Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

Powrót słowiańskiego fantasy

Hubert Przybylski

Trzeba to sobie powiedzieć wyraźnie – słowiańskie fantasy ma się w naszym kraju cokolwiek nijako. W porównaniu z opowieściami czerpiącymi z folkloru starogermańskiego można wręcz powiedzieć, że leży i ledwie dycha. Ale od czasu do czasu trafia się ktoś, kto nie wstydzi się sięgać do naszych swojskich źródeł. Czasami taka książka nadaje się do czytania*1*. A jak to jest z „Ceną odkupienia” Łukasza Kucharskiego?

O tym za momencik, gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli wprowadzenie do zawartości powieści. Przez krainę pełną wszelkiego słowiańskobestiariuszowego*2* tałatajstwa podróżują Dalebor, mężczyzna po przejściach, i Rogost, mężczyzna z przeszłością*4*. Co i raz muszą się mierzyć z mniej lub bardziej ludzkimi potworami oraz własnymi demonami. Do końca nie wiadomo, gdzie znajduje się cel ich wędrówki, ale jedno jest pewne – w świecie, w którym trudno zachować człowieczeństwo, a wybory nigdy nie okazują się czarno-białe, nie ma lekko.

Powiem szczerze, że Warbook coraz częściej mnie ostatnio zaskakuje. Myślałem, że z książkami fantasy autorstwa Jakuba Pawełka to był taki, jednoraz…, znaczy dwurazowy wyskok, bo autor publikował już u nich i nieźle się sprzedawał, tak że teges, i w ogóle, a tu się okazuje, że wydawnictwo nie boi się wydawać też innych magicznomieczowych*5* pisarzy. W dodatku debiutantów. Jeśli tylko trzymają wysoki poziom.

A poziom „Ceny odkupienia” jest wysoki. Książka skonstruowano w stylu jednego z wiedźminowych tomów opowiadań Sapkowskiego – historie dziejące się „teraz” przekładane są opowiadaniami przybliżającymi historię Rogosta oraz okoliczności, w jakich spotkał swojego przyszłego przyjaciela. To sprawdzony sposób na względnie szybkie zapoznanie czytelnika z bohaterami, a Kucharskiemu udało się to zrobić w ciekawy, mało łopatologiczny sposób. Trzeba przyznać, że ma rękę do tworzenia postaci – szkicuje je powoli, oszczędnie, pozwalając, by to czytelnik wybrał kolory, którymi wypełni kontury. Najbardziej spodobało mi się to, że obaj bohaterowie mają sensownie ukazane punkty styczne, na których opiera się ich przyjaźń. To chyba najrzadziej spotykana wśród autorów literatury umiejętność*6*.

Fabuła, bez dwóch zdań, wciąga. Dalebor i Rogost znajdują kłopoty nawet gdy ich nie szukają, choć biorąc pod uwagę ich małą krucjatę, to owo „nieszukanie”*7*jest cokolwiek naciągane. Jak by jednak nie było, Kucharski, wzorem innych dobrych pisarzy, nie zapomniał o tym, że przygody bohaterów nie mogą wisieć w pustce i trzeba im zapewnić dalszy plan. I tak oto, przeważnie nieświadomie, wciąż ocierają się oni o Wielką Historię, która dzieje się wokół nich. Autor ewidentnie chce tu coś przekazać czytelnikowi, bo jeden z bohaterów w młodości chciał swoimi czynami wpływać na bieg dziejów. Uważajcie na swoje życzenia?

Czy mi się coś w „Cenie odkupienia” nie podoba? Najbardziej brakuje mi mapki. Tak, przyznaję się, jestem mapkofilem i według mnie książka fantasy musi mieć mapkę. Fantasy bez mapki jest jak taboret bez piątej nogi*8*. Czym byłoby Śródziemie bez mapki? Czy ktokolwiek by się tak rajcował utworami Tolkiena, gdyby były pozbawione szkicu świata, w którym osadzono ich akcję? Właśnie.
Moja ocena? 8.5/10. „Cena odkupienia” Łukasza Kucharskiego to kawał świetnej, polskiej fantasy. Dobrze przemyślanej, niegłupiej w przesłaniu, mało przyziemnej i błyskawicznie wchłanianej przez czytelnika. Warbook może i nie jest gigantem w tym segmencie wydawniczego rynku, ale definitywnie, jak normalny zdrowy przyczajony tygrys i ukryty smok w jednym, jak już coś wyda, to grzechem jest po to nie sięgnąć. Choć z tymi cenami w tytułach to mogliby ździebko mniej przesadzać…

P.S. A tak w ogóle to życzę Wam, moi najdrożsi Szortalowicze, równie dobrych jak ta książka świąt Bożego Narodzenia oraz wszystkiego najlepszego w nadchodzącym nowym roku.


*1* Sarkazm zamierzony.

*2* Ostatnio coraz więcej osób zarzucało mi, że porzuciłem chwalebny proceder nieświeciowego słowotwórstwa. W sumie racja, będzie już parę ładnych lat od ostatniego wzbogacenia, temi ręcyma*3*, języka polskiego. Przepraszam Was za to, moi najdrożsi Szortalowicze, i obiecuję, że postaram się nie zapominać o tej stronie moich recenzji.

*3* Jak to mówią u mnie na we wioscy.

*4* I nie, to nie jest dwójka kowbojów-gejów jedzących pudding. Tu chodzi o prawdziwą przyjaźń doświadczonych życiem mężczyzn, a nie o brak płci pięknej. Tudzież owiec.

*5* Nadrabiam zaległości jak mogę, serio.

*6* Wywołałem już Sapkowskiego z lasu, więc pojadę dalej – pokażcie mi takie punkty styczne u Geralta i Jaskra. Zastanawialiście się kiedyś, co ich łączy poza zamiłowaniem do picia, jedzenia i tzw. „pełci przeciwnej”?

*7* Staram się, staram.

*8* Pewnie każdy z Was, moi najdrożsi Szortalowicze, przynajmniej raz w życiu spierdziulił się z taboretu. I mogę założyć się o każde pieniądze, że były to taborety z liczbą nóg mniejszą niż pięć. Przypadek? Ha!

(recenzja napisana dla Szortalu)

Powrót słowiańskiego fantasy

Hubert Przybylski

Trzeba to sobie powiedzieć wyraźnie – słowiańskie fantasy ma się w naszym kraju cokolwiek nijako. W porównaniu z opowieściami czerpiącymi z folkloru starogermańskiego można wręcz powiedzieć, że leży i ledwie dycha. Ale od czasu do czasu trafia się ktoś, kto nie wstydzi się sięgać do naszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

Drugie drugie wejście Sztejera

Hubert Przybylski

Bo czasami jest tak, że ktoś, znaczy, jakiś pisarz, ma talent, świetny pomysł na fabułę, dobry styl, ale na to wszystko nakłada się pęd, żeby jak najszybciej wszystko z siebie wyrzucić, jak najszybciej pisać*1*. I w związku z tym pojawiają się książki, niekiedy nawet są świetne, ale nie idealne. I czasami autor sam do nich wraca, poprawia je, czasami przepisuje, żeby doprowadzić je do perfekcji*2*. Albo, jeśli sam nie ma czasu, redaguje je ktoś inny. Jak by nie było, WARBOOK wziął się za wydawanie twórczości Forysia i niedawno ukazało się wznowienie drugiego tomu przygód Sztejera, które po nowej redakcji zyskało nowy tytuł – „Sztejer II. Wino, kobiety i śmierć”. Jak myślicie, jest perfekcyjniej?

Ale zanim odpowiem na własne pytanie, tradycja, czyli wprowadzenie do zawartości książki. Pierwszy tom przygód Sztejera kończył się zorganizowanym odwrotem naszego bohatera na południe. Niestety, tamtejszy klimat okazuje się jeszcze ździebko bardziej niesprzyjający spokojnemu życiu. Na tyle, że powrót do rodzinnego miasta, gdzie Vincent nadal jest poszukiwany i gdzie wciąż wisi nad nim wyrok śmierci, wydaje się lepszą alternatywą. A że właśnie zagięła na niego parol jedna z najważniejszych władczyń pozagładowej południowej Europy, pakuje on manatki i rusza na północny zachód. Droga przed nim daleka i niebezpieczna, a że chęć dodatkowego zarobku kusi, to Sztejer pakuje się wciąż w nowe kłopoty.

W przypadku wznowienia pierwszego tomu przygód Vincenta nie byłem pewien, czy wprowadzone zmiany poprawiły książkę, bo niby przyspieszyły akcję, ale ucierpiały na tym pełne czarnego humoru opisy. Teraz albo zmienił się redaktor, albo do poprzedniego doszły głosy ludzi takich jak ja i działania były bardziej przemyślane. Tekst został skrócony, ale tylko w niezbędnych miejscach i wyszło mu to jedynie na dobre.

I w sumie to nie mam Wam już niczego nowego do przekazania względem tej książki. Wszystko to, co napisałem przy okazji recenzji obu wydań pierwszego oraz czwartego*3* tomu, podtrzymuję. To świetna literatura rozrywkowa w klimatach późnego postapo*4*, przaśna, krwista, napisana bez spiny, niewymagająca zbytniego główkowania. W sam raz do oderwania się od rzeczywistości.

Moja ocena? 8.5/10. Foryś ma świetne pióro, a teraz, po nowej redakcji, druga część przygód Sztejera tylko zyskała i jeśli jeszcze nie podróżowaliście do świata po Zagładzie, to najwyższy czas nadrobić tę zaległość. Bo warto.


*1* Zwłaszcza że rynek wydawniczy mamy jaki mamy, mało kto może utrzymać się z pisania, więc proces twórczy jest z reguły wciskany między pracę zarobkową, pranie (czasami nawet własnych) rajtek czy te, jak im tam... a, dzieci.

*2* Co nie znaczy, że takim poprawianiem nie da się książki zepsuć. Najlepszy przykład to „Tkacz Iluzji”, ale tyle razy pastwiłem się już nad nim, że tym razem odpuszczę to sobie.

*3* A tak naprawdę to pierwszego tomu nowej trylogii.

*4* Czyli takiego, w którym cywilizacja znów nabiera rozpędu, a ludzie przestają walczyć o przetrwanie i zaczynają szukać kłopotów.

(recenzja napisana dla Szortalu)

Drugie drugie wejście Sztejera

Hubert Przybylski

Bo czasami jest tak, że ktoś, znaczy, jakiś pisarz, ma talent, świetny pomysł na fabułę, dobry styl, ale na to wszystko nakłada się pęd, żeby jak najszybciej wszystko z siebie wyrzucić, jak najszybciej pisać*1*. I w związku z tym pojawiają się książki, niekiedy nawet są świetne, ale nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tarnowskie Góry Miejskie Opowieści Eugeniusz Dębski, Maria Galina, Ina Goldin, Marta Kisiel, Andrzej Kozakowski, Marcin Majchrzak, Tomasz Maruszewski, Artur Olchowy, Magdalena Świerczek-Gryboś
Ocena 7,6
Tarnowskie Gór... Eugeniusz Dębski, M...

Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

Wracamy do Tarnowskich Gór!

Hubert Przybylski

Tarnowskie Góry powoli zaczynają wyrastać na trzecie*1* najczęściej odwiedzane literacko miejsce w Polsce. A dzieje się tak dzięki staraniom dobrze nam znanego Alka Kusza*2*, który ponownie namówił grono obdarzonych niebagatelnym talentem pisarskim ludzi, bardziej lub mniej znanych, aby napisali opowiadania powiązane z jego rodzinnym miastem. I tak oto ja, Wasz ulubiony nieświeć, zupełnym przypadkiem, trzymam w ręku kolejną odsłonę „Tarnowskich Gór”, tym razem z podtytułem „Miejskie opowieści”. Czy Alkowi i współredagującej zbiór Annie Hrycyszyn udało się utrzymać wysoki poziom poprzednich tomów antologii?

O tym za chwilę, gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli wprowadzenie do zawartości. Znajdziemy tu jedenaście opowiadań i jeden tekst popularnonaukowy, co jest złamaniem tradycji, gdyż w historii tej antologii czegoś takiego jeszcze nie było. Wśród beletrystyki mamy kryminał, opowieści z dreszczykiem i teksty obyczajowo-fantastyczne, o różnym stopniu przesunięcia punktu ciężkości – są takie, w których fantastyka przeważa, ale i takie, które zostały nią tylko subtelnie trącone*3*. W sumie Alek złamał tradycję także dlatego, że do udziału w tworzeniu tomu zaangażował dwie pisarki z Ukrainy. Ale że w dzisiejszych czasach Ukraińcy to bardziej swoi niż obcy, więc to łamanie jest bardziej teoretyczne niż praktyczne.

A skoro już tyle tradycji zostało połamanych, to ja trachnę jeszcze jedną. O graficznej stronie tarnogórskich antologii zawsze pisałem na końcu, ale dziś wspomnę o nich wcześniej, bo bardzo mi się podobały. Uwielbiam szkołę polskiego plakatu, a prace uczniów Zespołu Szkół Artystyczno-Projektowych w Tarnowskich Górach, które pojawiają się po każdym utworze literackim, idą tak bardzo w tym kierunku, że nie mogę ocenić ich inaczej. I mam nadzieję, że przy okazji kolejnych tomów znów będzie się można spotkać z pracami młodych artystów.

No to teraz weźmy się za część literacką. Zaczyna się ona wspomnianym tekstem popularnonaukowym Arkadiusza Poźniaka o ludziach, którzy choć nie byli urodzonymi tarnogórzanami*4*, to osiedli w tym mieście i przyczynili się do jego rozwoju. Początkowo nie mogłem pogodzić się z takim brakiem poszanowania tradycji, ale teraz dochodzę do wniosku, że dzięki „Miastu przyjezdnych” antologia stała się kompletna. Teraz nie tylko bawi i wychowuje, ale i uczy. Genialne!

No i wreszcie, na sam koniec, beletrystyka. Zaczyna się opowiadaniem „Studium martwoty” Marty Kisiel, gdzie będziemy świadkami toczonej w ponurych, stalinowskich czasach walki pewnej kobiety o życie małego chłopca. Z kolei w „Czarnej Wieży z Lasu” Andrzeja Kozakowskiego przekroczymy granicę między tą a tamtą realnością i dowiemy się, jak zniknął pan Stanisław. „Dokąd idą świstunki” Magdaleny Świerczek-Gryboś opowiada historię młodej kobiety, która konfrontuje się z historią własnej rodziny oraz tym, co skrywają tarnogórskie kopalnie. Bohater „Tej wspaniałej rzeczy, która czeka w mroku” Marcina Majchrzaka usiłuje uciec z odizolowanych murem i karabinami żołnierzy od reszty świata Tarnowskich Gór, a żeby tego dokonać, będzie musiał zmierzyć się z mrocznym piwnicznym korytarzem. „On” Izabeli Grabdy to opowieść o książkach pewnej pisarki, które w Tarnowskich Górach nabierają dziwnych właściwości. W „Galenie” Artura Olchowego razem z pewnym Gwarkiem będziemy zbierać strzybra. „Przedświtanie” Tomasza Maruszewskiego zabierze nas do czasów, które nie wrócą – ostatnich wędrówek cygańskich taborów, natomiast w „Wampirze bez matury” Eugeniusza Dębskiego pewna policjantka odwiedzając swoje rodzinne Tarnowskie Góry, angażuje się w romans i polowanie na seryjnego mordercę. „Niebo nad nami” Marii Galiny to jedyne w tomie fantasy, którego bohaterka jest miejskim astrologiem. Przedostatni tekst tomu, „Inni, my, inni” Krzysztofa Matkowskiego, to historia ludzi usiłujących przeżyć w świecie po apokaliptycznej zarazie. Tom kończy „Nie ma gór w Tarnowskich Górach” Iny Goldin, bardzo przewrotna historia pisarki z brakiem weny.

Wracając do pytania ze wstępu – tak, redaktorom zbioru udało się utrzymać wysoki poziom poprzednich odsłon antologii. W mojej ocenie żadne z opowiadań nie zasługuje na mniej niż 6/10, a trzem dałbym przynajmniej po dziewiątce. Pierwsze z nich to „Ta wspaniała rzecz, która czeka w mroku” Majchrzaka – najbardziej wierny klimatom stalkerowskim utwór, jaki miałem okazję przeczytać. I nie mam tu na myśli serii gier komputerowych i opartych o nie książek, tylko „Piknik na skraju drogi” braci Strugackich. Drugi tekst to postapokaliptyczne „Inni, my, inni” Matkowskiego. Świetna historia, niepozbawiona akcji, ale autor tak mocno postawił w niej na warstwę obyczajową, że porównania z książkami Ballarda, Wyndhama czy „Drogą” McCarthy’ego będą jak najbardziej na miejscu. W dzisiejszych czasach takie postapo to rzadkość. Trzecie opowiadanie, które mnie uwiodło, to „Nie ma gór w Tarnowskich Górach” Iny Goldin. Pełne humoru, ździebko zjadliwego, ździebko czarnego, ździebko surrealistycznego, ze świetnym zakończeniem. Klasa.

Moja ocena? 8.5/10. „Tarnowskie Góry. Miejskie opowieści” to kolejna bardzo dobra odsłona najlepszej wydawanej w Polsce antologii. Wielogatunkowa, uzupełniona o tekst popularnonaukowy, świetnie zilustrowana, zapewni czytelnikowi wiele godzin przyjemnej lektury.


*1* Po stolicy i Wojsławicach.

*2* Dlaczego jeszcze nie dostał żadnej fandomowej nagrody, to prawdopodobnie zagadka tysiąclecia. Chyba nikt inny w naszym kraju nie odkrył tylu pisarskich talentów, z których wiele ma już w swoim dorobku książki wydane w poważnych wydawnictwach. O geniuszach publicystyki, których dzięki niemu mogły poznać tłumy, już nawet nie będę wspominać.

*3* Trącone, nie potrącone. Subtelnie potrąconym to można być, jak się chce na ósemce pod Szypliszkami wyskakując z zaskoczenia zza znaku „Ograniczenie prędkości do 30km/h”, rozpędzonego do 140 km/h i przeładowanego papierosami litewskiego tira zatrzymać.

*4* Ja, niżej podpisany nieświeć, oświadczam, że mózg mój osobisty kazał mi napisać „tarnowskimi góralami”, ale go w trosce o Wasze zdrowie psychiczne nie posłuchałem. Jednocześnie kwestię, czy w związku z tym zgłosić mnie do pokojowej, czy medycznej nagrody Nobla, pozostawiam do rozstrzygnięcia Wam.

(recenzja napisana dla Szortalu)

Wracamy do Tarnowskich Gór!

Hubert Przybylski

Tarnowskie Góry powoli zaczynają wyrastać na trzecie*1* najczęściej odwiedzane literacko miejsce w Polsce. A dzieje się tak dzięki staraniom dobrze nam znanego Alka Kusza*2*, który ponownie namówił grono obdarzonych niebagatelnym talentem pisarskim ludzi, bardziej lub mniej znanych, aby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu, dotyczy "Ceny Milczenia" i "Ceny pamięci")

Okazja roku!

Hubert Przybylski

Dawno, dawno temu, gdzieś w dzikich ostępach centralnej Suwalszczyzny*1*, recenzowałem dla Was „Perski podmuch” Jakuba Pawełka. Na pierwszy rzut oka – sprawnie napisaną military fiction bliskiego zasięgu z wartką akcją, realistycznymi opisami walk, całkiem inteligentnie poprowadzoną fabułą i wiarygodną wizją wydarzeń*2*. Niestety to był drugi tom serii i gdy przeczytałem całość, znaczy, wszystkie sześć tomów, z pozytywnych wrażeń pozostała tylko wartka akcja i bardzo dobre sceny batalistyczne. W skrócie – nie było źle, ale jednak ździebko się zawiodłem. Dlatego gdy kilka tygodni temu do rąk mych trafiła paczka z „Ceną pamięci” tego samego autora, nie można się dziwić, że miałem wątpliwości natury moralnej. No bo tak – znowu zacznę cykl od środka, znowu dam dobrą ocenę, a potem, gdy poznam całość, znowu będę musiał się tłumaczyć. Zdecydowałem się na plan B. Co to znaczy „plan B”? I czy warto sięgać po najnowszą książkę Pawełka? Pytania sypią się z Waszej strony jak ogień zaporowy frontowej artylerii. Cierpliwości, moi najdrożsi Szortalowicze.

Gdyż albowiem najsampierw… A nie, najsampierw wyjaśnię, co to za szczwany plan miałem. Ni mniej, ni więcej, tylko zamówiłem sobie pierwszy tom tego nowego cyklu Pawełka, „Cenę milczenia”*4*. A gdy już go otrzymałem, to przeczytałem. I dopiero wtedy wziąłem się za „Cenę pamięci”. Z tego powodu od tej pory omówienie jednej książki zmienia się w recenzję dwóch.

I tak oto nadszedł czas na tradycję, czyli wprowadzenie do zawartości tego zbioru opowiadań. A właściwie to tych zbiorów opowiadań, bo w końcu miałem pisać o obu książkach. Czuję, że Was zaskoczyłem tymi zbiorami opowiadań. I przyznaję, że byłem tak samo zdziwiony, gdy okazało się, że po napisaniu epickiej, sześciotomowej sagi Pawełek przestawił się na krótszą formę literacką. Czy to zabieg w stylu Sapkowskiego i Wegnera, dwóch z trzech najlepszych polskich pisarzy fantasy, i następne tomy cyklu będą już powieściami? Nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy.

