rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Pod presją. Jak wytrzymałość psychiczna pomaga zwyciężać Jerzy Dudek, Paweł Habrat
Ocena 6,1
Pod presją. Ja... Jerzy Dudek, Paweł ...

Na półkach:

Jak napisać prawie 170 stron, ale nic nie napisać, zeby tylko napisać. Tak bym to ujął.

Dudek bez watpienia ma za sobą godną pozazdroszczenia karierę, ale prawi tutaj banaly i tylko ktoś oderwany pd rzeczywistości może uznać lekture za jakkolwiek pomocną.

Ponadto, jeszcze nie widziałem książki napomopwanej zupełnie jak bulka z Biedronki. Duza czcionka, mnostwo miejsca miedzy akapitami, zdjecia zupelnie niepotrzebne i miejscami zbedne (choc sam zabieg ciekawy), wycinki prasowe.

Przeczytac mozna (dwa wieczory i za nami), ale nie trzeba.

Jak napisać prawie 170 stron, ale nic nie napisać, zeby tylko napisać. Tak bym to ujął.

Dudek bez watpienia ma za sobą godną pozazdroszczenia karierę, ale prawi tutaj banaly i tylko ktoś oderwany pd rzeczywistości może uznać lekture za jakkolwiek pomocną.

Ponadto, jeszcze nie widziałem książki napomopwanej zupełnie jak bulka z Biedronki. Duza czcionka, mnostwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Biblia.

Biblia.

Pokaż mimo to

Okładka książki Kopalnia - Sztuka futbolu Alex Bellos, Paweł Czado, Ulrich Hesse, Wojciech Kuczok, Michał Okoński, Rafał Stec, Stefan Szczepłek, Marek Wawrzynowski
Ocena 8,1
Kopalnia - Szt... Alex Bellos, Paweł ...

Na półkach:

Całą recenzję przeczytasz: http://lovefootball.pl/42/items/kopalnia-sztuka-futbolu.html

„Kopalnia” od wydawnictwa o tej samej nazwie to twór tyle osobliwy, co bezprecedensowy na polskim rynku wydawniczym. Oto w erze wymierania druku jako materiału dziennikarskiego zbiera się – w mniemaniu wydawców – gros najlepszych dziennikarzy sportowych kraju. Ta reprezentacja polski w (pisaniu o) piłce nożnej – wspomagana przez zagraniczny zaciąg – zdaniem złożonym walczy z krótkimi hasłami, kwiecistym epitetem z emotikonami, a ponad dwustoma stronami papieru z e-wydaniami. Jednym słowem, głośno krzyczy, że dziennikarstwo nadal ma się dobrze.

Trzeba się z wydawcami zgodzić, że wybrali nazwiska, które wśród tych, dla których podpis pod artykułem jest istotny, „same się sprzedadzą”. Tym samym wydawnictwo kontynuuje swoją dość krótką tradycję stawiania na jakość. Nieciekawe? Oklepane? Komercha? Bubel? Wawrzynowski i Żelazny tego nie wydadzą. Bo i czemu mieliby? To kolejny powód, dla którego po tę książkę sięgać można było w ciemno.

Będąc zaznajomionym z twórczością Panów Okońskiego, Wawrzynowskiego, Żelaznego, Steca, Kuczoka, Szczepłeka czy Czado, doskonale wiedziałem, czego się spodziewać i też to dostałem. Od jednego wciągającą historię, od drugiego dogłębnie przeanalizowany problem/zagadnienie, a od jeszcze trzeciego cząstkę samego siebie (chapeau bas, Panie Kuczok). Podobnie swój tekst skonstruował chociażby wspierający „Kopalnię” swoim piórem – a wcześniej w ogóle mi nieznany – Martin del Palacio Langer, bezkompromisowo mierząc się z futbolową mentalnością Meksykanów.

W niektórych publikacjach moje zmęczone oko męczył za duży odsetek „książki w książce”. Czytało się je tak, jakby każda z nich stanowiła osobny fragment książki, w dodatku ten specjalnie wybrany przez belfra w szkole. Najnudniejszy, z jak największą ilością danych do przyswojenia. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam poznawać historię piłki nożnej, ale mimo wszystko styl Ulricha Hesse (frag. „Tor!” również zawarty jest w „…Sztuce Futbolu”) jest mi dużo bliższy niż ten znany z Operonu. W kilku artykułach było trochę za mało autora w autorskiej pracy lub za dużo historii w historycznym wydarzeniu.

