rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Książkę kupiłem ponad rok temu i trochę czasu musiała poczekać, zanim przyszła na nią kolej. Przyznam sie też szczerze - specjalnie mnie do niej jakoś nie garnęło. Owszem, Robin Hobb z tą serią ma bardzo dobrą opinie i sam Uczeń Skrytobójcy góruje na wielu listach. Opis jednak serwowany nam z tyłu specjalnie mnie nie zachęcał. Podobnie zresztą jak nazwy psotaci i realia. Pisarki zwykle nie poświęcają zbyt dużo uwagi settingowi książek fantastycznych, za to mają mocniejsze same w sobie postaci i relacje. Gdy więc zobaczyłem imiona na zasadzie "król Rozważny", "książe Rycerski" itp pierwszą faktycznie myślą było "to nawet imiona,a nie tylko świat, są generyczne?". Cóż, byłem jednak w błędzie.

Pierwsze 150 stron pozwolilo rozwiać wątpliwości czy mam styczność z książką mierną. Chociaż Uczeń Skrytobójcy nie wyrwał mi dechu z piersi, to jednak czytałem z przyjemnością. Gdy jednak przekroczyłem tą "granicę", pozostałe 300 stron pochłonąłem za jednym zamachem. Jest to o tyle ciekawe, ze po książke sięgnąłem o 1:30, mając w planie ~30 stron przed snem :)

Nie jestem w stanie obiektywnie powiedzieć, co jest w tej książce. Postaci, o ile je polubiłem, o tyle nie mogę powiedzieć by były wyjątkowo oryginalne. Fabuła też nie jest najwyższych lotów. Całośc jednak ma specyficzny czar, który powodował, że czułem niepowstrzymaną chęć dokończenia książki i poznania zakończenia.

Polecam, przede wszystkim osobom, które potrzebują odskoczni od innych książek. Jeśli na codzień czytasz Glena Cooka, czy Eriskona, a więc dark fantasy z mrocznym i krwistym klimatem. Jeśli uwielbiasz Sandersona z kilkunastoma wątkami i world buildingiem na 1000 stron. Robin Hobb bedzię świetnym odpoczynkiem. Klimat subtelnie baśniowy (a jednak nie infantylny), fabuła spokojna, ale nie tracąca na wartkości i postaci, które da się lubić. Super sprawa.

Książkę kupiłem ponad rok temu i trochę czasu musiała poczekać, zanim przyszła na nią kolej. Przyznam sie też szczerze - specjalnie mnie do niej jakoś nie garnęło. Owszem, Robin Hobb z tą serią ma bardzo dobrą opinie i sam Uczeń Skrytobójcy góruje na wielu listach. Opis jednak serwowany nam z tyłu specjalnie mnie nie zachęcał. Podobnie zresztą jak nazwy psotaci i realia....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Zagubieni B.V. Larson, David VanDyke
Ocena 6,8
Zagubieni B.V. Larson, David ...

Na półkach: , ,

Poprzednie tomy określałem niskich lotów guilty pleasure. Teraz zmieniam nazwe. Przygody gwiezdnej floty wraz ze zmianą bohatera (spokojnie, tylko z imienia) to już sado maso. Jest bardzo źle i tylko siłą rozpędu (i audiobooka w samochodzie) jestem w stanie dotrwać do końca.

Co w takim razie aż tak się pogorszyło? W sumie to nic... Po prostu nic się też nie zmieniło. NIC. Zero. Cody Riggs ma inne imie, inne panienki i czesciowo inna załoge (chociaż kilka starych postaci zostało), natomiast charakterologicznie to 100% poprzedni protagonista. Zachowuje sie tak samo, mówi tak samo, jest tak samo seksistowski i durny. Wydarzenia są dokładnie też takie same jak w cyklu z Kylem. Ot, przemalujemy macrosy (na kamienne macrosy), kozły, robaki i skorupiaki, na pandy i ptaki. Niebiescy to teraz starożytni. Tyle.

Mam bardzo mądrego tatę. Pan Profesor, który za młodu pochłaniał tony książek. Do dziś jego biblioteczka w domu liczy kilka tysięcy książek (moje 600 wydaje się przy tym niczym). Nie umiałem natomiast pojąć dlaczego teraz nic prawie nie czyta, albo lekkostrawne gówienka. Kilka lat później już to częsciowo pojąłem.

Tak, mając ciężką pracę, w tym intelektualnie - człowiek potrzebuje bardziej odstresowania. I patrząc co w tym roku przeczytałem i przesłuchałem - teza ta ma pokrycie.Gdybym to czytał w formie papierowej, to przeskakiwałbym całe rozdziały. Gdyby to byl serial to bym przeklikiwał połowe scen. Cóż, jest to audiobook w samochodzie...zostaje tylko szybkość odtwarzania 2x Obiecuję jednak sobie - to ostatni cienki cykl i jeszcze coś w tym roku "quality" przeczytam!

Poprzednie tomy określałem niskich lotów guilty pleasure. Teraz zmieniam nazwe. Przygody gwiezdnej floty wraz ze zmianą bohatera (spokojnie, tylko z imienia) to już sado maso. Jest bardzo źle i tylko siłą rozpędu (i audiobooka w samochodzie) jestem w stanie dotrwać do końca.

Co w takim razie aż tak się pogorszyło? W sumie to nic... Po prostu nic się też nie zmieniło....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fantastyka - checked
Watek Japonii - checked
Alternatywna historia - checked
Elementy steampunk - checked

Te elementy powinny spowodować, że w momencie gdy po książkę sięgnąłem, powinienem ją odłożyć w momencie zamykania tylnej okładki. Tak się niestety nie stało. I nie wiem dlaczego.
Tak jak wyżej, mamy alternatywną historię (wprowadzony troszkę po macoszemu ) z wątkiem fantastycznym (troszkę po macoszemu) konfliktu Japonia vs reszta świata. Mamy dodany element polityczny (po macoszemu) i smaczki steampunkowe (...po macoszemu). Tutaj właśnie leży pies pogrzebany. Pomysł na książkę jest naprawde niezły, setting wybrany również ma ogromny potencjał. Szkoda tylko, że nie poświęcono więcej im uwagi. Nie chce się zagłębiać w szczegóły, ale generalnie prawie żaden element świata nie został wyjaśniony.
Może więc bohater i postaci poboczne coś zdziałają? Nope. Ot naiwny, durny młodzik kompletnie bez charyzmy. Książkę przeczytałem kilka dni temu i nie pamiętam nawet jego imienia. Ba, żadnego imienia i nazwiska nie pamiętam :).
Fabuła? Last bastion? Naaah. Prawie do końca czekałem aż się rozkręci. Co ciekawe najciekawiej wyglądała dla mnie scena batalistyczna na początku (których z natury nie lubie). Później dzieje się właściwie niewiele, a zakończenie pasuje bardziej do opowiadania niż książki.