Tak że teges. I w ogóle… Aha, tradycja. Tak mnie zagadujecie, że omal nie zapomniałem powiedzieć, o co w najnowszym cyklu Pawełka chodzi. Jest sobie kontynent, przedzielony w połowie, z północy na południe, dzikim, niezdobytym i szerokim na pół tegoż kontynentu pasmem Gór Kolumnowych. Niby góry przecina ze wschodu na zachód Kanion, ale to miejsce tak niebezpieczne, że nikt się tam nie zapuszcza i obie części kontynentu nie mają ze sobą kontaktu. Po jego wschodniej stronie jest rozsianych kilka mniej lub bardziej wrogo nastawionych do siebie królestw. Po zachodniej – wielkie cesarstwo Alavaand. Obie strony kontynentu różnią się podejściem do nauki i magii. W Alavaandzie magii praktycznie się nie wykorzystuje, a życiem kieruje nauka. Na wschodzie sytuacja jest ździebko bardziej zagmatwana. Do tej pory posłuch władców mieli podzieleni na wiele szkół czarodzieje. Niestety dla nich i przypadkowych ofiar ich największego i zarazem ostatniego eksperymentu, stracili znaczenie na rzecz marginalizowanej do tej pory gildii inżynierów. Stracili tak skutecznie, że władcy wyrżnęli większość z nich, a niedobitki musiały udać się na wygnanie na daleką północ, poza granice cywilizowanego świata. Przy okazji wspomnianego eksperymentu poznajemy pierwszego z trójki bohaterów cyklu Pawełka – najemnika Wernara Handsholma. Na skutek wywołanego przez czarodziejów kataklizmu na wyspie Faven, który przeżył jako jedyny z wynajętej do ochrony magów kompanii, stał się niezniszczalny. A przynajmniej na to wygląda. Ceną niespodziewanej odporności ciała jest jednak nadzwyczajna wrażliwość duszy. Najemnik, który wcześniej palił, mordował i rabował, teraz użala się nad każdą sierotką i każdym zabiedzonym szczeniaczkiem*5*. A teraz splot okoliczności sprawia, że los zwiąże go z czarodziejami i opiekującym się nimi księstwem Pforzheim. Graniczy ono z dużo potężniejszym Cesarstwem Plovdiv, gdzie poznajemy drugiego bohatera cyklu – rotmistrza Hakarda Rotesblatta, żołnierza-legendę, który w życiu kieruje się zasadami prawa i powinności. Co pewnie jest przyczyną tego, że jego bardziej elastyczni moralnie zwierzchnicy tak bardzo go nienawidzą i na każdym kroku usiłują poniżyć i/lub zabić. W dodatku jedyną pomoc otrzymuje od pewnego przedstawiciela gildii inżynierów, a ta, jak zawsze, ma własne cele. W końcu mamy Maeidę, szlachetnie urodzoną mieszkankę zachodniej części kontynentu, która robi wszystko, żeby móc kierować własnym losem. Czy wschód i zachód się spotkają? Wszak obie części kontynentu łączy tajemniczy, nieprzebyty Kanion…

Po tak długim wstępie teraz walnę prosto z mostu. Pawełek odnalazł swoje powołanie, a my jesteśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy polskiego fantasy. Kreacja świata jest kapitalna. Podobnie jak w cyklu wiedźmińskim Sapkowskiego napotkamy państwa i państewka nawiązujące do naszej historii i geografii, których władcy i przeróżne koterie snują intrygę za intrygą. Polityka międzynarodowa miesza się tu z knowaniami lokalnych rządzących, są waśnie rodowe i konflikty grup interesów, o które wciąż zahaczają nasi bohaterowie. Do tego dochodzą jeszcze legendy ludów wschodu i zachodu. U tych pierwszych opowiadane są historie o walkach z tajemniczymi Najeźdźcami, ci drudzy uważają się za potomków wygnańców i pozdrawiają się frazą „Jeszcze przywitamy słońce”. Czyżby któraś strona zafałszowała historię? Oba tomy opowiadań bardzo powoli odkrywają przed czytelnikiem głębię otaczającego bohaterów świata, ale to tylko pobudza ciekawość. Dawno już nie miałem okazji przebywać w tak interesującym uniwersum fantasy.

Fabuły poszczególnych opowiadań są świetne. Poziom jest tak równy, że miałem problem z wybraniem tych, które podobały mi się najbardziej. I wcale nie pomógł mi fakt, że historie dotyczące poszczególnych postaci delikatnie się różnią. No bo tak – opowieści o Wernarze przypominają przygody Geralta. Nasz bohater to twardziel, mutant, ale o niezwykle wrażliwej psyche, który nie potrafi przejść obojętnie, gdy widzi, że obok niego dzieje się zło. Nawet jeśli przyjdzie za to słono zapłacić. Z kolei ciążące w stronę klimatów military fiction przygody Hakarda, żołnierza z krwi i kości jakby żywcem wyjętego z Wegnerowskich Czerwonych Szóstek, który kieruje się w życiu wyłącznie zasadami prawa i sprawiedliwości*6* oraz robi wszystko, żeby jego honor pozostał nieskalany, są osadzone raczej w klimatach military fiction. Tyle że żyje w świecie, gdzie jedyne zwycięstwa, jakie może odnosić, wydają się być wyłącznie honorowe. No i Maeida*7*, żywcem wyjęta z „Szoguna” ostatnia potomkini znaczącego i bogatego rodu, rozdarta między powinnością wobec przodków i suwerena a pragnieniem wolności i samodzielnego kształtowania swojej przyszłości, co utrudniają jej intrygi wrogów rodziny i Wielka Historia. Sami widzicie, różnice są. Tyle że są one tylko pozorne. Pawełek postarał się, aby pod tą cienką skórką mięcho było takie samo – idealny, soczysty miks akcji, dramatu, krzynki humoru i warstwy obyczajowej. Dzięki tej solidnej podstawie powierzchowna różnorodność poszczególnych historii nie budzi w czytelniku wrażenia chaosu, a jednocześnie zapobiega jakiejkolwiek monotonii.

Jedyne, co jest monotonne, to charaktery protagonistów. Mówiąc językiem erpegowców, cała trójka jest praworządna dobra (chociaż Wernar tylko przypadkiem). I powiem Wam, że w dzisiejszych czasach, gdy w „kulturze” masowej królują postacie, delikatnie mówiąc, ciemnoszare, gdy twórcy z uporem maniaka wybielają handlarzy narkotykami, złodziei czy bandziorów, czasem nawet nie starając się usprawiedliwić ich czynów, skupiają się wyłącznie na ich fajności, bardzo mi brakowało takich prawdziwie dobrych bohaterów. Ja tam, szczerze mówiąc, jestem za taką monotonią. Wolę to niż śledzenie przygód kolejnego „dobrego” sukinsyna*8*. Zwłaszcza że Pawełek nie popełnił błędu i choć Maeida, Hakard i Wernar są dobrzy, to nie są idealni jak idealny kryształ*9*. Pragnienie Maeidy jest wybitnie egoistyczne (tylko czekałem, aż wykrzyknie, że się dusi), Hakarda często oślepia jego umiłowanie praworządności, a Wernar usiłując naprawić świat, nie patrzy na cenę, którą czasami muszą zapłacić także inni. Dzięki temu nie nudzą, są bardziej ludzcy i łatwiej się z nimi utożsamiać.

Z oczywistych względów, gdy weźmiemy pod uwagę budowę fabuły opowiadań i zarysowania wspólnego wątku, który połączy historie głównych postaci, bliżej Pawełkowi do Wegnera niż Sapkowskiego. Maeida, Wernar i Hakard mają własne przygody i w sumie dopiero na sam koniec drugiego tomu pojawia się mała zajawka tego, że ich drogi wreszcie się skrzyżują. Zapowiada się długi cykl, co z jednej strony bardzo cieszy, ale z drugiej martwi, bo czło… pardąsik, nieświeć z każdym kolejnym dniem młodszy się nie robi i gdyby przyszło czekać dwadzieścia lat na ostatni tom, to mogłoby być różnie.
Czy mógłbym się do czegoś przyczepić? Chyba tylko do mapki. Nie należy ona do najczytelniejszych i nie wszystkie miejsca, które są ważne dla fabuły, zostały na niej zaznaczone. Ale to wyłącznie moje zboczenie – zwyczajnie kocham mapki i w dzisiejszych książkach brakuje mi takich małych arcydzieł kartograficznych, jak to autorstwa Jolanty Dybowskiej w „Bogach przeklętych” Tomasza Bochińskiego. Natomiast ilustracje na okładkach „Ceny milczenia” i „Ceny pamięci” są po prostu przepiękne i z naddatkiem nadrabiają ten niedostatek.

Moja ocena? Daję po 9.5/10 dla obu tomów. Są świetnie napisane, lektura wciąga i nie pozwala odłożyć książek na bok. W dodatku jest to literatura inteligentna, mądra, niestroniąca od głębszych przemyśleń na tematy ogólnoludzkie. Widać, że Jakub Pawełek od czasu „Wschodniego gromu” mocno rozwinął swój warsztat pisarski (tym bardziej, że tom opowiadań pisze się dużo trudniej niż powieść) i nie bał się spróbować swoich sił w nowym gatunku. Co, jak widać, opłaciło się. Według mnie Pawełek jest bardzo bliski, by szturmem wbić się między dotychczasową Wielką Trójcę Polskiej Fantasy, a Sapkowski, Wegner i Kres mogą się temu jedynie bezradnie przyglądać*10*.


*1* Czyli jak na normalnego zdrowego nieświecia przystało.

*2* Plus fajne postacie*3*, humor i parę innych pozytywnych rzeczy.

*3* I nawet gdyby mnie Rada Języka Polskiego zakuła w dyby na szczudłach, to i tak pozostanę przy starej odmianie – nowa mi nie pasuje i tyle.

*4* No cóż, jaki Baldrick, taki szczwany plan.

*5* Tu uważam, że autor pojechał ostro i po bandzie. Użalać to się można nad zabiedzonymi kotkami, a szczeniaczki, zabiedzone czy nie, są kaka–be.

*6* Tak, wiem, jak to może dla niektórych z Was zabrzmieć, ale postarajcie się czasami odciąć od polityki naszego dnia codziennego, co?

*7* Kompletnie nie wiem, dlaczego już po raz drugi kobietę wymieniam na końcu. Czyżby z Waszego ulubionego nieświecia zaczęła wyłazić męska szowinistyczna świnia?

*8* Tudzież sukincórkę, w końcu mamy równouprawnienie.

*9* Taki żart psychologiczny.

*10* Może Wegner ździebko mniej bezradnie – jest szansa, że jego bardzo poważnie nadszarpnięte zdrowie pozwoli mu w końcu dokończyć pisaną od kilku lat książkę i jeszcze w tym roku pojawi się ona na rynku. Za to Kres spoczął na laurach i nie napisał nic nowego od pierdyliarda lat (choć ponoć u Sedeńki się odgrażał, że znowu coś napisze), a Sapkowskiemu jakość utworów od czasu opowiadań wiedźmińskich spada na łeb (jedynie „Narrenturm” się tu wyłamuje, ale tylko jako pierwszy tom, a nie cały cykl), na szyję. Zatem niedługo może się okazać, że w Wielkiej Trójcy pojawią się roszady…

(recenzja napisana dla Szortalu, dotyczy "Ceny Milczenia" i "Ceny pamięci")

Okazja roku!

Hubert Przybylski

Dawno, dawno temu, gdzieś w dzikich ostępach centralnej Suwalszczyzny*1*, recenzowałem dla Was „Perski podmuch” Jakuba Pawełka. Na pierwszy rzut oka – sprawnie napisaną military fiction bliskiego zasięgu z wartką akcją, realistycznymi opisami walk, całkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu, dotyczy "Ceny Milczenia" i "Ceny pamięci")

Okazja roku!

Hubert Przybylski

Dawno, dawno temu, gdzieś w dzikich ostępach centralnej Suwalszczyzny*1*, recenzowałem dla Was „Perski podmuch” Jakuba Pawełka. Na pierwszy rzut oka – sprawnie napisaną military fiction bliskiego zasięgu z wartką akcją, realistycznymi opisami walk, całkiem inteligentnie poprowadzoną fabułą i wiarygodną wizją wydarzeń*2*. Niestety to był drugi tom serii i gdy przeczytałem całość, znaczy, wszystkie sześć tomów, z pozytywnych wrażeń pozostała tylko wartka akcja i bardzo dobre sceny batalistyczne. W skrócie – nie było źle, ale jednak ździebko się zawiodłem. Dlatego gdy kilka tygodni temu do rąk mych trafiła paczka z „Ceną pamięci” tego samego autora, nie można się dziwić, że miałem wątpliwości natury moralnej. No bo tak – znowu zacznę cykl od środka, znowu dam dobrą ocenę, a potem, gdy poznam całość, znowu będę musiał się tłumaczyć. Zdecydowałem się na plan B. Co to znaczy „plan B”? I czy warto sięgać po najnowszą książkę Pawełka? Pytania sypią się z Waszej strony jak ogień zaporowy frontowej artylerii. Cierpliwości, moi najdrożsi Szortalowicze.

Gdyż albowiem najsampierw… A nie, najsampierw wyjaśnię, co to za szczwany plan miałem. Ni mniej, ni więcej, tylko zamówiłem sobie pierwszy tom tego nowego cyklu Pawełka, „Cenę milczenia”*4*. A gdy już go otrzymałem, to przeczytałem. I dopiero wtedy wziąłem się za „Cenę pamięci”. Z tego powodu od tej pory omówienie jednej książki zmienia się w recenzję dwóch.

I tak oto nadszedł czas na tradycję, czyli wprowadzenie do zawartości tego zbioru opowiadań. A właściwie to tych zbiorów opowiadań, bo w końcu miałem pisać o obu książkach. Czuję, że Was zaskoczyłem tymi zbiorami opowiadań. I przyznaję, że byłem tak samo zdziwiony, gdy okazało się, że po napisaniu epickiej, sześciotomowej sagi Pawełek przestawił się na krótszą formę literacką. Czy to zabieg w stylu Sapkowskiego i Wegnera, dwóch z trzech najlepszych polskich pisarzy fantasy, i następne tomy cyklu będą już powieściami? Nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy.

Tak że teges. I w ogóle… Aha, tradycja. Tak mnie zagadujecie, że omal nie zapomniałem powiedzieć, o co w najnowszym cyklu Pawełka chodzi. Jest sobie kontynent, przedzielony w połowie, z północy na południe, dzikim, niezdobytym i szerokim na pół tegoż kontynentu pasmem Gór Kolumnowych. Niby góry przecina ze wschodu na zachód Kanion, ale to miejsce tak niebezpieczne, że nikt się tam nie zapuszcza i obie części kontynentu nie mają ze sobą kontaktu. Po jego wschodniej stronie jest rozsianych kilka mniej lub bardziej wrogo nastawionych do siebie królestw. Po zachodniej – wielkie cesarstwo Alavaand. Obie strony kontynentu różnią się podejściem do nauki i magii. W Alavaandzie magii praktycznie się nie wykorzystuje, a życiem kieruje nauka. Na wschodzie sytuacja jest ździebko bardziej zagmatwana. Do tej pory posłuch władców mieli podzieleni na wiele szkół czarodzieje. Niestety dla nich i przypadkowych ofiar ich największego i zarazem ostatniego eksperymentu, stracili znaczenie na rzecz marginalizowanej do tej pory gildii inżynierów. Stracili tak skutecznie, że władcy wyrżnęli większość z nich, a niedobitki musiały udać się na wygnanie na daleką północ, poza granice cywilizowanego świata. Przy okazji wspomnianego eksperymentu poznajemy pierwszego z trójki bohaterów cyklu Pawełka – najemnika Wernara Handsholma. Na skutek wywołanego przez czarodziejów kataklizmu na wyspie Faven, który przeżył jako jedyny z wynajętej do ochrony magów kompanii, stał się niezniszczalny. A przynajmniej na to wygląda. Ceną niespodziewanej odporności ciała jest jednak nadzwyczajna wrażliwość duszy. Najemnik, który wcześniej palił, mordował i rabował, teraz użala się nad każdą sierotką i każdym zabiedzonym szczeniaczkiem*5*. A teraz splot okoliczności sprawia, że los zwiąże go z czarodziejami i opiekującym się nimi księstwem Pforzheim. Graniczy ono z dużo potężniejszym Cesarstwem Plovdiv, gdzie poznajemy drugiego bohatera cyklu – rotmistrza Hakarda Rotesblatta, żołnierza-legendę, który w życiu kieruje się zasadami prawa i powinności. Co pewnie jest przyczyną tego, że jego bardziej elastyczni moralnie zwierzchnicy tak bardzo go nienawidzą i na każdym kroku usiłują poniżyć i/lub zabić. W dodatku jedyną pomoc otrzymuje od pewnego przedstawiciela gildii inżynierów, a ta, jak zawsze, ma własne cele. W końcu mamy Maeidę, szlachetnie urodzoną mieszkankę zachodniej części kontynentu, która robi wszystko, żeby móc kierować własnym losem. Czy wschód i zachód się spotkają? Wszak obie części kontynentu łączy tajemniczy, nieprzebyty Kanion…

Po tak długim wstępie teraz walnę prosto z mostu. Pawełek odnalazł swoje powołanie, a my jesteśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy polskiego fantasy. Kreacja świata jest kapitalna. Podobnie jak w cyklu wiedźmińskim Sapkowskiego napotkamy państwa i państewka nawiązujące do naszej historii i geografii, których władcy i przeróżne koterie snują intrygę za intrygą. Polityka międzynarodowa miesza się tu z knowaniami lokalnych rządzących, są waśnie rodowe i konflikty grup interesów, o które wciąż zahaczają nasi bohaterowie. Do tego dochodzą jeszcze legendy ludów wschodu i zachodu. U tych pierwszych opowiadane są historie o walkach z tajemniczymi Najeźdźcami, ci drudzy uważają się za potomków wygnańców i pozdrawiają się frazą „Jeszcze przywitamy słońce”. Czyżby któraś strona zafałszowała historię? Oba tomy opowiadań bardzo powoli odkrywają przed czytelnikiem głębię otaczającego bohaterów świata, ale to tylko pobudza ciekawość. Dawno już nie miałem okazji przebywać w tak interesującym uniwersum fantasy.

Fabuły poszczególnych opowiadań są świetne. Poziom jest tak równy, że miałem problem z wybraniem tych, które podobały mi się najbardziej. I wcale nie pomógł mi fakt, że historie dotyczące poszczególnych postaci delikatnie się różnią. No bo tak – opowieści o Wernarze przypominają przygody Geralta. Nasz bohater to twardziel, mutant, ale o niezwykle wrażliwej psyche, który nie potrafi przejść obojętnie, gdy widzi, że obok niego dzieje się zło. Nawet jeśli przyjdzie za to słono zapłacić. Z kolei ciążące w stronę klimatów military fiction przygody Hakarda, żołnierza z krwi i kości jakby żywcem wyjętego z Wegnerowskich Czerwonych Szóstek, który kieruje się w życiu wyłącznie zasadami prawa i sprawiedliwości*6* oraz robi wszystko, żeby jego honor pozostał nieskalany, są osadzone raczej w klimatach military fiction. Tyle że żyje w świecie, gdzie jedyne zwycięstwa, jakie może odnosić, wydają się być wyłącznie honorowe. No i Maeida*7*, żywcem wyjęta z „Szoguna” ostatnia potomkini znaczącego i bogatego rodu, rozdarta między powinnością wobec przodków i suwerena a pragnieniem wolności i samodzielnego kształtowania swojej przyszłości, co utrudniają jej intrygi wrogów rodziny i Wielka Historia. Sami widzicie, różnice są. Tyle że są one tylko pozorne. Pawełek postarał się, aby pod tą cienką skórką mięcho było takie samo – idealny, soczysty miks akcji, dramatu, krzynki humoru i warstwy obyczajowej. Dzięki tej solidnej podstawie powierzchowna różnorodność poszczególnych historii nie budzi w czytelniku wrażenia chaosu, a jednocześnie zapobiega jakiejkolwiek monotonii.

Jedyne, co jest monotonne, to charaktery protagonistów. Mówiąc językiem erpegowców, cała trójka jest praworządna dobra (chociaż Wernar tylko przypadkiem). I powiem Wam, że w dzisiejszych czasach, gdy w „kulturze” masowej królują postacie, delikatnie mówiąc, ciemnoszare, gdy twórcy z uporem maniaka wybielają handlarzy narkotykami, złodziei czy bandziorów, czasem nawet nie starając się usprawiedliwić ich czynów, skupiają się wyłącznie na ich fajności, bardzo mi brakowało takich prawdziwie dobrych bohaterów. Ja tam, szczerze mówiąc, jestem za taką monotonią. Wolę to niż śledzenie przygód kolejnego „dobrego” sukinsyna*8*. Zwłaszcza że Pawełek nie popełnił błędu i choć Maeida, Hakard i Wernar są dobrzy, to nie są idealni jak idealny kryształ*9*. Pragnienie Maeidy jest wybitnie egoistyczne (tylko czekałem, aż wykrzyknie, że się dusi), Hakarda często oślepia jego umiłowanie praworządności, a Wernar usiłując naprawić świat, nie patrzy na cenę, którą czasami muszą zapłacić także inni. Dzięki temu nie nudzą, są bardziej ludzcy i łatwiej się z nimi utożsamiać.

Z oczywistych względów, gdy weźmiemy pod uwagę budowę fabuły opowiadań i zarysowania wspólnego wątku, który połączy historie głównych postaci, bliżej Pawełkowi do Wegnera niż Sapkowskiego. Maeida, Wernar i Hakard mają własne przygody i w sumie dopiero na sam koniec drugiego tomu pojawia się mała zajawka tego, że ich drogi wreszcie się skrzyżują. Zapowiada się długi cykl, co z jednej strony bardzo cieszy, ale z drugiej martwi, bo czło… pardąsik, nieświeć z każdym kolejnym dniem młodszy się nie robi i gdyby przyszło czekać dwadzieścia lat na ostatni tom, to mogłoby być różnie.
Czy mógłbym się do czegoś przyczepić? Chyba tylko do mapki. Nie należy ona do najczytelniejszych i nie wszystkie miejsca, które są ważne dla fabuły, zostały na niej zaznaczone. Ale to wyłącznie moje zboczenie – zwyczajnie kocham mapki i w dzisiejszych książkach brakuje mi takich małych arcydzieł kartograficznych, jak to autorstwa Jolanty Dybowskiej w „Bogach przeklętych” Tomasza Bochińskiego. Natomiast ilustracje na okładkach „Ceny milczenia” i „Ceny pamięci” są po prostu przepiękne i z naddatkiem nadrabiają ten niedostatek.

