Alabama song Gilles Leroy 6,1
ocenił(a) na 66 lata temu ZELDA – MUZA ZDEGENEROWANA
W czasie studiów romanistycznych miałem kilkakrotnie okazję brać udział w „Liste Goncourt: choix polonais”, czyli w rodzaju pobocznego plebiscytu, w ramach którego studenci filologii romańskich z całej Polski wybierali swój typ spośród książek nominowanych w danym roku do najbardziej prestiżowej francuskiej nagrody literackiej. W 2007 roku werdykt polski nie pokrył się akurat z główną nagrodą – spośród dwunastu nominowanych książek typem polskich romanistów okazała się „Czerwona kanapa”, autorstwa Michèle Lesbre. Główną nagrodą Akademia zdecydowała się zaś uhonorować Gilles’a Leroy za powieść „Alabama song”. Ja sam, po raz pierwszy wziąłem udział w „Liste Goncourt: choix polonais” dopiero rok później, dlatego też nie miałem kontaktu z dziełem laureata w oryginale. Nadrabiam tę stratę po jedenastu latach od nagrodzenia powieści, po ośmiu latach od ukazania się jej pierwszego polskiego wydania. A okazja ku temu nadarza się znakomita, bowiem „Alabama song” jako uzupełnienie do przeczytanego niedawno „Wielkiego Gatsby’ego” nadaje się wprost idealnie.
„Alabama song” jest bowiem opowieścią o życiu Zeldy Fitzgerald, z domu Sayre (1900-1948),żony i muzy autora „Wielkiego Gatsby’ego”. A raczej opowieścią Zeldy we własnej osobie, ponieważ powieść przyjmuje formę dziennika intymnego, pisanego, co nie jest specjalnie zaskakujące, w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Choć, chciałoby się rzec dosadniej – wstrząsającego zapisu wewnętrznego monologu. Żona pisarza opowiada swoje życie lekarzom w szpitalu psychiatrycznym, gdzie często przebywała w latach czterdziestych ubiegłego wieku.
Zelda Sayre, później Fitzgerald – pochodząca z zamożnej familii, córka sędziego, niepoprawny podlotek, buntowniczka z wyboru, skandalistka, bardziej z przekory niż z miłości wychodzi młodo za mąż za obiecującego pisarza. Ich małżeństwo dalekie było od sielanki, pełne skandali, ekscesów, romansów i konfliktów. Zelda i Scott (który był przez żonę pieszczotliwie nazywany Goofo) to były dwa wielkie żywioły, dążące do unicestwienia siebie nawzajem, żywioły o tych samych zwrotach, ale przeciwnych kierunkach. „Poślubiłem tornado” – mawiał Fitgerald. Zelda podejrzewała swojego męża o homoseksualny romans z Hemingwayem (w powieści Leroy jednak nadał mu fikcyjne nazwisko),a nawet oskarżała o to, że kradnie jej pomysły literackie, między innymi przypisując sobie autorstwo tytułu „Wielki Gatsby”. Zelda miała własne pisarskie ambicje – jeszcze za życia (1932) opublikowała autobiograficzną powieść „Zatańcz ze mną ostatni walc”, gdzie ujawniła wiele prywatnych szczegółów o swoim małżeństwie. Spotkało się z gwałtowną reakcją pisarza, który próbował ingerować w treść utworu. Już pośmiertnie, w roku 1973, pod tytułem „Bits of Paradise”, ukazał się zbiór dziesięciu opowiadań Zeldy, pisanych w latach 1925-1932. Oficjalnie Scott nigdy zresztą nie miał zbyt dobrego zdania na temat pisarskich prób swojej żony, w praktyce jednak inspirował się nimi na potęgę. Dziś, zdaje się, wiemy to ponad wszelką wątpliwość, że kilka opowiadań Zeldy zostało przez Scotta ukradzionych i opublikowanych pod jego imieniem i nazwiskiem. Zelda miała być Muzą, miała zachwycać, inspirować, ale też, jak każe przysłowie, milknąć między działami literatury swojego męża. Okazała się jednak muzą zdegenerowaną - zaczęła się wymykać pisarzowi, prowadzić własne, niezależne życie. Nie ulega wątpliwości, gdyby Fitzgeraldowie żyli w dzisiejszych czasach, byliby niekończącą się pożywką dla magazynów i portali plotkarskich. To małżeństwo stało się ofiarą alkoholu, romansów, ambicji i wzajemnych oskarżeń.
