Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Powieść o miłości... tak jakby.

Początek XIX wieku, w pewnym hrabstwie, wśród wrzosowisk dzieje się ... źle. Wojna w Europie trwa, fabryki nie mają rynków zbytu, a ludzie pracy. Zadowoleni wydają się być jedynie pastorowie, bo w takich czasach jest kogo nawracać i pouczać w wierze. W owych realiach przyszło dwóm kobietom zmagać się z miłością - jakby to ująć - "mezaliansową". I tak jak w moim przykrótkim opisie wątek romantyczny został nadmieniony na końcu, tak - pomimo, że na licznych stronach - pobocznie autorka potraktowała miłosne perypetie.

Sięgając po "Shirley" byłam przekonana, iż czeka mnie powtórka z "Dziwnych losów Jane Eyre", i, co więcej (zgodnie z zasadą, że najbardziej lubimy to, co znamy) - na taki replay czekałam i przebierałam z uciechy nogami. Wraz z pokonanymi stronicami mój entuzjazm opadał, niczym liście drzew jesienią. Czy inne ciepłe uczucia zawitały w zamian? Niestety nie, ale polecam tym, którzy lubią lektury pełne opisów różnych, rozmyślań wszelakich i wizji kiełkującej emancypacji.

Powieść o miłości... tak jakby.

Początek XIX wieku, w pewnym hrabstwie, wśród wrzosowisk dzieje się ... źle. Wojna w Europie trwa, fabryki nie mają rynków zbytu, a ludzie pracy. Zadowoleni wydają się być jedynie pastorowie, bo w takich czasach jest kogo nawracać i pouczać w wierze. W owych realiach przyszło dwóm kobietom zmagać się z miłością - jakby to ująć -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Więc kogo kochać? Komu wierzyć?
Kto nie zgotuje nigdy zdrad?
Kto naszym łokciem będzie mierzyć
Z usłużną miną - cały świat?

Wojna, oblężenie, zawierucha... ale czyż w słoneczny dzień, nie warto ubrać ulubioną sukienkę w kwiaty i przycupnąć na ławeczce, na chwilkę tylko; posmakować rześkich lodów (póki są) i wystawić piegowatą twarz ku promieniom? Kolejny tramwaj przecież nadjedzie, a Niemcy jeszcze daleko... Aleksander, zwabiony niecodziennym, jak na wojenne realia, obrazkiem chciał... musiał... zapragnął usiąść przy Tatianie. Przeszedł przez ulicę i tak już u jej boku został. A ona przy nim.

Kto o nas fałszu nie powtórzy?
Kto da przytułek podczas burzy?
Kto się nie zlęknie naszych plam?
Kto się nie znudzi nigdy nam?

Historia jest o dziewczęciu młodym, której rodzinne miasto staje się oblężoną twierdzą; cytadelą, w której mieszkańców ubywa od niemieckich bomb, rosyjskiego zimna i komunistycznego głodu.

Historia jest o oficerze Armii Czerwonej, walczącego by odeprzeć nazistowską blokadę Leningradu, o chłopaku uwiązanym przeszłością na tyle koślawą, że w radzieckim ustroju nie wróżącą dobrej (żadnej) przyszłości.

Gdyby ilością westchnień, wzruszeń, łezek w oku i pąsów na twarzy czytelnika, mierzyć wartość książki, to „Jeździec miedziany” byłby dla mnie mistrzostwem świata i rekordem Guinnessa. I przykładem na to, jak pięknie można pisać o odstręczającym świecie, jak prosto – o trudnej miłości.

*cytat: Aleksander Puszkin, „Eugeniusz Oniegin”.

Więc kogo kochać? Komu wierzyć?
Kto nie zgotuje nigdy zdrad?
Kto naszym łokciem będzie mierzyć
Z usłużną miną - cały świat?

Wojna, oblężenie, zawierucha... ale czyż w słoneczny dzień, nie warto ubrać ulubioną sukienkę w kwiaty i przycupnąć na ławeczce, na chwilkę tylko; posmakować rześkich lodów (póki są) i wystawić piegowatą twarz ku promieniom? Kolejny tramwaj przecież...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jeżeli na czytelniczym padole, znajdzie się chociaż jedna bibliofilka, która stwierdzi, że porządna powieść o miłości nie jest tym, co przyprawia o szybsze bicie serca i doprowadzić może do zapomnienia o całym bożym świecie to, jak książki kocham – nie uwierzę.

Pisząc o „porządnej powieści o miłości” mam na myśli utwór kunsztownym językiem pisany i zniuansowaną, subtelną fabułą prowadzony. „Jane Eyre”, klasyk angielski, dziewiętnastowieczny, jakkolwiek by nie trącił molami czy wazeliną, na takie uznanie zasługuje, co więcej- przystoi określić go mianem kanonicznego w swoim gatunku. Ależ jak przy tym emocjonującego! Gdy każdy gest, każde (nie)wypowiedziane słowo ma znaczenie; gdy nie frazami w stylu „jakiż on przystojny!”, „jak ja ją kocham!”, lecz poetyckimi aluzjami bohaterowie przekonują siebie i nas, odbiorców, o wzajemnej atencji; gdy nie sceny pościelowe, a ledwie opis uścisku dłoni przyprawia o rumieńce ... to jest świadectwo sztuki pisania!

Nie opiszę Wam co się dzieje na stronicach, żeby nie strywializować, nie wypaczać sensu. Chciałabym jednak uchwycić perspektywę, bowiem „Jane Eyre” to powieść pisana w pierwszej połowie XIX. wieku, w czasach jeszcze arystokratycznych, chociaż z już kiełkującą emancypacją; w czasach gdy, o żądzach i namiętnościach nie traktowano wprost, a już na pewno pełnym głosem nie pisały kobiety. I tak jak lubimy dzięki powieściom cofnąć się do epok nam historycznych, oldschool’owych, takich vintage, to nie ma nic trafniejszego niż skorzystać z oryginału tamtych czasów, gdyż lepszego źródła nie będzie.

Drogie Czytelniczki, Drogie Romantyczki, koniecznie sięgnijcie po koronkowe dzieło kreślone piórem Charlotte Brönte,podarujcie sobie przyjemność obcowania z literaturą piękną w fasonie haute couture.

