta", Wurt połknie was natychmiast bez żadnego okresu przejściowego. Zostaniecie wyrzuceni w sam środek wydarzeń, bez jakiegokolwiek przygotowania. Zaleje was ogrom terminów, osób, stworów i zdarzeń. Zachowajcie spokój. Bo tylko najspokojniejszy, najinteligentniejsi i najcierpliwsi przetrwają. Bo Alicja wie najlepiej jaki jest Wurt, więc stworzyła dla was Kota. By Kot nad wami czuwał. Powie on wam wszystko, co chcecie wiedzieć. Ale w swoim czasie. Nie prędzej. I nie później. Kiedy nadejdzie czas, nadejdzie i Kot. Czekajcie. I bądźcie czujni.

"Na niektóre rzeczy trzeba czekać całe życie, i część tej opowieści poświęcona jest tobie, Tristanie."

Z racji, że Kocica ostatnio większość czasu poświęca na przygotowania do ustnej matury z j. polskiego (i pisemnej z fizyki. I na robienie pracy domowej z matmy... Ale to akurat mniej ważne w tym momencie), stała się ostatnio bardzo wrażliwa na wszelkie motywy i odniesienia do literatury wieków przeszłych. Jako, że jest jednak rok z nauką w plecy, a ma jeszcze dwa lata pracy przed sobą, większości rzeczy w "Wurcie" nie wyłapała (a jest pewna, że jest ich tam od groma), co jednak nie przeszkodzi jej podzielić się z Kiciusiami tym, co mimo wszystko znalazła.
Pierwsze, które przychodzi człowiekowi na myśl zaraz po przeczytaniu "Wurta" to oczywiście nawiązania do Alicji z krainy Czarów. Jeżeli kiciuś nie domyślił się tego, po obecności Kota (Gracza), to w głowie powinno mu się nieco rozjaśnić, kiedy ów Kot (Gracz) powołał się na Alicję, jako istotę najwyższego stanu i matkę wszelkiej rzeczy. Jeśli jednak nawet to nie rozgoniło ponurych chmurek znad twojej główki, kiciusiu, odsyłam do wiki, gdzie dowiesz się, że Automated Alice, trzecia powieść Noona z uniwersum Wurta, jest jednocześnie "triquelem" (jak lubi mawiać sam autor) do Alicji z Krainy Czarów i "preprequelem" (jak lubię mawiać ja) do pierwszej swojej powieści.
Drugim odniesieniem (i z resztą dość naciąganym; sama bym w życiu na to nie wpadła, bo, muszę się przyznać, to znalazłam przez przypadek w internecie) jest związek Skryby i Desdemony z Orfeuszem i Eurydyką. Na swój zakręcono-wurtowy sposób ma to nawet sens. Długie poszukiwania Skryby na powrócenie Desdemony do "życia" i (1.spoiler!) ich "rozminięcie się" pod koniec książki, może nieść pewne podobieństwo do w/w mitologicznej pary, ale wydaje mi się nie wielkie i, jak już wcześniej powiedziałam, nieco naciągane.
Kolejnym dość naciąganym odniesieniem jest nadanie bohaterom ważnym, acz raczej drugoplanowych, imion "Tristan" i "Desdemona", ale chyba oprócz tych właśnie imion, nic ich ze swoimi pierwowzorami nie łączy. (2.spoiler!) No chyba, że ucinanie dredów przez Tristana po śmierci ukochanej Suzie można podciągnąć pod przenośnię śmierci. Wtedy już trochę bardziej.
"To wam, Mandy i Żuku, Skitrowcom, poświęcam część tej opowieści."

Ostatnim już przeze mnie samodzielnie odnalezionym odniesieniem do klasyki jest Skryba jako bohater przejawiający się zespołem cech werterycznych. Ponieważ już samo to stwierdzenie jest wystarczająco dużym spoilerem, nie będę już ich dalej ukrywać w tym akapicie. No chyba, że któryś kiciuś jeszcze nie wie kim jest Werter. Wtedy taki kiciuś może radośnie pominąć następujące ustępy recenzji, aż do następnego cytatu, bo i tak będzie rozumieć piąte przez dziesiąte.

Primo - uczuciowość. No cóż... Może Skrybie daleko do gwałtownej uczuciowości Wertera czy choćby Lotty, ale w tym psychodelicznym futurystycznym Manchesterze, który przedstawił nam autor, a w którym dane było żyć głównemu bohaterowi, był on z całą pewnością osobą najbardziej uczuciową.
Secundo - świat postrzegany przez pryzmat marzeń i poezji. Poezji to może nie, ale... Bycie non stop pod wpływem Wurta (czyli połączenie marzeń, snów i koszmarów w nie do końca odpowiednich proporcjach) czy też pragnienie bycia w Wurcie przez cały czas, bo Desdemona, można tu spokojcie podciągnąć.
Tertio - zamiłowanie do natury, przyrody. Zanim mnie o cokolwiek oskarżycie (szczególnie o rzucanie bezpodstawnych porównań do Wertera na prawo i lewo), przypomnijcie sobie Manchester w "Wurcie". Jak Skryba miał kochać ten szary i ponury świat, w którym WSZYSCY ćpają, by się od niego uwolnić? Nie da się, kociaki. Nie da się. Z resztą wam też wasz świat do końca nie podoba, skoro poświęcacie tyle czasu na czytanie książek, granie w gry i oglądanie telewizji, zamiast przespacerować się miejskmi i podmiejskimi uliczkami. Podobnie więc zaś czyni Skryba, który, o ile dobrze pamiętam, kiedy spotkał się w jednym z wurtowych snów z Desdemoną w miłym, zielonym, pogodnym miasteczku, zachwycał się nad każdym kwiatkiem i drzewkiem.
Quatro - kult miłości. Podobnie jak z uczuciowością. Z resztą, kiciusie, heloł, oddał swoje życie za Desdemonę. Tak bardzo ją kochał. Hmmm?
Quinto - umiłowanie dzieci. No dobra. Cofam to, co powiedziałam przy naturze. Nie wszyscy ćpają. Wurtem zaciągają się jedynie dorośli, staruszkowie i młodzież. Dzieci natomiast, jak to dzieci w książkach, są niewymownie niewinne i nieskalane narkotykiem. Toteż nic dziwnego, że Skryba raczej nie za często ma z nimi kontakt. W pewnym momencie pojawia się jednak przy boku Skryby ktoś taki jak Skierka i choć dziecię nie ukończyło nawet 10 lat, przez pewien okres cały swój czas spędzała ze Skrybą, który traktował ją jak młodszą siostrę - i chodzi mi o tą zdrową relację brat-siostra, a nie tę... wurtową :).
Sexto - bunt wobec świata. I nie tylko wobec tego psychodelicznego Manchesteru czy wurtowej rzeczywistości, ale również wobec meta- i wymiaru Kota Gracza. Bo stanięcie twarzą w twarz z Kotem nie jest rozrywką przeznaczoną dla pochmurnych potakiwaczy, którzy są zbyt słabi, by w ogóle chcieć coś zmienić w ich ponurym świecie.
Septimo - samotność i osamotnienie. ... Naprawdę muszę coś tu wyjaśniać?
Oc... *przełyka ślinę ze zdenerwowania i wypatruje zbliżającego się Śmierci*...tavo - samobójstwo. No dobrze, dobrze. Skryba może nie popełnia typowego samobójstwa, ani też nie pożycza od najlepszego przyjaciela i największego rywala zarazem pistoletów, na podobieństwo Wertera, jednakże oddaje swoje życie na rzecz życia Desdemony, przez co już na zawsze zostaje uwięziony w Wurcie. A właściwie nawet wyrzucony poza Wurta, tam, gdzie swoje miejsce ma Kot, Wąchający Generał i Alicja.

"- (...)wiem tylko, że ten świat jest piękny i że ty jesteś moim bratem, i że powinniśmy zostać tu na zawsze. Zrobimy tak, Skrybo?
-Nie."

Ojoj. Troszkę mi się rozpisało. A ja nawet nie liznęłam Okruchów z Pałacu Snów! Przecież to bardzo ważny prezent od naszego autora na XX-lecie istnienia Wurta!
Co mówicie, Kiciusie? Że Kocica powinna już dziś zejść ze sceny i powrócić później, w odpowiedniej chwili? Wziąć przykład z Kota? No dobrze, dobrze. Skoro tak uważacie...
Jeszcze tylko kilka słów podsumowania... Przecież nie można odejść tak bez pożegnania...

Ktoś* kiedyś powiedział: "Wurt” nie stracił nic ze swojej oryginalności i siły oddziaływania… Kiedy cały świat jest na prochach, jego obraz nie może nie być dystopijny, ale dzięki prawdziwym ludzkim uczuciom nie traci realizmu i wyróżnia się autentycznym pięknem, jak tęcza odbita w kałuży ropy… „Wurt” był lekturą obowiązkową w 1993 roku i pozostał nią w 2013." Zgadzam się w 100%. Zaczynając od świata na prochach (honestly, to właśnie dzięki temu sformułowaniu postanowiłam sięgnąć po książkę), przez autentyczne piękno i tęczę odpitą w kałuży ropy (to z kolei przypomina mi pewien dość typowy cytat z Wiedźmina z gwiazdami i ich odbiciem w jeziorze, którego od kilku tygodni za nic nie mogę sobie przypomnieć), po stwierdzenie, że "Wurt" był pozycją obowiązkową w 1993 i pozostał nią w 2013.
Ktoś kiedyś również powiedział (zapewne wydawca albo ludzie od marketingu, którzy wówczas nie wiedzieli, że takie chwyty nie zachęcają ludzi do lektury książki, a wręcz przeciwnie), że Noon to Philip K. Dick lat 90. Zawsze ciężko mi szło pisanie takich hiperbolizacji i za każdym razem niewyobrażalnie trudno mi było się z tym zgodzić, nawet jeśli tkwiło w tym ziarno prawdy. Podejdę więc do tej sprawy nieco od innej strony. Czytałeś Dicka i ci się spodobał? Sięgnij po Noona. Czytałeś i nie bardzo przypadł ci do gustu? Sięgnij po Noona. Nie czytałeś? Nadal sięgnij po Noona.
I pamiętajcie, Kociaki.
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożne.

*SciFiNow /cytat z okładki książki i strony wydawnictwa

"Są rzeczy ważniejsze od innych, i nic nie poradzę, że czyni mnie to złym."

Za każdym razem, gdy zabieram się na którąś z książek z MAGowego cyklu "Uczty Wyobraźni", towarzyszy mi pewnego rodzaju strach i niepewność. Do tej pory z ową serią spotkałam się kilka razy i każdy z tych razów był naprawdę fantastyczny i zapadający w pamięć. Czasem nawet nieco za mocno, biorą pod...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„-Powiedz mi coś, Noah! Co ważniejsze: wolność czy szczęście?
-Nie możesz być szczęśliwy, jeśli nie jesteś wolny – odparł Noah.”

Noah był zwykłym nastolatkiem – przynajmniej na tyle zwykłym, na ile pozwala na to brat w psychiatryku, który wcześniej walczył na froncie. Sadie była normalną dziewczyną – o ile normalną można nazwać dziewczynę, w której mózgu rośnie tętniak, a małe bioty budują wokół niego siateczkę, by mogła pożyć nieco dłużej niż pozwoliłaby na to choroba. Michael także był całkiem zdrowym… A nie. Michael nigdy nie był zdrowy, normalny czy zwykły. Ale to bez znaczenia. Już ich nie ma. Nie ma Sadie, Noaha, Micheala… Teraz jest już tylko Plath, Keats, Vincent. Jest też Ofelia, Wilkes, Niżyński, Renfield i Lear. Wszyscy oni i wielu innych należą do BZRK – organizacji, która bardziej ceni sobie wolność niż piątą klepkę. I zrobią wszystko, by osiągnąć swój cel – nawet za cenę rozumu.