Rzadko kiedy to piszę, ale Pan Robert mógł się zdecydować od razu na trylogię. Wtedy mógłby więcej sił poświęcić na rozwinięcie tego ciekawego settingu i lepszą kreacje postaci. Tak to wyszedł zwykły średniak.

Fantastyka - checked
Watek Japonii - checked
Alternatywna historia - checked
Elementy steampunk - checked

Te elementy powinny spowodować, że w momencie gdy po książkę sięgnąłem, powinienem ją odłożyć w momencie zamykania tylnej okładki. Tak się niestety nie stało. I nie wiem dlaczego.
Tak jak wyżej, mamy alternatywną historię (wprowadzony troszkę po macoszemu ) z wątkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z natury nie jestem w stanie czytać mocno sfeminizowanego gatunku Young Adults. Damska bohaterka jest do porzygu nijaka, tak żeby jak najwięcej dziewczynek mogło się z nią utożsamiać. Dodajemy dwie męskie postaci - jeden niech będzie przyjacielem z dzieciństwa. Zawsze przy niej, zawsze dobry i oczywiście szaleńczo zakochany. Drugi pojawia się nieco później - zimny drań bez serca. Złośliwy i cyniczny. Ale, uwaga - to tylko poza, tak naprawde ma dobre serduszko. Teraz oblejmy to jakąś fabuła, która będzie pretekstem do romansu i voila.

...Na szczęście są wyjątki. Do nich w mojej ocenie należy Leigh Bardugo, a teraz dołączyła i Anne Bishop. Książka jest naprawdę bardzo przyjemna. Standardowo, główna bohaterka jest największą jej wadą, natomiast pomysłowa kreacja świata i inne postaci, które da się lubić naprawdę łatwo to nadrabiają.

To co jest też naprawdę silną stroną, to kreacja samego dziedzińca. Bardzo szybko udaje nam się z tą społecznością utożsamiać i jej kibicować. Oczywiście, jest tu sporo tanich chwytów grania na emocjach... ale co z tego :)? Nie jest to quality literature, ale też nie jest to guilty pleasure. Po prostu dość oryginalne,. ciekawe i solidne fantasy, które się nie sili na udawanie czegoś czym nie jest.

Z przyjemnością sięgnę po następny tom - już nie jako polecajka od żony (jezu dwa dni po ślubie - akward feeling gdy używasz tego sformułowania :P), ale świadomy wybór.

Z natury nie jestem w stanie czytać mocno sfeminizowanego gatunku Young Adults. Damska bohaterka jest do porzygu nijaka, tak żeby jak najwięcej dziewczynek mogło się z nią utożsamiać. Dodajemy dwie męskie postaci - jeden niech będzie przyjacielem z dzieciństwa. Zawsze przy niej, zawsze dobry i oczywiście szaleńczo zakochany. Drugi pojawia się nieco później - zimny drań...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Znacie to uczucie, kiedy zrobiliście coś głupiego, dla durnej nijakiej przyjemności, a później nie wiedzieliście dlaczego? Kojarzycie też ten moment, kiedy ponownie robicie tą samą głupotę? Ja tak zrobiłem z całym tym cyklem :).

Guilty pleasure najniższych lotów. Durnowata fabuła, postaci o rozumkach pantofelków, odstręczający główny bohater, który z każdą książką coraz bardziej nas obrzydza. Tak, to Star Force. W tym roku przesłuchałem w samochodzie lub na siłowni cały ten cykl. Nie wiem czemu. Nie rozumiem. Wykracza to poza moje zdolności kognitywne.

Tak, gdyby była bezpośrednia kontynuacja, pewnie znów bym sięgnął. I dalej gardził.

Znacie to uczucie, kiedy zrobiliście coś głupiego, dla durnej nijakiej przyjemności, a później nie wiedzieliście dlaczego? Kojarzycie też ten moment, kiedy ponownie robicie tą samą głupotę? Ja tak zrobiłem z całym tym cyklem :).

Guilty pleasure najniższych lotów. Durnowata fabuła, postaci o rozumkach pantofelków, odstręczający główny bohater, który z każdą książką coraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Często odwołuje się do określenia "guilty pleasure". W wypadku książek, pojmuję go na prostej zasadzie. Są to tytuły , których przywary logiczne, warsztatowe lub też powiedzmy ambicjonalne są znaczące, jednak prosta rozrywka, którą można z nich czerpać w dużym stopniu je neutralizuje. Często oczywiście balans pomiędzy tymi cechami jest różny i nie zawsze da się łatwo je zaklasyfikować. W wypadku "Roju" balans jest zaburzony, niestety w ten gorszy sposób.

Książka jest po prostu durnowata. Główny bohater, kompletnie i bezapelacyjnie oderwany od rzeczywistości, nierealny, niekonsekwentny i przerysowany. Tragiczne wydarzenia, oprócz kilku aklamacji żalu nie ruszają go w żaden sensowny sposób. Jest informatykiem z wykształcenia, a szybko staje się samczą alfą i omegą. A szkoda.

Rozwiązania sci-fi to ten sam poziom. Jak tylko cokolwiek jest wyjaśniane to niestety ale u czytelnika wzbudzi co najwyżej uśmiech politowania. Reakcje rządów na aktualną sytuację wołają o pomstę do nieba. Technikalia są po prostu bzdurne, a uwierzcie mi - nie jestem na tym punkcie zbytnio wyczulony.

Określiłem Rój guilty pleasure. I faktycznie jest w tym troche pleasure. Mimo wszystko byłem zainteresowany jak to się potoczy. Słuchałem ją w formie audiobooka jadąc z i do pracy, w której spędzam po 12h dziennie, także prosta rozrywka to najlepsze co mogę dostać. To Rój faktycznie dostarcza. Niestety, o ile potrafi wciągnąć, o tyle ilość głupich błędów i absurdalnych rozwiązań w tym wypadku za bardzo mnie odstęczało.