Jeżeli na czytelniczym padole, znajdzie się chociaż jedna bibliofilka, która stwierdzi, że porządna powieść o miłości nie jest tym, co przyprawia o szybsze bicie serca i doprowadzić może do zapomnienia o całym bożym świecie to, jak książki kocham – nie uwierzę.

Pisząc o „porządnej powieści o miłości” mam na myśli utwór kunsztownym językiem pisany i zniuansowaną, subtelną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Cóż to za opasły romans czytasz?”, „Aż tak długi harlequin ktoś napisał?”; z owymi komentarzami trudziłam się czytając „Wieczną księżniczkę”. Owszem, tytuł i estetyka okładki, niejako usprawiedliwiają owe mniemanie niezorientowanych w prozie Phillippy Gregory. Wyprowadzając z błędu, stwierdzałam przeto stanowczo, że tomisko kryje w sobie treści historyczne, faktografię, „samą prawdę”... lekko ubarwioną.

Zatem „Wieczna księżniczka” to nie opowiastka o Lady Jakiejśtam co to zapałała uczuciem do Sir Tegoczyowego. To powieść o Katarzynie Aragońskiej, Infantce Hiszpańskiej, Księżnej Walii, przyszłej (no, niedoszłej) Matce Królów, z nadania bożego i bożą łaską uświęcona. Takiej osobistości należy się biografia nie mniej niż pięciuset stronicowa i taką też autorka stworzyła. Ale nie obawiajcie się gabarytów; nie przewidujcie podręcznikowych nudów. Zapewniam, że czyta się łatwo (duże litery, hih!), lekko i przyjemnie, o ile nie jest ktoś per se przeciwnikiem tego rodzaju literatury, rzecz jasna.

Dear Sirs and Madams, polecam przeto jako początek przygody zarówno z twórczością Phillippy Gregory jaki i angielską arystokracją epoki renesansu- pełną intryg i skandali dynastią Tudorów.

„Cóż to za opasły romans czytasz?”, „Aż tak długi harlequin ktoś napisał?”; z owymi komentarzami trudziłam się czytając „Wieczną księżniczkę”. Owszem, tytuł i estetyka okładki, niejako usprawiedliwiają owe mniemanie niezorientowanych w prozie Phillippy Gregory. Wyprowadzając z błędu, stwierdzałam przeto stanowczo, że tomisko kryje w sobie treści historyczne, faktografię,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W tytule, na okładce, na rycinach... róża. Bardziej kobiecego lejtmotywu niepodobna znaleźć. Mili Panowie, bez urazy, lecz tutaj nie ma równouprawnienia – to nie jest książka dla Was.

Już od pierwszych stron „Drogi do Różan” przed oczyma ukazała mi się postać Judyty z „Nigdy w życiu!”. I rzecz nie w fizycznym podobieństwie czy borykaniu się przez bohaterki obu powieści z takimi samymi życiowymi wybojami, tutaj analogii na próżno szukać. Wspólny mianownik tkwi w kobiecym klimacie; nastroju, jaki wyziera z każdego dialogu czy opisu. W „Drodze ...” rzeczona atmosfera sięga zenitu, o ile nie dotyka granic wytrzymałości (mojej). No, bo okolice takie sielskie i anielskie. I rodzina taka rodzinna i przyjaciele tacy przyjacielscy. A główna postać, Zosia (nie - Zofia ani Zośka) to esencja nieuświadomionych: wdzięku, powabu, dobroci, które urzekają każdego faceta, oraz uosobienie naiwności, takiej co to się po główce głaszcze i uśmiecha z wyrozumiałością. A gdy w powieści, dzieją się wydarzenia smutne i niełatwe, które mają (a przynajmniej powinny) wycisnąć łezkę w oku, to człowiek łapie się na myśli: „heh, też bym chciała taką piękną tragedię przeżyć...”.

Ja wiem się, że to taka konwencja, taki rodzaj literatury. Niby nie harlequin, ale całkiem blisko... Trochę dziwię się, że książka o miłości i przyjaźni, dobrym językiem napisana i pięknie wydana, aż tak mnie rozdrażniła przekazem, jaki sobą niesie.

Miłe Panie, o gustach zwykło się nie dyskutować, zniechęcać zatem więcej nie będę.

W tytule, na okładce, na rycinach... róża. Bardziej kobiecego lejtmotywu niepodobna znaleźć. Mili Panowie, bez urazy, lecz tutaj nie ma równouprawnienia – to nie jest książka dla Was.

Już od pierwszych stron „Drogi do Różan” przed oczyma ukazała mi się postać Judyty z „Nigdy w życiu!”. I rzecz nie w fizycznym podobieństwie czy borykaniu się przez bohaterki obu powieści z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy pamięć to dar i przekleństwo...

Znajomość Kasi i Michała szybko przestaje być jedynie studencką komitywą. Zmierza ku przyjaźni, ku braterstwu dusz... i miłości, należy z rozpędu napisać. Emocje okazują się być trudne dla obojga, bo zawieszone w półsłówkach, niedomówieniach i lęku, trudnej przeszłości dziewczyny i niedojrzałości emocjonalnej chłopaka. Na scenę wkracza ten trzeci – bynajmniej nie jako czarny charakter, lecz jako kolejna postać na firmamencie uczuć. Zamknięci w przyciasnym kręgu, zaczynają się wzajemnie gubić. Gdy nagła amnezja staje się mieczem przecinającym splątaną w gordyjskim węźle trójkę, nie wiadomo dla kogo pamięć okaże się darem, a dla kogo przekleństwem.

„Co było wczoraj odeszło w cień
Niepamięci, niech się święci
Cud Niepamięci (...)”*

Jolanta Kosowska oferuje niezwykle ciekawie ujęcie tematu „trójkąta miłosnego” (ba, nawet czworokąta!). Umieszczenie wydarzeń w środowisku medycznym dodaje powieści rysu naukowego i kieruje ku psychologicznej perspektywie; przeniesienie akcji w chorwacki entourage podkręca fabułę (a mi osobiście dało z frajdę z rodzaju: „o, byłam tam!”). I jedyną niedogodnością, jaka mi uwierała, to nieustanne podkreślanie eteryczności i ponętności głównej postaci kobiecej, rzeczonej Kasieńki, co jak rozumiem miało czytelnika maksymalnie utwierdzić w przesłaniu, że mężczyźni w owej niewieście, niemającej nic, broń Boże, z femme fatale, obsesyjnie się zatracają.