Michaela Granta – człowieka, który dał nam wszystkim GONE, zna wielu młodych polskich czytelników fantastyki. Jego opowieść o dzieciakach uwięzionych pod kopułą bezpowrotnie zakorzeniły się w nie tylko w sercach, ale i umysłach ludzi – bo po lekturze tych książek, nie można tak po prostu, odłożyć ich na półkę i żyć dalej, jakby nic się nie stało. Nie. GONE wczepia się ostrymi mackami w rozum i serce i nie pozwoli zapomnieć o sobie już nigdy – pół biedy, jeśli za to właśnie je kochamy. Znacznie gorzej jeśli to właśnie przez to z niechęcią sięgamy po kolejne części.
I tu właśnie pojawia się pytanie – czy pomimo tego, że GONE było straszne/okropne/obrzydliwe/przerażające/etc, warto sięgnąć po BZRK? (Przy założeniu, że miłośnicy tego pierwszego, na to drugie rzucą się bez zastanawiania)

„Pukanie. Do drzwi.
Wiedziała, że to on. Nie chciała go widzieć. Ale nie mogła powiedzieć ‘nie’. Jak można powiedzieć ‘nie’ komuś, kto cały dzień łaził po fałdach twojego mózgu?”

Cała recenzja na...
http://paranormalbooks.pl/2013/04/19/recenzja-bzrk-michael-grant/

„-Powiedz mi coś, Noah! Co ważniejsze: wolność czy szczęście?
-Nie możesz być szczęśliwy, jeśli nie jesteś wolny – odparł Noah.”

Noah był zwykłym nastolatkiem – przynajmniej na tyle zwykłym, na ile pozwala na to brat w psychiatryku, który wcześniej walczył na froncie. Sadie była normalną dziewczyną – o ile normalną można nazwać dziewczynę, w której mózgu rośnie tętniak, a...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

I nawet śmierć ich nie rozłączy...


"Nawet w ciemności potrafiłam dostrzec niewielką kolekcję jedynych przedmiotów, które do mnie należały: moich książek. Sięgające pasa sterty książek wypełniały niemal każdy centymetr tego małego pokoju. Znajdowałam te książki w antykwariatach, na wyprzedażach, na targach w bibliotece. Każda z nich została przeczytana kilka razy, a potem z czułością ułożona na szczycie sterty."


Amelia wie tylko jedno: nie żyje. Jedyne co pamięta za życia, to moment, kiedy tonęła. Kiedy wodorosty zaplątały się w jej nogi i nie puściły; kiedy słodka woda rzeki wlewała się do jej płuc, nie pozwalając oddychać. Trudno, żeby o tym nie pamiętała - codziennie ma ten sam koszmar, po którym budzi się na cmentarzu na swoim grobie. Wszystko się jednak zmienia, kiedy podczas jej koszmaru, do rzeki wpada młodzieniec. I choć doskonale wie, że nie potrafi, Amelia próbuje mu pomóc, by nie podzielił jej losu.

Od początku miałam dobre przeczucia co do tej książki. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zapowiedź "Hereafter" na stronie wydawnictwa na długo przed jej premierą, zakochałam się na zabój i każdy dzień czekania na jakiekolwiek wiadomości na temat tej książki, był dla mnie straszny. Nic dziwnego, że gdy tylko na blogu wydawnictwa pojawił się wpis odnoszący się do twórczości Tary Hudson, uczepiłam się go rękami, nogami i zębami. I chociaż moja miłość do książki, gdy otrzymała polski tytuł, "Pomiędzy" trafiło do mnie chwilę przed premierą*. Jak miały się moje emocje po jej przeczytaniu?

Moja miłość zdecydowanie powróciła, chociaż w zupełnie innej formie. To nie było jedynie zakochanie się okładką. Historia Amelii i Joshuy uwiodła mnie całkowicie, chociaż początek historii wydawał mi się dość ciężki. Po kilku stronach jednak akcja przyśpiesza, staje się lżejsza, do tego stopnia, że aż ciężko odłożyć książkę na bok. Można się przy niej pośmiać i wystraszyć. Zmartwić się i ucieszyć. Z reguły nie za bardzo podobają mi się książki z gatunku paranormal romance, jednak "Pomiędzy" to mój ukochany wyjątek.
Polecam przede wszystkim miłośniczkom tego gatunku. A kto za nim nie przepada... Może warto spróbować? Mi się spodobało, może wam również :).

*Tak. Wiem wrzesień 2011, a marzec 2013 to szmat czasu. To jest najdłużej pisana przeze mnie "recka" ever.

I nawet śmierć ich nie rozłączy...


"Nawet w ciemności potrafiłam dostrzec niewielką kolekcję jedynych przedmiotów, które do mnie należały: moich książek. Sięgające pasa sterty książek wypełniały niemal każdy centymetr tego małego pokoju. Znajdowałam te książki w antykwariatach, na wyprzedażach, na targach w bibliotece. Każda z nich została przeczytana kilka razy, a potem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Empireum, ogromny statek kosmiczny, jest jedynym światem, jaki znają Waverly i Kieran. Tutaj się urodzili. Tutaj dorastają. Należą do grupy wybranych, której celem jest odnalezienie i zaludnienie Nowej Ziemi. Obydwoje znają swoje role - on zostanie w przyszłości kapitanem jednostki, ona będzie stała u jego boku. Dzieci ich dzieci będą dorastać na nieznanej planecie... Przygotowani na zagrożenia z kosmosu, przyszli koloniści nie wzięli pod uwagę jednej możliwości - zdrady.
Gdy Nowy Horyzont, statek-bliźniak, nieoczekiwanie atakuje, zaskoczeni agresją ze strony sprzymierzeńców mieszkańcy Empireum nie potrafią się bronić. Dorośli zostają zlikwidowani. Młode kobiety porwane. Na statku pozostają tylko niedoświadczeni chłopcy. Na początku ocalałymi rządzi lęk. Potem zaczyna się walka o władzę.
Nowy Horyzont nie zaatakował bez powodu. Waverly odkrywa, że ukochana przez mieszkańców statku przywódczyni ma wobec niej oraz innych porwanych bardzo konkretne plany - plany, w których
dziewczyna nie ma zamiaru wziąć udziału.*

Szczerze mówiąc, długo się zastanawiałam, jak zacząć tę recenzję. W jakie słowa ją ubrać. O czym wspomnieć, a co lepiej przemilczeć. W jakim świetle przedstawić książkę. Spędzało mi to sen z powiek (szczególnie na lekcjach) i nie dawało spokoju, ilekroć zarzucam próby pisania (jakiejkolwiek, szczerze powiedziawszy, bo na chwilę obecną trochę recek mi się zwaliło na głowę) recenzji. Po przeszło dwóch tygodniach intensywnego (na ile pozwalał mój wykończony szkołą mózg) myślenia, w piątkowy wieczór w nadeszło olśnienie. Nie będę kłamać, nie będę niczego maskować, wygarnę książce wszystkie wady i podkreślę wszelkie zalety, jakie tylko zauważyłam i na które nie szkoda mi marnować czasu. Później jednak nadeszły rozmowy o książce z innymi recenzentkami, sprawdziany, kartkówki i bitwy o laptopa, mój Reviewer Dream się skończył, więc postanowiłam zamieścić w recenzji tylko to, co napisałam już wcześniej oraz tylko to o czym mam siły pisać. A co wy, moi Czytelnicy, z tym zrobicie, to już jest nie moja sprawa - jam tylko wypełniam obowiązki zmory wydawców, tj. recenzenta. W dodatku aktualnie leniwego i totalnie subiektywnego.

Przede wszystkim: czegokolwiek bym nie przeczytała, czegokolwiek bym nie usłyszała i czegokolwiek bym o tej książce nie obejrzała - żadne trailery, tweety, okładki, zapowiedzi, wpisy na blogu czy prevki do okładek nie oddają ani tego czego się spodziewałam, ani tego, z czym się spotkałam podczas lektury. A spodziewałam się mrożącego krew w żyłach thrilleru na miarę Igrzysk Śmierci i GONE lub (nie pytajcie czemu) super słodkiego romansu, z którym mamy do czynienia dość często w książkach z gatunku paranormal romanse. In my humble opinion nie jest to ani thriller, ani romans, a raczej... książka akcji w klimatach podróży kosmicznych, jeżeli mogę się tak wyrazić. Owszem - afera niemowlęca na Nowym Horyzoncie oraz kłopoty z dowództwem na Empireum są przerażające i nie raz okrutne, ale uważam, że cała książka miała za mało... mroczny klimat, by nazwać "Blask" thrillerem.

A skoro już mowa o zestawieniu wydarzeń z Nowego Horyzontu i Empireum... Wyobrażaliście sobie kiedyś utopię i dystopię funkcjonujące obok siebie w jednej książce? No cóż - teraz już możecie. Nowy Horyzont to statek, na którym funkcjonuje istny raj... w kosmosie. Ludzie są mili, pogodni, pełni wiary w Boga i nadziei na lepsze jutro, które spotka ich lub ich dzieci na Nowej Ziemi. Krótko mówiąc - miejsce iście utopijne. Z kolei nieopodal (jak na odległości kosmiczne) przez międzygalaktyczną próżnię "szybuje" pozbawione dorosłych Empireum. Na zostawionym na pastwę dojrzewających chłopców statku kosmicznym panuje zupełny chaos, który próbuje być ogarnięty jeszcze większym chaosem.
Szczerze mówiąc, sama się sobie dziwię, że wcześniej tego nie zauważyłam. Dziwne, bo mimo, że nie przepadam za książkami w klimatach utopijnych czy dystopijnych, jest ten kontrast między statkami był jedną z rzeczy, które naprawdę mi się spodobały w "Blasku".

Bardzo podobało mi się również nastawienie autorki do pisania "Blasku". By pisać książki o tematyce sci-fi, potrzebna jest znajomość co najmniej podstawowych praw fizyki, a najlepiej, gdyby autor w ogóle był doktorem fizyki teoretycznej i doświadczalnej oraz, oczywiście, astronomii. Albo być geniuszem (jak Lem). Amy Kathleen Ryan w podziękowaniach przyznaje się jednak, że tą kwestią niekoniecznie zajmowała się ona sama. Oczywiście byłabym zdecydowanie bardziej zadowolona, gdyby książka była "jej" od początku do końca, ale lepiej przyznać się do niewiedzy i szukać u znajomych pomocy, zamiast udawać, że wie się lepiej od wszystkich innych i pogardzać researchem. Bardzo fajne zachowanie ze strony autorki.

"Blask" ma jednak również kilka wad - głównie technicznych. Długo oczekiwana okładka pierwszej części Gwiezdnych wędrowców jest cudna i tego odebrać jej nie można. Jest niesamowicie dopracowana, oryginalna, niezwykła, ciekawie lakierowana - szczególnie spodobało mi się wybiórcze lakierowanie na tylnej okładce, układające się w "tajny" komunikat. Nie ma to tamto - okładka jest doskonale dopracowana. Gorzej z wnętrzem. Brakowało mi spisu treści, bardzo potrzebnego przy nazwach poszczególnych części i imiennych rozdziałach. Strasznie puste strony każdej nowej części. Zirytowało mnie również zwiększanie objętości na siłę - książka spokojnie mogła mieć mniejszą czcionkę, interlinię i żywą paginę. Przeszkadzały mi również numery stron na górze stron i brak loga stronie tytułowej, choć to już może podchodzić pod czepialstwo. No i nieszczególnie spodobał mi się tłumacz. Zdania były krótkie i proste. Język nie za ciekawy - mi osobiście utrudniający czytanie.