Moja ocena? Daję po 9.5/10 dla obu tomów. Są świetnie napisane, lektura wciąga i nie pozwala odłożyć książek na bok. W dodatku jest to literatura inteligentna, mądra, niestroniąca od głębszych przemyśleń na tematy ogólnoludzkie. Widać, że Jakub Pawełek od czasu „Wschodniego gromu” mocno rozwinął swój warsztat pisarski (tym bardziej, że tom opowiadań pisze się dużo trudniej niż powieść) i nie bał się spróbować swoich sił w nowym gatunku. Co, jak widać, opłaciło się. Według mnie Pawełek jest bardzo bliski, by szturmem wbić się między dotychczasową Wielką Trójcę Polskiej Fantasy, a Sapkowski, Wegner i Kres mogą się temu jedynie bezradnie przyglądać*10*.


*1* Czyli jak na normalnego zdrowego nieświecia przystało.

*2* Plus fajne postacie*3*, humor i parę innych pozytywnych rzeczy.

*3* I nawet gdyby mnie Rada Języka Polskiego zakuła w dyby na szczudłach, to i tak pozostanę przy starej odmianie – nowa mi nie pasuje i tyle.

*4* No cóż, jaki Baldrick, taki szczwany plan.

*5* Tu uważam, że autor pojechał ostro i po bandzie. Użalać to się można nad zabiedzonymi kotkami, a szczeniaczki, zabiedzone czy nie, są kaka–be.

*6* Tak, wiem, jak to może dla niektórych z Was zabrzmieć, ale postarajcie się czasami odciąć od polityki naszego dnia codziennego, co?

*7* Kompletnie nie wiem, dlaczego już po raz drugi kobietę wymieniam na końcu. Czyżby z Waszego ulubionego nieświecia zaczęła wyłazić męska szowinistyczna świnia?

*8* Tudzież sukincórkę, w końcu mamy równouprawnienie.

*9* Taki żart psychologiczny.

*10* Może Wegner ździebko mniej bezradnie – jest szansa, że jego bardzo poważnie nadszarpnięte zdrowie pozwoli mu w końcu dokończyć pisaną od kilku lat książkę i jeszcze w tym roku pojawi się ona na rynku. Za to Kres spoczął na laurach i nie napisał nic nowego od pierdyliarda lat (choć ponoć u Sedeńki się odgrażał, że znowu coś napisze), a Sapkowskiemu jakość utworów od czasu opowiadań wiedźmińskich spada na łeb (jedynie „Narrenturm” się tu wyłamuje, ale tylko jako pierwszy tom, a nie cały cykl), na szyję. Zatem niedługo może się okazać, że w Wielkiej Trójcy pojawią się roszady…

(recenzja napisana dla Szortalu, dotyczy "Ceny Milczenia" i "Ceny pamięci")

Okazja roku!

Hubert Przybylski

Dawno, dawno temu, gdzieś w dzikich ostępach centralnej Suwalszczyzny*1*, recenzowałem dla Was „Perski podmuch” Jakuba Pawełka. Na pierwszy rzut oka – sprawnie napisaną military fiction bliskiego zasięgu z wartką akcją, realistycznymi opisami walk, całkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Królestwo za czas…
Hubert Przybylski

Bo z książkami to jest tak, że jedne czyta się szybko, a drugie wolno. Ha! Szok i niedowierzanie na Waszych twarzach mówi mi, że zaskoczyłem Was tym stwierdzeniem*1*. A to nie wszystko – nie zawsze długość czytania wiąże się z objętością tomu*2*. Czasami zwyczajnie lektura nie idzie, gdyż zawartość książki może być tak nudna, że powinna być zakazana przez Konwencję Genewską; albo autor/autorka mają ciągoty do opisywania wszystkiego ze szczegółami*3*, albo zwyczajnie literat musi się wyżyć twórczo i płodzi wielostronicowe monstrum. Już nie wspominając o tym, że czasami życie nie daje nam czasu na czytanie. Jak by nie było, czasami czytanie idzie jak krew z męskich żył w punkcie PCK obsługiwanym przez wyjątkowo nieapetyczne pielęgniarki. Po takim wstępie pewnie Was nie zaskoczę*4*, ale przeczytanie powieści Roberta Foksa, „Ostatni nielegał”, którą dziś zamierzam Wam przybliżyć, zajęło mi ponad 5 tygodni. Dlaczego?

O tym za momencik, gdyż albowiem najsamprzód tradycja, czyli mała zajawka tego, o czym traktuje ta książka. Młody krakowski podkomisarz zostaje oddelegowany do sprawy znalezionych zwłok pewnego emeryta. Wszystko (włącznie z jego zwierzchnikiem i prokuratorem) mówi, że to wypadek, ale są drobniutkie szczególiki, które każą sądzić inaczej. Nasz bohater zaczyna prywatne śledztwo, które naprowadza go na ślad tajnej operacji peerelowskich służb wywiadowczych i tajemniczej osoby lub organizacji, która jest nią zainteresowana. Przy okazji okazuje się, że trupów jest dużo więcej, a swoje trzy grosze dokłada jeszcze współczesna Agencja Wywiadu. Czy naszemu podkomisarzowi uda się przebić przez gąszcz tajemnic i przeżyć, zwłaszcza że sprawa jest międzynarodowa i może zachwiać porządkiem w Europie?

Przyznam bez bicia, że miałem problem z wciągnięciem się w lekturę. Pierwsze sto stron było jak niesienie konia z zaprzęgiem pod górkę. Po rozmokniętej, glinianej drodze. Wszystko mnie wkurzało: ździebko rozwlekły i uszczegółowiony styl autora, bohater – wysoki, przystojny*5*, dobrze zbudowany, inteligentny, a jednak momentami straszna pierdoła – czy też lekko „babcine” w stylu dialogi męskich postaci. Te sto stron czytałem chyba ze trzy tygodnie. Houou, normalny zdrowy houou*6*. Tylko wrodzone poczucie obowiązku nie pozwoliło mi ciepnąć książką na bok*7*. Ale potem, nie wiem kiedy, fabuła mnie wciągnęła i jedyne, na co mogłem narzekać, to brak czasu. Nie, przepraszam, skłamałem – bohater dalej mnie wnerwiał, tyle że się do niego przyzwyczaiłem. A może też przypomniałem sobie, że ja w jego wieku byłem jeszcze większym pierdołą*8*.

Co najbardziej mi się w „Ostatnim nielegale”*9* podobało? Chyba realizm drugiego planu. Autor dobrze oddał specyfikę pracy w Policji i specyficzną moralność służb specjalnych*10*. Ciekawe były też kulisy pracy wywiadu PRL, tego, na ile różnych szczegółów trzeba zwracać uwagę i jak łatwo można się przejechać na detalach. Pouczające.

Moja ocena? 7/10. „Ostatni nielegał” to bardzo dobra książka, ale ździebko mi zajęło, zanim się do niej przystosowałem. Powieść nie trafi do wszystkich, bo praktycznie nie ma w niej akcji. Ktoś mógłby powiedzieć, że w „Colombo” też nie ma akcji, a świetnie się to ogląda. Cóż, gdyby ten serial był realistyczny, to każdy odcinek trwałby po dziesięć godzin, a wtedy z oglądaniem byłoby już różnie, prawda? Powieść Foksa jest na naszym rynku wydawniczym rzadkością, polskim przedstawicielem gatunku reprezentowanego przez książki Johna le Carré i komu jak komu, ale miłośnikom prozy brytyjskiego mistrza powieści szpiegowskiej poleciłbym ją na pewno.


*1* Kiedy powiedziałem o tym szwagrowi, to ze dwie godziny ciągał żuchwą po ziemi. Dobrze, że mi podłogi nie oślinił, bo wczoraj sprzątałem.

*2* Czy czterdziestostronicowa książka telefoniczna jest długa? Nie. A czy ktoś dał radę przeczytać ją w czterdzieści minut? I jeszcze zapamiętać szczegóły fabuły? Bohaterów, itp.? Może poza panną Towah, inżynierem Glanzem, profesorem Brinbaumem czy Tola’at Shani (poetą).

*3* Takich książek w młodości nienawidziłem najbardziej. Nasz licealna polonistka wpadła na genialny pomysł i w celu odsiania tych, excusez le mot, pardon my French, ancymonów, którzy nie czytają lektur szkolnych, robiła nam na pięciominutówki z zawartości książki. Potrafiła zapytać o to, jak na imię miał stryjeczny brat sąsiada ojca głównego bohatera (który pojawiał się dosłownie w jednym akapicie) albo w jakie paski miała gacie bohaterka – pionowe czy poziome.

*4* Przecież nie dalibyście zaskoczyć się dwa razy pod rząd, prawda?

*5* Ciut niższy ode mnie.

*6* Jak to mówią u mnie na we wioscy.

*7* No i to, że bardzo szanuję książki i nigdy nimi nie rzucam.

*8* Co wcale nie znaczy, że już nim nie jestem.

*9* Nie wiem dlaczego, ale mózg kazał mi napisać „nielegału”. Dobrze, że się go nigdy nie słucham. Znaczy, nie na trzeźwo.

*10* Mówcie co chcecie, ale w specsłużbach powinni pracować jedynie tacy, którzy kierują się wyłącznie dobrem Państwa, a dobro jednostki może być jedynie rozumiane w pojęciu dbania o narzędzia.

Królestwo za czas…
Hubert Przybylski

Bo z książkami to jest tak, że jedne czyta się szybko, a drugie wolno. Ha! Szok i niedowierzanie na Waszych twarzach mówi mi, że zaskoczyłem Was tym stwierdzeniem*1*. A to nie wszystko – nie zawsze długość czytania wiąże się z objętością tomu*2*. Czasami zwyczajnie lektura nie idzie, gdyż zawartość książki może być tak nudna, że powinna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Narodziny gwiazdy
Hubert Przybylski

Zanim ktoś z Was na widok tytułu, zacznie robić maślane oczy na wspomnienie Lady i Bradleya*1*, nucąc sobie pod nosem jakąś płytką popową piosenkę, uroczyście oświadczam, że nie o to chodzi. Nie chodzi też o śpiewanie o szeregowym kaczorze*2*. Nie. Tytuł odnosi się do narodzin kolejnej postaci-gwiazdy na firmamencie polskiej fantastyki, Sztejera. A dzieje się tak dlatego, że WARBOOK postanowił wznowić pierwsze trzy tomy przygód tego bohatera i dziś omówię dla Was „Sztejera. I. Umarłego Syna”.

Ale zanim odpowiem na to py… Zaraz… Chwilunia… Nie ma żadnego pytania? No i cały misterny plan recenzji… Dajcie żyć… Nic to, tradycyjnego pytania dziś nie ma, ale „gdyż albowiem najsamprzód” tradycyjne wprowadzenie do akcji książki być musi*3*. Tak więc znajomość ze Sztejerem zaczynamy nad brzegiem rzeki, gdzie na zlecenie lokalnego wójta łowi utopce, nęcąc je kozą. Zadanie wypełnia aż za dobrze, ale niedługo później musi uciekać z osady, gdyż grunt zaczyna mu się palić pod nogami. I tak od przygody do przygody. Gdzie się nie pojawi, tam prędzej czy później znajdują go kłopoty, których wielkość rośnie wraz z każdą kolejną stroną. Czy uda mu się przetrwać w kotle pełnym mutantów oraz intryg złych ludzi?

O tym, że postać Sztejera wydaje się czerpać z Geraltów*4* i Conana*5*, wspominałem Wam, omawiając pół roku temu czwarty tom przygód tego bohatera. Wtedy też napomknąłem, że to wybitnie rozrywkowa, awanturniczo-przygodowa literatura, a świat, przez który wędruje bohater, pełen jest odniesień do naszej rzeczywistości. I nie jest tak grzeczny, jak ten u Sapkowskiego. Może niektórych z Was to zdziwi, ale w dalszym ciągu jest tak samo. Mimo że to nowe wydanie ździebko różni się od oryginalnego.

Tu muszę się Wam przyznać, że mam malutki problem z przerabianiem książek przez autorów. Nawet jeśli to tylko drobny facjatolifting. A właściwie mam do takiego procederu awersję, która zrodziła po tym, jak Ewa Białołęcka modyfikowała „Tkacza Iluzji” na potrzeby każdego kolejnego wydawnictwa, w którym publikowała tę książkę. Co było totalnie bez sensu, bo raz, że oryginalna wersja była genialna i idealna*6*, a dwa, że pewnie właśnie to doprowadziło do wypalenia pisarskiego autorki. Co prawda Foryś nie musiał dokonywać aż tak daleko idących zmian, ale kiedy brałem do rąk oba wydania pierwszego tomu przygód Sztejera, od razu rzucało się w oczy skrócenie części opisów, które tak świetnie budowały w pierwszym wydaniu klimat. Może bym to zrozumiał, gdyby Forysiowi owe opisy wszystkiego ulewały się jak Orzeszkowej, ale przecież proporcje między nimi, akcją a dialogami były odpowiednie. Nie wiem, czy możliwość użycia większej czcionki była tego warta. Aha, gdzieniegdzie zmienione są też nazwy, pierwszy z brzegu przykład to pojawienie się „Poselstwa Torunium” zamiast „Opactwa”.

Część z Was może się ze mną nie zgodzić, ale uważam, że Sztejer jest jednym z większych bohaterów polskiej fantastyki. Ma taką nośność, że raz się z nim zetknąwszy, czytelnik nie zapomni jego imienia. Mało jest takich postaci w naszej literaturze. W dodatku świat stworzony przez Forysia jest tak bogaty, tak dobrze zbudowany i ma tak wiele wspólnego z naszym*7*, że aż chce się do niego wracać. To idealny materiał na wykorzystanie w grach *8* czy serialu. Pechem Forysia było to, że wziął się za publikowanie Sztejera w czasach największego boomu wydawniczego w historii polskiej fantastyki*9* i jego książki praktycznie zniknęły w zalewie nie tylko ogólnorynkowej pulpy, ale nawet tego, co wydawała FS.

Moja ocena? 8/10. Porównując pierwotną wersję książki do nowej, stwierdziłem, że jednak stare, nieokrojone opisy podobają mi się bardziej, bo lepiej budowały klimat uniwersum. Za to musiałem odjąć pół punktu. Pozostałych zmian nie odczułem w ogóle, więc w sumie to nie wiem, czy też warto było ich dokonywać. Ale jakby nie było, pierwszy tom przygód Sztejera to wciąż świetna rozrywkowa fantastyka, pełna akcji, z bogatym światem i masą czarnego, złośliwego humoru, która ani przez moment nie nudzi. Kto jeszcze nie zetknął się ze Sztejerem, ma dzięki WARBOOKowi kolejną ku temu szansę.


*1* Tudzież Janet i Fredrica, Judy i Jamesa albo Mecha-Streisand i Krisa.

*2* Choć do dziś zadaję sobie pytanie, dlaczego ta piosenka jest o szeregowym kaczorze, skoro już w drugiej zwrotce awansował na kaprala, przeskakując stopień starszego szeregowego.

*3* Zwłaszcza że poprzednio nie było.

*4* Obu, znaczy, i z oryginalnego, tego od Sapkowskiego, i z jego wschodnio-postapokaliptycznego klona, tego od Wasiliewa.

*5* Nawet bardziej niż z Geraltów.

*6* A za „poprawianie” takich biorą się jedynie skrypciarze z Holiłódziu.

*7* Co nie powinno dziwić, gdyż się z naszego wywodzi.

*8* W końcu ile lat będziemy międlili biednego Wiedźmaka? Co więcej, Sztejer nadaje się do egranizacji w postaci gry FPP, a te, jak wiadomo, mocniej wciągają niż „podglądaczki” (czyli te, w których podglądamy zza ramienia bohatera), co wie każdy doświadczony gracz.

*9* A że to już był schyłek tego boomu, to wciąż zalewano nas masą pulpy, tyle że dużo gorszej jakości.

Narodziny gwiazdy
Hubert Przybylski

Zanim ktoś z Was na widok tytułu, zacznie robić maślane oczy na wspomnienie Lady i Bradleya*1*, nucąc sobie pod nosem jakąś płytką popową piosenkę, uroczyście oświadczam, że nie o to chodzi. Nie chodzi też o śpiewanie o szeregowym kaczorze*2*. Nie. Tytuł odnosi się do narodzin kolejnej postaci-gwiazdy na firmamencie polskiej fantastyki,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tarnowskie Góry Romantycznie Iwona Banach, Krystyna Chodorowska, Agnieszka Gil, Magdalena Grajcar, Anna Hrycyszyn, Magdalena Kucenty, Bożena Mazalik, Monika Michalik, Olga Niziołek, Lucyna Olejniczak, Bernadeta Prandzioch, Anita Scharmach, Weronika Wierzchowska, Agnieszka Włoka, Anna Zgierun-Łacina
Ocena 7,8
Tarnowskie Gór... Iwona Banach, Kryst...

Na półkach:

Światełko w tunelu…
Hubert Przybylski

Bo czasami jest tak, że człowiekowi*1*, tudzież nieświeciowi*2*, przydarza się złamanie serca. I co ktoś taki ma zrobić, gdy wszystko jest do d…, znaczy, bani, na nic nie ma się ochoty*3*, a świat przybiera barwy ciemniejsze niż parszywa dusza Putina*5*. W takiej sytuacji wyjście jest jedno. Trzeba sięgnąć po literaturę romantyczną. Ona pomoże, w jedną lub drugą stronę*6*. A że akurat za sprawą Alka Kusza ukazała się antologia „Tarnowskie Góry Romantycznie”, to wasz ulubiony nieświeć postanowił rzucić się z mostu na głęboką wodę*7*, prosto w rozszalały wir literatury traktującej o miłości. Zapytacie – „I co, pomogło?”.

Ale zanim odpowiem na nurtujące was pytanie, wypada zadbać o „azaliż najsampierw tradycję”, czyli krótkie wprowadzenie do zawartości tomu. Czternaście pań, z których część pojawiała się już czy to na Szortalu, czy też na kartach innych Alkowych tarnogórskich antologii, przygotowało szesnaście opowiadań, różniących się długością*8*, ciężarem gatunkowym i kolorem okularów, w jakich pisała dana autorka. Rozmaity jest też poziom uromantycznienia utworów.

Z reguły przy recenzowaniu antologii pisałem pokrótce, o czym traktuje każdy tekst. W tym konkretnym przypadku jest to bez sensu, bo wszystkie traktują o miłości. Zmienia się jedynie kontekst i, excusez le mot (pardon my French), anturaż. A przecież nie czytacie tej recenzji dla anturażu.

Co mnie zaskoczyło, ździebko ale jednak, to niezwykle wysoki poziom literacki antologii. Nie było tu ani jednego słabego tekstu, a i liczba takich raczej średnich, w porównaniu do poprzednich tomów, była wyraźnie niższa. Wszystkie czytało się przynajmniej dobrze, nawet jeśli od czasu do czasu czułem silną pokusę przewietrzenia żył. Na szczęście większość tekstów ma wydźwięk pozytywny, więc takich momentów było mało.

Aha, tym razem, zamiast współczesnych zdjęć Tarnowskich Gór książkę zdobią obrazy Barbary Mróz oraz stare, przeważnie przedwojenne pocztówki.

Moja ocena? 9/10. Absolutnie zasłużona dziewiątka. Autorki podeszły do tematyki miłości w wybitnie antyharlekinowy sposób, czasami poetycko, czasami ze sporą dozą złośliwego, czarnego humoru, ale zawsze inteligentnie, dojrzało i mało przyziemnie. Polecam tę książkę każdemu, nawet tym z was, którym serca krwawią. Szansa, że znajdziecie tu pocieszenie, jest naprawdę wysoka.

P.S. Na wasze pytanie odpowiem mało elegancko, bo swoim pytaniem – a jaka jest szansa, że wśród szesnastu tekstów trafi się taki, który będzie przedstawiał historię podobną do mojej, która wcale nie skończy się dobrze? Jak to było… Szanse jeden do miliona sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć? Także teges. I w ogóle.

*1* Według mnie powinno być „człowieku”, bo skoro „temu kotu”, to i „temu człowieku”. Logiczne, nie?

*2* Nawet normalnemu zdrowemu.

*3* Może poza wyciem i waleniem łbem w betonowy mur*4*.

*4* Po czym nie dość, że serce, to jeszcze łeb boli. I to jeszcze bardziej niż od myślenia.

*5* Dobrze, że w domu nie mam pianina.

*6* Jak współczesna medycyna. Cytując (ździebko niedokładnie) bohatera jednej z książek Pratchetta – „Weź jedną pigułkę wieczorem, a rano, jeśli się obudzisz, połknij drugą”.

*7* W życiu bym nie pomyślał, że tak łatwo można zgubić betonowe płetwy do nurkowania.

*8* Almaz to nie *cenzura* czy *cenzura*, tu nie ma tak, że każdy tekst ma mieć równe ileś-tam tysięcy znaków, „bo jak nie, to będziemy wyrzynać przymiotniki”.

Światełko w tunelu…
Hubert Przybylski

Bo czasami jest tak, że człowiekowi*1*, tudzież nieświeciowi*2*, przydarza się złamanie serca. I co ktoś taki ma zrobić, gdy wszystko jest do d…, znaczy, bani, na nic nie ma się ochoty*3*, a świat przybiera barwy ciemniejsze niż parszywa dusza Putina*5*. W takiej sytuacji wyjście jest jedno. Trzeba sięgnąć po literaturę romantyczną....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Powrót jeszcze jednego wiedźmina?