„Niepamięć” to porada, jak dzielić swe serce, nie rozrywając go na kawałki; przestroga przed tym, by kochając za bardzo, nie doprowadzić nieopatrznie do niespełnienia; jak pogodzić się z pamięcią i żyć pomimo niepamięci, od nowa.

* cytat: „Cud niepamięci”, Stanisław Soyka.

Gdy pamięć to dar i przekleństwo...

Znajomość Kasi i Michała szybko przestaje być jedynie studencką komitywą. Zmierza ku przyjaźni, ku braterstwu dusz... i miłości, należy z rozpędu napisać. Emocje okazują się być trudne dla obojga, bo zawieszone w półsłówkach, niedomówieniach i lęku, trudnej przeszłości dziewczyny i niedojrzałości emocjonalnej chłopaka. Na scenę wkracza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O Dalekim Wschodzie, który okazuje się miejscem najbliższym na świecie.
O zachowaniu przyzwoitości duszy.
O „Świecie Suzie Wong”.

Kulturowy tygiel brytyjsko- azjatyckiego Hongkongu z lat. 50. On, z niedawno odkrytym zapałem do pędzla i płótna, poszukuje inspiracji w tubylczych rejonach kantońskiego miasta. Ona, jedna jakich wiele. Kobieta do towarzystwa, oferująca swe ciało złaknionym marynarzom, ale i czerpiąca nieco infantylne zadowolenie z obcowaniem ze światem bardziej cywilizowanym od rodzimych peryferii. On zatrzymuje się w hotelu, który dla niej jest miejscem pracy. Me-leeing (dla klientów: Suzie), „zepsuta mniam-mniam dziewczynka” i Robert, włóczykij z mglistymi aspiracjami.

Mogłabym wyobrazić sobie tą historię, jaką przesmutną opowieść o egzaltowanej prostytutce i flegmatycznym brytyjskim malarzu, których pochłania mezaliansowe pożądanie niemogące znaleźć happy end’u.. Z ulgą i zadowoleniem stwierdzam, że Richard Mason ujmuje zrównoważonym realizmem, który niezwykle lubię i doceniam. Jest szczypta goryczy i nutka rozkoszy, niekłamana przyjaźń i trudne uczucie.

Czy to jest romans? Nie. To historia o miłości. Przeczytajcie.

O Dalekim Wschodzie, który okazuje się miejscem najbliższym na świecie.
O zachowaniu przyzwoitości duszy.
O „Świecie Suzie Wong”.

Kulturowy tygiel brytyjsko- azjatyckiego Hongkongu z lat. 50. On, z niedawno odkrytym zapałem do pędzla i płótna, poszukuje inspiracji w tubylczych rejonach kantońskiego miasta. Ona, jedna jakich wiele. Kobieta do towarzystwa, oferująca swe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Miś Puchatek, chyba wiecie,
Kubuś znany w całym świecie.
(Kubuś? Znany? Co to znaczy?)
Owszem znany. Nie inaczej.
(Z czego?)
Zaraz wytłumaczę.”

Być może, tak przypuszczam, większość z Nas jest za pan brat z niedźwiadkiem w czerwonym serdaczku i przyklejoną do krągłej łapy baryłką miodu. Na pewno też znacie (tak tylko się upewniam) pozostałych jego kompanów. Prosiaczka, co jest Bardzo Małym Zwierzątkiem. Kłapouchego, wiecznie markotnego. Sowę, która nie jest Mądra, za to jest Uczona. Mamę Kangurzycę i jej Maleństwo. No i Królika. A także wszystkich krewnych-i-znajomych Królika. Bo to jest tak, że nawet gdy wyrośliśmy już z bycia Krzysiem, gdy staliśmy się Krzysztofami, to gromadka ze Stumilowego Lasu pozostaje naszymi przyjaciółmi - służącymi dobrą radą, z rezolutnymi pomysłami i mądrym spojrzeniem na świat. I nie ma co główkować, dzielić włos na czworo czy bić się z myślami, po prostu czytajmy sobie oraz Naszym Małym- i- trochę Większym Krzysiom o ...

„O tym Misiu, mężnym, znanym,
Co miał Rozum Niesłychany,
O tym, co jak głosi wieść,
Ponad wszystko lubił jeść(...)”

*cytaty z: A.A. Milne, „Kubuś Puchatek”

„Miś Puchatek, chyba wiecie,
Kubuś znany w całym świecie.
(Kubuś? Znany? Co to znaczy?)
Owszem znany. Nie inaczej.
(Z czego?)
Zaraz wytłumaczę.”

Być może, tak przypuszczam, większość z Nas jest za pan brat z niedźwiadkiem w czerwonym serdaczku i przyklejoną do krągłej łapy baryłką miodu. Na pewno też znacie (tak tylko się upewniam) pozostałych jego kompanów. Prosiaczka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Hmm...chyba coś mi umknęło. Kim, u licha, jest tytułowy „Łotr”?!

Lorkin kierując się imperatywem moralnym... no i po trosze podążając za pragnieniem własnych lędźwi [dla romantyków – za głosem serca], zgadza się przyjąć wyrok, być może dożywotniego, pobytu pośród Zdrajców. Społeczność owa, wziąwszy swój początek w sprzeciwie wobec sachakańskiego niewolnictwa, funkcjonuje bez mała rewolucyjnie jak na czasy, w których przystało buntownikom żyć. Głoszą bowiem równość wszystkich. Rządzić jednak ktoś musi, zatem buława władzy należy do tych a priori sprawiedliwszych i rozumniejszych, czyli do kobiet (ha!). Niemniej egalitie i matriarchat jak każde ideały nie mają łatwo ani w realnym ani w książkowym świecie. Lorkin podejmuje się tymczasem wymyślonej przez siebie misji dziejowej i próbuje przetrzeć szlaki ku nawiązaniu politycznych stosunków pomiędzy Gildią a Zdrajcami.