"Blask" autorstwa Amy Kathleen Ryan z całą pewnością jest książką dobrą. Może nie jest mrożącym krew w żyłach thrillerem i może skierowany jest raczej do młodzieży, niż do zwykłych zjadaczy... science fiction, jednak z pewnością jest powieścią interesującą. Gama barwnych bohaterów, dwutorowa narracja, afera niemowlęca, walka chłopców o dowództwo nad statkiem kosmicznym i ogarniający bohaterów kosmos sprawiają, że od książki trudno się oderwać. "Blask" może nie jest moją ulubioną powieścią, ale z całą pewnością sięgnę po drugą część - "Iskrę", której premiera odbędzie się w kwietniu tego roku - a wam, moi drodzy czytelnicy, serdecznie polecam :).

oszukali nas
nie możemy nikomu ufać
nikt nam nie pomoże
nie ulegniemy!!!

*opis z okładki

Empireum, ogromny statek kosmiczny, jest jedynym światem, jaki znają Waverly i Kieran. Tutaj się urodzili. Tutaj dorastają. Należą do grupy wybranych, której celem jest odnalezienie i zaludnienie Nowej Ziemi. Obydwoje znają swoje role - on zostanie w przyszłości kapitanem jednostki, ona będzie stała u jego boku. Dzieci ich dzieci będą dorastać na nieznanej planecie......

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wiele się zmieniło od czasu śmierci księcia Andovana, chociaż minęło tak mało czasu… Kamala postanawia po raz kolejny poprosić swojego starego nauczyciela Ethanusa o pomoc, mimo że wie, iż to oznacza złamanie Prawa. Rhys wybiera się w ciężką i niebezpieczną podróż, by upewnić się, że Gniew Bogów został nienaruszony. Siderea także wybiera się w podróż – pragnie odnaleźć sposób na to, by uniezależnić się od zimnych i podstępnych Magistrów, którzy zostawili ją w momencie największej słabości. Również Gwynofar nie zamierza bezczynnie siedzieć – zostawia świeżo ukoronowanego syna w stolicy Wielkiego Królestwa, by samej ruszyć do rodzinnych krain i zapobiec atakowi przerażających Duszożerców. Na północ wybiera się również Colivar, nieświadomy tego, z kim przyjdzie mu pracować. Koniec Drugiej Ery Królów zbliża się wielkimi krokami. Naprzeciw sobie staną bogowie i Duszożercy. Kto wygra? I jak będzie wyglądać świat, gdy kurz bitwy opadnie?

„Skrzydła gniewu” autorstwa C.S. Friedman to druga część Cyklu o Magistrach, zapoczątkowanego „Ucztą dusz”, którą pierwszy raz na księgarskich półkach mogliśmy ujrzeć w kwietniu 2012 r. Główną bohaterką Cyklu jest Kamala, młoda czarownica, która zapragnęła poznać tajemnicę nieśmiertelności i nieograniczonej mocy Magistrów. Ze względu na burzliwą przeszłość, zmuszona jest ukrywać się przed nimi, ponieważ kara za popełnione zbrodnie jest zbyt wysoka. W tym samym czasie w północnych krainach potomkowie siedmiu legendarnych Protektorów, ludzi, w żyłach których krąży lyr, czują, że Gniew Bogów – magiczna bariera, która oddziela Duszożerców (stwory podobne do smoków, żywiące się ludzkimi duszami) słabnie, wypuszczając na wolność stada bestii, które mogą doprowadzić do końca świata, jaki znają ludzie Drugiej Ery Królów.

Wiem, że może to zabrzmieć jak masło maślane, ale czytając „Ucztę dusz” odnosimy dokładnie takie wrażenie, jakie najprawdopodobniej planowała dla nas C.S. Friedman – od początku do końca czujemy, że powieść będzie o poszukiwaniu ludzi oraz odpowiedzi na pytania, które będą interesować głównych bohaterów. Będzie o podróżach, ucieczkach i zmierzaniu się z prawdą – nawet z tą najstraszliwszą. Wiemy, jak to wszystko się kończy, choć tak bardzo nie chcieliśmy w to wierzyć. Tymczasem „Skrzydła gniewu” od początku do końca są dla nas tajemnicą. Każda strona książki jest odpowiedzią na jedno z interesujących nas pytań, ale również źródłem kolejnych, znacznie bardziej niepokojących.

Cała recenzja na...
http://paranormalbooks.pl/2013/03/09/recenzja-skrzydla-gniewu/

Wiele się zmieniło od czasu śmierci księcia Andovana, chociaż minęło tak mało czasu… Kamala postanawia po raz kolejny poprosić swojego starego nauczyciela Ethanusa o pomoc, mimo że wie, iż to oznacza złamanie Prawa. Rhys wybiera się w ciężką i niebezpieczną podróż, by upewnić się, że Gniew Bogów został nienaruszony. Siderea także wybiera się w podróż – pragnie odnaleźć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Will wyszedł spomiędzy drzew z łukiem w ręce, Podbiegł do Alyss i Ebony, nie wiedząc, którą uściskać najpierw. Padł więc przy nich na kolana i otoczył obie ramionami.
Obydwie wydawały się dość zadowolone z rozwoju wypadków. Jedna nawet polizała go po ręce. Niewiele widział, bo łzy napłynęły mu do oczu, miał jednak nadzieję, że była to Ebony."

W jakich okolicznościach zginęli rodzice Willa? W jaki sposób kałamarz może pokonać sztylet? Jak dobrym aktorem potrafi być dyplomata? Czemu nie warto nosić szkiców przemów weselnych w sakiewce z materiałami łatwopalnymi? Czy najlepsza kucharka Królestwa Araluen jest w stanie poradzić sobie z trzeba złodziejami, którzy wtargnęli do jej domu? Czy Willowi dane będzie w końcu zatańczyć na weselu? Jak Halt dołączył do Korpusu Zwiadowców i czym przekonał do siebie Crowleya? Co dzieje się z konikami zwiadowców, gdy muszą skończyć swoją wierną służbę? I na czyim ślubie uroni się wiele łez szczęścia?
Na te i wiele innych pytań możecie znaleźć odpowiedzi w najnowszej i (ponoć) ostatniej części słynnej serii Zwiadowcy – w „Zaginionych historiach”.

Stało się. Według oficjalnych źródeł informacji to już koniec przygód Willa, Halta, Horace’a, Alyss, Evanlyn vel Cassandry, Wyrwija, Abelarda, Kickera i całej reszty bohaterów słynnej już serii Johna Flanagana. Od czterech lat Zwiadowcy towarzyszyli nam, pozwolili nam być świadkami wzlotów i upadków, uczyli jak się skradać, tropić, wysuwać wnioski z ludzkich zachowań. Pokazywali czym jest prawdziwa przyjaźń, miłość, oddanie, wierność, odwaga. Rozśmieszali. Sprawiali, że łzy płynęły strumieniami. Zmuszali do myślenia. „Zaginione historie” pozwoliły nam po raz ostatni spotkać się z ulubionymi i barwnymi postaciami i się z nimi pożegnać. Dla wielu to jeden ze smutniejszych (jeśli nie najsmutniejszych) momentów wieku młodzieńczego. Dla mnie – wspaniałe zakończenie wspaniałej opowieści.

"Zaginione historie" to tak naprawdę kwintesencja wszystkich najlepszych cech całej serii w krótkiej, przyjemnej formie. Przede wszystkim - powrócili kochani przez wielu bohaterowie: Gilan, Jenny, Crowley, Arald czy Morgarath (ten ostatni akurat kochany nie był, ale ważne, że wrócił). Mieliśmy też okazję spotkać się kilkakrotnie z Haltem - tym nam bardziej znanym, jak i tym, którego spotkamy po raz pierwszy (np. zanim przystąpił do korpusu Zwiadowców).Nie raz możemy przeczytać również opowieści o Willu czy Alyss. Zdecydowanie mniej za to jest Horace'a, ale po tym, jak dał nam popalić w "Cesarzu Nihon-Ja", to nawet lepiej. W szczytowej formie był również flanaganowski humor. Podczas lektury co i raz wybuchałam głośnym śmiechem lub chociaż cichym chichotem, a prawie cała książka została podkreślona, by zaznaczyć co śmieszniejsze sytuacje - co już od dawna jest moim małym rytuałem, podczas czytania twórczości Flanagana.

Niesamowicie spodobało mi się to, że ostatnia (a raczej "ostatnia") część Zwiadowców nie jest typową książką, a zbiorem opowiadań. Nadaje to "Zaginionym historiom" lekkości, aurę odmienności od reszty serii, sprawia, że czyta się je o wiele lżej, szybciej i przyjemniej. Odpowiada na pytania i zakańcza wszystkie wątki. Daje okazję do pożegnania się z wszystkim ukochanymi bohaterami. Jest po prostu idealnym zakończeniem.


Na temat pozytywnych cech "Zaginionych historii" mogłabym rozpisywać się jeszcze długo, ale nie chodzi o to, by zdradzić wszystkie tajemnice, a wręcz przeciwnie - skusić was nimi do lektury. Bo po "Zaginione historie" zdecydowanie warto sięgnąć.

"Gdy [Crowley] zaczął pogwizdywać skoczną ludową melodię, Halt popatrzył z ukosa.
-Co robisz? [...]
-Mam dobry humor. [...]
-Zatem masz dobry humor. A dlaczego wydajesz ten piskliwy dźwięk?
-Gwiżdżę. Gwiżdżę sobie skoczną melodię.
-To nie jest gwizdanie. To pisk - odrzekł Halt.
Zwiadowca odwrócił się w siodle, by posłać rozmówcy pełne godności spojrzenie.
- Powinieneś wiedzieć, że moje gwizdanie jest przedmiotem licznych pochwał w hrabstwie Hogarth.
-Ponura to musi być kraina, w której ludzie uważają ten piskliwy skrzek za melodyjny."

"Will wyszedł spomiędzy drzew z łukiem w ręce, Podbiegł do Alyss i Ebony, nie wiedząc, którą uściskać najpierw. Padł więc przy nich na kolana i otoczył obie ramionami.
Obydwie wydawały się dość zadowolone z rozwoju wypadków. Jedna nawet polizała go po ręce. Niewiele widział, bo łzy napłynęły mu do oczu, miał jednak nadzieję, że była to Ebony."

W jakich okolicznościach...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Ludzie nie pragną nieśmiertelności - podjąłem po chwili. - Nie chcą tylko, po prostu, umierać. Chcą żyć, profesorze Decantor. Chcą czuć ziemię pod nogami, widzieć chmury nad głową, kochać innych ludzi, być z nimi i myśleć o tym. Nic więcej.”

Czego możemy się nauczyć od kosmitów? W cyklu opowiadań pisanych przez ponad trzydzieści lat Stanisław Lem udowadnia, że bardzo wiele.
Bohater Dzienników gwiazdowych, Ijon Tichy, niczym Guliwer obcuje z różnymi istotami pozaziemskmi. Podczas swych licznych wojaży międzyplantetarnych podróżnik poznał rozmaite obce cywilizacje, stworzone tak przez istoty myślące, jaki i przez zaawansowane roboty.
Zaskakujące, ale kosmici mieszkający na oddalonych w przestrzeni (czasem także czasie) planetach mają więcej wspólnego z nami, niż mogłoby się wydawać...

Szczerze mówiąc sama nie wiem, od którego momentu zapragnęłam zapoznać się z twórczością Lema. Czy była to nudna lekcja języka polskiego w gimnazjum, w czasie której zaczęłam przeglądać podręcznik, gdzie natrafiłam na Podróż Czternastą przygód Ijona Tichego? A może w wieczór, który matka zapragnęła spędzić z córką, więc "zaprosiła" ją do oglądania "Śledztwa" w Teatrze Telewizji? A może wszystko zaczęło się od momentu, w którym się dowiedziałam, że Wydawnictwo Literackie ma zamiar wydać Listy Lema i Mrożka, które pragnęłam przeczytać (ze względu na sympatię do tego drugiego), a nie wypada czytać cudzych listów bez znajomości jego wcześniejszej twórczości? Cokolwiek by jednak to nie było - jestem temu ogromnie wdzięczna, ponieważ otworzyło mi to ścieżkę do zupełnie innego, wyższego intelektualnie świata.