Całą recenzję przeczytasz: http://lovefootball.pl/42/items/kopalnia-sztuka-futbolu.html

„Kopalnia” od wydawnictwa o tej samej nazwie to twór tyle osobliwy, co bezprecedensowy na polskim rynku wydawniczym. Oto w erze wymierania druku jako materiału dziennikarskiego zbiera się – w mniemaniu wydawców – gros najlepszych dziennikarzy sportowych kraju. Ta reprezentacja polski w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Całość: http://lovefootball.pl/42/items/declan-hill-przekret.html

Korupcja w piłce nożnej to dla Polaków żadna nowość. Po tym jak Fryzjer wyczesał nam przestępczy półświatek w kraju ujawniono już ponad 600 ustawionych spotkań. Declan Hill jest takim naszym Dominikiem Pankiem z budżetem i misją, której twórca bloga Piłkarska Mafia przyznaje, że nie czuje. Misją Hilla nie jest jednak pokazanie, jak źle dzieje się w światowej piłce, a jej uzdrowienie. Jak sam przyznaje, jest to niezwykle ciężkie zadanie, bo stworzenie idealnego przekrętu wcale nie jest takie trudne.

Jeden rozdział, czternaście stron. Tyle dokładnie trzeba przeczytać, by posiąść kompleksową wiedzę na temat tego, jak ustawić mecz i w dodatku, z jakimi wątpliwościami i problemami zmaga się ktoś, kto inicjuje taki proces. Po przeczytaniu 290 kolejnych stron dowiadujemy się jeszcze, że taki proceder zaowocować może w dużą ilość pieniędzy, kobiet, rywali, gróźb karalnych, zamachów bombowych, tajnych spotkań, ukrytych kamer. Tak, w tej książce jest dosłownie wszystko, co wymyślali najlepsi scenarzyści filmów sensacyjnych.

Zgnilizna światowego futbolu, która płynie jego żyłami pod okiem obłudnej i słusznie przez autora wypunktowanej i skrytykowanej FIFY toczy futbol od epicentrum w Azji, gdzie został już zdyskredytowany, przez niższe ligi Europy po… Mistrzostwa Świata? To jest właśnie to, co w „Przekręcie” najbardziej szokuje – istnieje bardzo dużo zidentyfikowanych przez autora i układających się w logiczną całość poszlak wskazujących, że niektóre mecze na Mundialu w 2006 roku mogły być ustawione. I to takie z udziałem wielkiej Brazylii, czy chociażby triumfatorów – Włochów. Nie, po tym, jak już poznacie szczegóły, nie łapcie za telefon z intencją donosu do organów ściągania. Kanadyjskiemu dziennikarzowi udało się przedstawić te rewelacje samemu Seppowi Blatterowi. Jak zareagował? Przekonajcie się sami.

Całość: http://lovefootball.pl/42/items/declan-hill-przekret.html

Korupcja w piłce nożnej to dla Polaków żadna nowość. Po tym jak Fryzjer wyczesał nam przestępczy półświatek w kraju ujawniono już ponad 600 ustawionych spotkań. Declan Hill jest takim naszym Dominikiem Pankiem z budżetem i misją, której twórca bloga Piłkarska Mafia przyznaje, że nie czuje. Misją Hilla nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poruszająca wyobraźnię i miejscami trzymająca w napięciu, choć słabiej napisana, część o Afryce i Bałkanach zderzona z dużo lepszym piórem choć nie tak dobrymi tematami w części drugiej. Wychodzi średnia krajowa, aczkolwiek warto dla samego odświeżenia pamięci o kilku wydarzeniach w niedalekiej przeszłości.