Hubert Przybylski

Już tak ten nasz świat jest zbudowany, że jak jeden pisarz stworzy popularny świat czy postać, to zaraz pojawia się stado naśladowców. Tak było z Howardem i jego Conanem czy z wyprawami wędrującymi po Śródziemiu Tolkiena, i nie ominęło to też Geralta Sapkowskiego. Główny bohater cyklu wiedźmińskiego doczekał się kilku mniej lub bardziej udanych klonów, z których na naszym rynku wydawniczym najbardziej znany jest ukraińsko-rosyjski wiedźmin Geralt z opowiadań Władimira Wasiliewa*1* i, jak twierdzą niektórzy, swojski Vincent Sztejer Roberta Forysia. A ponieważ właśnie ukazał się czwarty tom przygód tego ostatniego, to dziś skupię się właśnie na tym ostatnim. Odpowiem na nurtujące Was pytanie – czy Sztejer jest godnym następcą Geralta i czy w ogóle nim jest?

Ale o tym za chwileczkę, gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli wprowadzenie do fabuły powieści. W wyniku przygód, które Sztejer przeżył w trzech poprzednich tomach swoich przygód, wylądował w celi Cytadeli Bursztynu, gdzie już piąty rok czeka na egzekucję. I tak by sobie pewnie jeszcze siedział i czekał, gdyby nie zmiany na geopolitycznej mapie tego, co zostało z Europy po Zagładzie .. W związku z tymi zmianami Sztejer dostaje propozycję nie do odrzucenia. Ma z grupką podobnych mu specjalistów udać się do Torunium, swego rodzinnego miasta, w którym wciąż jest poszukiwany za zdradę i tam wykonać tajemnicze zadanie. W tym samym czasie w Torunium była żona i towarzyszka broni Vincenta, posesor Siódmego Ostrza Tropicieli Wiedźm, Quelen Żmijka, prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa wysokiego rangą urzędnika Pałacu. Sprawa jest bardzo śliska, gdyż wszystkie poszlaki wydają się krzyczeć „Spisek!” i każde potknięcie śledczej może się skończyć nie tyle guzem, ile utratą głowy. Czy coś łączy oba wątki?

Przyznam bez bicia, że to mój pierwszy kontakt ze Sztejerem. Wcześniejsze tomy jego perypetii wydane przez Fabrykę Słów zwyczajnie mi umknęły w zalewie ukazującej się u nas fantastycznej pulpy, tym bardziej że Robert Foryś nie należy do autorów, którzy budowali swoją renomę, publikując opowiadania w „Science Fiction/Science Fiction, Fantasy i Horror”*2* czy „Nowej Fantastyce”*3*. W każdym*4* razie gdy dostałem do recenzji „Kroniki Torunium”, stwierdziłem, że rozpoczynanie przygody z cyklem od czwartego tomu jest mało sensowne (a już na pewno nieprofesjonalne), więc zaczęło się polowanie. Nie będę tu opisywał moich epickich zmagań, godnych raczej opowieści w stylu „Iliady” Homera niż tych kilku marnych zdań. Powiem jedynie, że gdy już stałem się szczęśliwym posiadaczem tych książek i je przeczytałem, pożałowałem, że tak późno trafiły w moje ręce. Były napisane lekkim piórem, rozrywkowe, pełne czarnego humoru, ciągle się coś w nich działo, a jednocześnie fabuła była poprowadzona inteligentnie i zgodnie z zasadami logiki, co, wbrew pozorom, w rozrywkowej fantastyce wcale nie jest pewnikiem. Kiedy wreszcie zabrałem się za „Kroniki Torunium”, okazało się, że styl pisania Forysia przez te dziesięć lat się zmienił. I to ździebko bardziej niż ździebko. Niby w dalszym ciągu to literatura rozrywkowa, ale już mniej w niej akcentów awanturniczo-przygodowych, a więcej kryminału, intrygi stały się bardziej zagmatwane, no i klimat zrobił się cokolwiek bardziej ponury i mroczny.

Sam Vincent nie zmienił się nic a nic. W dalszym ciągu to cyniczny zabójca, szukający wypitki, kobitki i bitki, co krok ładujący się w coraz to nowe kłopoty. Mimo że ma tyle cech wspólnych z Geraltem Sapkowskiego, to jest zdecydowanie bardziej jego przeciwieństwem niż klonem. Widać, że Foryś czerpał, ale nie kopiował. I bardzo mnie cieszy, że nie poszedł w ślady Wasiliewa, który tylko przeniósł Geralta z fantasy w postapo, lekko zmienił mu wygląd i zamiast w miecz wyposażył w strzelbę*5*. W sumie to można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że w Sztejerze jest tyle samo z Geralta, ile z Conana – mają tę samą „nienachalną” moralność, pociąg do mamony i przyjemności cielesnych. Łączy ich też mnogość profesji, które wykonywali.

Podoba mi się wizja Europy, jaką przedstawia Foryś. Tworzą ją odizolowane państewka na różnym szczeblu rozwoju – od późnego średniowiecza po drugą połowę XIX wieku, z wciąż funkcjonującymi gdzieniegdzie reliktami technologii sprzed Zagłady – które coraz bardziej się zaczynają rozrastać, wchłaniając pobliskich, słabszych sąsiadów. Przeróżne kulty, które ewoluowały z religii istniejących w naszym świecie, a które, wbrew pozorom, mają całkiem solidne podstawy do zaistnienia, jak na przykład kult św. Tadeusa w rządzonym przez Ojców Protektorów Torunium. Na każdym kroku można znaleźć wiele innych odniesień do otaczającej nas rzeczywistości czy do historii ludzkości. Na wschodzie Europy swe Imperium powiększa Władymir Jednodzierżca, który najpierw zajął Krym, a teraz ostrzy sobie pazury na Miasta Piwne*6* leżące na północ od Torunium. Są pirackie islamskie kalifaty na dawnym Morzu Bałtyckim. Pojawiają się też znane postacie, jak na przykład niejaki Otto, niemiecki najemnik, superżołnierz wsławiony akcją wyrwania z niewoli pewnego italskiego księcia.

Co mi się nie spodobało? Mógłbym się przyczepić chyba tylko do tego, że ludzkość tak radykalnie straciła wszelkie zasoby wiedzy w czasie Zagłady. W czasach, gdy w każdej większej wiosce są biblioteki, szkolne czy publiczne, trudno byłoby o utratę praktycznie wszystkich nagromadzonych informacji. Z drugiej strony Zagłada nastąpiła nie w czasach nam współczesnych, tylko w przyszłości, więc może za jakiś czas już nie będzie bibliotek i papierowych książek. Czort znajet i car toże*7*.

Moja ocena? 8/10. „Kroniki Torunium” to świetny kawał rozrywkowej fantastyki z wieloma odniesieniami do naszej rzeczywistości, które niejednokrotnie uczynią Wam dzień. Sztejer jest nie tyle następcą, ile raczej twórczym nawiązaniem do postaci Geralta (i Conana), rozwiniętym w zupełnie innym kierunku, więc nie będziecie odczuwali żadnego deżawu, co w przypadku wspomnianych opowiadań Wasiliewa zdarzało się często. Styl Forysia w ciągu ostatnich dziesięciu lat poprawił się i wzbogacił, i to po „Kronikach Torunium” widać wyraźnie. Bohater już nie skacze od jednej przygody do drugiej, jak to robił w pierwszych trzech tomach (i tak, jak to robił Conan), a poprzez wprowadzenie prawie równoważnej bohaterki historia zyskała nową głębię. Jeśli czytaliście wcześniejsze przygody Sztejera, to nie omieszkajcie sięgnąć też po tę książkę, bo nie ma szans, żebyście się zawiedli. A jeśli nie czytaliście, to poszukajcie w bibliotekach, poszperajcie w antkach-wariatach, zanurzcie się w czeluści Internetu i nadróbcie zaległości, zanim sięgniecie po „Kroniki Torunium”, bo mimo że od biedy da się zacząć przygodę z Vincentem od końca, to jednak sporo Was ominie.


*1* „Wiedźmin z Wysokiego Kijowa”. Wasiliewa możecie kojarzyć z cyklem o Straży Nocnej, przy czym oficjalnie jest on jego współtwórcą, a nieoficjalnie twórcą (który nie umiał zabezpieczyć swoich praw do dzieła).

*2* Co akurat było bardzo dziwne, bo gdyż praktycznie wszyscy pisarze wydający swoje teksty w Fabryce, drukowali się też w SF/SFFiH.

*3*Której i tak z pewnych powodów nie czytam od ponad dwudziestu lat.

*4* Bądź.

*5* Co wcale nie znaczy, że wiedźmińskie opowiadania Wasiliewa są słabe. Wprost przeciwnie. Ja bym im dał solidne 7, a może i 7.5/10.

*6* Obstawiam, że to Elbląg i Braniewo.

*7*Jak to mówią u mnie na we wioscy.

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Powrót jeszcze jednego wiedźmina?

Hubert Przybylski

Już tak ten nasz świat jest zbudowany, że jak jeden pisarz stworzy popularny świat czy postać, to zaraz pojawia się stado naśladowców. Tak było z Howardem i jego Conanem czy z wyprawami wędrującymi po Śródziemiu Tolkiena, i nie ominęło to też Geralta Sapkowskiego. Główny bohater cyklu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tarnowskie Góry Fantastycznie 3 Anna Askaldowicz, Witold Jabłoński, Anna Kańtoch, Anna Krztoń, Paweł Kwiatek, Kazimierz Kyrcz jr, Marta Magdalena Lasik, Marcin Rusnak, Wit Szostak, Agnieszka Włoka, Anna Maria Wybraniec, Zeter Zelke
Ocena 7,4
Tarnowskie Gór... Anna Askaldowicz, W...

Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

Światełko w tunelu…

Hubert Przybylski

Kiedy blisko rok temu czytałem drugi tom „Tarnowskich Gór Fantastycznie”, towarzyszyła mi ciemność i zimno, a wokół wyły wilki. Właśnie tym wiało z mediów i od ludzi. Nawet ucieczka w lekturę nie pomogła, bo poza jednym wyjątkiem klimat wszystkich utworów antologii w niczym nie odbiegał od tego, co działo się dookoła mnie. Dlatego teraz, gdy za sprawą Alka Kusza po raz trzeci, a właściwie to czwarty, mogłem wrócić do fantastycznych Tarnowskich Gór, miałem dość niepewną minę. Czy po lekturze książki coś się zmieniło? Znaczy, na mojej facjacie.

O tym za momencik, gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli przybliżenie zawartości tomu. Tuzin*1* autorek i autorów popełniło dziesięć opowiadań i jeden komiks, w dziesięciu przypadkach – zgodnie z założeniem antologii – fantastycznych. Jak widać, jeden z autorów wyłamał się i poszedł w mainstreamową Sztukę, ale, jak to mówił Nietzsche, „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”*2*. Aha, powinienem także dodać, że po raz pierwszy wątki kopalniano-wydobywcze zostały zepchnięte na bardzo daleki plan. I jak zwykle każdy tekst dopełniają nastrojowe fotografie, wykonane tym razem przez Krzysztofa Millera.

A teraz czas na szczegóły. Antologię otwiera Paweł Kwiatek swoją „Drogą do Tarnowic”. Tekst w klimatach średniowiecznego fantasy rozpoczyna się w dziczy, gdzie niezbyt szczęśliwy rzemieślnik spotyka ocalałego z rzezi chłopca, którego śladami podążają mordercy. Zaraz potem natrafimy na „Być może” Anny Krztoń, króciutki komiks o młodzieńczych marzeniach i spotkaniu po latach. Po nim swój utwór, „Imperium brudu”, prezentuje Marcin Rusnak. Jego bohater, wykładowca i gierczany Youtuber w jednym, zmierzy się z błędami swojej młodości. Z kolei bohaterka „Wszystkich śmierci Klary” Agnieszki Włoki staje przed szansą odmiany swojej marnej egzystencji za relatywnie niską cenę. Następnym tekstem jest „Gorączka srebra w Tarnowskich Górach” Witolda Jabłońskiego, gdzie poznamy historię pewnego milionera, który w czasach pandemii przyjeżdża do rodzinnego miasta, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. „Tarnina” Anny Askaldowicz to opowieść o pracy Strażników Tarnowskich Gór. Duet Kazimierz Kyrcz JR i Zeter Zelke w swoich „Bożyszczach tłumów” przedstawiają jedną ze spraw pary detektywów z przyszłości, w której bogowie zstąpili na ziemię. Bohater „Błyszczu ołowiu” Anny Marii Wybraniec płaci cenę za to, że dla zdobycia popularności motłochu zdradził przyjaciela. Z kolei Wit Szostak w „Spoczywaniu” ukazuje zmagania i rozterki burmistrza walczącego o dobro mieszkańców. Tarnowskie Góry z „Noetonu” Marty Magdaleny Lasik zostają odmienione przez pojawienie się pewnego fenomenu, który bohaterowie opowiadania usiłują zrozumieć. I przeżyć. Ostatnim tekstem tomu jest „Dwie osoby wchodzą do windy…” Anny Kańtoch – cyberpunkowa historia osób zamieszanych w zabójstwo najsłynniejszego mieszkańca tytułowego miasta.

Muszę przyznać, że po ździebko słabszej kryminalnej antologii Tarnowskie Góry znowu mogą się pochwalić naprawdę świetną książką promującą miasto. Podobały mi się bardzo prawie wszystkie teksty, a jedyne zastrzeżenia miałem do dwóch ¬– „Błyszczu ołowiu” Anny Marii Wybraniec i „Spoczywania” Wit Szostaka. Ten pierwszy ma bardzo podobny wątek do „Imperium brudu” Marcina Rusnaka – bohaterowie obu utworów zmagają się z wyrzutami sumienia za grzechy młodości – ale zdecydowanie różnią się „jakością wykonania”. W dodatku autorka jako jedyna w antologii nie potrafiła się powstrzymać od niezawoalowanego, sfrustrowanego politycznego wtrętu, a tego w fantastyce nie trawię, bez względu na to, czy poglądy pisarza pokrywają się z moimi, czy nie. Z kolei Szostak przedstawił wbrew pozorom ciekawą historię, ale poszedł w Sztukę przez duże „Szy”*3*, zdecydowanie większą uwagę poświęcając formie. Ja prosty nieświeć jestem, można by nawet powiedzieć, że normalny zdrowy*4* prosty nieświeć, i nie lubię, gdy mnie czytanie męczy, zwłaszcza gdy w zamian nie robię się mądrzejszy. A „Spoczywanie” było męczące i wcale nie czuję, że jego lektura czymś mnie wzbogaciła. Aha, mam też mały problem z komiksem Anny Krztoń, ale odnoszę wrażenie, że to wybitnie kobieca twórczość, a że kobieca strona mej duszy jest bardzo wątła*5*, to najpewniej nie zrozumiałem przesłania.

A skoro już mi się ulało, to teraz powiem, które opowiadania „mi się” najbardziej. Poza wspomnianym świetnym tekstem Rusnaka były to na pewno „Droga do Tarnowic” Pawła Kwiatka (ach czemuż to czemuż ten pan tak rzadko pisze?), „Wszystkie śmierci Klary” Agnieszki Włoki, „Tarnina” Anny Askaldowicz*6* i „Noeton” Marii Magdaleny Lasik. Utwory duetu Kyrcz Jr i Zeter, Jabłońskiego oraz Anny Kańtoch były dobre, ale nie niosły żadnej głębszej myśli, żadnego przesłania – pierwsze dwa to typowa fantastyka rozrywkowa, a trzeci bardziej pasował mi do poprzedniej, kryminalnej odsłony antologii.

W omawianym tomie najbardziej podobało mi się to, że (w większości przypadków) nawet gdy opowiadania są ponure i ciemne jak kolejowy tunel, to na jego końcu jest jakieś światełko*7*. Większość bohaterów ma jakieś moralne zasady albo potrafi je w sobie odnaleźć, nie siedzą i nie jojczą, tylko biorą sprawy w swoje ręce, a gdy trzeba się poświęcić, to się nie wahają. Może to dla kogoś zabrzmieć strasznie pozytywistycznie i może to jest pozytywizm, ale we współczesnej, realistycznej odmianie, nie dziewiętnastowiecznej, tej od Prusa i Orzeszkowej*8*. W dzisiejszych czasach potrzeba nam tego bardziej niż kolejnego zgorzkniałego, pełnego wściekłości na świat i innych (a nie na siebie samego) wrzasku, „nicniedasizmu” czy apatii.

Moja ocena? 9/10. „Tarnowskie Góry Fantastycznie 3” zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie. Uważam, że to najlepsza z odsłon serii, nie tylko ze względu na jakość utworów, ale też dlatego, że twórcom udało się przełamać ponurość ostatnich dwóch lat, tak widoczną w „TGF2” i „TGK”. Mimo że szczyt jesieni i zima przed nami, to można by rzec, że po lekturze „TGF3” horyzont powoli się rozjaśnia, wieje jakby cieplejszy wiaterek, a wilki sobie poszły. Na szczaw.


*1* Jeśli ktoś nie wie, ile to tuzin, tłumaczę – tuzin to 1/5 kopy albo 4/5 mendla.

*2* Oby tylko nie był to syfilis. Przekonał się o tym wspomniany Nietzsche – syfilis może go nie zabił, ale też i nie wzmocnił.

*3*. Kto wie, ten wie. Wink-wink, nudge-nudge, say no more.

*4* No, prawie zdrowy. Ale to pewnie tylko zasługa „szczypionki”, tej od małp, co zabija.

*5* Jeden przyjaciel mówił do drugiego:
– Wiesz, żona mi poradziła, żebym wzmocnił kobiecą stronę mojej duszy. No to rozbiłem się jej samochodem, a potem nie odzywałem się do niej obrażony przez cały dzień.

*6* Bohaterki opowiadania to najlepszy przykład tego, że gimnazja były edukacyjną porażką.

*7* Nie, wcale nie takie, co najpierw robi „ciu-ciu-ciu-ciu, ciu-ciu-ciu-ciu, uUUUu”, a potem krwistośliskie „tuk-tuk tuk-tuk, tuk-tuk tuk-tuk”.

*8* Niech spada nad Niemen, jak to mówią u mnie na we wioscy.

(recenzja napisana dla Szortalu)

Światełko w tunelu…

Hubert Przybylski

Kiedy blisko rok temu czytałem drugi tom „Tarnowskich Gór Fantastycznie”, towarzyszyła mi ciemność i zimno, a wokół wyły wilki. Właśnie tym wiało z mediów i od ludzi. Nawet ucieczka w lekturę nie pomogła, bo poza jednym wyjątkiem klimat wszystkich utworów antologii w niczym nie odbiegał od tego, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

Clancy się chowa

Hubert Przybylski

Tak sobie siedzę i dumam, i nagle olśniewa mnie*1* myśl, że jeszcze nigdy nie skrytykowałem Piotra Langenfelda. Recenzowałem już dla Was, najdrożsi Szortalowicze, chyba z sześć czy siedem jego książek, ale przy żadnej do niczego się nie przyczepiłem. Nie powiem, ździebko mnie to gryzie, zwłaszcza że ktoś mógłby sobie pomyśleć, że może autor mi płaci za pochlebne recenzje, albo mnie szantażuje, albo co. Dlatego teraz, gdy mam na warsztacie czwarty tom przygód Adama Thomali, „Świt nowych czasów”, normalna zdrowa okazja do „zjechania” Langenfelda pojawia się w niemalże cudowny sposób. Co nie?

Oświadczenie w tej palącej kwestii wygłoszę za momencik, gdyż albowiem najsamprzód tradycja, czyli wprowadzenie do fabuły powieści. Koronka powoli odchodzi w przeszłość, a ludzie zaczynają się nudzić. Jedni z tych nudów knują, często przeciwko swoim dotychczasowym sojusznikom i przyjaciołom, drudzy zaczynają zamachiwać się na jeszcze innych (niektórzy wręcz postanawiają nad Bałtykiem kalifat założyć), a nasz główny bohater, również z powodu nudy panującej w MSZ, pisze sobie geopolityczną analizę. Takie tam „co by było gdyby”. Tyle że ta jego analiza nagle wyrywa z nudy ludzi, z którymi Thomala nigdy nie chciałby mieć do czynienia. No i koniec końców, gdy trzeci globalny konflikt wisi na włosku, wszyscy dochodzą do wniosku, że nadchodzą ciekawe czasy*2* i prędko już nikt się nudzić nie będzie. Znaczy, nikt z tych, którzy przetrwają zawieruchę. Czy Adamowi i jego znajomym uda się wyjść z tego chaosu cało?

Dobra, nie będę już tego odwlekał. Oświadczam, że w kwestii „Świtu nowych czasów” nie mogę się za nic przyczepić do autora. No bo tak – znowu napisał powieść, której arcyciekawa fabuła zwyczajnie nie pozwala przerwać lektury. Znowu wymyślając te wszystkie zazębiające się i uzupełniające nawzajem wątki i intrygi, postawił na realizm geopolityczny i psychologiczno-społeczny*3*. Znowu zaludnił karty książki postaciami, które zachowują się jak prawdziwi ludzie – bawią czytelnika, wkurzają, zmuszają do prób zrozumienia ich mniej lub bardziej logicznego działania. Ta książka jest świetna i tak wciąga, że w kulminacyjnym momencie fabuły nawet korektor stracił dla niej głowę i przepuścił parę literówek.

Moja ocena? 9.9/10*4*. Swoją Czerwoną Ofensywą*5* Langenfeld wskoczył na pierwsze miejsce wśród naszych pisarzy-batalistów. Z każdą kolejną książką udowadniał, że jest świetnym obserwatorem ludzi i umie ich realnie odwzorować na kartach swoich powieści. Ale wraz z cyklem Scenariusz Chaosu udowodnił, że ma też talent do tworzenia tak pełnych intryg i wątków fabuł, że swoim skomplikowaniem przypominają one pięciowymiarową cebulę*6*, nie zapominając przy tym o realizmie w absolutnie każdym wymiarze. Nie wiem, czy ta książka nadaje się na typową wakacyjną lekturę, bo jednak trzeba przy niej ździebko wytężyć szare komórki, żeby nadążyć za tymi wszystkimi knowaniami i kontrknowaniami, ale że przeczytać ją warto, to żadnych wątpliwości nie mam. Bo „Świt nowych czasów” to thrillerowy majstersztyk.