Często odwołuje się do określenia "guilty pleasure". W wypadku książek, pojmuję go na prostej zasadzie. Są to tytuły , których przywary logiczne, warsztatowe lub też powiedzmy ambicjonalne są znaczące, jednak prosta rozrywka, którą można z nich czerpać w dużym stopniu je neutralizuje. Często oczywiście balans pomiędzy tymi cechami jest różny i nie zawsze da się łatwo je...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Diuno, wybacz że tak długo na mnie czekałaś. Twój prawowity syn w końcu powrócił na piaski Arrakis. Składam Tobie i Lisan al-Gaibowi pokłon. Mój krysnóż pokona każdego wroga siczy!

Ehm... Troszkę się rozpędziłem :). Diuna, to książka, która była na mojej liście do przeczytania od dobrych 13 lat. Najpierw w gimnazjum, gdy ojciec mi ją polecał. "Później bo to stare i brzydkie (typowe myślenie nastoletniego gołowąsa)". Drugie w liceum z polecenia kolegi - książka zaginęła jednak. Trzecie podejście było dwa lata temu, gdy robiłem pierwsze wspólne zakupy książkowe z dziewczyną. Tak ta książka dojrzewała aż do zeszłego tygodnia...

Czemu tak długo zwlekałem? Diuna to książka niesamowita. Faktem jest, że można ją troszeczkę porównać do Władcy Pierścieni Sci-fi. Świat jest bardzo koherentny, a jeśli czegoś nie zrozumiemy to na samym końcu mamy swoisty sylabus. Sci-fi polane mistycyzmem. Do tego elementy fantastyki, revenge plotu i galaktycznej intrygi politycznej. Ta wybuchowa mieszanka na tyle się udała, że czytając ją " pół godziny" przed snem koło 10, zwykle chodziłem spać o 1 :).

Pisarze Sci-fi najciężej przechodzą próbę czasu. Nie oszukujmy się, Władce Pierścieni można czytać zawsze. Podobnie wygląda z Ursulą Le Guin czy Andre Norton (świat czarownic). Mówimy w końcu o magii i mieczach. W wypadku Sci-fi jest gorzej. Ulubiony mój pisarz cyberpunkowy (Gibson) piszę o superkomputerze przysżłośći, którego moc obliczeniowa jest zbliżona do komputera, który mamy w pralce. Często przewidywania autorów są albo zbyt zachowcze, bo świat mocniej poszedł na przód, albo wiemy że technologicznie poszliśmy w innym kierunku. Mamy więc dużo potężniejsze komputery, ale nasze samochody dalej nie latają :). Diuna jednak jest dużo bardziej zachowawcza w elementach sci-fi. Rozwiązania fabularne pozwalają unikać jak ognia konkretnych antycypacji autora na temat przyszłości, w sposób nie rażący jednak czytelnika. Jedno jednak zastrzeżenie. DIUNA TO NIE JEST HARD SCI-FI. Z taką opinią się spotkałem i nie zgadzam się kompletnie.
I jeśli ktoś zacznie czytać z takim nastawieniem to faktycznie odczuje zawód.

Bardzo małymi zgrzytami jakie czułem w czasie mej podróży po piaskach Arrakis, to zbyt duże wyidealizowanie głównych bohaterów (chociaż uzasadnione, to faktycznie aktualny trend w gustach czytelników powoduje, że jesteśmy na to wyczuleni) oraz duży pośpiech na sam koniec książki. Naprawdę jak pachną momentami JEDI :). Co do zaś pośpiechu to ostatnie 50 stron powodowało, że dobry kilka razy zapalała mi lampka "kiedy to się zdarzyło?". Troszkę ma się ten feeling, że 80% książki jest poświęcony settingowi, zbliża się finał, który jest kompletnie pominięty. Troszkę porównując do Tolkiena: masz armie przygotowane do bitwy pod Helmowym jarem. Zaczyna się... i chwile później dowiadujesz się o niej w kilku zdaniach w dyskusji Aragorna z Gandalfem :). Troszkę szkoda.

Dalej jednak mogę powiedzieć, że stałem się wyznawcą Diuny i jej wielkim fanem. Mieszanka sci-fi, fantasy i mistycyzmu wyszła bardzo dobrze, a Herbertowskie zacięcie do tworzenia świata w iście Tolkienowskim stylu to wisienka na torcie. Zamówienie na drugi tom już poszło :).

Diuno, wybacz że tak długo na mnie czekałaś. Twój prawowity syn w końcu powrócił na piaski Arrakis. Składam Tobie i Lisan al-Gaibowi pokłon. Mój krysnóż pokona każdego wroga siczy!

Ehm... Troszkę się rozpędziłem :). Diuna, to książka, która była na mojej liście do przeczytania od dobrych 13 lat. Najpierw w gimnazjum, gdy ojciec mi ją polecał. "Później bo to stare i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie da się ukryć, że Śmierć komandora part 1, to typowy Murakami. Klasycznie spokojne tempo skupiające się na głównym bohaterze, sporo retrospekcji, spłycenie seksu, zdrady i emocji oraz subtelny ładunek nadnaturalny. Czyli wszystko to co powoduje, że książki Murakamiego są dla nas fascynujące.
Jak zawsze też, czytanie jego książki było czystą przyjemnością. Muszę jednak przyznać, że tak wysoka opinia i ocena zawdzięczana jest zarówno pisarzowi, jak sposobowi czytania jaki stosuję. Mimo, że posiadam prawie wszystkieg jego książki, to przeczytałem może 1/3. Wynika to z faktu, że sięgampo jedną książkę na pół roku. Dzięki temu, mogę uniknąć największego "grzechu" Murakamiego, czyli powtarzalności. Problem bowiem jest taki, że gdyby człowiek się postarał, to mógłby napisać uniwersalne streszczenie fabuły dla prawie wszystkich jego książek. Murakami bowiem należy faktycznie do tych wyjątkowo płodnych autorów. Z jednej strony broni się dużym talentem i erudycją, z drugiej zaś ciężko uniknąć sytuacji, że czytając następną powieść masz uczucie deja vu. Przyznam się szczerze, że nie pamiętam żadnego imienia jego głównych bohaterów (pomijając Tsukurego Tazaki, którego imie jest w tytule książki). Ba, nie umiałbym rozróżnić sposobu ich wysławiania się i myślenia. A to z kolei na dłuższą metę może powodować, że każda następna książka daje nam mniej satysfakcji.