Wiem, że to może śmiesznie brzmieć, ale "Dzienniki gwiazdowe" pokazały mi jak fantastycznie można... bawić się wiedzą. Wiem, wiem - Lemowi nie o to chodziło, pisząc podróże Tichego (szczególnie te późniejsze).Tak, tak. Możecie się śmiać. Proszę bardzo. Nie zabraniam. Zrozumiem :). Ale pragnę wam pokazać, że coś jednak jest w tym moim rozumowaniu.
Nie raz już zdarzyło mi się słyszeć w szkole zdanie "Przecież to mi się do niczego w życiu nie przyda!". I szczerze mówiąc w większości przypadków to się sprawdza. Jest jednak taka grupa ludzi, której wiedza z dziedziny filozofii, historii, literatury, biologii, fizyki, chemii czy (nie lubię tego określenia, ale określa idealnie, to co mam na myśli) techniki przydaje się chociażby do... czytania i pisania książek. Jest to oczywiście grupa intelektualistów, cieszących się z inteligentnej rozrywki, więc oczywistym jest, że grupa ta jest nieliczna, może wręcz elitarna, ze względu na to, że nie może do niej "przystać" każdy. Radość z czytania jednak takich dzieł jest o tyle większa, że nie tylko "bawi" ona nas sama z siebie, ale i cieszy, gdy się zrozumiało jakieś odniesienie do czegoś, co nie jest dane każdemu (ergo poczucie własnej wartości wzrasta :D).

Właśnie takiej intelektualnej rozrywki możemy się spodziewać po "Dziennikach...". Przygody Ijona Tichego są bardzo miłe, przyjemne i zabawne, pozwalające na chwilę oderwać się od szarej i burej rzeczywistości, ale jednocześnie tak bardzo przesączone naukowymi terminami, że nie da się wszystkiego zrozumieć za pierwszym razem, a jedną podróż można analizować przez kilka godzin - tym bardziej, że opowieści, które snuje główny bohater po wizytach na różnych planetach, te posiadają również drugie dno - odniesienie do naszych ziemskich, ludzkich problemów.

I za to właśnie pokochałam "Dzienniki..." - za pozorną jednolitość, za dwubiegunowość, za podwójne dna, z tę nieokreśloną mentalność Ijona Tichego. Za zabawę, za podróże, za humor. Za zmuszanie do myślenia, do rozważania, to marzenia i racjonalnego myślenia. Za szukanie informacji, za naukę.
Dzienniki Gwiazdowe były jedną z najdłużej czytanych przeze mnie książek, ale gdy za chcę sięgnąć po nie po raz kolejny, nie będę miała nic przeciwko, nawet gdyby zajęło mi to rok.

„L.E.M jest to skrót nazwy LUNAR EXCURSION MODULE, czyli eskploracyjnego pojemnika księżycowego, który był budowany w USA w ramach "Projektu Apollo" (pierwszego lądowania na księżycu). L.E.M był wprawdzie zaopatrzony w mały móżdżek (elektronowy), urządzenie to służyło jednak wąskim celom nawigacyjnym i nie mogłoby napisać ani jednego sensownego zdania. O żadnym innym L.E.M.ie nic nie wiadomo.”

„Ludzie nie pragną nieśmiertelności - podjąłem po chwili. - Nie chcą tylko, po prostu, umierać. Chcą żyć, profesorze Decantor. Chcą czuć ziemię pod nogami, widzieć chmury nad głową, kochać innych ludzi, być z nimi i myśleć o tym. Nic więcej.”

Czego możemy się nauczyć od kosmitów? W cyklu opowiadań pisanych przez ponad trzydzieści lat Stanisław Lem udowadnia, że bardzo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Prawie dziesięć lat walczył w wojnach, które doprowadziły do rozbicia imperium Awarów, rozciągającego się na równinach pomiędzy Dunajem a Cisą. Należał do drużyn słowiańskich książąt, był najemnikiem, walczącym po stronie Karola Wielkiego, służył w szeregach armii bułgarskiego chana Kruma. Czarny Rogan. Osławiony łucznik, bezlitosny pogromca Awarów. Każdy wódz pragnie mieć go po swojej stronie.
Działa teraz na własną rękę, zapuszcza się w ciemne, zamieszkane przez duchy i demony lasy za Hronem. Tropi ślady Krwawych Psów – najokrutniejszych awarskich oprawców. Dzięki spotkaniu z wiedźmą Mireną i władcą wilków, Czarnobogiem, szybko się dowie, że jego powołaniem jest nie tylko zemsta za dawno nieżyjących bliskich. Aby sprawdzić, jakie drzemią w nim siły i jakie posłannictwo przypadło mu w spadku po nieznanych dotąd przodkach, będzie musiał udać się do królestwa Moreny, bogini śmierci…

Kojarzycie może Swaróga, Swarożyca i Strzyboga? Nie? A może chociaż Welesa, Czarnoboga i Chors? Nadal nie?! No ale Morenę (szerzej znaną jako Marzanna) i Pierona to już musicie znać ;).
Wszyscy (no dobra… większość) z wymienionych przeze mnie bogów i bogiń było elementem wierzeń naszych przodków za czasów, gdy wszystkim nam znany Biskupin był jeszcze młodziutką osadą. Nic jednak dziwnego w tym, że niewielu z was zna wierzenia słowiańskie – jest to tematyka rzadko podejmowana zarówno w książkach, jak i filmach, a w dobie globalizacji mało kto pamięta i przekazuje dalej wiedzę na temat swoich praprzodków. Taki czy inny twór literacki czy filmowy o wiele łatwiej „sprzedać”, jeżeli jest uniwersalny (z lekką nutką zachodu)* – pojawiają się w nim wampiry, wilkołaki, duchy – niż, gdy dotyczy tylko pewnej grupy odbiorców [np. Słowian :)].

Tym większe pokłony należą się Jurajowi Červenákowi, który całą serię o Roganie, Gorywałdze i Mirenie postanowił zachować w klimacie pogańskich wierzeń wraz z elementami słowiańskiego bestiariusza. Pod tym względem książka wydaje się być mocno dopracowana – widać, że autor się na tym zna i wie, jak połączyć ze sobą wiele fantastycznych elementów. „Władca wilków” to naprawdę dobry kawałek nieco brutalnego fantasy w słowiańskim stylu, więc jeśli chcecie sięgnąć po coś zupełnie innego, niż to, co czytaliście do tej pory (szczególnie, kiedy były to książki z gatunkuromance), to pierwsza część „ Czarnoksiężnika” jest dla was idealna.

Jednym z nielicznych minusów książki jest to, że jej czytanie przypomina trochę… trzymanie mokrej kostki mydła w rękach. Brzmi dziwnie? Już śpieszę z wyjaśnieniami.

Cała recenzja na
http://paranormalbooks.pl/2012/12/08/recenzja-wladca-wilkow-2/

Prawie dziesięć lat walczył w wojnach, które doprowadziły do rozbicia imperium Awarów, rozciągającego się na równinach pomiędzy Dunajem a Cisą. Należał do drużyn słowiańskich książąt, był najemnikiem, walczącym po stronie Karola Wielkiego, służył w szeregach armii bułgarskiego chana Kruma. Czarny Rogan. Osławiony łucznik, bezlitosny pogromca Awarów. Każdy wódz pragnie mieć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Zwłaszcza nie dałbym wiary Carmel, która nosi na nodze dokładnie taki ślad po ugryzieniu, jakie znaleziono na ciałach ofiar najbardziej przerażających morderstw ostatnich lat. Nigdy jednak nie przestanie mnie zadziwiać, w co chcą wierzyć ludzie.
Niedźwiedź. Jasne. Niedźwiedź ugryzł Carmel w nogę, a mną rzucił o drzewo, kiedy heroicznie próbowałem go od niej odciągnąć. Bronił jej też Morfan. I Thomas. Nikt poza dziewczyną nie został pokąsany ani poraniony pazurami, a mama wyszła z tego kompletnie bez szwanku. Ale hej, takie rzeczy się zdarzają.”

Z której strony by nie spojrzeć, Cas (a właściwie Tezeusz Cassio Lowood) nie jest zwyczajnym nastolatkiem. Mając lat naście, nie ma dziewczyny, nie szuka przyjaciół, a szkołę, którą zmienia co parę miesięcy, uważa co najwyżej za niewielką pomoc przy wykonywaniu swojej pracy, by o pójściu na uniwersytet nawet nie myśleć. Ale czego innego można spodziewać się po chłopaku, którego matka jest czarownicą, ojciec za życia zabijał umarłych, zaś kot wyczuwa martwe istoty? W dodatku sam Cas postanawia pójść w ślady ojca i bez asekuracji ze strony innych, biega po świecie z niezwykłym sztyletem – Atheme – w poszukiwaniu zabłąkanych i niebezpiecznych dusz, które z jakichś powodów musiały pozostać na Ziemi… Całkowicie oryginalny młodzieniec!

Najnowszy cel Casa znajduje się w małym kanadyjskim miasteczku Thunder Bay – w miasteczku, w którym na każdym rogu ulicy możesz spotkać ducha. Chłopak jednak przyjeżdża tu tylko z jednego powodu. Powodu, który zabił 27 osób w ciągu pół wieku. A tym powodem jest Anna. Anna Karlov. Anna we Krwi.

Być może z powodu tego, że zawsze trafiałam na potworny chłam i nigdy nie dane mi było sięgnąć po mistrzów gatunku, zawsze uważałam, że z czytaniem horrorów jest jak z oglądaniem filmu 3D w kinie przez człowieka bez jednego oka – tak się po prostu nie da. Za nastrój i suspens w filmowym horrorze odpowiada nie tylko historia sama w sobie, ale i muzyka, światło, efekty specjalne czy nawet sam sposób ujęcia różnych sytuacji. Nie da się – no po prostu się nie da się tego przełożyć na słowo pisane. Owszem – autor może grać na emocjach czytelników, jednak nie wyobrażam sobie, by człowiek krzyknął z przerażenia czytając książkę, co nieraz zdarza się poniektórym podczas oglądania filmów grozy. Gdybym jednak miała zacząć wierzyć w to, że i przy książkach można się nieźle wystraszyć, wiarę tę zapoczątkowałaby „Anna we krwi”.

Ciężko mi konkretnie sprecyzować, co sprawiło, że czytając wszystkie opisy walk z istotami nadnaturalnymi, jakie pojawiły się w książce, ciarki przechodziły mi po plecach, a czasem nawet z pewnym lękiem gasiłam główne źródło światła w pokoju przed pójściem spać po skończonej lekturze. Cokolwiek by to jednak nie było, liczę, że w „Girl of Nighmares” pojawi się nie raz.

cała recenzja
http://paranormalbooks.pl/2012/11/01/recenzja-anna-we-krwi-2/

„Zwłaszcza nie dałbym wiary Carmel, która nosi na nodze dokładnie taki ślad po ugryzieniu, jakie znaleziono na ciałach ofiar najbardziej przerażających morderstw ostatnich lat. Nigdy jednak nie przestanie mnie zadziwiać, w co chcą wierzyć ludzie.
Niedźwiedź. Jasne. Niedźwiedź ugryzł Carmel w nogę, a mną rzucił o drzewo, kiedy heroicznie próbowałem go od niej odciągnąć....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Kuba i Mela. Dodaj do znajomych Maciej Orłoś, Henryk Sawka
Ocena 6,9
Kuba i Mela. D... Maciej Orłoś, Henry...

Na półkach: , ,

Nie rozumiesz czemu twój syn ciągle męczy cię o nowe PSP? Irytujesz się za ilekroć widzisz dziecko płaczące bez powodu? Dostajesz szału za każdym razem, gdy młodsza siostra prosi cię, byś poświęciła jej chwilę na zabawę? Nie możesz już słuchać marudzenia twoich pociech o tym, jak bardzo chcą mieć psa, kota, chomika czy inną fabrykę dodatkowych smrodków? A może popełniłeś największą zbrodnię wobec swoich dzieci - zapomniałeś jak to być jednym z nich?