Tak oto z grubsza przedstawia się meritum kolejnej części trylogii. Obok tegoż toczą się wątki niemniej ważne bowiem Sonea prowadzi poszukiwania zbiegłego dzikiego maga i czołowego handlarza nilem, jednocześnie zajmując się rozterkami sercowymi wywołanymi powrotem jej pierwszej, a właściwie, niedoszłej miłości; na domiar dwie nowicjuszki poznają tajniki czarnej magii, tej tak bardzo zakazanej i ukrywanej przez Magów, i jak się okazuje... dosyć łatwej w nauce.

„Łotr” stanowi płynne przejście z „Misji Ambasadora”. I pisząc o „płynności” mam na myśli również kontynuację tempa rozwoju akcji. Owszem, nadal nie wbija w fotel. Nie o tym jednak, tym razem. Trudi Canavan, odnoszę takie wrażenie, że stara się w całej swej serii przemycać idee i popularyzować postawy takie jak tolerancja, równouprawnienie czy wolność wyboru. Co więcej czyni to subtelnie, być może z lekka pretensjonalnie, lecz bez indoktrynacji i zbytniego dramatyzowania. I to jest chlubne, to trzeba docenić.

.... i tylko ciągle w głowie mam pytanie: kimże jest ten Łotr? Czyż moje roztargnienie jest aż tak rozwinięte, że nie dostrzegam związku pomiędzy treścią a tytułem?

Hmm...chyba coś mi umknęło. Kim, u licha, jest tytułowy „Łotr”?!

Lorkin kierując się imperatywem moralnym... no i po trosze podążając za pragnieniem własnych lędźwi [dla romantyków – za głosem serca], zgadza się przyjąć wyrok, być może dożywotniego, pobytu pośród Zdrajców. Społeczność owa, wziąwszy swój początek w sprzeciwie wobec sachakańskiego niewolnictwa, funkcjonuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po Czarnym Magu nadszedł Zdrajca i kontynuuje dziejopis magiczny, przerwany dwie literackie dekady wcześniej. Czy oby pióro okaże się tak sprawne jak u poprzednika? Czy przykuje uwagę czytelników, którzy niejedno czytali, a w pamięci mają jeszcze historie z minionego trójksięgu ? Do tej samej wody po dwukroć niepodobna wejść, tak mawiają.

Imardin ten sam, a jakoby inny. Gildia odzyskuje dawną moc i świetność. A zgoła więcej gdyż wzbogaca się o nowy narybek – „nizinnych” z poślednich i biednych warstw społecznych, jeszcze niedawno tak starannie ignorowanych i separowanych od świata wiedzy magicznej. A i Mistrzowie wychodzą na ulice, ku pospołu, by służyć tym najbardziej potrzebującym... Taka cisza, że musi wreszcie zadźwięczeć burza.

Pierwszy grzmot przynoszą morderstwa. Ofiarami padają kolejni Złodzieje i ich rodziny, co wzbudza podejrzenia wewnętrznych porachunków i walki o interesy. Sprawca działa bezszelestnie, jakby w białych rękawiczkach... i czyżby z wykorzystaniem magii? Zamęt sieje także, zyskująca coraz szerszą rzeszę zwolenników, forma nowej „rozrywki” jaką jest palenie odurzającej substancji, zwanej nilem, a której niebezpieczne skutki Sonea (owszem, znana nam bohaterka) stara się łagodzić w prowadzonych przez siebie lecznicach. Tymczasem Lorkin, syn Sonei i zmarłego Wielkiego Mistrza, wpada na pomysł iście brawurowy – jako asystent Ambasadora Gildii wyrusza na misję do Sachaki, kraju w którym żyją jeszcze ci, którzy pamiętają zdradę, jakiej dopuścił się jego ojciec.

Trudi Canavan mistrzynią szybkiej akcji nigdy nie była i nie w wartkości fabuły tkwił urok pierwszej jej trylogii. Emocje debiutu jednak opadły, a czytelnicy – a przynajmniej jeden czytelnik, czyli Ja - z nadzieją upatrywali czegoś co wbije ich w fotele, zmuszając do zachłannego czytania. W „Misji Ambasadora” uraczymy jednak niewiele powiewu nowości. Pomysły są ok, bohaterowie w porządku, styl plastyczny i łatwy w percepcji, summa summarum... letnio, Moi Drodzy.

Po Czarnym Magu nadszedł Zdrajca i kontynuuje dziejopis magiczny, przerwany dwie literackie dekady wcześniej. Czy oby pióro okaże się tak sprawne jak u poprzednika? Czy przykuje uwagę czytelników, którzy niejedno czytali, a w pamięci mają jeszcze historie z minionego trójksięgu ? Do tej samej wody po dwukroć niepodobna wejść, tak mawiają.

Imardin ten sam, a jakoby inny....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Głód wyzwala apetyt. A może raczej apetyt intensyfikuje poczucie głodu? Czy aby nie są to dwa oblicza tego samego... ludzkiego pożądania?

Dla ludzi otaczających Nina gotowanie jest czynnością powszechną, przyziemną; starą jak świat, która dostarcza strawę pożywną, a smaczną właściwie przy okazji. Dla chłopca to sztuka. Co więcej, wyczucie w tej mierze młody florentczyk posiada iście imponujące, bowiem w badanej zmysłem smaku materii potrafi odkryć historię i zaznać emocji z nią związanych – a przynajmniej ową umiejętność przypisuje sobie i w takich eksperiencjach doznaje przyjemności. Gotowanie zaspokaja jego potrzebę zabaw ze smakami, sztuka kulinarna jest celem samym w sobie, a stworzone potrawy – ucztą dla duszy. Bohater jest artystą, dosłownie, renesansowym, gdyż właśnie w czasach i kolebce włoskiego odrodzenia przystało mu żyć (a to zobowiązuje).

Appetitus (łac.) – pożądanie. Pożądanie (fizjol.) - silne napięcie emocjonalne związane z potrzebami lub popędami człowieka.

U podłoża artyzmu Nina spoczywają targane nim namiętności. Pierwsze dokonania zrodziły się z pustki po śmierci matki, kolejne – z niemożności zaspokojenia uczucia do Tessiny, miłości jego życia. Słowem – im niespokojniej bije serce bohatera, tym bardziej kunsztowne i finezyjne dzieła kreuje jego kuchnia, jemu przynosząc rozgłos i sławę. Sam twórca pozostaje jednak niezaspokojony, nieustannie głodny...