Śmierć Komandora mi się faktycznie spodobała. Z zasady też przeczytam mimo wszystko szybko drugi tom. I jak zawsze będę musiał od Murakamiego odpocząć następne pół roku minimum.

Nie da się ukryć, że Śmierć komandora part 1, to typowy Murakami. Klasycznie spokojne tempo skupiające się na głównym bohaterze, sporo retrospekcji, spłycenie seksu, zdrady i emocji oraz subtelny ładunek nadnaturalny. Czyli wszystko to co powoduje, że książki Murakamiego są dla nas fascynujące.
Jak zawsze też, czytanie jego książki było czystą przyjemnością. Muszę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Muszę przyznać, że "Ostateczny argument" jak i sam cykl "Pierwsze prawo" stanowią jedną z najbardziej niejednoznacznych opowieści z jaką miałem do czynienia. Abercrombie stworzył coś oryginalnego, z wieloma cechami wyróżniającymi ją z tłumu dark fantasy. Postaci są naprawdę realistycznie wykreowane. Żadnej z nich nie da się określić dobra czy zła. I nie chodzi o to, że po prostu zachowania ich są ambiwalentne.... są faktycznie ludzkie Zachowują się różnie - czasem mają przejawy dobrego serduszka, a czasem skrajnego egotyzmu. W czasie swej podróży faktycznie się zmieniają, jednak czuć, że jest to proces i w żadnym stopniu nie rewolucyjny. Świat jest wykreowany solidnie a warsztat i język powoduje że czyta się to łatwo i przyjemnie. Sama fabuła również nie odstaje... Ale faktycznie brakuje jej czegoś
Pierwsze dwa tony czekałem na glowny plot twist i ukazanie realnego celu... A gdy się pojawil to niestety nie dorównał oczekiwaniom. Pamiętacie jak w Grze o tron czekało się na innych? Gdy się pojawili i ich wątek został zwieńczony... Większość czuła mocny niedosyt. Dokładnie to samo mam z Ostateczny argumentem. Smaczny pączek, tylko że bez nadzienia. Jeszcze gdzieś na początku tomu liczyłem na dużą zmianę wątku, jakąś porywającą nową postać - niestety, nie doczekałem się.

Mimo wszystko ostatecznie nie uważam czas Poświęconego na lekturę. I chociaż rozsądek nakazuje mi dać 6, to pewna oryginalność serii, oraz niespodziewane do końca zakończenie podnosi odczucia o jedno oczko

Muszę przyznać, że "Ostateczny argument" jak i sam cykl "Pierwsze prawo" stanowią jedną z najbardziej niejednoznacznych opowieści z jaką miałem do czynienia. Abercrombie stworzył coś oryginalnego, z wieloma cechami wyróżniającymi ją z tłumu dark fantasy. Postaci są naprawdę realistycznie wykreowane. Żadnej z nich nie da się określić dobra czy zła. I nie chodzi o to, że po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stephen King to mój ulubioniec, chociaż momentami zakrawający na lekkie "guilty pleasure". Owszem, ciężko powiedzieć by pisarzem był złym. Faktem jednak jest, że przez ilość książek jaką płodzi - poziom jest bardzo nierówny. Mimo tego - raz na jakiś czas po coś sięgnąć muszę. A jakie jest Miasteczko Salem? A takie se :).

Przyznaje bez bicia, że czytałem je na telefonie w czasie treningów. Stąd zwykle max 20-30 stron na posiedzenie, przerywane zresztą serią ćwiczeń. Z drugiej jednak strony - gdyby Salem wciągało porządnie, pewnie nie mógłbym się oderwać.

Książka bowiem była mocno kingowsko - sztampowa. Postaci były wykreowane rzemieślniczo poprawnie. To czego jednak brakowało to napięcia i poczucia grozy. Jeśli porównamy to do jego Bastionu, Lśnienia, Misery czy nawet Christine to nie ma o czym mówić. W całokształcie więc całość wypada jako typowy kingowski średniaczek. Można przeczytać jako entą książkę, natomiast nie jest to kolejny must have :).

Stephen King to mój ulubioniec, chociaż momentami zakrawający na lekkie "guilty pleasure". Owszem, ciężko powiedzieć by pisarzem był złym. Faktem jednak jest, że przez ilość książek jaką płodzi - poziom jest bardzo nierówny. Mimo tego - raz na jakiś czas po coś sięgnąć muszę. A jakie jest Miasteczko Salem? A takie se :).

Przyznaje bez bicia, że czytałem je na telefonie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zwykle kupuję książki, które miały przynajmniej kilka lat temu premierę, Są już znane i zwykle już zamknięte. Mam dużo większą szanse dzięki temu, że nie stracę czasu. W ten sposób poznałem Glena Cooka, Rothfussa, K.Dicka, Simmonsa czy Wattsa. Czasem jednak sięgam też po książke impulsywnie. A to jest głośna, a to mi się z czymś skojarzyła. Albo po prostu okładka przykuła oko. Do tej drugiej grupy zalicza się Problem trzech ciał.

Zakupiłem ją już jakiś czas temu - akurat uczyłem się chińskiego. Nośna książka chińskiego autora była więc ideałem jako dodatek do zamówienia. Czekała jednak następny rok zanim po nią ostatecznie sięgnąłem, z równie prozaicznych zresztą względów. Akurat bowiem mignął mi trailer filmu na Netflixie bodajże bazującym na twórczości Cixina Liu.

Czy żałuję, że ją kupiłem? Zdecydowanie nie. Okazała się bardzo oryginalnym i ciekawym quasi hard sci-fi. Na tyle zresztą wciągającym, że przeczytałem ją w kilka posiedzeń. Czy to więc oznacza, że zasłużenie przyrównuje się ją do Fundacji, Diuny czy twórczości Wellsa? Tutaj byłbym już nieco ostrożniejszy. Z jednej strony mamy elementy lekko strawnego, ale jednak hard sci-fi, dodatkowo oblanego ciekawymi elementami chińskiej rewolucji kulturowej. Z drugiej zaś - ekspozycyjność dialogów i opisów bardziej by pasowywała do książki z serii młodzieżowej niż sensownej fantastyki naukowej. Gdy na koniec autor opisał wręcz dialogi i sposób myślenia pewnej grupy bohaterów, to było wręcz jak obuchem informacyjnym w łeb. Szkoda, bo aura tajemniczości dodawała wątkowi uroku.