PS. A wiecie, że to kolejny rok, gdy żadna z książek Langenfelda nie została zekranizowana? Hindusi mogli nakręcić „Sacred Games” czy „Pataal lok” i zarobić na tym kokosy? Mogli. A my nie możemy nakręcić serialu na podstawie Scenariusza Chaosu? Przecież Amazon z Netflixem by się o niego zabijały*7*.


*1* Żeby nie było, że nieświecie mogą wyłącznie olśniewać innych. Zwłaszcza w słoneczne, upalne dni. O nie, nieświecie też mogą zostać olśnione. Rzadko, ale jednak. Czasami to nawet myślą.

*2* Za starym chińskim przekleństwem – „Obyś żył w ciekawych czasach”. To odpowiednik „Oby ci pchłów w rajtki nalizło”, jak to mówią u mnie na we wioscy.

*3* To jest to, co było największą słabością konkurencyjnego cyklu Jakuba Pawełka, Przymierza. Tam aż zęby bolały od naginania geopolitycznej rzeczywistości, a momentami wręcz jej negowania. I mimo że w ostatnich dwóch tomach autor się ździebko opamiętał i lektura zrobiła się znośniejsza, to ogólne wrażenie wciąż było nieciekawe.

*4* Bardzo mocno wahałem się, czy nie dać pełnej dziesiątki, ale w końcu ile razy można robić denominację ocen?

*5* Całym cyklem, nie tylko pierwszą jego powieścią.

*6* Znam tylko jednego autora lepszego w tej materii, Stevena Eriksona, który swoją Malazańską Księgę Poległych oparł na budowie sześciowymiarowej cebuli. Ale myślę, że to jedynie kwestia czasu i Langenfeld zdetronizuje także Eriksona.

*7* O HBO nie wspominam, bo oni już od lat nie wyemitowali żadnego epickiego serialu*8*.

*8* „Gry o tron” nie oglądałem, bo nie przeczytałem Pieśni Lodu i Ognia. A nie przeczytałem Pieśni…, bo najpierw przeczytałem Malazańską… Tak że teges. I w ogóle.

(recenzja napisana dla Szortalu)

Clancy się chowa

Hubert Przybylski

Tak sobie siedzę i dumam, i nagle olśniewa mnie*1* myśl, że jeszcze nigdy nie skrytykowałem Piotra Langenfelda. Recenzowałem już dla Was, najdrożsi Szortalowicze, chyba z sześć czy siedem jego książek, ale przy żadnej do niczego się nie przyczepiłem. Nie powiem, ździebko mnie to gryzie, zwłaszcza że ktoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Kropelek moc

Hubert Przybylski

Bo czasami jest tak, że człowiek*1* przeczyta jakąś książkę, a potem siedzi i się zastanawia, co ma o niej myśleć. Najczęściej są to powieści niezłe, z potencjałem, który w ten czy inny sposób został zmarnowany przez autora*2*. Po takim wstępie już się domyślacie, moi najdrożsi Szortalowicze, że „Kontroler”, debiutancka powieść Wojciecha Zielińskiego, ździebko mi podpadła. Dlaczego?

O tym za momencik, gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli wprowadzenie do fabuły. A od samego początku dzieje się dużo. Rosyjski naukowiec, główny specjalista od nowego rodzaju broni, planuje ucieczkę na zgniły, kapitalistyczny Zachód. Naszego rodzimego noblistę z dziedziny fizyki prześladuje tajemniczy osobnik, w którego sprawie polskie i amerykańskie służby prowadzą dochodzenie. Chiński prom kosmiczny omal nie ulega katastrofie, a niedługo potem ich stacja na Księżycu zostaje zaatakowana. Winą zostają obarczeni Rosjanie i oba mocarstwa stają na krawędzi wojny. Tymczasem może się okazać, że azjatycka wymiana atomowych ciosów w porównaniu do groźby wiszącej nad całą ludzkością to mały pryszcz. Czy światu uda się przetrwać?

To teraz czas odpowiedzieć na Wasze pytanie. Po pierwsze primo, „Kontroler” jest prawie całkowicie pozbawiony warstwy obyczajowej. Nie wiem, czy to był zamierzony przez autora zabieg, ale sprawiło to, że powieść nabrała cokolwiek beznamiętnego charakteru, jakby to nie była beletrystyka, tylko literatura popularnonaukowa, takie „Sensacje XX wieku”. Nie mogłem złapać kontaktu z przewijającymi się przez strony postaciami, ich przeżycia nie wzbudziły we mnie żadnych emocji. Po drugie primo, książka sprawia wrażenie okrojonej. Kilka wątków zaczyna się, jest solidne wprowadzenie, a potem ciach i mamy tylko sucho wspomniane przez kogoś podsumowanie wydarzeń*3*. Po trzecie primo, to niespecjalnie pasuje mi bałaganiarska konstrukcja początku książki. Mamy króciutki, mało znaczący prolog*4*, potem rozdział pierwszy, mocno militarny, prawdopodobnie mający w iście hitchcockowskim stylu podnieść czytelnikowi ciśnienie, a następnie idzie gruba krecha, bo zaczyna się część pierwsza powieści. Dlaczego tak, nie wie pewnie nikt*5*. Po czwarte primo, i to mnie najbardziej zabolało, w kilku miejscach zabrakło logiki. Zwłaszcza w zachowaniu istot, które wyłącznie logiką się posługują*6*. Ale także w kwestii wprowadzenia jednego z wątków*7*. Po piąte primo, denerwująca maniera wyjaśniania w przypisach najprostszych spraw, którą autor przejawia od czasu do czasu. Jeszcze zrozumiałbym to, gdyby ograniczył się wyłącznie do pojęć technicznych albo naukowych, ale czy naprawdę trzeba czytelnikowi sięgającemu po książkę z wydawnictwa zajmującego się militariami tłumaczyć, z czym się je GRU, KGB i NSA*8*? W sumie to jeszcze jest kilka kwestii, do których mógłbym się przyczepić, ale to już pierdółki. Irytujące, ale pierdółki.

Ale żeby nie było, że się tylko znęcam i pastwię i w ogóle. Zieliński ma niezły styl, niezłe pomysły i nieźle prowadzi fabułę. Wiem, wiem. Ciągle tylko „nieźle” i „nieźle”. Ale ta książka naprawdę nie jest zła*9*. Myślę, że chyba zabrakło jej redaktora, takiego stojącego z dębowa pałą*10* za plecami pisarza i walącego go po głowie za każdy błąd, nielogiczność czy niechlujstwo. Poza tym to przecież debiut. A debiuty jakie są, każdy wie. Pamiętacie, jak zaczynał Remigiusz Mróz*11*? Recenzowałem dla Was jego pierwszą powieść i wcale nie uważam, że była lepsza od „Kontrolera”. Albo mój jeden z najnowszych ulubionych anglo-pisarzy – Geraint Jones. „Krwawy las” był dobry, ale przy lekturze niczego mi nie urwało*12*. Za to przy drugim tomie musiałem sobie to i owo już duct tapem zabezpieczyć. A wszystko dzięki temu, że redaktor wziął się za pisarza, a i pisarzowi niejedna niezbyt pochlebna recenzja pojechała po ambicji. Znaczy się, panie Zieliński, można? Można. Oczekuję, że nie będzie płakania w kąciku nad urażoną dumą i oczekiwania na cacanie po główce od znajomych i bliskich, tylko zostaną wyciągnięte wnioski płynące z merytorycznych krytyk i przy lekturze drugiego tomu Kuli Światów nie tylko taśmą klejącą, ale i drutem będę sobie musiał dolną część pleców fastrygować. W końcu dlaczego Polak ma być gorszy od jakiegoś tam Angola.

Aha, bo byłbym zapomniał. Moja ocena? 5.5/10. Tak że teges. I w ogóle*13*.


*1* Tudzież normalny zdrowy nieświeć.

*2*Choć są i takie przypadki, że książkę zepsuły ingerencje redaktora, a w przypadku literatury importowanej tłumacza.

*3* SPOILER ALERT!!! Najlepszy przykład to wątek chińskiej wyprawy, która miała zbudować pułapkę. Jakby ktoś wyciął przynajmniej kilka, kilkanaście stron tekstu.

*4* SPOILER ALERT!!! A w świetle późniejszych wydarzeń znaczenie prologu jest jeszcze mniejsze.

*5* Przez taki układ książki omal nie dostałem ataku nerwicy natręctw. Dobrze że linijkę miałem głęboko schowaną, bo pewnie zacząłbym nią kurz na biurku równać.

*6* MEGA SUPER DUPER SPOILER ALERT!!! No bo tak – na Księżycu rozbija się „naturalna” klatka-pułapka z istotą posiadającą moc zniszczenia naszego Słońca, ot tak, pstryknąwszy palcem. Tę istotę, przypominam, że posługującą się wyłącznie logiką i całkowicie niezdolną do odczuwania emocji, Chińczycy wsadzają do nowej klatki-pułapki (tak w sumie, to skąd się w ogóle wzięła stara klatka?). Potem istota się wyrywa i dysząc pragnieniem zemsty, którego nie powinna odczuwać, bo fizycznie nie jest do tego zdolna, chce zniszczyć ludzkość i Ziemię. I choć może pstryknięciem palca zgasić nasze Słońce, to ona najpierw niszczy część chińskiej bazy na Księżycu, a potem, już na Ziemi, atakuje bohaterów, którzy kompletnie nie mają nic wspólnego z tym, co jej Chińczycy zrobili, a w ogóle to są po drugiej stronie globu. A na koniec daje się zamknąć w klatce, bo wie, że i tak zdoła z niej uciec i zniszczyć ludzkość. Ktoś z Was pamięta „Austina Powersa: Agenta Specjalnej Troski” i słynne „Dlaczego nie zabijesz go od razu”?

*7* SPOILER ALERT!!! Chodzi mi o wątek naukowych geniuszy z początku XX wieku. Kontroler się pojawia, dyskutuje z nimi, przekazuje im wiedzę o tym, jak naprawdę zbudowany jest wszechświat, i w ogóle, a oni z tą wiedzą nie robią kompletnie nic. Co gorsza, dalej rozwijają swoje mylne teorie. Ja się pytam dlaczego?

*8* Już pomijając fakt, że autor w przypisach nie powinien się mylić. AK-308 to wcale nie jest karabin szturmowy zaprojektowany dla rosyjskiej armii. To eksportowa (docelowo powstała z myślą o Indiach i Pakistanie) wersja AK-12, przystosowana do niewykorzystywanej w Rosji amunicji kalibru 7.62x51mm NATO oraz .308 Winchester – stąd nazwa wersji broni. Klub Strzelecki POGRANICZE pozdrawia.

*9* Może jedynie dla zgryzu, bo momentami zdrowo zgrzytałem zębami.

*10* Niekoniecznie wzbogacaną gwoździem.

*11* Znany obecnie jako „Remigiusz Mróz i Czterystu Czterdziestu Ghostwriterów”.

*12* Sprawdziłem organoleptycznie.

*13* Jak to mówią u mnie na we wioscy, of course.

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Kropelek moc

Hubert Przybylski

Bo czasami jest tak, że człowiek*1* przeczyta jakąś książkę, a potem siedzi i się zastanawia, co ma o niej myśleć. Najczęściej są to powieści niezłe, z potencjałem, który w ten czy inny sposób został zmarnowany przez autora*2*. Po takim wstępie już się domyślacie, moi najdrożsi Szortalowicze, że „Kontroler”,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tarnowskie Góry Kryminalnie Iwona Banach, Dariusz Barczewski, Agnieszka Chodkowska-Gyurics, Rafał Dębski, Piotr Górski, Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz jr, Bożena Mazalik, Piotr Rogoża, Arkady Saulski, Andrzej W. Sawicki, Jacek Sobota, Robert Ziębiński
Ocena 7,3
Tarnowskie Gór... Iwona Banach, Dariu...

Na półkach:

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Wiosna, wiosna, gdzieżeś ty…

Hubert Przybylski

Kilka miesięcy temu recenzowałem dla Was, najdrożsi Szortalowicze, „Tarnowskie Góry Fantastycznie 2”. Kawał dobrej literatury, tylko strasznie, okropnie depresyjnie ponury. Niby nie ma co się dziwić – druga fala koronki, jesień*1*, ciemno, zimno, wilki wyły – a jednak towarzyszyło lekturze lekkie poczucie zawodu, że twórcy byli tak mało pozytywni, że nie potrafili podnieść czytelników na duchu. Teraz mamy wiosnę*2*, słońca ździebko więcej, zamiast wilków słychać koty*3*, ponoć w przydrożnych lasach pojawiają się przebiśniegi*4*, więc może najnowsza antologia opowiadań sławiących nieformalną stolicę Śląska, „Tarnowskie Góry Kryminalnie”, będzie miała choć ociupinkę bardziej radosny charakter*5*. I co, zapytacie, miała?

O tym za momencik, gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli słów kilka o zawartości tomu. Znajdziemy w nim dwanaście opowiadań powiązanych, mniej lub bardziej, zagadką kryminalną. Główna bohaterka „Zbrodni doskonałej” Bożeny Mazalik zmierzy się z taką właśnie zbrodnią. „Srebrne szpony chciwości”, fantasy historyczne Rafała Dębskiego, pozwoli nam przyjrzeć się pracy kata. Bardzo mhocznego kata. Z kolei tekst Dariusza Barczewskiego i Kazimierza Kyrcza Jr, „Afera z deszczem w tle”, to klasyczna, niepozbawiona ironii i czarnego humoru opowieść prywatno-detektywistyczna. Dawid Kain, autor „Gwoździ”, w typowy dla siebie sposób opowiada, co w psychopacie piszczy. Lub stuka. Następna jest „Dziewczyna” Roberta Ziębińskiego, czyli polska odpowiedź na bezlitosnego Denzela Washingtona. Zaraz po niej przychodzi kolej na Piotra Rogożę, w którego „Chmarze” vlogerzy i influencerzy zmierzą się z tajemniczo morderczym kultem. Agnieszka Chodkowska zaprosi nas do „Hotelu na skraju miasta”, gdzie pomożemy rozwikłać zagadkę morderstwa. W „Srebrnej Górze” Arkadego Saulskiego trafimy do przyszłości, w której zbrodnia dalej istnieje, choć przedstawiciele prawa mogą i potrafią o wiele więcej niż dziś. Kolejne opowiadanie, „Wieczór kawalerski” Iwony Banach, nawiązuje do klasyki spod znaku Agathy Christie czy Arthura Conana Doyle’a – zamknięta przestrzeń, trup i grupka podejrzanych osób, z których żadna nie ma alibi, za to motywów u każdej z nich znajdzie się aż zanadto. „Rozmyta zbrodnia” Piotra Górskiego to cyberpunkowy kryminał, w którym policjantka musi zmierzyć się z iście szatańsko genialnym zbrodniarzem. Przedostatni tekst antologii to „Dociekania leminga. Pamiętnik znaleziony w wannie” Jacka Soboty, w którym poznamy kulisy śledztwa w sprawie tajemniczych zniknięć młodych ludzi. I wreszcie w „Doktorze Plagi” Andrzeja W. Sawickiego pomożemy rozwikłać zagadkę zarazy, która na początku XVIII wieku nawiedziła Tarnowskie Góry.

Uff. To teraz odpowiadam – miała. Dokładnie ociupinkę. Głównie dzięki Bożenie Mazalik*6* i duetowi Barczewski i Kyrcz Jr. Ta pierwsza osadziła wątek kryminalny w zabarwionej ciepłym humorem obyczajowej obudowie, co sprawiło, że opowiadanie świetnie się czyta i ma się ochotę na więcej. Natomiast wspomniany duet postawił na marlowe’owskie klimaty, przy czym potencjometr regulujący poziom czarnego, wisielczego humoru podkręcili bardzo mocno. Coś podobnego zrobił Glen Cook w powieściach o detektywie Garrecie i takie podejście do tematu jest tym, co nieświecie lubią prawie najbardziej. W sumie to do tej listy utworów rozjaśniających marne, czytelnicze życie mógłbym jeszcze dodać „Wieczór kawalerski” Iwony Banach, ale to tylko dlatego, że niesamowicie zabawne jest, jak kobiety kreują swoje wyobrażenia o wieczorach kawalerskich na podstawie własnych doświadczeń z wieczorów panieńskich*7*.

Mimo że już niezbyt wesołe, to podobały mi się też teksty Agnieszki Chodkowskiej i Andrzeja W. Sawickiego, oba zasługują na solidną siódemkę. Nieco poniżej uplasował się Piotr Górski – to jedyna dobra fantastyka w tym tomie, w dodatku jedyna naprawdę wierna kryminalnej myśli przewodniej antologii. Zawiodłem się za to na Dębskim (R.) i Rogoży, bo potrafią pisać lepiej i dużo mniej mhocznie*8*. Zwłaszcza ten drugi. Kompletnie nie wiem, co się stało z jego poczuciem humoru. Do Niemiec wyemigrował czy jak?

Moja ocena? 6,5/10. To chyba najbardziej nierówna antologia z Tarnowskimi Górami w tle. Nie tylko pod względem jakości. Przeszkadzało mi głównie to, że spora część tekstów nawet nie otarła się o kryminał, a niektóre, jak opowiadanie Dębskiego, tylko lekko o niego zahaczyły. Ale ponieważ, mimo wszystko, dodatnie plusy przewyższają jej ujemne minusy, więc „Tarnowskie Góry Kryminalnie” uznaję za dobrą, wartą przeczytania książkę.

PS. Jak i we wcześniejszych tomach, tak i tu antologię zdobią nastrojowe, czarno-białe fotografie, których autorem jest Łukasz Kowalski.


*1* I to bynajmniej nie złotej…

*2* Choć gdy okna mam oblepione śniegiem, a termometr pokazuje -9’C, to ogarniają mnie lekkie wątpliwości.

*3* To pokazuje wyraźnie, moi drodzy miłośnicy psowatych, które zwierzę stoi wyżej w łańcuchu pokarmowym. I to widocznie dużo wyżej, bo jest o wiele głośniej.

*4* Często mylone z papierzakami. Podstawową różnicą między nimi jest to, że przebiśniegi mają korzenie. W sumie powinny też inaczej pachnieć, ale że koronkę mamy, to ja tam bym się węchem nie sugerował. Ani smakiem.

*5* No już, już, spokojnie. Zaraz do tego wrócę i wszystko wyjaśnię. Cierpliwości… Albo nie, załatwmy to od razu. To, że coś jest kryminalne i opowiada o zbrodni, która niczym wesołym z reguły nie jest (no chyba że chodzi o włamanie do przycmentarnego kiosku, z którego włamywacze kradną znicze w kształcie św. Mikołaja, a potem transportują je sankami po świeżym, niewydeptanym śniegu prosto do swojego domu – serio, takie coś miało miejsce kilkanaście lat temu w Suwałkach, a los łaskawie sprawił, że akurat tamtej nocy miałem dyżur), to nie znaczy, że opowieść o śledztwie musi być ponuro-mroczna. Okupacje, niemiecka i sowiecka, też nie były niczym śmiesznym, a ile powstało wesołych piosenek i dowcipów na ten temat? Człowiek już taki jest, że dla zachowania zdrowia psychicznego potrafi robić żarty z tragedii.

*6* Bohaterowie jej opowiadania pojawili się wcześniej w „Kryminalnych przypadkach Matyldy”, które ukazały się nakładem Zyska i S-ki w 2019 roku. Podobnie zresztą ma się sprawa z tekstem Agnieszki Chodkowskiej, którego bohater występuje też w powieści „Ostatnia sprawa”.

*7* W końcu ktoś musi Was, drogie panie, wyprowadzić z błędu. Wieczory kawalerskie nie są nawet w dziesięciu procentach tak dzikie, szalone, rozerotyzowane i kompletnie przeczące przykazaniu kościelnemu o umiarkowaniu w jedzeniu, a zwłaszcza piciu (i to wysokoprocentowego alkoholu), jak wieczory panieńskie. Kompletnie nie wiem, skąd taka fama kawalerskich imprez. Przecież faceci tak się nie bawią. Jakaś partyjka szachów, bierki, jedno lekkie piwko (twardzielom zdarza się i drugie, ale na spółkę), kanapeczka z ogórkiem i rzeżuchą lub chipsy, gdy impreza jest na bogato, trochę muzyki (Mozart, Bach) w tle – to naprawdę szczyt męskiego szaleństwa.

*8* Bo „mrocznym” już tego nazwać się nie da.

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Wiosna, wiosna, gdzieżeś ty…

Hubert Przybylski

Kilka miesięcy temu recenzowałem dla Was, najdrożsi Szortalowicze, „Tarnowskie Góry Fantastycznie 2”. Kawał dobrej literatury, tylko strasznie, okropnie depresyjnie ponury. Niby nie ma co się dziwić – druga fala koronki, jesień*1*, ciemno, zimno, wilki wyły – a jednak towarzyszyło lekturze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Coś na mózg

Hubert Przybylski

Pewnie większość z Was, moi najdrożsi Szortalowicze, zgodzi się z tym, że normalny zdrowy człowiek musi, od czasu do czasu, wziąć coś na ząb. W końcu ludź nie zegar, co to niby nie je, nie pije*1*, a chodzi i bije. Tyle że to samo można powiedzieć o zwierzętach. Ale tym, co odróżnia ludzi od zwierząt, jest, poza płaceniem ZUS-u, potrzeba dostarczania organizmowi strawy duchowej*3*. Najprostszą metodą na jej zaspokojenie jest przeczytanie jakiejś mądrej książki. Czy najnowsza powieść Romka Pawlaka, „Podarować niebo”, jest mądrą książką? O tym za momencik.