„Apetyt” to wariacja w temacie „jedzenie wyrazem emocji i pasją życia”, który to trend na rynku wydawniczym trzyma się mocno, a nawet coraz mocniej, gdyż dzisiejszy (modny) styl życia solidnie opiera się na fascynacji kulinariami właśnie. Philip Kazan serwuje czytelnikowi trend w wersji haute couture – „wysokiej”, luksusowej i pełnej rozpusty, gdzie kucharz jest maestrem a jego potrawy dziełami sztuki, tworzonymi namiętnością i dla jej zaspokojenia. Ten kierunek wymaga niebagatelnego warsztatu literackiego, a autor niewątpliwie przyjął sobie za punkt honoru misterne i kunsztowne operowanie słowem. Pierwszoosobowa narracja okazuje się w tej mierze „strzałem w dziesiątkę”... a być może ułatwieniem? Piękne opisy ubogacają doskonale fabułę... a być może ją tłumią? „Apetyt”, zamierzenie czy też nie, daje momentami przesyt, szczególnie emocjonalnym postrzeganiem świata głównego bohatera.

Książki nie pożerałam. Raczej spokojnie ją degustowałam. A czy zaspokoiła mój czytelniczy apetyt? Hmm... Czy usatysfakcjonuje Was? Przekonajcie się sami.

Głód wyzwala apetyt. A może raczej apetyt intensyfikuje poczucie głodu? Czy aby nie są to dwa oblicza tego samego... ludzkiego pożądania?

Dla ludzi otaczających Nina gotowanie jest czynnością powszechną, przyziemną; starą jak świat, która dostarcza strawę pożywną, a smaczną właściwie przy okazji. Dla chłopca to sztuka. Co więcej, wyczucie w tej mierze młody florentczyk...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chmielewskiej drugie dzieło i pierwszy kryminał, zarazem. Jest denat. Jest śledztwo. I jest cała zgraja potencjalnych sprawców zbrodni, którzy łącznie... a i każdy, na swój sposób, z osobna z poważnej zbrodni czynią nonszalancki galimatias.

W miejscu i godzinach pracy trupem pada Tadeusz Stolarek, instalator sanitarny. Jego śmierć, bez wątpienia wywołana ręką osoby trzeciej, wprawia całą pracownię architektoniczną w zdumienie, być może i w szok, ale bynajmniej nie w żal, bo jak się okazuje każdy z kolegów zza biurka posiadał z nieboszczykiem zatargi, skrycie ukrywane i kompromitujące. Tadeuszowi, po prawdzie, kara się należała, co nie zmienia faktu, że morderca wykryty zostać musi. I tu zaczyna się ambaras, bo podejrzani tworzą zbiorowość barwną, niesubordynowaną i twórczą, co prowadzącym dochodzenie wyjątkowo utrudnia dojście do prawdy.

„Wszyscy jesteśmy podejrzani” to klasyka– jeden trup, wiele powodów do zabójstwa i dedukcyjne odkrywanie sprawcy, ubarwiona tym co u Joanny Chmielewskiej okaże się najlepsze i charakterystyczne, czyli solidną dawką humoru sytuacyjnego i błyskotliwymi gagami słownymi.

„- No dobrze, wobec tego teraz myślmy rozsądnie...
- Potrafimy? - spytała Alicja z powątpiewaniem.
- Będziemy się starać. Zastanówmy się od początku. Dlaczego Tadeusz wyszedł przed śmiercią z pokoju i poszedł do sali konferencyjnej?
- Bo po śmierci już by mu się to nie udało...
- Ja do ciebie mówię poważnie!
- Widocznie chciał zginąć w spokoju, a nie w tym hałasie, który oni tam robią.”

Owszem, polecam!

Chmielewskiej drugie dzieło i pierwszy kryminał, zarazem. Jest denat. Jest śledztwo. I jest cała zgraja potencjalnych sprawców zbrodni, którzy łącznie... a i każdy, na swój sposób, z osobna z poważnej zbrodni czynią nonszalancki galimatias.

W miejscu i godzinach pracy trupem pada Tadeusz Stolarek, instalator sanitarny. Jego śmierć, bez wątpienia wywołana ręką osoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moja skąpa, szkolna wiedza na temat umysłu człowieka w znacznej mierze prowadziła do przeświadczenia, że psychika to taki naukowy model „duszy” – niedookreślona, niemożliwa do dotknięcia i trudna do zbadania; coś w rodzaju sacrum, które bardziej się czuje niż widzi i doświadcza. Zdecydowanie warto wiedzieć cokolwiek więcej w temacie, bądź co bądź, własnego jestestwa.

Nic lepiej nie mówi o zdrowiu człowieka, niż choroba. Tytułem tego, Oliver Sacks oferuje czytelnikowi studium osobliwości i aberracji, jakie doświadczył w swojej karierze neurologa i psychiatry. Opisuje (między innymi) historię „Mężczyzny, który pomylił żonę z kapeluszem”, bo jego mózg nie rozpoznaje przedmiotów pomimo niezawodnego wzroku. Przedstawia człowieka, który „nie czuje teraźniejszości”. Pokazuje kobietę, której umysł nie rejestruje niczego, co jest po lewej stronie, a także osobę, która będąc genialna matematycznie, jest zarazem życiowym kretynem. Lektura nasuwa refleksję, że emocje, osobowość, procesy poznawcze czy motywacyjne, mają swoją podstawę w mózgu, a neurologią czy też neuropsychologią da się wyjaśnić i zdiagnozować wszystko (większość?), co się dzieje w ludzkim psyche. Przynajmniej tak sugeruje Sacks. Trochę zwiodła mnie ocena, że „Mężczyzna...” będzie medyczną wariacją „Baśni tysiąca i jednej nocy” – liczyłam przez to na teksty z literackim „polotem”, a otrzymałam zbiór artykułów popularnonaukowych z całą stylistyką, jaką taka forma sobą reprezentuje.

Polecam zaciekawionym odwiecznym sporem pomiędzy „czuciem i wiarą” a „mędrca szkiełkiem i okiem”.