Dalej jednak jest na tyle zaintrygowany, że najprawdopodobniej kupię 2 następne tomy za jednym zamachem :).

Zwykle kupuję książki, które miały przynajmniej kilka lat temu premierę, Są już znane i zwykle już zamknięte. Mam dużo większą szanse dzięki temu, że nie stracę czasu. W ten sposób poznałem Glena Cooka, Rothfussa, K.Dicka, Simmonsa czy Wattsa. Czasem jednak sięgam też po książke impulsywnie. A to jest głośna, a to mi się z czymś skojarzyła. Albo po prostu okładka przykuła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Poprzednia część była dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Dzięki niej w pewnym stopniu pozbyłem się uprzedzenia, fantasy z kobiecej ręki to tylko i wyłącznie young adult opierające się tylko na emocjonalnej szopce. I koniecznie z dylematami romantycznymi nudnej szarej myszki i 2, albo trzech super samców. 6 Wron okazała się rzeczywiście bardzo przyjemną książką akcji, z postaciami do których też czytelnik pała sympatią. Stąd do drugiej części już nie podchodziłem jak pies do jeża :). Czy słusznie? Powiedzmy.
Druga część z automatu podejmuje wątki z poprzedniczki (gdyż ta skończyła się porządnym cliff hangerem) i akcja właściwie trwa od początku. Mimo to, w porównaniu do 6 wron, wydarzenia nie budzą w czytelniku zbyt gorących emocji. Ot, jest ciekawie i nic poza tym. Bardzo dużo czasu też autorka niepotrzebnie poświeca na bardzo ekspozycyjnych dialogach, co momentami było nieco infantylne. Dalej jednak broni się postaciami, które da się naprawdę polubić, jednocześnie nie poprawiając największej przywary - Kaza Brekkera. Dalej jest niewykreowany i właściwie wiemy o tym, że jest archetypem męskiej postaci w damskiej książce. Zimny, władczy, zdecydowany, nieznający litości. Co oczywiście jest jego zbroją, za którą się chowa bo został skrzywdzony. W praktyce jest zdolny do uczuć i bardzo dba o swoich. Meh.

Ostatecznie jednak dalej warto zaznaczyć, że książke czyta się sprawnie i z przyjemnością - co najwyżej nie tak dobrze jak poprzedniczke. Autorka też tą duologię zręcznie zamknęła. Nie czujemy, że zostało to przerwane w połowie, a jednocześnie może dalej opisywać losy poszczególnych bohaterów w spin offach.

Poprzednia część była dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Dzięki niej w pewnym stopniu pozbyłem się uprzedzenia, fantasy z kobiecej ręki to tylko i wyłącznie young adult opierające się tylko na emocjonalnej szopce. I koniecznie z dylematami romantycznymi nudnej szarej myszki i 2, albo trzech super samców. 6 Wron okazała się rzeczywiście bardzo przyjemną książką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy tom był dla mnie lekkim zawodem. Czy może inaczej, gdyż to dość mocne słowo, czułem wyraźny niedosyt. Bądź co bądź przymierzałem się długo do jej kupna, czytałem tonę bardzo pochlebnych opinii, by na koniec dostać ją od partnerki. W tej zresztą chwili gdy już przymierzałem się do wersji anglojęzycznej (był to moment przed reedycją, a jednocześnie brakiem dostępności starej wersji). Książka okazała się 'zaledwie dobra', gdy oczykiwałem niewiadomo czego.

Jak łatwo się domyśleć - drugi tom już traktowałem nieco chłodniej. I bardzo dobrze, bo znów dzięki temu zostałem zaskoczony i to tym razem pozytywnie. 'Nim zawisną' poprawia większość niedociągnięć poprzedniczki, zachowując jednocześnie to co najlepsze.

Dalej, więc mamy przedstawiciela Dark/hard fantasy, w wyjątkowo brutalnym ale jednocześnie interesującym świecie. Abercrombie serwuje różnorodność postaci i narracji, tym razem jednak w bardziej pogłębionej wersji. Bohaterowie zyskali nieco na wielopłaszczyznowości, a co za tym idzie dużo bardziej interesujące były ich losy i myśli. Jednocześnie to już drugi tom, a więc lwia część podstawowych dialogów i narracji ekspozycyjnej mamy już za sobą. Dzięki temu zaś czuć balans między wartkością fabuły, a poznawaniem myśli postaci.

Całość połknąłem w kilka dni, co biorąc pod uwagę mocno ograniczony czas - świadczy bardzo dobrze. Liczę, że 3 tom oraz zbiór opowiadań ze świata 1 prawa trzyma poziom właśnie tej odsłony. Abercrombie zaś zyskał znów u mnie kredyt zaufania, także pół króla leżące na półce pewnie w niedługim czasie wyląduje na stoliku nocnym :).

Pierwszy tom był dla mnie lekkim zawodem. Czy może inaczej, gdyż to dość mocne słowo, czułem wyraźny niedosyt. Bądź co bądź przymierzałem się długo do jej kupna, czytałem tonę bardzo pochlebnych opinii, by na koniec dostać ją od partnerki. W tej zresztą chwili gdy już przymierzałem się do wersji anglojęzycznej (był to moment przed reedycją, a jednocześnie brakiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kuba Wojewódzki był moim pierwszym młodzieńczym wzorem. Brzmi bardzo górnolotnie, jeśli mowa o śmieszku z telewizji? Pamiętajmy jednak o mentalności młodego chłopaka. Fakt bycia immiennikiem - na plus! Bezpardonowy humor, oscylujący na granicy dobrego smaku? Idealnie! Luzacki lifestyle, szybkie samochodu, ładne kobiety? Jeszcze lepiej! Bycie w tym wszystkim inteligentnym gościem - jackpot.

Oczywiście z wiekem nabierałem dystansu, coraz rzadziej oglądałem jego odcinki czy czytałem newsy. W tym momencie raz na ruski rok gdzieś zobaczę jego show na youtube, lub też wpadnie mi w ręce felieton na polityce. Dalej jednak gdzieś czuję do niego sentyment, więc gdy tylko jego autobiografia wpadła mi w ręce, nie musiałem długo się zastanawiać.