Gdyż albowiem najsamprzód tradycja, czyli słów kilka wprowadzenia do fabuły. Z niewiadomej przyczyny statek kolonizacyjny jednej z korporacji rozmija się z punktem docelowym prawie o siedemdziesiąt tysięcy lat świetlnych. W dodatku psuje się napęd. Szczęście w nieszczęściu – układ, do którego trafia, ma planetę z grubsza nadającą się do zamieszkania. Nieszczęście w szczęściu w nieszczęściu – planetę zamieszkaną przez rasę prymitywnych Argunów. Wobec niemal zerowej szansy na ratunek koloniści nie zostają obudzeni, a część załogi wybiera hibernację. Pozostali, mimo różnic w podejściu do Argunów, decydują się wydźwignąć cywilizacyjnie tubylców, aby mieli szansę przetrwania przy ewentualnym spotkaniu z resztą ludzkości. Dzielą się na kilkuosobowe zespoły, które obejmują roczne dyżury. Główny bohater, Foster, budzi się z kilkunastoletniego snu, aby wraz z innymi członkami swojej grupy objąć sto dziewiętnastą wachtę. Jeszcze nie wie, że niedługo wszystko się zmieni.

Wiem, że niektórzy recenzenci mieli problem z zaklasyfikowaniem tej powieści. Jedni mówili po prostu o science fiction, inni że to hard SF, komuś wymsknęła się nawet space opera wymsknęła. Ale dla mnie to podręcznikowy przykład social SF, gdyż autor położył nacisk głównie na ludzką stronę opowiadanej historii – na psychologiczno-socjologiczny wymiar książki. Co ma swoje dodatnie plusy, ale i ujemne minusy.

Skupianie się na kondycji duchowej człowieka i na interakcjach międzyludzkich to, można by rzec, stały punkt programu w twórczości Romka Pawlaka. Lubi to, rozumie i umie podzielić się z czytelnikami swoimi przemyśleniami. W „Podarować niebo” wykreował sytuację, która jak żadna inna ukazuje złożoność psychiki. Mamy tu ludzi poddanych próbie, ale już jakiś czas po katastrofie, praktycznie pozbawionych nadziei na ratunek, którzy, aby pozostać przy zdrowych zmysłach, stawiają przed sobą ambitny cel. Dotarcie do niego będzie czasochłonne, a z wielu względów również niezwykle trudne. Widzimy, jak się wypalają, jak zmienia się ich stosunek do towarzyszy niedoli i zamieszkujących planetę Argunów. Niektórzy popadają w szaleństwo, inni się poddają i wybierają wieczny sen. Są i tacy, którzy pomagając zbudować cywilizację Argunów, sami osuwają się w barbarzyństwo. Inni znowuż decydują się na naginanie zasad, na które się wcześniej zgodzili. W tym wszystkim tkwi główny bohater, który walczy o zachowanie sensu istnienia przez pracę i miłość. Tylko czy w panującej powszechnie beznadziei taka walka nie jest skazana na niepowodzenie? Gdy człowiek znajduje się tak blisko granicy wytrzymałości swojej psychiki, że wystarczy drobna porażka, słowo czy uczynek ukochanej osoby, by świat się zawalił. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak finał powieści, o którym nie da się nic powiedzieć bez spoilerowania. Dlatego rzeknę Wam tylko tyle, że dawno już nie dostałem tak skomplikowanej moralnej zagwozdki do samodzielnego rozwiązania.

Niestety, social science fiction ma to do siebie, że warstwę techniczną, logikę świata traktuje ździebko po macoszemu. Tak było u Orwella, tak było u Lema, Ballarda czy Wyndhama*4* i tak też jest teraz u Romka Pawlaka. Największy problem sprawiła mi fizjonomia Argunów. Jak na mój gust w tej materii autor ździebko bardziej niż ździebko popuścił wodze fantazji. Znowu nie chcę tu Wam spoilerować, więc ograniczę się do ogólnego stwierdzenia – przy takiej budowie ciała Argunowie mieliby solidny problem nie tylko z polowaniem, ale także z używaniem narzędzi. A bez tego cywilizacji zbudować się nie da.

<W tym momencie na kilka dni przerwałem pisanie recenzji. Nawet skontaktowałem się z autorem, a to jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło. Ale to i owo musiałem wyjaśnić, a potem przemyśleć. I chyba już to mam…>

I jak tak się zastanowiłem, to aż tak bardzo nie przeszkadzały mi tresowane krokodyle u Ballarda*5*, inwazja chodzących, krwiożerczych roślin u Wyndhama*6*, albo to, że w świecie z „Roku 1984” Orwella gospodarki krajów są totalnie zrujnowane, cała produkcja jest skierowana na potrzeby wojny, a i tak każdy, nawet prol-singiel, ma nie tylko mieszkanie, ale i swój własny telewizor*7*. Więc czy mój „problem z Argunami” nie jest próbą ucieczki od tego niezbyt pochlebnego podsumowania naszej ludzkiej natury? Albo może nie zgadzam się ze zbytnim czarnowidztwem autora i stąd czepiam się mało ważnych dla tego podgatunku SF szczegółów? Hmmm... Ładna dziś pogoda, nie?*8*

Moja ocena? 9/10. „Podarować niebo” to świetne social science fiction. Zadaje mnóstwo pytań o ludzką naturę, o to, co w każdym z nas drzemie, o zdolność jednostki do poświęcenia się dla innych i zachęca do szukania odpowiedzi na te pytania. I wcale przy tym nie nudzi. Romek Pawlak napisał powieść, której nie powstydziliby się (w większości nieżyjący już) mistrzowie gatunku, a ponieważ tak mało teraz tak inteligentnej SF ukazuje się na rynku, to chwała mu za to. Gdyby jeszcze tylko jej wydźwięk był nieco bardziej pozytywnie-optymistyczny, nie wahałbym się może nawet przed daniem dziesiątki. Ale i tak polecam ją gorąco. W dzisiejszych czasach o fantastykę dla myślących trudno, więc podarujcie sobie kawałek czytelniczego nieba.


*1* Z tym drugim wiąże się też powiedzenie, że człowiek nie wielbłąd, pić musi. Ale tu tkwi błąd, bo wielbłąd pić musi, tylko nie tak często. I jak tak dobrze się zastanowić, to tylu sapiących homo*2* ma w sobie wielbłądzie geny, że ho-ho. A nawet więcej. Nie pije taki, prawie cały tydzień siedzi o suchej twarzy, a potem przychodzi piątkownik, wyprawa nocną linią do byłej angielskiej sieci marketów lub innej Stonki, i najmniej trzy czteropaki po złoty siedemdziesiąt dziewięć puszka. I to stronga. Każdy normalny zdrowy wielbłąd byłby z takiego krewniaka dumny.

*2* Czyli po łacinie homo sapiens.

*3* I nie, spirytus to nie strawa duchowa. Nawet salicylowy czy techniczny.

*4* Ci ostatni to moi dwaj ulubieni przedstawiciele gatunku.

*5* „Zatopiony świat”.

*6* Mój ukochany „Dzień Tryfidów”.

*7* Orwell to najlepszy przykład zachodniego wielbiciela komunizmu, którego wizyta w stalinowskim „raju” (najpierw) i przygody z NKWD w Hiszpanii (później) uleczyły ze ślepoty i głupoty. I pomyśleć, że są ludzie, którzy wciąż nie wierzą w skuteczność bolszewickich metod leczenia…

*8* Ha! Ja też umiem stawiać pytania.

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Coś na mózg

Hubert Przybylski

Pewnie większość z Was, moi najdrożsi Szortalowicze, zgodzi się z tym, że normalny zdrowy człowiek musi, od czasu do czasu, wziąć coś na ząb. W końcu ludź nie zegar, co to niby nie je, nie pije*1*, a chodzi i bije. Tyle że to samo można powiedzieć o zwierzętach. Ale tym, co odróżnia ludzi od zwierząt, jest,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

(recenzja napisana dla Szortalu)

Wyjść przed szereg

Hubert Przybylski

Co to jest bohater? Bohater, moi najdrożsi Szortalowicze, to taki ktoś, kto bierze na klatę te wszystkie rzucane mu pod nogi kłody, strzela im z bańki, a choćby nawet mu liznęli w normalne zdrowe ciałko szkliste i „go przestało być” *1*, to padnie na placu (niekoniecznie bojowego) boju w klasycznym telemarku*2* i będzie trzymał klasę do samego końca*3*, w którym wstanie i zrobi przeciwnikom coś związanego z jesienią średniowiecza. Tyle że nawet bohaterowie są różni*4* – nie każdy z nich czeka, aż mu owe wspomniane kłody zaczną teges, i w ogóle, tylko sam wchodzi w las, rzucając wyzwanie przerośniętym badylom. I o ile żadnej wątpliwości, że Wierzba bohaterem jest, nie ma, to są tacy, który wciąż mają wątpliwości, czy jest nim też jego twórca, Michał Cholewa, którego najnowszą książkę, „Dziką kartę”, właśnie przeczytałem. „No to jest czy nie jest?”, zapytacie. Odpowiedź za momencik.

Gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli wprowadzenie do fabuły książki. Wydarzenia z „Sente” całkowicie zmieniły charakter konfliktu między mocarstwami. To już nie jest zwykła szarpanina o pozostałości po Dniu, tylko walka o przetrwanie rodzaju ludzkiego. Przewaga Imperium, w którym władzę przejęły SI, nad UE i USA jest olbrzymia i oba zwaśnione wcześniej mocarstwa robią wszystko, by zatrzymać zwycięski pochód imperialnych flot. Brisbane, mając do dyspozycji niszczyciel EU „Piołun” oraz drużynę porucznika Wierzbowskiego, usiłuje zabezpieczyć wyniki projektu Dedal, zanim wpadną one w ręce depczącego im po piętach wroga. W ten oto sposób, w przededniu inwazji Wierzba trafia na swoją rodzinną planetę. Czy uda mu się uratować rodziców i nie dopuścić, by wróg zdobył technologię mogącą odwrócić koleje wojny? I jaką cenę będzie musiał za to zapłacić? I nie tylko on – tym razem los każdemu wystawi rachunek.

Nie będę kręcił. Książka jest kapitalna. Fabuła jest świetna i, jak to u Cholewy, totalnie nieprzewidywalna. Trzyma w napięciu, nawet gdy akcja spowalnia. I, co ważne, wszystkie wydarzenia oraz zachowania postaci są logiczne i spójne. A skoro o postaciach mowa. W tym tomie autor przeszedł samego siebie. Takiej kreacji bohaterów nie powstydziłby się Sapkowski albo Wegner. Stwierdzenie, że „są z krwi i kości”*5* czy „trójwymiarowe” nie oddaje nawet ułamka ich złożoności, głębi charakterów, okazywanych emocji. Tu każdy reaguje na wydarzenia inaczej, każdy ma swój próg odporności na szaleństwo otaczającego świata, każdy inaczej radzi sobie ze stresem, z odpowiedzialnością. I, co najważniejsze, każdy zmienia się w inny sposób. A zmiany dotykają absolutnie wszystkich. Jedni pękają, drudzy dorośleją, jeszcze inni chowają swoje emocje pod wewnętrznym pancerzem z mentalnych blizn, za murem obojętności czy profesjonalizmu. Jeśli miałbym wskazać w fantastyce podobnie wieloaspektowe podejście do tworzenia postaci, jedyne, co przychodzi mi do głowy, to Malazańska Księga Poległych Eriksona. Ale to fantasy. W zalewie wydanych u nas military fiction, space oper czy też utworów łączących oba podgatunki nie znajduję nic równie bogatego, przemyślanego i realistycznego.

I dlatego uważam, że Michał Cholewa jest bohaterem. W przeciwieństwie do wszystkich innych rodzimych twórców, z panami D., P. i Sz. na czele, nie wpłynął na mielizny weberowskiego military fiction – banalnie prostego, łatwego w odbiorze, będącego w sumie fantastycznym odpowiednikiem disco polo. O nie. On wyszedł przed szereg, poza ramy gatunku. Napisał literacki odpowiednik rockowej symfonii. Do wciągającej fabuły dodał niezwykle głęboką warstwę socjologiczną, solidnie osadzając ją na fundamencie fantastyki militarnej, nie popadając jednocześnie ze skrajności w skrajność, czyli nie dając się wklepać w foremkę z napisem „social science fiction”*6*. Udało mu się też nie wpaść w pułapkę depresyjnej martyrologii, w jaką wdepnęli*1* najpierw piszący Kroniki Czarnej Kompanii Glen Cook, a później, w wiedźmińskim pięcioksiągu, Sapkowski*7*. Mogę przyczepić się tylko do tego, że na „Dzika kartę” trzeba było czekać prawie trzy lata. Tyle że na takie powieści można czekać i dłużej*8*.

Moja ocena? 9.9/10. „Dzika karta” to wspaniała kontynuacja najlepszego polskiego cyklu SF. Porywająca, niepozwalająca rozstać się z książką na dłużej. To brylant w zalewającym nas morzu anglojęzycznej*9* kosmiczno-militaryfikszynowej pulpy. Idealne połączenie przygody i akcji z przemyśleniami na temat kondycji człowieka. Cykle takie jak Algorytmy wojny pojawiają się raz na dziesięciolecia redefiniując gatunek i pokazując innym autorom, że można pisać lepiej – głębiej, dobitniej, mądrzej, bez popadania w kicz*10*, doceniając inteligencję czytelnika. I dlatego powtarzam: Michał Cholewa to mój bohater. A gdy już przeczytacie „Dziką kartę” i inne książki serii, będzie też Waszym bohaterem.


*1* Jak to mówią u mnie na we wioscy.

*2* Nawet jeśli upadnie na główkę.

*3* „Mojego lub jej”, że tak klasyczną klasyką pojadę.

*4* Jak króliczki. Pasztet za każdym razem inaczej smakuje, a to znaczy że króliczki muszą się różnić. Proste.

*5* Znaczy, postacie z książki, a nie że Sapkowski czy Wegner. Co nie znaczy, że ci dwaj nie są z krwi i kości. Przynajmniej ten drugi. Widziałem w realu, ściskałem prawicę, zdecydowanie były tam nie tylko kości. Tak w sumie Wegner to równy chłop, tylko dlaczego tak często sobowtóruje żercę z Rodu Dębowego Liścia? No nic, są rzeczy na tym świecie, które się fizjoterapeutom nie śniły.

*6* Gdzie autorzy najczęściej zapominają, że przemyślenia postaci muszą wynikać z czegokolwiek innego niż wyłącznie autorska chęć dyskutowania z samym sobą.

*7* Niektórzy pewnie chcieliby tu dodać też Kresa z jego Księgą Całości, ale uważam, że ta konkretna depresyjno-martyrologiczna mroczność, a momentami nawet mhoczność, była zamierzona. Może nawet celowo zamierzona.

*8* Choć autorowi radziłbym się tym nie sugerować. Zdesperowane zbyt długim czekaniem nieświecie to nie są jakieś przesadnie sympatyczeskije gostki.

*9* I wzorowanej na niej naszej rodzimej.

*10* Nie żeby kicz to było coś złego, w końcu spaghetti westerny to druga największa miłość mojego życia.

(recenzja napisana dla Szortalu)

Wyjść przed szereg

Hubert Przybylski

Co to jest bohater? Bohater, moi najdrożsi Szortalowicze, to taki ktoś, kto bierze na klatę te wszystkie rzucane mu pod nogi kłody, strzela im z bańki, a choćby nawet mu liznęli w normalne zdrowe ciałko szkliste i „go przestało być” *1*, to padnie na placu (niekoniecznie bojowego) boju w klasycznym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cyberpunk Girls Krystyna Chodorowska, Magdalena Kucenty, Gabriela Panika, Martyna Raduchowska, Jagna Rolska, Agata Suchocka
Ocena 6,7
Cyberpunk Girls Krystyna Chodorowsk...

Na półkach:

(Recenzja napisana dla Szortal)

Lekko, łatwo i cyberpunkowo?

Hubert Przybylski

Co sprawia, że utwór literacki zaliczamy do cyberpunku ? Po mojemu*1* zaliczamy, gdy autor lub autorka szuka odpowiedzi na pytanie, co przyniesie nam przyszłość. Ździebko asekuracyjnie nie wybiega zbyt daleko w przód, wybiera wizje przyszłości bliższe, bezpieczniejsze, nie tak wcale różne od naszego świata. Poza tym technologia. Te znane ze space oper są zbyt abstrakcyjne, by budziły w nas takie emocje, jak neurowszczepy*2* czy rzeczywistość wirtualna. I wreszcie – to literatura niewymagająca od nas zbytniego wysiłku umysłowego. Czy najnowsza antologia tekstów polskich pisarek, „Cyberpunk girls”, potwierdza te założenia? O tym za momencik.

Gdyż albowiem najsampierw tradycja, czyli przybliżenie zawartości książki. Znajdziemy w niej siedem opowiadań, których bohaterkami (w większości przypadków) są przedstawicielki płci pięknej. Antologię otwiera „Heartbyte” Martyny Raduchowskiej – historia pewnej dziewczyny i jej kłopotów, nomen omen, sercowych. Następnym tekstem jest „Dziewczyna, której nie było” Magdaleny Kucenty. Opowiada on o dziewczynie–kurierze, dostarczającej wiadomości, które nie zawsze są zwykłymi informacjami. Trzecie w kolejce jest „Spandau” Jagny Rolskiej, a jego bohaterem jest facet prowadzący śledztwo dla pewnej grubej ryby, zajmującej się nie do końca legalnymi biznesami. „Dotknąć ciemności” Krystyny Chodorowskiej i Gabrieli Paniki to z kolei historia policyjnego dochodzenia w sprawie porwań dzieci. Drugie w tym tomie opowiadanie Martyny Raduchowskiej, „Mindblow”, to krótka historia pewnego wojskowego, który staje przed swoją życiową szansą. „Nitro” Agaty Suchockiej to znowuż spotkanie z Rubble, dziewczyną z gangu, która jest gotowa wiele poświęcić dla wygranej w wyścigu motocyklowym. Antologię zamyka drugi tekst Jagny Rolskiej, „Amber”, będący połączeniem cyberpunka i postapo – tytułowa bohaterka żyje w maleńkiej osadzie na terenie zniszczonej kataklizmem Europy.

Najbardziej podeszło mi opowiadanie „Heartbyte” Raduchowskiej. Świetny pomysł, ciężkawy klimat prawie jak z „Neuromancera” Gibsona, nienachalny czarny humor – to jest to, co nieświecie lubią najbardziej. Ale żeby nie było za różowo, znaczy, autorce, to jej drugi tekst, „Mindblow”, uważam za najsłabszy w antologii. Niby klimat ten sam, ale pomysł raz że znany od osiemnastu lat, a dwa – zbyt przejaskrawiony, by był realny*4*. A ponieważ to krótki utwór, który miał kończyć się błyskotliwą puentą, to przez ten kiepski pomysł wszystko się rozjeżdża. Bardzo podobało mi się też opowiadanie „Dziewczyna, której nie było” Magdaleny Kucenty, ale gdyby autorka ździebko mroczniej opisała mieszkanie w slumsach nad składowiskiem odpadów radioaktywnych, a nie tak czysto, wręcz sterylnie, to byłoby jeszcze lepsze. W sumie to wszystkie teksty są przesadnie czyste. Jakby podświadomie kobieca wrażliwość, poczucie estetyki i porządku*5* nie pozwoliły autorkom na opisywanie brudu i rozkładu. Normalnie zdrowo jakby przez palce im przejść nie mogły przepocone, lepiące się do ciał gąbki neuromancerowych materacy. Może jedynie Raduchowska wyróżnia się z tego grona, ale tylko trochę*6*. Najbardziej widać to w „Nitro” Suchockiej. Wizja bardzo fajna, nieco nawiązująca do „Akiry”*7*, gangi, wyścigi na śmierć i życie, neuromancerowski klimat, cyberwszczepy, twarde wojowniczki, ździebko dylematów moralnych, emocje i… czysto tak, że aż surowe jajka można z gleby zlizać. A wracając do opowiadań, to dobre są też „Dotknąć ciemności” Chodorowskiej i Paniki oraz „Amber” Rolskiej, ale tu mam problem z czymś innym. To są pomysły na powieść, nie na opowiadanie. Zwłaszcza w „Dotknąć ciemności”. Za dużo postaci i zbyt skomplikowana fabuła, a do tego arcyciekawe wizje światów, które aż proszą się o więcej opisów, to zdecydowanie nie jest przepis na Zajdla. I w końcu „Spandau” Rolskiej. Wspomniany brak brudu sprawił, że szybko zacząłem mieć wątpliwości co do realności świata. A przez to nie było niespodzianki. Nie chcę spoilerować, więc na tym zakończę. Kto przeczyta, ten zrozumie.

Co mi w antologii najbardziej przeszkadza? Nie da się uciec od koronki. Co prawda tylko w kilku tekstach, ale wciąż. Wiem, że to realistyczne spojrzenie na naszą przyszłość, a jako takie normalnie podbijałoby punktację za wizję świata, ale czy mieszkaniec drugowojennej Warszawy chciałby czytać książki z akcją rozgrywającą się w czasie tejże wojny? I druga rzecz. Ojciec cyberpunku, choć nienachalnie i nie wywołując bólu głowy, to jednak szukał odpowiedzi na pytania o granice człowieczeństwa, o moralność, o to, jak zmiany wpłyną na ludzi. Widać to zwłaszcza w jego opowiadaniach z tomiku „Johnny Mnemonic”. Tu tego praktycznie nie ma. Jedynie „Nitro” Suchockiej zaczepia o poważniejszy temat, ale chodzi o kwestię z teraz, a nie ewentualnej przyszłości. Szkoda.

Moja ocena? 7/10. Znaczy średnia taka, bo cząstkowe oceny wahały się od 5 do 8.5/10. To dobry, solidny kawał cyberpunkowej literatury, choć jak na standardy gatunku jest zdecydowanie za bardzo sterylnie i układnie. Widział ktoś kiedyś grzecznego i ułożonego punka? A zatem odpowiadając na pytanie ze wstępu – tak, „Cyberpunk Girls” to jest literatura cyberpunkowa. Choć może, nawiązując do tytułu, zbyt lekka i łatwa, i jeśli nawet nieprzesadnie cyberpunkowa, to jednak nią jest. Dlatego wszystkim fanom gatunku i tym, którzy chcą odpocząć od fantasy czy space oper, polecam ją bez żadnych oporów.