Szczerze mówiąc, sama nie wiem, czemu postanowiłam sięgnąć po Kubę i Melę. Nigdy nie darzyłam jakąś szczególną miłością ani pana Orłosia (chociaż lubię jego wydania wiadomości), ani pana Sawki (chociaż jego rysunki z reguły mnie rozśmieszają). Przez długi czas podchodziłam do tej pozycji dość sceptycznie, aż w końcu... Spojrzałam na opis książki po raz tysiąc pierwszy i uznałam, że raz kozie śmierć - przeczytam ją. Nie powiem, że była to najlepsza decyzja jaką podjęłam w moim krótkim życiu, jednak jestem zadowolona, że ją podjęłam.
Lektura pierwszego tomu "Kuby i Meli" to niezwykle ciekawe doświadczenie - szczególnie w rodzinnym gronie w niedzielne popołudnie czy wakacyjny wyjazd. Na długo zapamiętam rodzinne czytanie książki, poprzetykane co i rusz wybuchami śmiechu całej familii. Bo to jest jedna z głównych idei książki: śmianie się - z przygód dzieciaków, ich rodziców, a przede wszystkim... Z SIEBIE SAMYCH! Bo nie ważne czy mieszka się w stolicy czy w małym miasteczku, ma się lat 10 czy 50, pracuje się w telewizji czy w sklepie - przygody, które spotkały rodzinę Orłosiów mogą i przytrafiają się każdemu. I należy się z tego cieszyć, i się z tego śmiać, a nie płakać nad swoimi wadami. Osobom, które nie potrafią podejść z dystansem do własnej osoby - nie polecam.
"Kuba i Mela. Dodaj do znajomych" to idealna pozycja nie tylko dla dzieci, ale i starszych, którzy pragną sobie przypomnieć jak to było chodzić do szkoły podstawowej...
Polecam i czekam na kolejny tom :).

Nie rozumiesz czemu twój syn ciągle męczy cię o nowe PSP? Irytujesz się za ilekroć widzisz dziecko płaczące bez powodu? Dostajesz szału za każdym razem, gdy młodsza siostra prosi cię, byś poświęciła jej chwilę na zabawę? Nie możesz już słuchać marudzenia twoich pociech o tym, jak bardzo chcą mieć psa, kota, chomika czy inną fabrykę dodatkowych smrodków? A może popełniłeś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakże trudne, a jednocześnie zabawne może być życie studenta – szczególnie tego ze słowiańskim temperamentem! Nie ważne jednak co by zrobiła polsko-rosyjska grupa pijanych studentów i tak nie byliby w stanie dorównać W.Rednej adeptce VIII roku Magii Praktycznej w Starmińskiej Wyższej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Wolha nie raz zaraziła się na gniew profesorów, stawiając na drzwiach wiadro lodowatej wody czy sprzedając się nędznemu na bandycie z zardzewiałym nożem. Dziewczyna posiada jednak nadzwyczajne umiejętności (bynajmniej nie chodzi o umiejętność przenoszenia alkoholu na teren szkoły). W końcu na super niebezpieczną misję w państwie wampirów - Dogewie - która pochłonęła już 13 magów z doświadczeniem nie wysyła pierwszej z brzegu adeptki - a już na pewno nie takiej, która co chwila wpada w poważne tarapaty (nawet jeśli jej na tym specjalnie nie zależy - co zdarza się dość rzadko).
Tak czy inaczej - Wolha wpakowała się w niezłe bagno: czas spędzany w Dogewie musi rozdzielić między zabijającego wampiry potwora, pisanie pracy semestralnej, obalanie wampirzych mitów (lustra, czosnek, światło słoneczne...) i spotkanie się z niewymownie przystojnym wampirem. Niekoniecznie w tej kolejności.


tak!, Tak!, TAK! Tak w skrócie mogę określić, co myślę o książce. Historia jaka towarzyszyła poszukiwaniu pierwszej części przygód Wolhi jest długa i męcząca, jednak w ostatecznym rozrachunku nie żałuję żadnego wysiłku, który włożyłam w polowanie na książę. Czym mnie tak zachwyciła?
"Zawód: Wiedźma" to opowieść o niezwykle ironicznej, cynicznej i młodocianej wiedźmie, której niestraszne jest radzenie sobie w trudnych sytuacjach, zabijanie strzyg i innych potworów, pyskowanie ze złodziejem, czytanie królewskiej korespondencji i podglądanie ich właściciela w czasie kąpieli. Wolha nic sobie nie robi z taktu i dobrego zachowania. Jest szczera do bólu, inteligentna jak diabli i niebezpieczna niczym pijany kierowca. No i jest jeszcze oczywiście Len. A właściwie Wielce Szanowny Władca Dogewy, Szlachetny Arr'akktur tor Ordwist Sz'eonell z klanu... i tak dalej i tak dalej... Równie inteligentny jak zabawny i przystojny. Władca mądry i rozsądny z zapędem do brania wzoru z króla Salomona. W duecie z Wolhą potrafią zmienić cały otaczający (nie tylko) ich świat - na równie pokręcony co oni.
Oboje sobą postaciami niezwykle charakterystycznymi, barwnymi, ciekawymi i urzekającymi, że nawet gdyby przygody, które ich spotkają, nie miałyby w książce miejsca, nie moglibyśmy się od niej oderwać. W trio z otaczającym wszystko niczym pierzynka humorem, bohaterowie i fabuła sprawiają, że do książki chce się powracać często i na długo. I zdecydowanie właśnie to trio (na feacie z fenomenalną okładką) sprawiło, że zakochałam się w cyklu o W.Rednej i polecam każdemu, kto dobrze czuje się w towarzystwie osób niepogardzających ironią i szaleńczą zabawą we wschodnioeuropejskim wymyśle średniowiecznej scenerii.

Jakże trudne, a jednocześnie zabawne może być życie studenta – szczególnie tego ze słowiańskim temperamentem! Nie ważne jednak co by zrobiła polsko-rosyjska grupa pijanych studentów i tak nie byliby w stanie dorównać W.Rednej adeptce VIII roku Magii Praktycznej w Starmińskiej Wyższej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Wolha nie raz zaraziła się na gniew profesorów,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„- A kto pozwoli Riernowi tak samowładczo zarządzać Adejną?
- A czemu by nie? Szerrin jest moją narzeczoną, można powiedzieć, za pięć minut żona. Tak że za Adejnę będę decydować ja!
- A u nas, w Ettarmie, mówią ‘choć przyrzeczona to jeszcze nie żona, a za pięć minut to i świnia u koryta zdechnie, jeżeli jej pora nastała.’ ”

Sojusz ośmiu królestw zapomniał już, czym jest prawdziwa wojna. Czym jest ochrona ziem, podróż na pole bitwy, strach przed śmiercią podczas walki. Ale nie na długo. Zbliża się konflikt kontynentalny. O być albo nie być. I to wcale nie jest takie oczywiste, że państwa Sojuszu Nadrzecznego zwyciężą w tej walce. I nie jest też wcale powiedziane, że nie będzie to wojna międzyrasowa.
Wszystko się zaczyna i wszystko się kończy. Wzrasta i opada. Rodzi się i umiera. Nic nie pozostaje niezmienione. Klimat również. Na zarzeczne stepy nadciąga susza. Wiatry zmieniają swój kierunek. Prądy morskie znikają i pojawiają się w zupełnie innych miejscach. Ludowi stepu to się nie podoba. Nie zamierzają skazywać się na głodową śmierć. A to znaczy, że muszą siłą wydrzeć urodzajne ziemie Sojuszu.
Na szczęście król Lermett ma plan. Skomplikowany i trudny do realizacji, ale jednak w pełni realny. Wystarczy tylko przekonać do niego step i, co gorsza, swoich sojuszników.

Każdy, kto czytał „Tae ekkejr!” doskonale zna historię o synu i matce, o Riadzie i Najlissie, o dwóch stolicach Najlissu, które choć mogły walczyć przeciw sobie, postanowiły walczyć ramię w ramię z wrogiem. Dla osób, które pierwszego tomu nie czytały, w telegraficznym skrócie: sześćset lat wcześniej podczas ataku koczowników, jak zawsze po wybraniu nowego argina, nowy król Najlissu postanowił zbudować nową stolicę, ponieważ Riada za bardzo kojarzyła się wszystkim ze starym królem-tchórzem, który niemal nie poddał się koczownikom. Nowa stolica była najpiękniejszym miastem zbudowanym przez ludzi i w sumie Riada zaczęłaby naprawdę śmiertelnie zazdrościć jej piękna, gdyby… tylko zdążyła. A nie zdążyła, ponieważ koczownicy postanowili ją zaatakować. Na ratunek jednak przybyło miasto Najliss i król Ilent, witając Riadę słowami: „Syn nie może porzucić matki w nieszczęściu, inaczej żaden z niego syn”. Nim się jednak Najliss po wygranej bitwie pod Riadą nie obejrzał, koczownicy już atakowali jego mury obronne. Nowa stolica nie musiała się jednak długo sama bronić, bo z odsieczą przybyła Riada oświadczając, że „Żadna matka syna w biedzie nie zostawi”.


Czemu o tym wspominam? Ponieważ „Tae ekkejr!” jest takim książkowym odpowiednikiem Riady, a „Lare-i-t`ae” – Najlissu. Pierwsza część cyklu Najlisskiego jest owszem książką dobrą, ale nie może równać się z potęgą, lekkością i pięknem swojej kontynuacji. I choć obie mogłyby patrzeć na siebie spode łba, stają ramię w ramię w walce o uwagę czytelnika, mając za wroga zachodni chłam. Bo jaki syn podnosi rękę na matkę, a jaka matka zostawia syna na pastwę losu, gdy drzwi rodzinnego domu wywarza wrogie wojsko.

„-(…) Arien, ona kocha jednego z nas, i to bez wzajemności. (…)
- Oj, będzie z tym biedy! – mówił Arien, żywo przedstawiając sobie, jak to jest być przedmiotem nieodwzajemnionej miłości. – Inna sprawa, że serce się kraje nad tym biedactwem, ale jemu: dobrze tak! Chciałbym wiedzieć, który to ślepy idiota! Taka dziewczyna… nie, no naprawdę rzadki bałwan! Wprost bajeczny!
Ileri rzuciła mu spojrzenie dalekie od zachwytu.
- To prawda – rzekła powoli. – I obawiam się, że to bardzo smutna bajka.”

Zapowiedzią zmian jest już rozdział drugi, czyli „Ognie sygnałowe”. Po pierwsze – sam fakt, że ów rozdział istnieje, jest wielką zmianą. Gdyby nie kropki, gwiazdki i inne ozdobniki, „Tae ekkejr!” czytałoby się ciurkiem, bez przerw. Od czasu do czasu jedynie na krótką chwilę przenosimy się do Seltiego i jego pragnienia zemsty, by jednak szybko wrócić do wątku Lermetta, Ariena i reszty niesfornych elfów. Tym czasem zdecydowanie grubsze „Lare-i-t`ae” podzielone jest na 14 rozdziałów (+ prolog, epilog oraz niezastąpiony i rozszerzony o nowe pojęcia glosariusz), zdecydowanie ułatwiające czytanie. Zawsze byłam zwolenniczką rozdziałów (szczególnie tych nazywanych, a nie jedynie numerowanych), więc zmiana ta mnie wielce cieszy.

Po drugie – linie fabularne! Jak wspominałam przed chwilą, fabuła „Tae ekkejr!” dzieli się typowo na wątek główny (Lermett i Enneari) i wątek poboczny (Selti). Tym czasem „Ognie sygnałowe” są zapowiedzią co najmniej 9 różnych wątków, każdy równie ważny, każdy równie interesujący, każdy równie istotny. Co i rusz przeskakujemy z bohatera na bohatera, śledzimy coraz to różniejsze wydarzenia i poznajemy coraz to ciekawsze informacje, więc nie ma mowy o jakimkolwiek znużeniu historią (a co możemy czasem zarzucić pierwszej części cyklu).