Formę powieści Gillesa Leroy określiłbym jako rozchełstaną – nierówną stylistycznie i fabularnie, znajdują się w niej bowiem momenty znakomicie wycyzelowane literacko, ale są też zwyczajnie nudne i wulgarne – jak na przykład rozwlekła dywagacja Zeldy na temat przyrodzenia jej francuskiego kochanka, lotnika Édouarda Jozana. Rozumiem jednak, że taki mógł być zamysł autora – poprzez niejednorodność narracji podjąć próbę zapisu szaleństwa. Akcja utworu aż skrzy się od retrospekcji, flashbacków umysłu coraz bardziej owładniętego schizofrenią – myśl Zeldy bardzo często przeskakuje między latami czterdziestymi a dwudziestymi.
Natomiast za bardzo ciekawy eksperyment można uznać próbę pokazania pisarza, autora dzieła, które stało się klasyką literatury, z innej perspektywy. Życie Zeldy było anty-życiem Scotta. Gilles Leroy pośrednio więc nakreślił również portret pisarza, jego upartych dążeń do stworzenia dzieła życia. Leroy w swojej powieści potwierdza to, o czym historycy literatury mówią już od dawna, mianowicie, że w Fitzgeraldzie było sporo z Jay’a Gatsby’ego – podobnie, jak wymyślona przezeń postać, nie mógł on początkowo poślubić Zeldy, bo był za biedny i musiał gromadzić majątek, trwoniąc swój talent na pisaniu bezpłodnych haseł reklamowych. Tak jak i Gatsby, Fitzgerald starał się o względy ukochanej po latach od pierwszego poznania się. I choć Gilles Leroy wielokrotnie podkreślał, że „Alabama song” nie powinna być traktowana jako biografia, a jej postaci jako postaci hitoryczne. to jednak wiadomo, że pisząc tę książkę, Francuz zgromadził imponujący materiał, będący wynikiem długoletnich poszukiwań. W posłowiu pisze autor, że w powieści wszystko jest zmyśleniem, domniemaniem, oprócz dwóch listów Fitzgeralda, z których jeden (str. 174-175),adresowany do córki, łudząco przypomina zapiski Jay’a Gatsby’ego, znalezione po jego śmierci przez przyjaciół, których część nosiła tytuł „OGÓLNE POSTANOWIENIA”.
Pomimo wszystkich wątpliwości, stwierdzam, że „Alabama song” to dzieło udane i warte uwagi. Co prawda fragmenty wykwintne i poetyzujące przeplatają się u Gilles’a Leroy z fragmentami błahymi i pustymi intelektualnie, ale wydaje się, że taki zabieg nie jest rezultatem braku umiejętności właściwego zorganizowania narracji przez autora, a dosyć wiernym oddaniem stanu umysłu, toczonego ciężką chorobą. „Alabama song” to również dowód na to, że niezależnie od epoki, obłęd jest tematem niezmiennie nośnym literacko. Zelda Fitzgerald, muza, nie umilkła – dwukrotnie za to spłonęła – najpierw alegorycznie, w płomieniach nieudanej miłości, później zaś z całą straszną dosłownością – skrępowana kaftanem bezpieczeństwa, w szpitalu psychiatrycznym w Asheville. Niezależnie od tego, jak dziś, po latach, ją oceniamy, warto poświęcić chwilę, by posłuchać jej przedśmiertnych zwierzeń. Tego, co o sobie powiedziała, lub co powiedzieć mogła.