*1* Jak to mówią u mnie na we wioscy.

*2* Dodałem „neuro”, bo sam wynalazek wszczepiania ludziom różnych ustrojstw to żadna nowość. Ludzie na tyle oswoili się z wszczepami, że bez problemu byle chłop po podstawówce może dokonać zabiegu demontażu tegoż*3*. Tysiące wyprutych kapsułek Esperalu są tu najlepszym przykładem.

*3* Choć może lepszym określeniem dla przeciwieństwa „wszczepienia” byłoby „odszczepienie”.

*4* 2002 rok – US Army wypuściło symulator żołnierza, „America’s Army” (obecnie rozwijana jest jej trzecia odsłona). Kilka lat później US Air Force wykupiło i udostępniło jako darmowe gry „Area 51”, „The Suffering” i „Rise & Fall: Civilizations at War” – gracze z najlepszymi wynikami mieli ułatwione przyjęcie do pracy jako operatorzy dronów. Pytanie tylko, ilu z tych graczy osiągało najwyższe poziomy kosztem dodatkowych dwustu kilo smalcu, czy, jak to częściej bywa w Azji, wręcz umierając z głodu czy przemęczenia? I czy na pewno jakakolwiek armia chciałaby takich żołnierzy?

*5* Przepraszam, drogie panie, ale Wy nawet jak bałaganicie, to jest to czysty bałagan. Tylko mężczyzna potrafi żyć w syfie (jeśli musi, bo wcale a wcale nie znaczy, że tego właśnie chce) i może stąd mniejsze opory przy tworzeniu literackich opisów.

*6* Może to przez wykształcenie. W końcu kryminolog musi obcować z ludzkim brudem i go zrozumieć.

*7* Tym, którzy już zapomnieli, że powstaje wersja aktorska tego anime, powiem tylko, że ostatnim reżyserem miał być Taika Waititi (łiiiii!!!), ale ostatnio powiedział on był, że projekt odkłada na półkę (buuuu!!!). Tak że teges. I w ogóle.

(Recenzja napisana dla Szortal)

Lekko, łatwo i cyberpunkowo?

Hubert Przybylski

Co sprawia, że utwór literacki zaliczamy do cyberpunku ? Po mojemu*1* zaliczamy, gdy autor lub autorka szuka odpowiedzi na pytanie, co przyniesie nam przyszłość. Ździebko asekuracyjnie nie wybiega zbyt daleko w przód, wybiera wizje przyszłości bliższe, bezpieczniejsze, nie tak wcale różne od...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tarnowskie Góry Fantastycznie 2 Jakub Bielawski, Michał Cetnarowski, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Grzegorz Janusz, Marta Kładź-Kocot, Paweł Matuszek, Marcin Melon, Sławomir Nieściur, Tadeusz Oszubski, Romuald Pawlak, Bernadeta Prandzioch, Michał Studniarek, Aleksandra Zielińska
Ocena 7,1
Tarnowskie Gór... Jakub Bielawski, Mi...

Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

Ciemno, zimno, wilki wyją…

Hubert Przybylski

Wiecie, czasami mam wrażenie, że to nie jest kraj dla optymistów. W telewizji, niezależnie od kanału, widać ciemność. W Internecie – ciemność. Nic tylko wojny i koronka, śmierć i zniszczenie, protesty przeciwko czemuś i protesty przeciwko protestom*1*. Ździebko tego za dużo. Chciałoby się coś pozytywnego wchłonąć, żeby oderwać się od czarnowidzkiej codzienności. Książka to w takich chwilach najczęstszy wybór człowieka inteligentnego. A że się za takiego, czasami, uważam*2*, to sięgnąłem po drugi tom zredagowanej przez dobrze Wam znanego Alka Kusza*3* antologii „Tarnowskie Góry Fantastycznie”. I co, zapytacie, po lekturze zrobiło się jaśniej i radośniej?

Za chwileczkę Wam na to pytanie odpowiem, gdyż albowiem najsamprzód tradycja, czyli słów kilka o treści książki. Jak to z antologiami bywa, znajdziemy tu teksty różnych autorów, w różnych klimatach i reprezentujące różne gatunki, a ich cechą wspólną jest słabsze lub mocniejsze nawiązanie do Tarnowskich Gór*4*. Wśród twórców mamy*5* Jakuba Bielawskiego, Michała Cetnarowskiego, Agnieszkę Hałas, Annę Hrycyszyn, Grzegorza Janusza, Martę Kładź-Kocot, Marcina Melona, Sławomira Nieściura, Tadeusza Oszubskiego, Romka Pawlaka, Bernadetę Prandzioch, Michała Studniarka, Pawła Matuszka i Aleksandrę Zielińską. Z kolei gatunki oscylują od baśni przez fantasy po horror, ale w porównaniu do pierwszej części nie znajdziemy tu prawie nic o tematyce wojennej. Za to większość autorów w ten lub inny sposób wykorzystuje wątki kopalniane, głównie poprzez górnicze lub śląskie legendy.

Nie będę się rozpisywał o każdym z opowiadań z osobna, skupię się raczej na tym, które z nich zapamiętałem i jakie mam odczucia po lekturze całości. Kierując się zasadą LIFO*6*, zacznę od odczuć. Niestety, zbyt wesoło nie jest. Większość tekstów jest tak radosna, jak ból zęba*7*. Nie wiem. To taka moda teraz? Znaczy, na to całe ponuractwo i żyłopodcinane klimaty, na te wszystkie bohaterki i bohaterów w za ciasnych bucikach? Morderców-psychopatów lub ludzi zwyczajnie podłych? Ja wiem, że nie każdy może być Kishonem, ale bez przesady. Pisanie tekstów, od których się czytelnikowi żyć odechciewa, to, na zdrowy chłopski rozum, nie jest najlepszy sposób na zarabianie pisaniem na życie. Nawet jeśli ma się niewątpliwy talent i warsztat.

W kwestii opowiadań, które utkwiły mi w pamięci. Jedno było autorstwa Bernadety Prandzioch – kompletnie niefantastyczna historia życia pewnego zakompleksionego człowieka. Drugie, napisane śląską gwarą*8* przez Marcina Melona, nawiązuje do starogermańskich i nordyckich legend*9* o trollach. Sławomir Nieściur zdecydował się na współczesny horror ze słowiańskim akcentem i sporymi dawkami czarnego humoru i realizmu służb mundurowych. I ostatnie, zamykające antologię, dla mnie najlepsze i najbardziej pozytywne w całym tomie, to czystej wody urban fantasy, które wyszło spod pióra Anny Hrycyszyn. Nie znaczy to, że reszta była słaba i niewarta wspomnienia. Co to, to nie. Na czternaście opowiadań składających się na „Tarnowskie Góry Fantastycznie 2” tylko jedno uważam za co najwyżej średnie. Reszta zasługuje przynajmniej na 7/10, niektórym należy się nawet dziewiątka. Ale w większości przypadków ich ciężar klimatyczny sprawia, że staram się je jak najskuteczniej wyprzeć.

Moja ocena? Literacko – 8/10. Większość tekstów jest zwyczajnie dobra, bardzo dobra i świetna. Widać, że autorzy nie odwalali chałtury i przyłożyli się do pisania, co im się jak najbardziej udało. Tylko że ponuractwo ich opowieści kompletnie do mnie nie trafiło. Może w innych okolicznościach przyrody, bez kolejnych rekordów zakażeń eskalujących ludzką głupotę i podłość, może latem, gdy ciepły, krystalicznie czysty piasek plaży w oczach, a morska woda*10* w uszach, miałbym inne odczucia. Ale jest, jak jest. Ciemno, zimno, wilki wyją…

*1* A ostatnio nawet protesty przeciwko protestom przeciwko protestom. Normalnie zdrowo można zacząć tęsknić za komuną i pałeczkami zomonelli…

*2* Nawet mam na to papierek z czasów, gdy walczyłem z urzędniczą głupotą o kolekcjonerkę.

*3* Właściwie to dlaczego na okładce nie ma napisanego grubą, solidną czcionką „Alek Kusz przedstawia”? Warczący Martin może sobie antologie przedstawiać, Sapkowski też, to dlaczego nie Alek? Zresztą, pal licho „przedstawia”. Niech będzie „proponuje”. Skoro Don Wollheim pozwolił sobie proponować, to Alkowi też by to ujmy nie przyniosło.

*4* Drugiego najlepszego na świecie miejsca do zamieszkania. Zaraz po Suwałkach oczywiście.

*5* W kolejności analfabetycznej.

*6* Last Input First Output, czyli ostatni będą pierwszymi. Ta zasada ma bardzo dużo sensu, zwłaszcza przy ubieraniu się. Zaprawdę powiadam Wam – jej przeciwieństwo, czyli FIFO (pierwszy wchodzi, pierwszy schodzi), i ciuchy, to bardzo śliska sprawa. Jak mi nie wierzycie, to spróbujcie się kompletnie odziać, a potem zdejmijcie majtki przez spodnie. Prawdopodobnie tylko Jasiowi Fasoli udała się ta sztuka.

*7* Albo i skrupułów.

*8* I dzięki Ci, Panie, za znajomość suwalskiej gwary mazurzącej. Gdyby nie ona, pewnie nic bym nie zrozumiał.

*9* W sumie to nasza legenda o smoku wawelskim też ponoć ma tam korzenie.

*10* No, przynajmniej na zachód od ujścia Wisły. Chyba że stanie się cud i woda w Bałtyku zacznie krążyć zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

(recenzja napisana dla Szortalu)

Ciemno, zimno, wilki wyją…

Hubert Przybylski

Wiecie, czasami mam wrażenie, że to nie jest kraj dla optymistów. W telewizji, niezależnie od kanału, widać ciemność. W Internecie – ciemność. Nic tylko wojny i koronka, śmierć i zniszczenie, protesty przeciwko czemuś i protesty przeciwko protestom*1*. Ździebko tego za dużo. Chciałoby się coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Ech ci Amerykanie…

Hubert Przybylski

No bo to było tak*1*. Czego by inne nacje nie wymyśliły, to przychodzili Amerykanie, kradli*2* lub kupowali pomysły, a potem próbowali to robić na o wiele większą skalę*3*. Tak było z wymyślonym przez Polaka przemysłem naftowym, tak było z wieloma innymi rzeczami. A skoro już o Polakach mowa, to mieliśmy kiedyś takiego pisarza i dziennikarza, Stanisława Biskupskiego, który specjalizował się w książkach, fabularyzowanych dokumentach, których bohaterami byli Polacy walczący na różnych frontach II wojny światowej. Napisał chociażby świetne powieści o niszczycielach ORP Garland*4* i ORP Piorun*5*. Co na to Amerykanie? Zaiwanili Brytyjczykom niejakiego C.S. Forestera, również pisarza i dziennikarza, autora między innymi*6* powieści o dzielnym kapitanie amerykańskiego niszczyciela, który dowodząc eskortą atlantyckiego konwoju, bronił go przez wilczym stadem U-bootów. Czy „Misja Greyhound”, bo tak nazywa się ta książka, jest warta przeczytania?

O tym za momencik, gdyż albowiem najsamprzód tradycja, czyli wprowadzenie do fabuły. Jak już wspomniałem, bohaterem jest komandor porucznik Krause. Zawodowy marynarz US Navy, gorliwy chrześcijanin, oficer solidny, ale bez przyszłości, który dzięki przystąpieniu Stanów do wojny uzyskał wreszcie upragnione dowództwo. I od razu zostaje rzucony na głęboką wodę – ma dowodzić eskortą płynącego do Liverpoolu konwoju trzydziestu siedmiu statków. W skład eskorty wchodzi też drugi niszczyciel, polski, oraz dwa eskortowce, kanadyjski i brytyjski, ale jak na potrzeby jest ona zdecydowanie za mała. Zwłaszcza że konwój właśnie opuszcza wody patrolowane przez amerykańskie lotnictwo i wpływa na obszar zwany „Czarną dziurą”*7*, a przechwycone depesze niemieckie informują, że na trasie grasuje wilcze stado…

Cała powieść obraca się wokół komandora Krause. Mimo że narracja jest trzecioosobowa, to z najdrobniejszymi szczegółami poznajemy jego tok myślenia i sposób, w jaki podejmuje decyzje kluczowe dla przeżycia jego, załogi jego okrętu i marynarzy na ochranianych statkach, dylematy, przed jakimi co chwila staje, a także jak na to wszystko rzutują jego wcześniejsze przeżycia – z dzieciństwa, akademii marynarki czy z lat nieudanego małżeństwa. Mamy możliwość obserwowania Krausego przez okres trzynastu czterogodzinnych wacht, ponad pięćdziesięciu godzin krytycznych dla przetrwania konwoju, w czasie których nie schodzi on ze swojego stanowiska. Razem z nim doświadczamy wielu emocji, niepewności, entuzjazmu, poczucia winy, a później, gdy zmęczenie i ból zaczynają coraz bardziej dawać o sobie znać, również depresji i narastającej niewiary we własne możliwości. Razem z nim oceniamy załogę, z którą nie miał przecież żadnego wojennego doświadczenia, i kształtujemy w myślach zalążki przyszłych raportów. To jest najmocniejsza strona książki, Forester po mistrzowsku opisał to, co dzieje się w głowie bohatera, a jednocześnie zrobił to na tyle obiektywnie, że pozwala to czytelnikowi wyrobić sobie o Krausem własną opinię. Zresztą, postać komandora jest niemalże kalką najlepszego generała konfederatów, „Stonewalla” Jacksona. Niemalże, bo ze wszystkimi jego zaletami, a prawie bez wad. Gdyby nie to, że bohater jest też bardzo skromny i pełen pokory, niepozbawiony wątpliwości we własne możliwości*8*, a jednocześnie nie poddaje się przeciwnościom, zagryzając zęby i walcząc z nimi jak prawdziwy mężczyzna, od siebie wymagając więcej niż od swoich podwładnych, to można by go było traktować jak jakąś parodię Übermenscha. Na szczęście Forester przy kreacji Krausego nie przesadził, znaczy, zbytnio nie przesadził, i da się tę postać lubić i szanować.

Druga najważniejsza warstwa książki, to opis walki eskorty z U-bootami uzupełniony o szczegóły z północnoatlantycko-konwojowego życia. W najdrobniejszych detalach poznamy tajniki dowodzenia niszczycielem w czasie starcia z okrętem podwodnym, począwszy od doboru prędkości i kursu by wyjść na odpowiednią pozycję do ataku, nawigowania wewnątrz konwoju i obok niego oraz w czasie osłaniania pojedynczych jednostek, wykorzystania sonaru i radaru, przewidywania manewrów zanurzonego wroga, właściwego ustawienia głębokości, na jakiej mają wybuchnąć bomby głębinowe, użycia artylerii okrętowej i tak dalej. Przyznaję, że historia wojen na morzu jest jednym z moich ulubionych tematów, ale tak bliskiej podręcznikowi powieści nie czytałem nigdy.

Tyle, że to raczej podręcznik dla lekko zaawansowanych. Trzeba już wcześniej wiedzieć, czym są takie rzeczy jak wyłożenie steru, bo w książce żadnych wyjaśnień takich pojęć nie ma. Te mocno techniczne opisy z pewnością będą stanowiły problem dla części odbiorców, choć jest nadzieja, że przynajmniej niektórzy nie zostaną odstraszeni i zainteresują się tą tematyką bardziej. Drugi problem to dopasowywanie przez autora faktów do swojej wizji historii i baboły techniczne, z których kilka zostało wyłapanych przez Jerzego Łozińskiego, tłumacza książki. Wadą powieści jest również jej nadmierny amerykanizm*9*. Amerykanie są tu najdzielniejsi, najbardziej profesjonalni, najmądrzejsi... A reszta to im w sumie tylko ździebko przeszkadza. Normalnie zdrowo momentami to prawie taka amerykańsko-morska odmiana naszych „Czterech pancernych i psa”*10*. Tyle że bez psa.

Moja ocena? 9/10. „Misja Greyhound” to świetnie napisana wojenna beletrystyka. Wiernie oddająca realia wojny o Atlantyk, pokazująca od podszewki tajniki dowodzenia niszczycielem, a do tego wzbogacona o niezwykle głęboką warstwę psychologiczną. I choć momentami gloryfikacja Amerykanów jest w niej przesadna, to jednak autor nie przekroczył granicy dobrego smaku. Dla ludzi, którzy zaczytywali się książkami Pertka, Lipińskiego, Biskupskiego, Perepeczki czy Romanowskiego, dla wszystkich interesujących się militariami i wojskowością, czy wreszcie dla miłośników dobrej wojennej literatury powieść C.S. Forestera będzie jak gwiazdka z nieba.

P.S. Oczywiście powieść ukazała się lata wcześniej od książek Biskupskiego, ale skoro Forester może naginać fakty, to ja też mogę. Bo tak.


*1* Było, bo teraz należy słowo „Amerykanie” zastąpić słowem „Chińczycy”. Choć przez moment, za czasów Związku Sowieckiego można też było używać słowa „Sowieci”.

*2* Jak niejaki Thomas Edison, „wynalazca” radia i paru innych rzeczy.

*3* Co gorsza, przeważnie im się to udawało. Siut.

*4* „PQ16 dojść musi”. Jak wszyscy wiedzą, PQ 16 to był jeden z najbardziej krwawych konwojów alianckich do Murmańska, a ORP Garland wybitnie się w jego obronie odznaczył, okupując to wieloma ofiarami w załodze i znacznymi uszkodzeniami.

*5* „Na kursie Bismarck”. Załoga niszczyciela ORP Piorun odnalazła w wyjątkowo trudnych, nocno-sztormowych warunkach Bismarcka (który wcześniej urwał się brytyjskiej pogoni), a potem przez godzinę nie pozwalała mu uciec, prowadząc z bliskiego dystansu pojedynek artyleryjski. To najlepsza polska opowieść o walce Dawida z Goliatem, bo salwa burtowa Pioruna ważyła nieco ponad sto trzydzieści kilogramów, a Bismarcka jakieś osiem ton (samej artylerii głównej prawie sześć i pół tony).

*6* Do niedawna w Polsce najbardziej znany z cyklu powieści o Horatio Hornblowerze.

*7* Najskuteczniejsze w walce z U-bootami okazały się samoloty, przez co niemieccy podwodniacy, zwłaszcza w okresie, gdy największe tryumfy święciła taktyka grupowego ataku za pomocą tzw. wilczych stad, polowali na konwoje przeważnie tam, gdzie statki nie miały ochrony lotniczej. O tym, jak bardzo czuły się, bezkarne świadczy fakt, że najwięcej ataków było wykonywanych w wynurzeniu. Obszar ten nazwano „The Black Pit” (niemiecka nazwa to „Todesloch” – jama śmierci). Dopiero wprowadzenie udoskonalonego radaru i lotniskowców eskortowych pozwoliło na skuteczna walkę z U-bootami i doprowadziło do zaniku tego obszaru.

*8* Nawet nie czuję, że rymuję.

*9* Co dziwi, biorąc pod uwagę, że autor był mieszkającym w Stanach Brytyjczykiem. No chyba że to gorliwość neofity…

*10* „Jak byśmy dwa takie czołgi mieli, to byśmy se sami te wojnę wygrali…”.

(Recenzja napisana dla Szortalu)

Ech ci Amerykanie…

Hubert Przybylski

No bo to było tak*1*. Czego by inne nacje nie wymyśliły, to przychodzili Amerykanie, kradli*2* lub kupowali pomysły, a potem próbowali to robić na o wiele większą skalę*3*. Tak było z wymyślonym przez Polaka przemysłem naftowym, tak było z wieloma innymi rzeczami. A skoro już o Polakach mowa, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

^@#$%*&@

Hubert Przybylski

Nie ma sensu zaprzeczać. Przyznaję się bez bicia. Jestem indianofilem*1*. Kocham wszystko, co indiańskie. Bez problemu*2* mógłbym nosić kaftany ze skóry łosia i mokasyny*3*. Może tylko nie dałbym rady przełknąć mięsa z łapy niedźwiedzia*5*… Kiedy Wydawnictwo Czarne zapowiedziało książkę „Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion” Davida Treuera, wiedziałem, że muszę ją przeczytać. I przeczytałem. Czy było warto?

Normalnie w tym momencie napisałbym „O tym za momencik, gdyż albowiem najsamprzód tradycja, czyli wprowadzenie do fabuły książki.” No to tą razą tradycji nie stanie się zadość, gdyż albowiem „Witajcie w rezerwacie” fabuły nie ma. Zatem przez całą resztę tekstu będę Wam przybliżał zawartość tej książki.

W żyłach autora płynie krew Odżibuejów (w starszych polskich opracowaniach czy beletrystyce nazywanych Odżibwejami) po matce, i austriackich Żydów po ojcu, który przeżył Holocaust. Matka skończyła studia prawnicze i jest sędziną w plemiennym sądzie, jedną z pierwszych w Ameryce. Ojciec był zaangażowany społecznie, działał w związkach zawodowych i z czasem stał się jednym z głównych bojowników o prawa Odżibuejów i innych Indian. Dlatego nie ma się co dziwić, że David Treuer również mocno wciągnął się w te sprawy. Z jednej strony dobrze, że świat dzisiejszych Indian, a także ich historię, przedstawia ktoś wykształcony, a jednocześnie członek plemienia, bo pokazuje to, co widział i słyszał, a także co przeżył w rezerwacie, i umie swoją wiedzę osadzić w nieco szerszym kontekście. Z drugiej strony w jakichś 80-90% skupia się na Odżibuejach, inne, nawet większe plemiona traktując po macoszemu albo w ogóle o nich nie wspominając.. Przykładowo, Odżibuejowie od zawsze byli wrogami Siuksów. I poza jednym ździebko szerzej omówionym przykładem plemienia Mdewokanton (a raczej jego części z rezerwatu Shakopee) wchodzącego w skład tego narodu, o reszcie Siuksów nie przeczytamy praktycznie nic. Czy to wina „genów”*6*, czy coś innego – nie wiem. W każdym*7* razie czytając „Witajcie w rezerwacie”, trzeba mieć świadomość, że książka będzie ździebko jednostronna.