O ile "Tae ekkejr!" jest książką typowo przygodową, budową bardzo podobną do noweli, skierowaną do ściśle określonego odbiorcy, tak po "Lare-i-t`ae" może sięgnąć każdy, kto choćby w najmniejszym stopniu lubi fantastykę - możemy tu znaleźć subtelny, acz niezwykle ważny wątek miłosny, przygodę, zagadkę, politykę, sensację, humor. "Lare-i-t`ae" to już nie tylko opowieść o przyjaźni między człowiekiem, a elfem. To opowieść o ludziach, o ich naturze, emocjach, wiedzy. O miłości, nienawiści, lojalności, zdradzie, głupocie, inteligencji, dobru i źle. Wszystkich (!), którzy są już po lekturze "Tae ekkejr!" zachęcam do sięgnięcia po "Lare-i-t`ae", a tym, którym obcy jest cykl Najlisski serdecznie polecam lekturę obu książek - w tępie natychmiastowym!
A ja tym czasem pójdę zrobić porządek na półeczce "Ulubione", bo nie mam już na niej miejsca, a trzeba wcisnąć na nią książki Eleonory Ratkiewicz.

„- Arien – powiedziała… i wystraszyła się. – Może… mnie nie wolno w ten sposób się do ciebie zwracać?
Enneari chciał jej powiedzieć, lecz nie zdążył.
- Wolno, wolno – szybko wtrąciła Ileri, nim otworzył usta. – Jak najbardziej.
(…) Imię ‘Arien’ pasowało do elfa nawet bardziej niż ‘Enneari’. Ono nie tylko lgnęło do niego, ono nim było – lecz Szerrin z jakiegoś powodu było niewyobrażalnie trudno wymówić je po raz drugi… Nie zwyczajnie trudno – nie sposób…! Do tej chwili, kiedy Szerrin nieustraszenie wyszeptała je w twarz nocnej ciemności i uśmiechnęła się zwycięsko.
Arien.”

„- A kto pozwoli Riernowi tak samowładczo zarządzać Adejną?
- A czemu by nie? Szerrin jest moją narzeczoną, można powiedzieć, za pięć minut żona. Tak że za Adejnę będę decydować ja!
- A u nas, w Ettarmie, mówią ‘choć przyrzeczona to jeszcze nie żona, a za pięć minut to i świnia u koryta zdechnie, jeżeli jej pora nastała.’ ”

Sojusz ośmiu królestw zapomniał już, czym jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niczego nie da się rozstrzygnąć bez wojny. Takie jest prawo wszechświata.

Członkowie Straży są w poważnych tarapatach – muszą odnaleźć zaginiony klucz, który pozwoli otworzyć zbrojownię w mitycznym Veridianie. Ale to nie jedyny problem. W ich szeregach ukrywa się zdrajca. Narastająca niepewność i podejrzliwość utrudniają Strażnikom skuteczne działanie. Zbliża się czas wypełnienia proroctwa, czas ostatecznego starcia z Lathenią. Kto ze Strażników okaże się akolitą Chaosu? Kto zdradzi w godzinie najwyższej próby?

I tak po 9 miesiącach oczekiwań, na półki księgarń w całej Polsce trafił „Klucz” – trzecia część historii bohaterów serii „Strażnicy Veridianu” (org.”Guardians of Time”). Dziewięć miesięcy obgryzania paznokci, wyrywania sobie włosów i walenia głową w ścianę. Tak bowiem mogły zachowywać się osoby, które w październiku 2011r. przeczytały „Mrok”. Choć druga część „Strażników…” nie była zachwycającą lekturą, spektakularny finał sprawiał, że chciało się czytać więcej i więcej. Na szczęście pomimo kilkukrotnie zmienianej daty premiery, 25 lipca br. mogliśmy sięgnąć po ostatnią część trylogii autorstwa Marianne Curley. Czy warto było tyle czekać?

By to ocenić warto prześledzić całą historię polskiego wydania „Strażników Czasu”. Wszystko zaczęło się w kwietniu 2011r, kiedy na fanpage’u wydawnictwa Jaguar powstał event, zachęcający do promowania pierwszej części trylogii Curley – „Straży”. Chociaż nikt nigdy (oprócz pracowników wydawnictwa Jaguar) książki na oczy nie widział, wiele osób poparło inicjatywę i zaczęło reklamować książkę. Na szczęście okazało się, że „Straż” to opowieść wielce sympatyczna, zabawna, ciekawa i nieprzewidywalna. Fani „Strażników Veridianu” zostali wystawieni jednak na ciężką próbę, kiedy premiera „Mroku” była kilkakrotnie przekładana. A kiedy już się ukazał… No cóż… Nie zgarnął już takiej ilości laurów, jak swój poprzednik. Uczynienie z Arkariana narratora sprawiło, że zepsuta została zarówno jego postać jak i cała książka. Zdecydowanie mniej było w niej interesujących wydarzeń, a poświęcenie połowy miejsca związkowi Arkarian&Isabel, tylko jej zaszkodziło. Jak jednak wspominałam, interesujące zakończenie sprawiło, że nie można było się obyć bez lektury „Klucza”. „Klucz” z kolei był… No cóż… Określę to tak – w mojej głowie „Mrok” i „Klucz” toczą zawziętą walkę o miano „Najgorszej części trylogii M.Curley” – a dla mnie Mrok trochę już zaciąga miernotą.

Cała recenzja na
http://paranormalbooks.pl/2012/08/20/recenzja-klucz/

Niczego nie da się rozstrzygnąć bez wojny. Takie jest prawo wszechświata.

Członkowie Straży są w poważnych tarapatach – muszą odnaleźć zaginiony klucz, który pozwoli otworzyć zbrojownię w mitycznym Veridianie. Ale to nie jedyny problem. W ich szeregach ukrywa się zdrajca. Narastająca niepewność i podejrzliwość utrudniają Strażnikom skuteczne działanie. Zbliża się czas...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zamek Elsbusch płonie. Atakując położoną nad Renem twierdzę, wikingowie łamią zawarty niegdyś z władcami tego kraju pakt pokojowy. Dwunastoletnia Katharina, sierota wychowywana przez nienawistnego klechę, przypadkiem staje się świadkiem przerażającej rzezi. Cudem unika śmierci. Ratuje ją wikiński chłopak Ansgar i ucieka razem z nią. Wkrótce oboje zdają sobie sprawę, że muszą rozwikłać pradawną tajemnicę Węża Midgardu, aby zapobiec niewyobrażalnej katastrofie.
Czy Katharinie uda się uwolnić z sieci politycznych intryg i zdemaskować knowania perfidnego arystokraty? Czy dowie się kim byli jej rodzice? Czy odkryje tajemnicę swojego wężowatego znamienia?

Pomimo mieszanych uczuć, którymi darzę pierwszą część Sagi Asgard (które pojawiły się u mnie jakieś 2-3 miesiące po napisaniu recenzji), ze zniecierpliwieniem oczekiwałam publikacji kolejnej części przygód Thora. Nic więc dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Córki Węża Midgardu”, mimo podejrzanego opisu, od razu „zaklepałam” sobie jeden egzemplarz do recenzji. Kiedy druga część Sagi trafiła w moje ręce, zabrałam się za lekturę i… po niespełna 20 stronach musiałam książkę odłożyć. Następnie wróciłam na kolejne 100 stron, po czym znów poległam. I znów wróciłam, i znów odłożyłam. I tak właśnie z fascynacją i niemal zachłannością śledziłam przygody bohaterów, by chwilę później ze zniechęceniem przełożyć lekturę książki na za kilka dni. Jak na karuzeli – raz w górę, raz w dół. I tak przez cały czas czytania „Córki…”.

A wszystko dlatego, że autor Sagi co chwila przenosił główną bohaterkę w coraz to różniejsze miejsca. Kara to siedzi na statku, to buszuje po wiosce wikingów, to znów jedzie do pobliskiego miasta, a to ucieka przed zabójcą Grafa Ellsbuscha. Innym razem liże rany po nieudanym spotkaniu z Guy’em de Pandreville’m lub wybiera się na zamek barona zu Guthenfelsa. Skrywa się w rozżarzonym piecu przed swoim dziadkiem albo też ucieka wraz z Wagabundą, małpką i dwoma kotami z tonącego statku. A wszystko na dodatek poprzetykane prozaicznym życiem w osadzie czy na zamku. W „Thorze” wychwalałam coś takiego pod niebiosa – „Thor” jednak na zmianę tempa akcji miał całe 850 stron, co sprawiło, że nie byliśmy tak bardzo tym wszystkim przygnieceni. „Córka Węża Midgardu” ze swoją dwukrotnie „gęstszą” akcją nie mieści się w swoich 510 stronach, co sprawia, że po przeczytaniu drugiej części Sagi Asgard, czujemy się jak osoba z wyjątkowo słabym żołądkiem, wysiadająca z rollercostera.

„ – Nikomu nie wolno ufać! – prychnęła kuglarka. – A tym, których uważa się za godnych zaufania już najmniej.”

Cała recenzja na
http://paranormalbooks.pl/2012/07/31/recenzja-corka-weza-midgardu/

Zamek Elsbusch płonie. Atakując położoną nad Renem twierdzę, wikingowie łamią zawarty niegdyś z władcami tego kraju pakt pokojowy. Dwunastoletnia Katharina, sierota wychowywana przez nienawistnego klechę, przypadkiem staje się świadkiem przerażającej rzezi. Cudem unika śmierci. Ratuje ją wikiński chłopak Ansgar i ucieka razem z nią. Wkrótce oboje zdają sobie sprawę, że...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lermett nigdy nie uważał, żeby wiedza jak uratować elfa spod lawiny mu się przydała. Jednak gdyby nie nadgorliwość krasnoluda Ilmerana – „wychowawcy królów” – rozpętałaby się ogromna wojna między Najlissem (królestwem ludzi) a Doliną Elfów. A wszystko zaczęło się od poselstwa Lermetta do Króla Elfów w bardzo nieprzyjemnej sprawie. W tej samej nieprzyjemnej sprawie w podróż do Najlissu wybrał się Enneari. I gdyby nie rozbójnicy i lawina, która zasypała biednego elfa, obaj posłowie minęliby się, co byłoby tragiczne w skutkach. Enneari jest jednak teraz winny Lermettowi niewypłacalną przysługę – w końcu uratował mu życie! – i nie może go opuścić, póki nie spłaci swojego długu. Żadne z nich nie spodziewało się tego, że w tej nieciekawej sytuacji narodzi się przyjaźń na śmierć i życie.
Tymczasem ktoś po dziesięciu latach czekania, ma okazję się zemścić. I z pewności z niej skorzysta.

Zapewne nie raz mieliście tak, że gdy tylko zobaczyliście jakąś książkę lub przeczytaliście jej opis od razu chcieliście ją przeczytać, ale jakoś nie było okazji ani kupić, ani pożyczyć, ani wypożyczyć i tak jakoś… o niej zapomnieliście na amen (albo wręcz chcieliście o niej zapomnieć). Ja w takiej sytuacji bywałam kilkadziesiąt razy i jakoś przywykłam do myśli, że niektórych książek po prostu nie będzie mi dane przeczytać – m.in. właśnie tych autorstwa Eleonory Ratkiewicz. Wystarczyła jedna zapowiedź na ParanormalBookS, bym z zapałem zaczęła szukać informacji na temat „Lare(-)i(-)t`ae”. Była nawet okazja, żeby się w nią zaopatrzyć, ale doszłam do wniosku, że to bez sensu, skoro nie czytałam najpierw „Tae ekkejr!”. Tym większe była moja radość i zdumienie, gdy obie książki ni z tego ni z owego zagościły na mojej półce w dniu zakończenia roku szkolnego. Nie zostało mi więc nic innego, jak zabrać je wyjazd i delektować lekturą w pochmurne dni (których w tym roku było wyjątkowo wiele).