A jak wyszło? Nieźle. Całość bowiem czyta się z zaciekawieniem i uśmiechem na twarzy. Sporo elementów z życia jest zaskakująca i niejako wyjaśnia jak ten cały Kuba się ukształtował. To co jest najważniejsze, to dla mnie odczucie "autentyczności". Oczywiście jest to zawsze pole bardzo dyskusyjne - mnie jednak utwierdził w przekonaniu, że jakkolwiek pewne jego zachowania są pozą, natomiast lwia część to po prostu on. Dużo też standardowo słychać autokrytyczności - dlatego też nie czułem gula gdy szydził z kogoś innego. To co było jedynie męczące to epatowanie ilością partnerek. Serio - nie obrusza mnie to, ani zniesmacza. Po prostu czytając o opisie 432432 babki, z którą sypiał, to aż chciało się kartować dalej.

W wypadku życiorysu takiej osoby nie trudno podjąć decyzje czy warto przeczytać. Jeśli lubisz Wojewódzkiego, na pewno Ci się spodoba. Jeśli nie? Nie marnuj czasu :).

Kuba Wojewódzki był moim pierwszym młodzieńczym wzorem. Brzmi bardzo górnolotnie, jeśli mowa o śmieszku z telewizji? Pamiętajmy jednak o mentalności młodego chłopaka. Fakt bycia immiennikiem - na plus! Bezpardonowy humor, oscylujący na granicy dobrego smaku? Idealnie! Luzacki lifestyle, szybkie samochodu, ładne kobiety? Jeszcze lepiej! Bycie w tym wszystkim inteligentnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo przyjemna, książka dla każdego zainteresowanego tematyką SCRUM. Jeśli jesteś na etapie nauk zwinnych w IT, stanowić będzie świetny wstęp, nazwijmy to ideologiczny.Nawet jeśli bezpośrednio nie jesteś powiązany z IT, warto ją przeczytać, bo po prostu jest to przyjemne, a techniki SCRUM-owe można wykorzystać w wielu dziedzinach życia.

Uprzedzam jednak, podobnie jak w innych recenzjach - autor nieco odlatuje na koniec i rzeczywiście próbuje zrobić z technik zwinnych lek na całe zło :).

Bardzo przyjemna, książka dla każdego zainteresowanego tematyką SCRUM. Jeśli jesteś na etapie nauk zwinnych w IT, stanowić będzie świetny wstęp, nazwijmy to ideologiczny.Nawet jeśli bezpośrednio nie jesteś powiązany z IT, warto ją przeczytać, bo po prostu jest to przyjemne, a techniki SCRUM-owe można wykorzystać w wielu dziedzinach życia.

Uprzedzam jednak, podobnie jak w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jestem zadufanym czytelnikiem, który bierze do ręki tylko największe arcydzieła, zmuszające do refleksji, czyniące nas lepszymi bytami czy też będące intelektualną ucztą. W przerwach od bardziej pochłaniającej lektury naprawdę lubię sięgnąć po czytadła. Są przystępne, napisane przyjaznym językiem, nie wymagające wybitnego skupienia - za to dające sporo infantylnej, ale jednak radochy. Stąd też cykle Piekary, czy legendy Drizzta, mimo że dalekie od uznania za naprawdę dobrą literature, są jednak przeze mnie cenione.

Z tym samym podejściem podchodziłem do Diablo. Wiedziałem, że w najlepszym wypadku mogę oczekiwać właśnie przyjemnego czytadła. Ba, liczyłem wręcz na to, bo jednocześnie naprawdę miałem ochotę na odmóżdżacz, zaś świat Sanktuarium od strony gier jest też przeze mnie lubiany. Cóż, dostałem zeczywiście czytadło. Dalekie jednak od przyjemnego.

Naprawdę nie umiem znaleźć praktycznie żadnych zalet. Główny bohater - Uldyzjan jest tragiczny. Głupi jak but, łatwowierny jak 12 latek i kompletnie bez sensownych cech. Cała jego świta też nie ma sensu. Wybaczcie, ale postać o zerowej charyzmie, raczej nie byłaby obiektem ich zainteresowania. Z innymi charakterami jest niewiele lepiej. Osobiście jedynie potencjał widziałem w Medeline, który jednak ma tak mało czasu "antenowego", że ciężko go traktować jako pozytyw.

Sama w sobie fabuła to też sztampa jak cholera. Super mroczna intryga (R), ucieczka i od zera do bohatera (R). Meh, meh, meh. Momentami łapałem się na ogromnej chęci przekartkowania jej do końca. Na szczęście zwykle czytałem ją na siłowni, drepcząc pod górę na bieżni, więc i tak było mi wszystko jedno.


Naprawdę, drogi potencjalny czytelniku. Istnieje tona dużo przyjemniejszych cykli fantasy, które dadzą Ci więcej frajdy. Nawet jeśli jesteś Die hard fanem universum Diablo - nie rób tego sobie. Szkoda Twojego czasu.

Nie jestem zadufanym czytelnikiem, który bierze do ręki tylko największe arcydzieła, zmuszające do refleksji, czyniące nas lepszymi bytami czy też będące intelektualną ucztą. W przerwach od bardziej pochłaniającej lektury naprawdę lubię sięgnąć po czytadła. Są przystępne, napisane przyjaznym językiem, nie wymagające wybitnego skupienia - za to dające sporo infantylnej, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatnio walczyłem z dużą niemocą czytelniczą. Ot, każdy to zna - work work work. Jeśli zaś nie work, to jeszcze trzeba zadbać o bycie fit. Potem zaś człowiek woli niezobowiązujące formy relaksu, jak gra czy film. Ostatecznie po książkę sięgałem w łóżku, późnym wieczorem, po to by przeczytać 30-40 stron i pójść w objęcia Morfeusza. Słowem - tragedia (chociaż i tak sporo lepiej niż przeciętny Kowalski). Nie było innego wyjścia jak zwiększyć wydajność. czytania. I od jakiegoś czasu robię to w każdym możliwym miejscu... emm, znaczy się czytam wszędzie gdzie się da.