Właściwie tytuł tej recenzji miał brzmieć „I ty możesz zostać Indianinem”*8*. Z kilku powodów. Chociażby w nawiązaniu do amerykańskiego powiedzenia „I ty możesz zostać czirokeską księżniczką”, które wzięło się z tego, że bardzo łatwo*9* zostać członkiem narodu Czirokezów*10*. A właśnie sprawa przynależności do jednego z kilkuset indiańskich plemion/narodów jest jednym z tematów podjętych przez Treuera. Okazuje się bowiem, że jedne plemiona, jak wspomniani Czirokezi, przyjmują do siebie niemal każdego, kto się nawinie, a inni, jak Siuksowie Mdewakanton, bronią się przed tym w każdy możliwy sposób i nawet bycie stuprocentowej krwi Siuksem Mdewakanton może nie wystarczyć, żeby zostać „oficjalnym” członkiem tego plemienia. Bardzo to gorzka część książki, bo pokazuje, jak bardzo złudny jest znany z kultury wizerunek szlachetnego Indianina. Indianie, jak wszystkie narody, mają swoje wady i wśród nich znajdziemy nie tylko prawdziwie słowiański pociąg do używek, ale też politykierstwo, nepotyzm*11* czy chciwość. W przypadku Mdewekanton to właśnie te dwie ostatnie cechy osiągnęły niespotykaną nigdzie indziej skalę, gdyż zamieszkujące główny rezerwat tego plemienia sześćset pięćdziesiąt osób walczy w każdy możliwy sposób z pozostałymi tysiącami Indian tej narodowości nie tyle o prawo do bycia oficjalnym członkiem plemienia, ile o zyski z jednego z największych w USA kasyn*12*.

Właśnie o kasynach traktuje kolejna część opracowania. Docenić trzeba, że Treuer pisze o nich, przedstawiając nie tylko dobre aspekty ich posiadania, ale i, jak w przypadku Mdewekanton, złe. Opisuje też długą prawną walkę, jaką musieli stoczyć Indianie, żeby móc zakładać na terenach rezerwatów kasyna. Zaczęła się od sądowej batalii o… zaległy podatek za służącą za dom przyczepę kempingową. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że gdyby nie indiańskie kasyna, nie byłoby dzisiaj wielu plemion, bo ich członkowie zwyczajnie wymarliby z głodu i chorób, a ziemię rezerwatu państwo zabrałoby sobie lub sprzedało chętnym osadnikom/firmom. Nie byłoby też odrodzenia kultury, nie byłoby festiwali tańca, powwow, szkół z plemiennym językiem wykładowym, indiańskiej służby zdrowia, banków*13*, ubezpieczeń społecznych, policji i sądów rezerwatowych, i tak dalej.

Zresztą, Treuer, może z racji posiadania matki-sędziny, bardzo dużo pisze o prawnej stronie istnienia Indian –od pierwszych traktatów sprzed ponad dwustu lat, przez ustawy prezydenckie i kongresowe, po ostatnie wyroki Sądu Najwyższego. Sporą część książki stanowią też omówienia wewnętrznych praw rezerwatowych (plemiona różnie to sobie zorganizowały), w jaki sposób załatwiane są teraz, a jak były wcześniej, po kolejnych zmianach prawa, kwestie przestępstw popełnianych przez Indian i białych, przez tych pierwszych na terenie rezerwatu i poza, a przez tych drugich wyłącznie na terenie rezerwatów. Z jednej strony, to niezbędna wiedza o tym, jak kompleksowo prześladowane były narody indiańskie od XVIII wieku. Z drugiej – pisząc o przestępczości dzielenie ludności USA na Indian i białych, zapominając o innych kolorach skóry, jest ździebko niesprawiedliwe. Czy to znowu wina „genów” i wbudowanej w nie niechęci do „białych zdobywców”? Nie wiem. Każdy czytelnik powinien sam to ocenić.

Jeśli jednak tak jest, to przyznaję, że byłoby to uzasadnione. To, co przeżyli północnoamerykańscy Indianie przez ostatnie trzysta lat, bije na głowę Holocaust*14*. Właściwie to hitlerowcy sporo czerpali z doświadczeń północnoamerykańskich urzędników. To właśnie w USA po raz pierwszy zastosowano pseudonaukę zwaną eugeniką. To tam wysiedlano ludzi zimą i kazano im bez dobytku i żywności maszerować tysiące kilometrów do nowego rezerwatu. W którym, oczywiście, nic na nich nie czekało. Nowsza historia nie była lepsza. Jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku w Kanadzie, będącej przecież jednym z krajów o największej kulturze cywilizacyjnej i demokratycznej na świecie, istniały szkoły z internatami*15*, do których siłą, choć częściej szantażem, zabierano indiańskie dzieci. W szkołach tych królowała nie nauka, lecz przemoc. Wyobrażacie sobie, że jeszcze czterdzieści lat temu powszechnie stosowaną tam karą, głównie za rozmowę w rodzimym języku, była chłosta? Ale to nie wszystko, powszechna była tam także przemoc seksualna. Treuer przytacza wspomnienia swojego znajomego, który do takiej szkoły trafił w wieku sześciu lat i począwszy od pierwszej nocy był codziennie gwałcony przez swojego opiekuna*16*. W ramach przeprosin rząd Kanady wypłacił wszystkim, którzy spędzili w takich placówkach minimum rok, po kilka–kilkanaście tysięcy dolarów odszkodowania, a że część z tych szkół była prowadzona pod auspicjami kościołów, w tym katolickiego, to oficjalne przeprosiny wygłosił również Jan Paweł II. Czy można się potem dziwić, że gdy przez taką „oświatę” przepuści się większość Indian z kilku pokoleń (najstarsze szkoły w Kanadzie funkcjonowały niecałe sto lat, w USA prawie osiemdziesiąt – ostatnią zamknięto w latach pięćdziesiątych XX wieku, dwadzieścia lat wcześniej niż w Kanadzie), to wyjdą z nich ludzie złamani psychicznie, mający gdzieś moralność i skłonni do przemocy i używek? Ale żeby nie było, że w nowym tysiącleciu rządy zaczęły traktować Indian uczciwie. Władze różnych plemion podliczyły pieniądze należne im z tytułu podpisywanych przez władze USA traktatów, które miały być wydawane głównie na jedzenie, odzież itp. i których nigdy plemiona nie dostały, na grubo ponad trzysta miliardów dolarów. Kilkanaście lat temu Kongres USA podpisał się pod tą kwotą. A później wydał ustawę, która obcięła ją do niecałych stu pięćdziesięciu milionów. Bo tak. Oczywiście ani dolara z tej kwoty Indianie do dziś nie zobaczyli i raczej się to nie zmieni.

Recenzja robi się ździebko długachna, więc powiem jeszcze tylko, że obraz, jaki rysuje przed nami Treuer, bardzo mocno przypomina mi polskie klimaty. Eksterminacja i wynaradawianie Indian zaczęły się na dobre w tym samym czasie, co nasze rozbiory. Indianie co prawda byli traktowani mniej cywilizowanie niż Polacy (poza latami okupacji hitlerowskiej i radzieckiej, gdy różnice nadrobiono z nawiązką), ale oni przynamniej od pierwszej połowy XIX wieku mieli zagwarantowane prawa, których my nie mieliśmy do 1918 roku*17*. Jak by nie było, i wśród Indian, i wśród Polaków, jest wielu, których lata niewoli i niedoli, te wszystkie przegrane zrywy i powstania (a oni mieli ich jeszcze więcej niż my) złamały do tego stopnia, że nie chcą mieć nic wspólnego z ojczyzną, kulturą, tradycjami czy historią. Jak u nas są tacy, którzy nie chcą być nazywani Polakami, tylko Europejczykami, tak są też Indianie, którzy wyrzekli się swoich plemion i uważają się dziś wyłącznie za obywateli Stanów Zjednoczonych, często wręcz z gorliwością neofity zwalczają wszystko, co indiańskie. To właśnie to podobieństwo sprawiło, że chciałem tej recenzji dać tytuł „I ty możesz zostać Indianinem”. Bo możesz. Sęk w tym, jakim Indianinem zostaniesz.

Moja ocena? 8/10. „Witajcie w rezerwacie” to bardzo ważna książka. Potrzebna nie tylko, by zrozumieć historię i kulturę północnoamerykańskich Indian, ale także by lepiej zrozumieć naszą przeszłość i teraźniejszość. Jednocześnie muszę ostrzec, moi najdrożsi Szortalowicze, że to nie jest łatwa lektura. W czasie ponad dwutygodniowej przygody z tą książką miałem więcej kryzysów czytelniczych niż przez ostatnie pół roku, a może i dłużej. W tym roku chyba tylko „Drugą wojnę światową” Beevora czytało mi się równie ciężko. Nie pomaga fakt, że Treuer ma bardzo chaotyczny styl pisania i często zdarza mu się wspominać o tym samym wiele razy. Ale jeśli ciekawi Cię historia Indian i to, jak żyją oni teraz, jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego, mimo swoich przeżyć, nie pomagają palić sklepów i tłuc do nieprzytomności Bogu ducha winnych ludzi, jeśli chcesz wiedzieć, jak można było przeżyć wielopokoleniową eksterminację i nie dać się złamać, to ta książka jest dla Ciebie. Na naszym rynku lepszej nie znajdziesz.

PS. Muszę przyznać, że po przeczytaniu tej książki całkiem inaczej zacząłem odbierać filmy czy seriale z wątkami indiańskimi. „Yellowstone” nabrał całkiem nowej głębi, tak samo „Pochowaj me serce w Wounded Knee” czy ostatnio wypuszczona u nas „Ziemia” („Land”, bez „the”). To też jest dobry powód, by tę książkę przeczytać.


*1* „Indiano”, a nie „indio”. Choć dobre boliłódźskie kino też nie jest złe. Polecałem już serial „Paatal lok”?

*2* Znaczy, z mojej strony nie byłoby problemu. Policja, leśnicy, ekolodzy pewnie mieliby w tej kwestii inne zdanie. Cóż… Nie każdy jest tak tolerancyjny, jak ja.

*3* Młodzież tego nie pamięta, ale był taki czas, gdy spora część męskiej populacji tego kraju nosiła mokasyny, zwłaszcza w połączeniu z białymi skarpetkami, spodniami od garnituru i skórzanymi*4* lub dżinsowymi kurtkami (zwanymi katanami). Dzięki Bogu prawie wszystkim z nich już się poprawiło. Albo wymarli.

*4* Nie, nie ze skóry łosia. I w sumie to często z żadnej zwierzęcej skóry. Kiedyś mówiło się na to „skaj”, teraz to „skóra ekologiczna”. Tylko czy coś zrobione z ropy naftowej może być ekologiczne?

*5* Jak każdy nieświeć (homo nonluceatensis) genetycznie wywodzę się nie od małpy, tylko od niedźwiedzia. Więc jedzenie niedźwiedziego mięsa traktuję jako normalny zdrowy kanibalizm.

*6* Na podobnej zasadzie, na jakiej odbiło się w „genach” Niemców „tysiąc lat przyjaźni polsko-niemieckiej”.

*7* Bądź. No jakżeby inaczej.

*8*Ale nie brzmi, bo z przyczyn technicznych byłby za długi. Także teges. I w ogóle.

*9* A może już „można było”, gdyż niektórzy Czirokezi walczyli z tym, również plemienno-sądownie. Tyle że książka ukazała się, zanim zapadł wyrok, a wyniku sprawy w Internecie jeszcze nie znalazłem.

*10* No chyba że jest się potomkiem czarnej czirokeskiej niewolnicy z wigwamo–czworaków i jej czerwonoskórego pana. Wtedy może być z członkostwem kłopot. Widocznie ostatnimi czasy czarnych w Ameryce nawet kolorowi nie lubią.

*11* Często wręcz na afrykańsko-postkolonialną skalę. Normalnie zdrowo jak w naszych samorządach i podległych im kołchoźnych spółkach typu wodociągi czy insze zielenie miejskie.

*12* Jeśli ktoś z Was myśli, że najlepsze amerykańskie kasyna znajdzie w Las Vegas czy Reno, to mogę się założyć, że nie słyszał o indiańskich kasynach w rezerwatach. Przy nich największe centra hazardu i rozrywek z LV to niemalże pipidówki. Najbogatsze kasyna z LV są co najwyżej ubogimi krewnymi indiańskich kasyn. A że zyski z kasyn w rezerwatach dzielone są równo miedzy mieszkańców rezerwatu, to dziwnym nie jest, że te kilkaset osób woli dzielić się tylko ze sobą, a nie z nastoma (czy nawet ponad dwudziestoma) tysiącami innych.

*13* Wiem, to brzmi śmiesznie, ale dziś nie da się żyć bez banku. Próbowaliście kiedyś założyć firmę, nie mając pieniędzy na rozruch, a wszyscy wokół są tak samo biedni, jak Wy? Dlatego tak mało Indian prowadziło biznesy w czasach przedkasynowych.

*14* Może jedynie komuniści byli bardziej pomysłowi i cyniczni.

*15* Poczytać o tym możecie w książce „27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko, wydanej w zeszłym roku przez wydawnictwo Dowody Na Istnienie (dzięki, Matyldo :D)

*16* W tym jednak wypadku historia nie jest czarno-biała, gdyż opiekun też był Indianinem. Z tego samego plemienia.

*17* Choć mieć prawo nie oznacza, że da się je wyegzekwować. Do tego trzeba prawników, a tych Indianie zyskali dopiero w drugiej połowie XX wieku.

(recenzja napisana dla Szortalu)

^@#$%*&@

Hubert Przybylski

Nie ma sensu zaprzeczać. Przyznaję się bez bicia. Jestem indianofilem*1*. Kocham wszystko, co indiańskie. Bez problemu*2* mógłbym nosić kaftany ze skóry łosia i mokasyny*3*. Może tylko nie dałbym rady przełknąć mięsa z łapy niedźwiedzia*5*… Kiedy Wydawnictwo Czarne zapowiedziało książkę „Witajcie w rezerwacie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(recenzja napisana dla Szortalu)

Kryminalne zagadki Świnoujścia

Hubert Przybylski

Warbook ma szczęście do pisarzy*. Wydają Langenfelda, obecnie najlepszego w Polsce speca od batalistyki. Ciszewskiego, który pisze świetnie nie tylko wspomnianą batalistykę, ale i mocno obyczajowe thrillery i kryminały. Cholewę, mistrza inteligentnej space opery. No i mają też Vladimira Wolffa… Człowieka orkiestrę, któremu żaden gatunek niestraszny. Chcecie przeczytać postapo w stylu „Metra 2033”, tylko lepsze? Sięgajcie po Wolffa. A może batalistyczną historię alternatywną konfliktu Polska vs. Sowieci i Trzecia Rzesza? Wolff wymyślił też coś takiego. Inwazja obcych? Zaraza dziesiątkująca ludność? Powieść przygodowo-awanturnicza ala Perez–Reverte**? Włala. Dobry, trzymający w napięciu i niepewności kryminał? W tym też Wolff maczał palce… Apropo kryminałów… „Nie czyń drugiemu” to najnowsza powieść Wolffa wpisująca się w ten gatunek. Czy warto po nią sięgać?

O tym za momencik, gdyż albowiem najsamprzód tradycja, czyli wprowadzenie do fabuły. Młody, dobrze ustawiony rodzinnie prokurator, Rafał Adamski, po zawodzie miłosnym topi smutki, imprezując z przyjacielem i dwiema pięknymi, przygodnie poznanymi dziewczynami. Rano budzi się na potwornym kacu, kompletnie nie pamiętając nic z ostatnich kilku godzin. W takim stanie musi brać się do roboty – zostaje przydzielony do sprawy zwłok młodej kobiety pływających w jednym z kanałów. Szybko okazuje się, że chodzi o morderstwo, i to wskazujące na psychopatycznego zabójcę. Sprawa robi się priorytetowa, bo sezon urlopowy w rozkwicie. Jednocześnie Adamski dostaje od ojca propozycję, by rzucić pracę na państwowej posadzie na rzecz wielkiego biznesu, w którym od lat siedzi jego rodziciel. Gdy już podejmuje decyzję, zostaje oskarżony o gwałt przez jedną z dziewczyn poznanych pamiętnej nocy, jak się okazuje – nieletnią, a przyjaciel, który namówił go na imprezę, znika. Zawieszony w obowiązkach prokurator zaczyna walkę o oczyszczenie imienia, a pomagają mu w tym dwaj znajomi policjanci. Nie spodziewa się jednak, że śledztwo zaprowadzi go w głębiny, w których żerują naprawdę wielkie drapieżniki, gdzie nie będzie mógł zaufać nikomu, a do stracenia będzie miał wszystko.

Zaprawdę powiadam wam, że kryminały to nie jest to, co nieświecie lubią najbardziej. Skandynawskie są jak nasze polskie dramaty, tyle że zamiast dziewczynek w za ciasnych bucikach bohaterami są policjanci***. Już nie wspominając o tym, że pod względem kreacji głównych postaci są zrzynkami z klasycznych kryminałów noir. Swojskie kryminały są przeważnie pisane na skandynawską modłę, co sprawia, że okazują się jeszcze mniej zjadliwe. Współczesne zgniło-kapitalistyczno-amierikańskie są na poziomie w sam raz dla zgniłych kapitalistycznych zjadaczy hamburgerów i tak właśnie „smakują”****. Francmańskie? Dajcie żyć, ile razy mordercą musi okazać się katolicki ksiądz lub zakonnica? Pffff… Klasyczne kryminały, jak te z Poirotem czy Herlakiem Szolmsem, są przesadnie zagmatwane i zbyt genialnie rozwiązywane*****… No nie przepadam za kryminałami. Ale czasami trafia się coś, co przywraca mi wiarę w gatunek****** i „Nie czyń drugiemu” należy do tej grupy.

Fabuła powieści jest zagmatwana, ale bez przesady. Wolff świetnie to sobie wymyślił. Wmieszał Adamskiego w ciemne sprawki wielkiego biznesu i lokalnych układów, w rozgrywki tajnych służb, terrorystów i ekologów. Najważniejszym problemem głównego bohatera jest to, że wokół niego zaczyna dziać się coraz więcej, a on coraz mniej z tego wszystkiego rozumie, nie wie, komu może zaufać i kim są jego wrogowie, zsyłający kolejne plagi egipskie na jego biedną, początkującą prokuratorską głowę. Atmosfera osaczenia została bardzo sugestywnie oddana, a ofiara coraz bardziej się miota, w desperacji chwytając wciąż nowe brzytwy. Zwrotów akcji jest dużo, ale bez przesady, logika nie zostaje ani razu odstawiona w kąt. Co prawda finalnie nie na wszystkie pytania znajdziemy odpowiedź, ale to tylko bardziej uwiarygadnia sytuację Rafała, zwykłego człowieka, który został wplątany w rozgrywki naprawdę potężnych ludzi i organizacji.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do tego, że to kryminał. Brakowało mi akcji sił specjalnych jak z Langenfelda czy Ciszewskiego, jakiejś większej rozróby, ognistych eksplozji, strzelanin. Ale pewnie dla większości innych czytelników będzie to raczej zaletą********.

Moja ocena? 8/10. „Nie czyń drugiemu” nie odstaje poziomem od innych książek Wolffa. Autor ma solidny warsztat, a inwencją ustępuje tylko Pilipiukowi. Jego powieści czyta się dobrze, lekko i przyjemnie. Ta, jak na kryminał przystało, pozwala połamać sobie głowę razem z bohaterem, a w realistycznym finale nie dostaniemy jakiejś naciąganej, wydumanej odpowiedzi, tylko logiczne wyjaśnienia. To bardzo dobra pozycja, w sam raz na wakacyjny odpoczynek.

* W tym momencie i mnie, i wam, może towarzyszyć poczucie déjà vu. Mnie, że już kiedyś coś takiego napisałem, wam, że już coś takiego u mnie przeczytaliście. No cóż. Życie. Także teges. I w ogóle.

** Tylko bez tych wszystkich „fajlozoficznych” dywagacji, w których tak lubuje się P-R.

*** Tylko buciki są te same, przez co losy tych wszystkich wyrośniętych skandynawskich chłopisk są w sumie jeszcze bardziej tragiczne.

**** Znaczy nie że smakują jak zgniło-kapitalistyczno-amierikańscy zjadacze hamburgerów, tylko jak owe hamburgery. Takie z sieciówki. Robione z trocin, soi i takiej chemii, że nawet Mendelejewowi i Curie-Skłodowskiej wyszłyby włosy.

***** Trzysta stron motania intryg kończy się półstronicowym wyjaśnieniem detektywa, że morderca wpadł, bo powiedział „czy” zamiast „albo”, że raz za dużo wyjął zegarek z kieszeni lewą ręką albo po posiłku odkładał sztućce na talerz, zachowując taki sam kąt rozwarcia, jaki miały nogi ofiary…

****** Cykl o Mocku******* Krajewskiego, Kruger Ciszewskiego czy „Pan Whicher w Warszawie” Chodkowskiej-Gyurics i Bochińskiego nie wywołały u mnie ataków wciórności czy też skrupułów.

******* Choć Mocka jako człowieka (jeśli on w ogóle jest istotą ludzką) bardzo nie lubię i gdybym go spotkał na ulicy, to bez wahania „liznąłbym go w ciałko szkliste”, jak to mówią u mnie na we wioscy.

******** Cóż, jakoś spróbuję z tym żyć…

(recenzja napisana dla Szortalu)

Kryminalne zagadki Świnoujścia

Hubert Przybylski

Warbook ma szczęście do pisarzy*. Wydają Langenfelda, obecnie najlepszego w Polsce speca od batalistyki. Ciszewskiego, który pisze świetnie nie tylko wspomnianą batalistykę, ale i mocno obyczajowe thrillery i kryminały. Cholewę, mistrza inteligentnej space opery. No i mają też Vladimira...

więcej Pokaż mimo to