„Tae ekkejr!” już na pierwszy rzut oka różni się od typowych książek w klimatach fantasy. Bo w końcu nie często spotyka się książkę o elfim tytule (znaczy tyle co? „Nie umrzesz!”) czy choćby taką, w której elf(!) zostaje zaatakowany przez najemników i zostaje zasypany przez lawinę, a w dodatku ratowany jest przez człowieka! I to wszystko tylko dlatego, że elf ten został pomylony z człowiekiem, który ma go uratować! Jednak nie o tym chciałam teraz pisać, ponieważ rzeczą na którą chciałam zwrócić uwagę to niebywały język. Chciałoby się aż powiedzieć – taki po prostu polski. Dostałabym jednak po karku od Ilmerana za tak iście niekrasnoludzkie (a przez to zupełnie nie dokładne) określenie. Czytając historię Lermetta i Ariena ma się wrażenie, że słucha się opowieści jakiejś babinki z dziury zabitej dechami, która pragnie się z podróżnymi podzielić historią swojej praprapraprababki, jednocześnie korzystając z języka na tyle współczesnego na tyle na ile jest to możliwe. Nie wiem czy był to zamierzony zabieg czy nie, ale jedno trzeba przyznać - jest urzekający. Potraficie sobie to wyobrazić? Nie? W takim razie koniecznie sięgnijcie po „Tae ekkejr!” i przekonajcie się sami.

Niezależnie jednak od tego czy język jest urzekający czy nie – ciężko się do niego przyzwyczaić. Czymś co także nie pomaga nam w szybko przeczytać książki, są kłótnie Lermetta i Enneariego. Kiedy człowiek i elf spotykają się ze sobą w niezbyt korzystnej sytuacji, a w dodatku żaden nie zna zwyczajów drugiej rasy, nie trudno o sprzeczkę czy awanturę. Wystarczy nie nazwać kogoś prywatnym imieniem czy odmówienie spożycia posiłku, a wojna międzyrasowa gotowa. Ciekawie było za pierwszym czy drugim razem, jednak kiedy Arien obraził się na swojego wybawcę po raz siódmy, miało się już dość. Choć nie powiem – lektura przemyśleń bohaterów w takich sytuacjach to doskonała lekcja empatii (?).

Nie zaskoczę was jeśli napiszę, że uwielbiam wszelakie dodatki do książek – mapki, słowniczki, schematy, zapisy z dziennika, przypisy, po prostu wszystko co dopełnia książkę. Tym razem spotykamy się z Glosariuszem (czyli zbiorem szerzej omówionych najważniejszych obcych pojęć, które pojawiły się w książce) oraz (uwaga!) „DODATEK LINGWISTYCZNO-ETNOGRAFICZNY, opracowany z wykorzystaniem materiałów zebranych przez krasnoluda Ilmerana z klanu Magejr, honorowego i rzeczywistego doktora nauk Uniwersytetu Aramejlskiego.”, który prosto, jasno i wyraźnie wyjaśnia czemu krasnoludy na każde jedno kichnięcie mają inną nazwę, dlaczego u elfów „jabłko czerwienieje”, a nie „jest czerwone”, a dlaczego każdy krasnolud i każdy elf musi znać chociaż jeden ludzki język. Glosariuszowi i „Dodatkowi…” mówię głośne tak!, tak! i jeszcze raz TAK!

Kjue ara lerko inken, nei nara keruo lanken *

Choć z początku ciężko się przekonać do książki, „Tae ekkejr!” autorstwa Eleonory Ratkiewicz jest lekturą niezwykle interesującą. Ciekawie wykreowani bohaterowie, zabawne perypetie człowieka i elfa oraz przyjaźń mimo przeciwnościom losu to coś, co przyciągnie was, złapie i nie puści, niczym rosiczka swoje ofiary. Polecam wszystkim, którzy zechcą odpocząć trochę od „szekspirowskich” elfów oraz tym, którzy lubują się w fantasy. Korci mnie potwornie, żeby napisać, że z niecierpliwością czekam na lekturę „Lare(-)i(-)t`ae”, jednak byłoby to wierutne kłamstwo, ponieważ drugą część cyklu pochłonęłam zaraz po „Tae ekkejr!”.




*Stare elfie przysłowie. W dosłownym tłumaczeniu: „W przybrzeżnych wodach - mądrości słodycz, w głębokich wodach – zagłady gorycz”. Związane z legendą o Jeziorze Mądrości. Jak wszystkie elfie przysłowia, również to jest okropnie wieloznaczne. Może znaczyć zarówno „Z boku (brzegu) lepiej widać” jak i „Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy”. Są również: nie wchodź w głąb cudzych spraw; nie wchodź w duszę itd.

Lermett nigdy nie uważał, żeby wiedza jak uratować elfa spod lawiny mu się przydała. Jednak gdyby nie nadgorliwość krasnoluda Ilmerana – „wychowawcy królów” – rozpętałaby się ogromna wojna między Najlissem (królestwem ludzi) a Doliną Elfów. A wszystko zaczęło się od poselstwa Lermetta do Króla Elfów w bardzo nieprzyjemnej sprawie. W tej samej nieprzyjemnej sprawie w podróż...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Słodko-gorzka opowieść o podróżach w czasie, miłości i poświęceniu – nawet za cenę życia.

Jackson Meyer nigdy nie był specjalnie wyróżniającym się chłopakiem. Studiuje, ma przyjaciół, dziewczynę, mieszkanie w akademiku. Owszem, nie miał lekko – wychowywał się bez matki, a jego siostra bliźniaczka umarła na raka, kiedy miała piętnaście lat – jednak nie wygląda na takiego, który się jeszcze z tym wszystkim pogodził. Nie różni się niczym od swoich rówieśników. A właściwie nie różniłby się, gdyby nie fakt, że potrafi podróżować w czasie. Pewnego dnia jednak, nieznajomi mężczyźni napadają na Jacksona i jego ukochaną Holly, podczas brutalnej szarpaniny dziewczyna zostaje poważnie ranna. Przerażony i spanikowany Jackson cofa się w czasie o dwa lata, bez możliwości powrotu. Chłopak obiecał sobie, że zrobi wszystko, by nie dopuścić do śmierci Holly po raz drugi. Nie spodziewał się jednak tego, że we wszystko wplątane jest CIA i… jego rodzina.

Już nie raz zdarzało mi się, że bałam się przeczytać jakąś książkę, przez to, co mówią o niej inni. I bynajmniej nie mam na myśli słów skargi. Czasem wręcz pochlebne opinie o jakiejś pozycji sprawiały, że nawet z kijem do tego nie pochodziłam. Często okazywało się, że moje obawy były nieuzasadnione, jednak wolę sprawić sobie przyjemną niespodziankę niż całkowity zawód. Podobnie było z „Burzą” – gdy tylko usłyszałam pierwsze słowa pochwały zaczęłam żałować, że podjęłam się zrecenzowania tej książki. Tym razem debiut amerykańskiej pisarki Julie Cross okazał się właśnie tą przyjemną niespodzianką.

Myśleliście kiedyś o książce idealnej dla siebie ? Jak ją definiować? Co powinna mieć, a czego nie? Ja niekoniecznie. Nawet nie wierzyłam w to, że taka książka może istnieć. A nawet jeśli, to sądziłam, że znajdę taką wśród książek „tolkienowskiego” fantasy – czasy podobne do naszego średniowiecza, magia, miecz, łuki, elfy, krasnoludy, te sprawy. Po lekturze „Burzy” doszłam do wniosku, że szukałam zupełnie nie tam, gdzie powinnam. Autorka w swojej debiutanckiej powieści zamieściła wszystko co kocham w odpowiednich proporcjach, sprawiając, że w książce natychmiast się zakochałam. A czym pisarka popełniła tę straszliwą zbrodnię? Podróżami w czasie, wielowymiarowością, miłością bezwarunkową, przyjaźnią mimo wszystko, Courtney Meyer, tragedią rodzinną, smutkiem, radością, śmiechem, łzami, nauką samoobrony, hakerstwem, obecnością tajnych służb CIA oraz Wrogów Czasu, którzy walczą o lepsze jutro – oba w imię tego samego, choć przeciw sobie, zamianą ucznia elitarnego liceum w ciecia w jakimś ośrodku rekreacyjnym dla dzieci, przygodami nie z tego świata oraz prozaicznością codziennego życia.

Cała recenzja na:
http://paranormalbooks.pl/2012/07/17/recenzja-burza/

Słodko-gorzka opowieść o podróżach w czasie, miłości i poświęceniu – nawet za cenę życia.

Jackson Meyer nigdy nie był specjalnie wyróżniającym się chłopakiem. Studiuje, ma przyjaciół, dziewczynę, mieszkanie w akademiku. Owszem, nie miał lekko – wychowywał się bez matki, a jego siostra bliźniaczka umarła na raka, kiedy miała piętnaście lat – jednak nie wygląda na takiego,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Co łączy ze sobą podrzędnego niemieckiego malarzynę, pragnącego polonizacji i rusyfikacji niemieckiej powojennej sztuki ze znanym nam wszystkim Adolfem Hitlerem? Co może się stać, kiedy młody „archeolog” z zamiłowania podąży za zakopanymi pod trzeba metrami ziemi śladami sprzed pięciu wieków? Co może sprawić, że trójka zgryźliwych sknerusów zafunduje badania archeologiczne, które mogą pokrzyżować im plany związane z nowym kurortem narciarskim? Co tak strasznego przewoził rosyjski pociąg, że szczątki lokomotywy po wybuchu zostały zabrane wraz z trzymetrową warstwą ziemi? Jakie tajemnice skrywa Państwowy Instytut Kryptozoologii w Warszawie i gdzie się podział cały jego księgozbiór? Dlaczego Gęś Filaretowa, zamieszkująca Wyspę Niedźwiedzią, jest tak zawzięcie poszukiwana przez niemieckie wojsko? A co najważniejsze – gdzie podziewa się esesman, który zabijał najlepszych żydowskich szewców w czasie ich pracy i jakie były jego pobudki?

„Szewc z Lichtenrade” autorstwa Andrzeja Pilipiuka jest zbiorem dziesięciu opowiadań, które przytaczają historie z czasów u progu XX w., I i II Wojny Światowej oraz te całkiem nam bliskie – drugiej dekady XXI w. Historie z każdego zakątka Polski i spoza jej granic. Historie tak bardzo podobne do naszych własnych, a jednocześnie tak niewymownie inne i fantastyczne.
Muszę przyznać, że choć nazwisko autora książki nie jest mi obce, „Szewc z Lichtenrade” było pierwszą pozycją Pilipiuka, po jaką udało mi się sięgnąć. I szczerze mówiąc nadal się zastanawiam, jak długo mogłam z tym zwlekać.

Andrzej Pilipiuk jest jednym z najsłynniejszych polskich pisarzy, jeśli chodzi o fantastykę. Cykl o Kubie Wędrowyczu czy „Oko jelenia” zna (lub chociaż słyszał o nich) każdy miłośnik rodzimej polskiej fantastyki. Raz nagrodzony i nie raz nominowany do nagrody Zajdla, dwa razy stanął na podium w głosowaniu o nagrodę Nautilus, uhonorowany Pucharem Bachusa i Srebrną Muszlą, jest niedoścignionym wzorem dla wielu polskich pisarzy.