I tak, książki wobec których mam duże oczekiwania, lub nieco ambitniejsze dalej czytam fizyczne wieczorem. Kindle służy mi do książek samorozwojowych zwykle gdy jestem w podróży czy na fajce. Natomiast telefon z Legimi używam do czytadeł na siłowni, w czasie cardio, jadąc samochodem albo autobusem - głównie do książek, które mnie ciekawią, ale nie mam ciśnienia by mieć je na półce. Rolanda przeczytałem właśnie tą ostatnią metodą, z czego wynika, że nie miałem zbytnio dużych oczekiwań. Swoją drogą, czytałem tą książkę jakoś pod koniec podstawówki, czyli dobre naście lat temu i nie zapamiętałem jej zbyt dobrze. Muszę jednak przyznać, że nieco się pomyliłem. Książka bowiem ma swój urok i muszę przyznać, że chyba na swój sposób stanie się kolejnym Kingowym ulubieńcem (Christine, Lśnienie, Bastion - zróbcie miejsce).

Roland to naprawdę interesujące rozpoczęcie nieszablonowego epic fantasy. Mimo że jako pierwszy tom ma charakter stricte wprowadzający, nie raz łapałem się na tym, że nie mogłem się od niej oderwać. Włacznie z tym, że ostatnio jeden koksik do drugiego widząc mnie z nosem wlepionym do telefonu miedzy seriami skwitował "pewnie wrzuca foty na insta, sezonowiec %$^@#". To co autorowi udało się stworzyć naprawdę dobrze, to wątek całej tajemnicy,. Autor równomiernie cały czas dokłada węgla do piecyka suspensu, przez co czytelnik naprawdę ma silne poczucie immersji i chęci poznania dalszych wydarzeń. Gdy zaś dodamy do tego fantastycznego świata klimaty post apo westernu - miodzio. Mogę tutaj jednak być nieco nieobiektywny bo właśnie ogrywam najnowsze arcydzieło gamingu czyli Red Dead Redemption 2, ale niech mnie, ten klimat zdecydowanie grind my gears.

Czas pokaże jakie będą następne tomy. Balonik tajemniczości nadmuchane, pytanie czy teraz będzie wzlatywał coraz wyżej, czy też pęknie i będzie sporym zawodem.

Ostatnio walczyłem z dużą niemocą czytelniczą. Ot, każdy to zna - work work work. Jeśli zaś nie work, to jeszcze trzeba zadbać o bycie fit. Potem zaś człowiek woli niezobowiązujące formy relaksu, jak gra czy film. Ostatecznie po książkę sięgałem w łóżku, późnym wieczorem, po to by przeczytać 30-40 stron i pójść w objęcia Morfeusza. Słowem - tragedia (chociaż i tak sporo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Me serce krwawi, bo trzeci raz z rzędu Sanderson zaserwował mi rozrywkę na zaledwie niezłym poziomie. A niech mnie - nie do tego zdążył mnie przyzwyczaić. To, jakie peany zwykłem prawić książkom tego autora, każdy mój lekko zirytowany znajomy potwierdzi (ileż można o tym gościu truć?!). Już od dłuższego czasu zresztą, pierwsza myśl gdy mam komuś polecić fantasy, to właśnie jest Sanderson a nie Eriksson, Glen Cook czy nawet cudowny burak Sapkowski. To ma to zresztą odbicie w prawie każdej mojej opinii. Niestety, ostatnimi czasy "prawie" robi różnice.

Po wyjątkowo nudnych tomach 3.1 i 3.2 ze skąd inąd fenomenalnej serii Archiwum Burzowego Światła, musiałem odbudować sobie pewność, że Sanderson to najlepszy fantasta XXI wieku. Sięgnąłem po Rozjemce. I tu niestety zawód i następne pękniecie w postawiony pomniku, ponoć trwalszym niż ze spiżu...

To co zawsze było silną stroną Sandersona to kreacja postaci (i ich mnogość), rozbudowany świat i fabuła, oraz oryginalne podejście do magii. Wszystko znów jest na miejscu, w niby sensownych proporcjach. Na pierwszy rzut oka wygląda to też całkiem nieźle. Szkoda tylko, że z perspektywy całościowej jest już gorzej. Nieźle, ale nic poza tym. Żadna z postaci mnie do siebie nie przekonała i pachniała troszkę kalką jego poprzednich dzieł (Elantris czy Imperium). Świat - jeśli porównać do Drogi Królów czy wcześniej rzeczonego Imperium, to naprawdę nie ma o czym mówić. Ot, wiemy że są jakieś państwa i była kiedyś jakaś wojna...no i właściwie tyle.
To może jeszcze oryginalność magii? Cóż, dla mnie znów pudło, gdyż miałem uczucie, że oglądam tego samego kota co poprzednio, tylko z przemalowanym futrem. Aż ma się wrażenie, że Sanderson kombinował- "Hmm, w Elantris zrobiłem tak... W Imperium zrobimy bardziej steampunkowo... o to w Rozjemcy uderzę w to!". I w sumie mógłby się wybronić, bo nawet wątek ciekawy. Szkoda tylko, że przynajmniej na ten moment (potencjalnie Rozjemca może stanowić cykl), całość została potraktowana po macoszemu. I szczerze mówiąc, troszkę bez sensu. Ot - każdy człowiek ma 1 oddech, który może komuś przekazać. Nim wiecej oddechów masz, tym większe wywyższenie, co wzmacnia Twoje zmysły, rzadziej chorujesz etc. etc. Możesz też ożywiać przedmioty. No i w ogóle to jest super duper dużo warte. No i tyle, no.

Najzabawniejsze jest zaś promowanie tej książki jako "romantycznej". Autor sugeruje na swojej stronie: "If you like romance, try Warbreaker.". No sorry, ale romans w tej książce jest tak mało znaczący i tak przeciętny, że nic by się nie stało gdyby nie zaistniał.

Ostatecznie więc dostaliśmy na obiad pizze z Pizzy Hut. Każdemu pewnie zasmakuje, ale w życiu na Walentynki partnera byś tam nie zabrał/a.

Me serce krwawi, bo trzeci raz z rzędu Sanderson zaserwował mi rozrywkę na zaledwie niezłym poziomie. A niech mnie - nie do tego zdążył mnie przyzwyczaić. To, jakie peany zwykłem prawić książkom tego autora, każdy mój lekko zirytowany znajomy potwierdzi (ileż można o tym gościu truć?!). Już od dłuższego czasu zresztą, pierwsza myśl gdy mam komuś polecić fantasy, to właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatnio, razem z partnerką, przerzucamy się lubianymi przez nas książkami. Eksperyment równie przyjemny, co ryzykowny. Wymaga dużej ilości dystansu, by przypadkiem słowa krytyki do, w naszych oczach, arcydzieła nie były obrazą majestatu. Z jednej strony poszerza to czytelnicze horyzonty i człowiek nie kisi się we własnym literackim sosie - z drugiej zaś, ryzykuje się jednak straconym czasem.