Moja skąpa, szkolna wiedza na temat umysłu człowieka w znacznej mierze prowadziła do przeświadczenia, że psychika to taki naukowy model „duszy” – niedookreślona, niemożliwa do dotknięcia i trudna do zbadania; coś w rodzaju sacrum, które bardziej się czuje niż widzi i doświadcza. Zdecydowanie warto wiedzieć cokolwiek więcej w temacie, bądź co bądź, własnego jestestwa. ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pech” – niefortunny zbieg wydarzeń, brak szczęścia.

Pechowo w życiu bywa, niefart się miewa. Antoni Jurkowski pecha natomiast ma. Niczym bratnią duszę. Jak wiernego kompana, na którego zawsze można liczyć. Na domiar, nieodłączny kamrat Jurkowskiego nie jest „taki sobie”, nie pojawia się przy byle okazji. On przykłada swą rękę do zdarzeń ważnych – jakim jest chociażby inicjacja seksualna dla napalonego nastolatka, towarzyszy momentom przełomowym - gdy przykładowo zamiast na wymarzone studia maturzysta trafia na odział intensywnej terapii i uosabia się w postaciach znaczących dla mężczyzny – w ukochanej, która zniknęła i żonie, która niestety zniknąć nie chce.

„Szczęście” – splot pomyślnych okoliczności.

Bohater dożył siedemdziesiątki i razem ze swym pechem dogorywają w szpitalnym kącie. I gdy wydaje się, że przynajmniej przejście na (oby) lepszy świat odbędzie się bez dodatkowych perturbacji, do Jurkowskiego przybywa Diabeł. Z USA. Z dolarami. Z ogromną ilością dolarów. Pomysłów na alokację niespodziewanego majątku pojawia się dużo, zbyt wiele jednak jak na pozostały Antoniemu czas. A gdyby kupić trochę życia? Diabeł oferuje usługi Boga. Bóg też jest z USA i tak jakoś wyszło, że ukrywa się na eksterytorialnych wodach, gdzie na innowacyjnym statku dokonuje praktyk śmiałych i prekursorskich. Antoni Jurkowski dostaje drugie życie. A jego pech...

Marcina Wolskiego kojarzę z radia i z telewizji. Ze słowem pisanym dziennikarza i satyryka nie obcowałam dotychczas, więc „Drugie życie” było dla mnie novum. Otrzymałam jednak zapewnienie, że książka jest „w dechę” i będę miała „ubaw po pachy”. Okazało się, że owszem, tak jest, faktycznie! Temat „jednostki życiowo przegranej i życia do d... ze swej istoty” został potraktowany niesztampowo, jakby-nie-po-polsku, bowiem z humorem i dystansem, też abstrakcyjnie, ale przede wszystkim ... mądrze.
Polecam!

„Pech” – niefortunny zbieg wydarzeń, brak szczęścia.

Pechowo w życiu bywa, niefart się miewa. Antoni Jurkowski pecha natomiast ma. Niczym bratnią duszę. Jak wiernego kompana, na którego zawsze można liczyć. Na domiar, nieodłączny kamrat Jurkowskiego nie jest „taki sobie”, nie pojawia się przy byle okazji. On przykłada swą rękę do zdarzeń ważnych – jakim jest chociażby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Nie oceniaj po okładce” zapisano onegdaj w annałach czytelnictwa. W rzeczy samej zasada słuszna i godna praktykowania. Jakże jednak, we współczesnym gąszczu wszystkiego, wyróżnić – ba, jak dostrzec – godną, wartościową, cenną czy – po prostu- fajną lekturę? Ostatecznie bowiem, czego oczy nie widzą... A że wzrok mój dostrzegł kolejną, po „Szmaragdowej tablicy", intrygującą okładkę powieści Carli Montero, to nie mogłam, ot tak, przejść obojętnie obok „Wiedeńskiej gry”. Tak samo jak...

... obojętnie obok Isabel Alsasúa’y nie przejdzie żaden mężczyzna, wrażliwy na płeć piękną. Posiadaczka tej (prze)imponującej urody zdaje się, w swej skromności, nie dostrzegać zamętu i poruszenia, jakie wywołuje swą osobą i nietypowym, jak na fin de siècle, sposobem bycia. A że na domiar jest jeszcze sierotą, wziętą pod skrzydła ciotki – hrabianki, brylującej na wiedeńskich salonach... to zapowiada się harlequin, akuratny i jak się patrzy. Ale, ale! Wytrawny pochłaniacz książek swą przenikliwą intuicją wyczuje to, co dobre (Vive la modestie, a co!). I tak jak absztyfikanci – każdy z osobna i wszyscy wespół - wciągają Isabel w erotyczno – miłosną grę, tak i ona prowadzi własną, sekretną rozgrywkę. Kto jest króliczkiem? Kto króliczka goni?

Carla Montero stworzyła fabułę, w której życie bohaterów rozgrywa się na tle historycznego przełomu (przeddzień wybuchu I wojny światowej) i w obliczu wielkich intryg politycznych (spisek sekty kalimamaistów) - dodaje to historii dramatyzmu i powagi. Ciekawym, lecz pozostawiającym we mnie dozę rozczarowania, jest epistolarna forma opowieści. Owszem, pozwala czytelnikowi na „patrzenie oczyma bohaterów”, jednak powoduje też zgrzyt, gdy ci bohaterowie- „twórcy” przekazują w swych „listach” treści niczym wszechwiedzący narratorzy.

Oczy me zobaczyły to, na co miały nadzieję. Sercu nie żal chwil spędzonych przy „Wiedeńskiej grze”.

Ps. A na jesiennym horyzoncie „Złota skóra” migocze.

„Nie oceniaj po okładce” zapisano onegdaj w annałach czytelnictwa. W rzeczy samej zasada słuszna i godna praktykowania. Jakże jednak, we współczesnym gąszczu wszystkiego, wyróżnić – ba, jak dostrzec – godną, wartościową, cenną czy – po prostu- fajną lekturę? Ostatecznie bowiem, czego oczy nie widzą... A że wzrok mój dostrzegł kolejną, po „Szmaragdowej tablicy",...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książek o małych gabarytach czytam cokolwiek niedużo. Ich lektura zbyt szybko przemija i nie pozwala na dłuższe obcowanie z bohaterami i przesiąknięcie klimatem powieści. Skoro jednak imponujące swym rozmiarami tomiszcza potrafią okazać się li tylko arkuszami zapisanego papieru, to być może warto, dla przeciwwagi, przeprowadzić rekonesans wśród literackich braci mniejszych... tak właśnie filozofowałam przy kupnie „Francuskiej oberży”.