Nie powiem – byłam pełna obaw przed lekturą. Bałam się, że nie będę w stanie zrozumieć wszystkiego, o czym mówi autor, nie będę się śmiać z jego żartów, a rzeczy oczywiste dla niego będą mi zupełnie obce. Okazuje się jednak, że moje obawy były niczym nie uzasadnione. Język jest miły, prosty, ale nie prymitywny. Choć czasem odwołuje się do polityki (w dodatku często nie wprost), nawet osoba apolityczna (jak ja) może się połapać, do czego odnosi się autor. Dla każdego jednak, kto nie orientuje się zbyt dobrze w I i II Wojnie Światowej, polecam wcześniejszą lekturę na ten temat, bowiem bez tej wiedzy możemy czuć się „pominięci” czytając „Szewca…”

Cała recenzja:
http://paranormalbooks.pl/2012/07/03/przedpremierowa-recenzja-szewc-z-lichtenrade/

Co łączy ze sobą podrzędnego niemieckiego malarzynę, pragnącego polonizacji i rusyfikacji niemieckiej powojennej sztuki ze znanym nam wszystkim Adolfem Hitlerem? Co może się stać, kiedy młody „archeolog” z zamiłowania podąży za zakopanymi pod trzeba metrami ziemi śladami sprzed pięciu wieków? Co może sprawić, że trójka zgryźliwych sknerusów zafunduje badania archeologiczne,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Uwaga! Seria dla czytelników o mocnych nerwach.

"Wciąż w pewien sposób pozostawała Genialną Astrid. (...) Właśnie dlatego mieszkała w lesie, cała pogryziona przez muchy, śmierdząca padliną i dymem, z rękami pełnymi blizn i odcisków. Dlatego w ciągłym napięciu wciąż rozglądała się ostrożnie dookoła, próbując zidentyfikować każdy z dźwięków lasu i dlatego ćwiczyła ładowanie strzelby. Bo przecież tak właśnie musiało wyglądać życie geniusza."


Cztery miesiące temu doszło do Wielkiej Schizmy. Cztery miesiące temu dzieciaki z Perdido Beach podzieliły się na te z PB z królem Cainem na czele i te znad jeziora Tramonto, którymi kierować miał Sam. Przez te cztery miesiące w ETAPie panował kruchy pokój. Również Gaiaphage zaprzestało swojej niszczącej działalności, mocno osłabione po zniknięciu Nemezis. Te cztery miesiące były zapowiedzią nowego zwykłego, normalnego (jak na ETAP) życia - bez Drake'a, bez Gaiaphage, bez Małego Pete'a, bez wojny, pożarów, martwych dzieci. Niestety, stan ten nie trwa długo - ciemne macki powoli oplatają kopułę ich małego, niebezpiecznego i śmiercionośnego świata. Nadchodzi faza piąta: Ciemność.
A z Ciemności i Chaosu wyłoniła się Gaja - matka wszelkiego bóstwa.

Na wstępie mam coś do powiedzenia wszystkim, którzy sądzą, że czas płynie ze stałą prędkością. GUZIK PRAWDA! Wie o tym każdy, który, tak jak ja, ze zniecierpliwieniem oczekiwał najnowszej części GONE. Wie, że czas jednocześnie gna jak zając i wlecze się niczym żółw. Kiedy wspominam cudne zwarcie spowodowane przez przyszłego pana technika, które sprawiło, że przez cały dzień nie było prądu na jednym piętrze szkoły, nie mogę uwierzyć, że działo się to rok temu - przecież to było jeszcze tak niedawno! Kiedy jednak przypominam sobie zakończenie "Plagi", zachodzę w głowę, jak mogłam taaak długo czekać na kolejną część książek Michaela Granta. I jak długo będę czekała na "Światło"...
No, ale! To nie esej na temat natury czasu, a recenzja całkiem sympatycznej książki, więc to na niej powinnam się skupić.

Jedną z pierwszych myśli, które nawiedziły moją głowę, po przeczytaniu "Ciemności" była: "Ale autor namieszał z tymi tytułami!" Każdy, kto jest mniej-więcej zorientowany na jakim etapie pisania serii jest Michael Grant, wie, że nastąpiły pewne problemy z nazwaniem fazy piątej. Bowiem w trakcie pisania tej części, autor książki z autorem okładki doszli do porozumienia, że DARKNESS na okładce się nie zmieści, co sprawia, że trzeba zmienić tytuł książki. A inny tytuł automatycznie zmienia koncepcję całej opowieści. Bez sensu jest jednak pisać całą książkę od początku, lepiej jakoś umiejętnie połączyć jedno z drugim i mieć nadzieję, że nikt nie zauważy. Niestety, od kiedy w książce pojawił się Strach, nastąpiło tak totalne pomieszanie z poplątaniem, że już nikt nie był w stanie stwierdzić, czy pozostać przy nowym FEAR czy wrócić do starej dobrej Ciemności.

"Nie wolno się bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic."

Muszę przyznać, że "Ciemność", pod względem fabuły i akcji jest jedną z moich ulubionych części GONE, co okazało się nie małym zaskoczeniem zarówno dla moich przyjaciół jak i dla mnie. Kiedy pierwszego czerwca w moim skromnym domostwie zawitał Leniwiec Osiedlowy z ogromną paczką od Jaguara, rzuciłam się na nowe, pachnące jeszcze klejem książeczki i nie zważając na gorączkę, ból brzucha i głowy oraz brak żadnego "odmóżdżacza" pod ręką (który pomógłby mi odzyskać równowagę emocjonalną po lekturze kolejnej części totalnie psychicznej serii) zatraciłam się w lekturze na niemal cały dzień, by w weekend odłożyć ją - już przeczytaną - z satysfakcją na półkę. Książkę czytało się zaskakująco miło, szybko i przyjemnie. Niesamowicie wciągająca, nie dało jej się odłożyć choćby na minutę. Jak zwykle przerażająca, jednak nie "ryjąca" mózgu, jak dotychczas. Właśnie na takie GONE czekałam, przez cały czas trwania tej serii.

Zmiany dosięgają również bohaterów. Dzieciaki dorastają, zmieniają swoje spojrzenie na świat. Z całą pewnością nie spotkamy już niewinnej, bogobojnej Genialnej Astrid. Nie spotkamy już pijanego, bezmyślnego Orca. Możemy pożegnać się z osamotnioną, żyjącą w bałaganie Laną. Zapracowany Pan-Wszystkich-Dzieci Sam, nie jest już Panem-Wszystkich-Dzieci Samem. Dekka nie jest tą samą tragicznie zakochaną Dekką, Jack nie jest tym tchórzliwym Jackiem, którym był. Nawet Diana z Cainem nie są tymi do szpiku kości złymi ludźmi co wcześniej, a i chora na umyśle Penny sprawia, że Drake nie jest już aż tak przerażający. Tylko irytujący, tchórzliwy biznesman Albert jest wciąż tym samym irytującym, tchórzliwym biznesmanem Albertem co zawsze.
Jestem jak najbardziej na "tak"!

Owszem, książka dla niektórych może się wydawać bardziej "lajtowa" niż swoje poprzedniczki. Owszem, niektórzy mogą uznać, że jest zbyt łagodna. Owszem, niektórzy mogą uważać, że to już nie to samo GONE co za czasów "Niepokoju". Jednak czy to źle? Osobiście o wiele bardziej wolę charakter nieco łagodniejszej, acz wciąż tak samo wciągającej (jeśli nie bardziej!) "Ciemności", niż surowego "Niepokoju" lub niezwykle brutalnych "Kłamstw". "Fazę piątą: Ciemność" autorstwa Michaela Granta odkładam na półeczkę "Ulubione" i ze zniecierpliwieniem odliczam do premiery "Światła".

"Sam siedział za kółkiem, Dekka obok niego. Komputerowy Jack wciśnięty był w wąską przestrzeń za siedzeniem kierowcy i nie wyglądał na zadowolonego.
- Bez urazy, Sam, ale zjeżdżasz z drogi. Zjeżdżasz z drogi! Sam! Zjeżdżasz z drogi!
- Nieprawda. Zamknij się - warknął Sam, wyjeżdżając z powrotem na drogę, po tym jak samochód omal nie wylądował w rowie."

Uwaga! Seria dla czytelników o mocnych nerwach.

"Wciąż w pewien sposób pozostawała Genialną Astrid. (...) Właśnie dlatego mieszkała w lesie, cała pogryziona przez muchy, śmierdząca padliną i dymem, z rękami pełnymi blizn i odcisków. Dlatego w ciągłym napięciu wciąż rozglądała się ostrożnie dookoła, próbując zidentyfikować każdy z dźwięków lasu i dlatego ćwiczyła ładowanie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Smutna historia o miłości, rodzinie, władzy, życiu i… Śmierci. Taaak… Przede wszystkim o Śmierci.

Kamala doskonale wie, czego pragnie – po ciężkim haniebnym dzieciństwie, dziewczyna pragnie udowodnić, że jest kimś więcej niż tylko kolejną młodocianą ladacznicą na ulicach Gansangu. Jest kimś, kto ma moc. Nie dla niej jednak kariera podrzędnej wiedźmy. O nie. Kamala pragnie poznać sekret magów i zostać pierwszą kobietą-Magistrem, cieszącą się nieśmiertelnością.
W tym samym czasie w królestwie Coldorry książę Andovan zachorował na śmiertelną chorobę jaką jest Wyniszczenie. I choć Magistrowie z całego świata przybywają na dwór króla Dantona, wiedzą, że na tą chorobę nie ma lekarstwa. Książę został konsortem jednego z nich, jego ogień duszy gaśnie coraz szybciej i nikt nie może na to poradzić. Andovan nie potrafi jednak pogodzić się z nudną śmiercią w łóżku, dlatego wyrusza na poszukiwanie swojego zabójcy.

Zanim zaczęłam czytać pierwszą część cyklu o Magistrach, sądziłam, że w tej książce spotkam się krajem rządzonym przez sprawiedliwego, ale słabego króla, krwawymi rytuałami, okrutnymi „duszożernymi” magami, z młodą kobietą, która zechce poznać ich tajemnice i tabunem ludzi, którzy za wszelką cenę będą chcieli zabić tych, którzy żywią się ich duszami. Kto wie – może nawet spodziewałam się pewnego rodzaju horroru. I choć bardzo podobała mi się moja wizja tej książki, po skończeniu lektury byłam zachwycona tym, że autorka zaserwowała mi coś zupełnie innego.
W książce pierwszym co rzuca się w oczy jest wielowątkowa fabuła. Dzięki temu możemy śledzić przygody pięciu zupełnie innych bohaterów – Kamali, Andovana, Gwynofar, Colivara i Królowej Wiedźmy – jednocześnie. Możemy przeczytać o pewnych wydarzeniach z różnych perspektyw, wejść do umysłu każdej z postaci i sami ocenić czy postępuje ona słusznie.
Jednym z moim ulubionych wątków w „Uczcie Dusz” był ten poświęcony Talesinowi i Liannie. Ta dwójka młodych ludzi jest doskonałym przykładem miłości mimo wszystko, w której, choć oboje zabijają się nawzajem, dalej trwają przy sobie, ponieważ jedno jest gotowe umrzeć dla drugiego (i vice versa).

„Nie będzie bohaterem, ale pomoże w powołaniu bohatera do istnienia. Jego siła nigdy nie zostanie zmierzona, ale będzie sprawdzał siłę innych. Będzie służył śmierci, choć nie będzie tego świadom, zmieni los świata, nie wiedząc o tym, i zainspiruje ofiarę bez zrozumienia jej sensu.”

Cała recenzja:
http://paranormalbooks.pl/2012/06/04/recenzja-uczta-dusz/

Smutna historia o miłości, rodzinie, władzy, życiu i… Śmierci. Taaak… Przede wszystkim o Śmierci.

Kamala doskonale wie, czego pragnie – po ciężkim haniebnym dzieciństwie, dziewczyna pragnie udowodnić, że jest kimś więcej niż tylko kolejną młodocianą ladacznicą na ulicach Gansangu. Jest kimś, kto ma moc. Nie dla niej jednak kariera podrzędnej wiedźmy. O nie. Kamala pragnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to