U mnie ryzyko tego drugiego jest podwójny gdyż, moja partnerka, jak to kobieta - czyta fantastykę pisaną przez kobiety (niech nikt mnie nie zamorduje za ten seksistowski zwrot - po prostu nie jestem tak elastyczny i jednocześnie wykazuję się kiepską inteligencją emocjonalną) i bardzo długi czas lubiła literaturę typu Young Adults. Połączenie dla mnie więc szałowe. Tona przeżyć bohaterów, rozwinięcie relacji ważniejsze niż fabuła? Jedna ona i dwóch onych (przynajmniej)? Bierta to ode mnie!

Jednakże obiecałem, dodatkowo też wykazuję się ostatnio odczuciami, do których się nie przyznam przed nikim głośno (cichaczem nawet komedię romantyczną obejrzałem) - nie ma wyjścia. Szóstko Wron, nie dam się pokonać!

By nie przełużać już, dla większości niepotrzebnego, komentarzowego suspensu - książka okazała się naprawdę miłym zaskoczeniem. Praktycznie nie czuć tego typowo damskiego, pióra. Fabuła i jej wartkość przez większość czasu nie spada. Autorka zaś wykazuje się niesamowitą plastycznością opisów, zdarzeń i bohaterów, że przez większość czasu umiałem sobie te wydarzenia wyobrażać. Całość zaś dawała mi swoisty feeling jednego z moich ulubiony cyklów fantasy - Ostatnie Imperium Sandersona (Inej jako Vin?). Również ten aspekt młodzieżowy, chociaż nieco wyczuwalny w wydarzeniach i postaciach (szczególnie dialogach między nimi) - nie był odstręczający. Bawiłem się naprawdę świetnie i na pewno sięgnę po drugi tom.

P.S. Ciekawe jak ona zareaguje na moje ukochane czytadło - Legendy Drizzta? :)

Ostatnio, razem z partnerką, przerzucamy się lubianymi przez nas książkami. Eksperyment równie przyjemny, co ryzykowny. Wymaga dużej ilości dystansu, by przypadkiem słowa krytyki do, w naszych oczach, arcydzieła nie były obrazą majestatu. Z jednej strony poszerza to czytelnicze horyzonty i człowiek nie kisi się we własnym literackim sosie - z drugiej zaś, ryzykuje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Muszę przyznać, że to jest jeden z największych moich zawodów, przebijających nawet niedosyt po Dawce Przysięgi Sandersona. Może jednak od początku.

Do ostrza Abercrombiego przymierzałem się od kilku lat. Co chwilę szukając sobie czegoś do przeczytania, książka ta rzucała mi się w oczy. A to na liscie top X fantasy, a to z poleceń znajomych czy randomowych opinii. Również ten portal kipi wręcz pozytywami. Jedyne co mnie powstrzymywało to stała niedostępność w księgarniach, zaś mając sporo innych tomiszcz na liście, nie chciało mi się kombinować z olx-ami.

Ostatnio jednak dostałem ją w prezencie, z kompletnego zaskoczenia, od dziewczyny. Uwierzcie mi - micha mi się cieszyła niesamowicie. Od razu poszedł ślinotok i szybkie dokończenie poprzedniej książki. Serio, dawno nie miałem tak wielkiej ochoty dropnąć skąd inąd dobrą lekturę bo jakaś inna była w kolejce. I to chyba był błąd. Poziom wewnętrznego Hype-u przekroczył skalę i przez to zwyczajnie się...zawiodłem.

Nie umiem sprecyzować co mi w niej nie podeszło. Świat wydaje się ciekawy, chociaż obstaję przy zdaniu, że bez polotu. Kreacja postaci powinna mnie zachwycić - rzadko bowiem autor pozwala sobie na tworzenie do bólu szarych postaci. Żadna z nich, nie może pretendować do bycia uznaną za dobrą. Mamy barbarzyńce, który swego czasu mordował na potęgę, ale teraz już ma tego dość, rycerzyka - fircyka, przy którym Jaskier to miły i skromny człowiek, oraz inkwizytora, który przez tortury stał się paskudnym i cynicznym typem. No i na razie mało wykreowana bezwzględna dzikuska. Wiecie, bezwzględna tak naprawdę. Brzmi super, prawda? Zawsze marzymy o postaciach, które nie są polukrowane i można ich trochę nie lubić. Ja tak marzyłem... i rzeczywiście zwyczajnie ich nie lubię :D. Jedyną osobą, którą lubiłem to poboczny Major West, ale i to do jego specyficznego (i w mojej ocenie naprawdę przerysowanego) wybuchu.

Fabuła dopiero w pierwszym tomie się klaruje. Szkoda tylko, że jak dla mnie za mało. Owszem, mamy już zarysowane konflikty. Natomiast te zalążki w żadnym stopniu nie powodują we mnie ogromnej ochoty dowiedzenia się o co chodzi. Zostaje wrażenie - "no może to fajnie rozwinie", nie w tym tomie, niestety. Może zabrzmi to stracznie tendencyjnie, ale brakowało mi "złola". Naprawdę ważnego przeciwnika, organizacji, narodu. Czegokolwiek. Sam Bethod to troszkę mało. Czy może inaczej - w sposób jaki zostal przedstawiony to mało.

Nie zmienia to faktu, że czytało się przyjemnie. Gdyby nie wielkie oczekiwania, a tytuł nic by mi nie mówił, uznałbym ją nawet za miłe zaskoczenie. Natomiast nie umiem dać więcej niż 6/10. Mimo wszystko sięgnę po następny tom.

Muszę przyznać, że to jest jeden z największych moich zawodów, przebijających nawet niedosyt po Dawce Przysięgi Sandersona. Może jednak od początku.

Do ostrza Abercrombiego przymierzałem się od kilku lat. Co chwilę szukając sobie czegoś do przeczytania, książka ta rzucała mi się w oczy. A to na liscie top X fantasy, a to z poleceń znajomych czy randomowych opinii....

więcej Pokaż mimo to