„Po cóż innego żyjemy, jak nie po to, by być przedmiotem rozrywki naszych sąsiadów i z kolei śmiać się z nich?”*

Rzecz dzieje się na prowincji – górskiej, spokojnej, malowniczej... no, na zadupiu. Mieszkańcy tegoż żyją nieśpiesznie i przewidywalnie, bo taki też usus mają od dawna, a może nawet dłużej. Niepotrzebny im nadmiar, wszystko mają pojedyncze – sklep, bar, pocztę, kościół, byka-championa, no i oberżę. Ta ostatnia znalazła się jednak w niebezpieczeństwie wrogiego przejęcia przez obcych... przez Anglików! Merde! Władczy mer nie odda francuskiego terytorium bez walki... Opowieść Julii Stagg jest na wskroś anglosaska: z flegmatycznym humorem sytuacyjnym i niespektakularną fabułą, które wciągają i umilają nastrój, zarazem.

Mała rzecz, a cieszy. Polecam!

* z: Jane Austen, Duma i uprzedzenie.

Książek o małych gabarytach czytam cokolwiek niedużo. Ich lektura zbyt szybko przemija i nie pozwala na dłuższe obcowanie z bohaterami i przesiąknięcie klimatem powieści. Skoro jednak imponujące swym rozmiarami tomiszcza potrafią okazać się li tylko arkuszami zapisanego papieru, to być może warto, dla przeciwwagi, przeprowadzić rekonesans wśród literackich braci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...”
Na odrzwiach bramy ten napis się czyta, (...)”,

I tak jak u progu piekła Dante Alighieri wypisał te słowa, tak Dan Brown śmiało mógłby na początku swego „Inferno” umieścić przestrogę „Ty, który otwierasz tą książkę, żegnaj się z nadzieją, że zamkniesz ją wcześniej niż na ostatniej stronie”. Tak stwierdzam, bez przesady. Serio, serio...

Robert Langdon, niczym James Bond – ino bez nabitej kabury, za to uzbrojony w mądrość specjalisty od symboli – staje przed niebagatelnym, aczkolwiek nie tak znowu mu nieznanym, wyzwaniem. Ot, musi ocalić świat przed zagładą. Nihil novi sub sole i prawie ziewnąć można zerknąwszy na treść streszczenia z obwoluty. A oto nasz bohater: „(...) w towarzystwie młodej lekarki (…), ścigany przez nieznanych wrogów(...) podąża śladem tajemniczych wskazówek ukrytych w słynnym poemacie Dantego [i tych] które skrywa historyczna fasada miasta [po to by] rozszyfrować zagadkę i uratować ludzkość przed śmiertelnym zagrożeniem”.
Czytelnik zaznajomiony z Brownem, zwęszy jednakowoż, że ta niewątpliwa schematyczność nic a nic nie stoi na przeszkodzie ku temu, by kolejny „fenomenalny apokaliptyczny thriller najpopularniejszego pisarza na świecie” (ach, ta subtelność okładkowego marketingu...) zapewnił frymuśną przygodę i przednią rozrywkę wielbicielom gatunku.

Wielu autorów pisze prawie-jak-Dan-Brown, a że „prawie” robi różnicę, to nie ma złudzeń- King in the Castle jest tylko jeden i wciąż panuje w nurcie literackim, którego był protoplastą.

„Najmroczniejsze czeluście piekieł
zarezerwowane są dla tych,
którzy zdecydowali się na neutralność
w dobie kryzysu moralnego.”

Tym cytatem, jako zachętą do lektury, zamykam mą adorację „Inferna”. Finem.

„Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...”
Na odrzwiach bramy ten napis się czyta, (...)”,

I tak jak u progu piekła Dante Alighieri wypisał te słowa, tak Dan Brown śmiało mógłby na początku swego „Inferno” umieścić przestrogę „Ty, który otwierasz tą książkę, żegnaj się z nadzieją, że zamkniesz ją wcześniej niż na ostatniej stronie”. Tak stwierdzam, bez przesady....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Cukiernia pod Amorem” jako saga rodzinna spełnia wymogi formy pełną gębą i bez zająknięcia. Ogarnięcie trójksięgu zajęło mi bez mała trzy lata, bo jakkolwiek każdą z części mogę śmiało ocenić jako interesującą, to jednak nie wzbudzającą we mnie nieodpartej konieczności sięgnięcia po kolejny tom. Dlatego zeszło mi się trochę, zanim szczęśliwe dobrnęłam do krańcowego brzegu trylogii.

Co dzieje się na stronicach „Cukierni”? Ano, dzieje się historia. Historia Polski, polskiego Mazowsza, mazowieckich wsi i miast oraz, nade wszystko, społeczeństwa – tego naszego, ze wszech miar ojczystego. Historia spięta ramami losów trzech rodzin, a po prawdzie: jednej, której cienka linia pokrewieństwa wzrasta w kolejne konary genealogicznego drzewa - od korzeni zamierzchłego hrabiostwa, przez pień nowożytnego mieszczaństwa, po gałęzie powojennej klasy średniej i robotniczej. I nie ma co rozpisywać się na temat poszczególnych postaci czy zdarzeń, bo jest ich zbyt wiele, aby móc wyróżnić kogo-czy-cokolwiek na tle innych.

W serii pani Gutowskiej – Adamczyk nie pojawia się nic, co nie mogłoby się zdarzyć naprawdę; nie odnajdziemy tego, co złożylibyśmy na karb li tylko „bujnej wyobraźni twórcy”. Czy to zaleta czy też wada? Z pewnością świadoma konwencja autorki. Jednakże, przy całym szacunku dla skrupulatności literackiej i wiarygodności historycznej, objęcie powieścią tak rozległego czasowo i osobowo tematu, sprawiło, że fragmentami bliżej jest „Cukierni pod Amorem” do streszczenia czy też zarysu scenariusza niż do fabuły. Sprawiedliwość jednak oddać należy – nawet te telegraficzne momenty książek są na tyle plastycznie opisane, że czytelnik ma szanse uchwycić klimat i emocje przedstawionego świata.

Po lekturze „Cukierni pod Amorem” nasunęła mi się refleksja, że prawdopodobnie każda proza życia – ubrana w godziwe słowa- może stać się literaturą piękną. Polecam zatem sagę pani Gutowskiej – Adamczyk... być może Was, tak jak mnie, natchnie do poszperania we własnych korzeniach i pogadania z najbliższymi, przy kawie i słodkościach, o tym jak to właściwie z nami było i jak z nami jest?

„Cukiernia pod Amorem” jako saga rodzinna spełnia wymogi formy pełną gębą i bez zająknięcia. Ogarnięcie trójksięgu zajęło mi bez mała trzy lata, bo jakkolwiek każdą z części mogę śmiało ocenić jako interesującą, to jednak nie wzbudzającą we mnie nieodpartej konieczności sięgnięcia po kolejny tom. Dlatego zeszło mi się trochę, zanim szczęśliwe dobrnęłam do krańcowego brzegu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Idąc za ciosem, zrazu podjęłam się lektury „Wielkiego Mistrza”. W tym miejscu i przy okazji pokuszę się o refleksję, iż posiadam dwojakie odczucia względem kilkutomowych fabuł, gdzie poszczególne części kończą się w momentach kulminacyjnych i przełomowych, pozostawiając czytelnika z głową pełną pytań i z poczuciem niedostatku - niczym pacjenta, któremu zaaplikowano jedynie część przepisanego leku. Pani Canavan tego rodzaju chwyt (marketingowy?) stosuje w swej trylogii, co wzbudza me obiekcje, z lekka utemperowane faktem posiadania (o czym wspominałam z dumą przy okazji recenzowania „Nowicjuszki”) kompletu przygód Sonei.

Akkarin, na oczach swej podopiecznej, zabija delikwenta - rzekomego wysłannika (notabene, nie pierwszego) z tajemniczej Sachaki. Osobnik, według Wielkiego Mistrza, miał cele nader złowrogie, ponieważ mordując tubylców, testował zarazem zdolność Gildii do obrony przed czarną magią. Głównej bohaterce przybywa zatem kolejny dylemat – kto przyjaciel, a kto wróg? Tak czy owak, skoro czarnego maga można pokonać jedynie posługując się jego własną bronią, Sonea rycersko postanawia poznać oblicze magii zakazanej. Nie zdradzając finałowej fabuły, uchylę rąbka tajemnicy, że nowicjuszka tak dalece zbrata się ze swym mentorem, że przekroczy wraz z nim po dwakroć granice: imardinskiego prawa jak i terytorium Krain Sprzymierzonych.

Pomysł Trudi Canavan na czarowanie kolejny raz skutecznie przykuwa do kart powieści. Nie ma co roztrząsać tematu – jak rozpoczniecie serię Czarnego Maga, warto ją skończyć. No i znowuż się powtórzę... polecam!

Idąc za ciosem, zrazu podjęłam się lektury „Wielkiego Mistrza”. W tym miejscu i przy okazji pokuszę się o refleksję, iż posiadam dwojakie odczucia względem kilkutomowych fabuł, gdzie poszczególne części kończą się w momentach kulminacyjnych i przełomowych, pozostawiając czytelnika z głową pełną pytań i z poczuciem niedostatku - niczym pacjenta, któremu zaaplikowano jedynie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po minionych wojażach – tych pełnych miłości i tych przepojonych sensacją, zatęskniłam za literaturą magią pisaną. Zreflektowałam się tedy, że w zanadrzu mej biblioteczki czekają kolejne, po „Gildii Magów", części Trylogii Czarnego Maga. Hejże, zatem Moi Drodzy! Ku Czarom! Ku Przygodzie!

Zacznę, od końca... pierwszego tomu. Oto stolica fantastycznej, jakby średniowiecznej Kyralii, Imardin. U pewnej dziewoi ze slumsów niespodzianie ujawnia się talent magiczny, dotychczas przypisywany jedynie tym godniej urodzonym. Dzikim magiem Sonea pozostać nie może (pomimo, że wolałaby), stąd Gildia, chcąc nie chcąc, wciela personę non grata w swoje szanowne szeregi. Na domiar złego, myszkująca wszędzie dziewczyna staje się świadkiem mrocznych i wątpliwych moralnie praktyk Wielkiego Mistrza Magów... Tyle zadziało się w początkowym tomie. W kolejnej odsłonie bohaterka staje się tytułową nowicjuszką, szkoloną w sztukach czarodziejskich. Zaskoczeniem nie jest fakt, że główną osią fabuły staje się potyczka Sonei z wrogą jej hierarchią społeczną, uprzedzeniami i odrzuceniem, czyli z tym, co w dzisiejszych czasach zowiemy dyskryminacją. Szczęśliwie, autorka obrała również drugie koło zamachowe powieści – aferę rodem z kręgów władzy. Co też Wielki Mistrz ukrywa pod czarną szatą i tai za niezbadanym wzrokiem. Czyżby Akkarin, pryncypał i niepodważalny mentor, uległ pokusie czarnej magii? Trudi Canavan zręcznie dozuje napięcie, ocierając się prawie o powolność akcji, granicy nudy bynajmniej nie przekraczając. Dobiera i powtarza znane amatorom fantastyki motywy, ale w sposób na tyle nowatorski, że jej dzieło nie jest li tylko odsmażanym kotletem.

Finałowe strony „Nowicjuszki” wyważają drzwi do kolejnych tajemnic i niezwykłych zdarzeń, tak że nie sposób zakończyć lekturę spokojnym i ukontentowanym. Jakąż przenikliwością wykazałam się kupując jednym sumptem całą trylogię! Cobyście nie żałowali, zaopatrzyć się w całość polecam i Wam.

Po minionych wojażach – tych pełnych miłości i tych przepojonych sensacją, zatęskniłam za literaturą magią pisaną. Zreflektowałam się tedy, że w zanadrzu mej biblioteczki czekają kolejne, po „Gildii Magów", części Trylogii Czarnego Maga. Hejże, zatem Moi Drodzy! Ku Czarom! Ku Przygodzie!

Zacznę, od końca... pierwszego tomu. Oto stolica fantastycznej, jakby średniowiecznej...

więcej Pokaż mimo to