Poruszająca wyobraźnię i miejscami trzymająca w napięciu, choć słabiej napisana, część o Afryce i Bałkanach zderzona z dużo lepszym piórem choć nie tak dobrymi tematami w części drugiej. Wychodzi średnia krajowa, aczkolwiek warto dla samego odświeżenia pamięci o kilku wydarzeniach w niedalekiej przeszłości.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytaj całą na: http://lovefootball.pl/42/items/ulrich-hesse-tor.html

Niemiecki futbol kojarzy się dziś z ofensywną, szybką grą. Wychowani w Niemczech zawodnicy są rozchwytywani przez najbogatsze kluby świata, a Bayern Monachium pretenduje do miana najlepszego z europejskiej śmietanki. Nam dodatkowo zachodni sąsiedzi kojarzą się z zaporą nie do przejścia w reprezentacyjnej piłce, przeciwnikiem od lat niepokonanym, którego już dawno powinniśmy byli posłać na deski, a który przysparza nas o kolejne kompleksy. Ulrich Hesse przekonuje jednak, że w starciu z jego rodakami nie mamy się czego wstydzić, bo piłkarze z polskich ziem mieli ogromny udział w budowie jednej z futbolowych potęg Europy.

Zazwyczaj, gdy mówi się o początkach piłki nożnej w jakimś kraju, wspomina się o narodowej gorączce, która opanowała kolejną zafascynowaną nowym, ekscytującym sportem nację. Szczególnie dobrze taka historia sprzedaje się w kontekście tych krajów, gdzie futbol urósł do miana sportu narodowego. „Tor!” przeprowadza nas przez pisane zupełnie inną narracją karty historii. Sto lat temu piłka nożna zza Odry była sportem demonicznym. Nie brakowało głosów, że przywieziony z Anglii przez Walthera Bensemanna nowy sposób na spędzanie wolnego czasu to rzecz „wstrętna, absurdalna, brzydka i zboczona”, a samo kopnięcie piłki przyrównywano do wyrazu pogardy i nienawiści.

Felietonista ESPN nie przywiązuje większej wagi do chronologii, po czym doskonale daje po sobie poznać, że dziennikarstwo nie było dla niego nigdy tylko zawodem. Rozdziały przeplatają się między sobą na osi czasu, co może gubić tych czytelników, którym trudniej się skupić. Taki układ „Tora!” pokazuje jednak, że Hesse ma talent do wyboru, opisu i oceny wydarzeń istotnych i interesujących. Często w publikacjach o tematyce piłkarskiej spotkać się można ze zbyt długimi opisami niektórych wydarzeń, szczególnie meczów. W tej książce tego nie ma. Ba, po objętości jaką te zajmują, można nawet stwierdzić, że autor ceni swoją opinię o danym wydarzeniu wyżej, niż sam jego opis.

Mimo wielu plusów, dzieło Hessego pozostawiło we mnie pewien niedosyt. Angielski „The Guardian” reklamuje je jako „najbardziej zajmującą książkę historyczną jaką kiedykolwiek napisano”. Cóż… może Anglicy w błogiej nieświadomości po prostu czekają na angielskie wydanie „Wielkiego Widzewa”?

Przeczytaj całą na: http://lovefootball.pl/42/items/ulrich-hesse-tor.html

Niemiecki futbol kojarzy się dziś z ofensywną, szybką grą. Wychowani w Niemczech zawodnicy są rozchwytywani przez najbogatsze kluby świata, a Bayern Monachium pretenduje do miana najlepszego z europejskiej śmietanki. Nam dodatkowo zachodni sąsiedzi kojarzą się z zaporą nie do przejścia w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zabić Lincolna. Szokujący zamach, który zmienił Amerykę Martin Dugard, Bill O'Reilly
Ocena 7,1
Zabić Lincolna... Martin Dugard, Bill...

Na półkach:

Krótko:
Bardzo ciekawa, imponująca praca autorów, ale napisana słabym językiem. Dla językowych purystów raczej droga na Golgotę niż przejażdżka rollercoasterem.

Krótko:
Bardzo ciekawa, imponująca praca autorów, ale napisana słabym językiem. Dla językowych purystów raczej droga na Golgotę niż przejażdżka rollercoasterem.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Utarło się, że wzorem autobiografii jest sylwetka Zlatana Ibrahimovicia stworzona przez samego Szweda we współpracy z Davidem Lagencrantzem. Dzieło sygnowane nazwiskiem Philppa Lahma nie jest tak dobrą lekturą, choć nosi znamiona solidnego czytadła. Wiele pomaga fakt, że Niemiec jest niezwykle szczery w przywołanych wspomnieniach. Czasem – szczególnie mimochodem podważając podjęte w przeszłości decyzje arbitrów – dość brutalnie. Na pewno nie przeszkodził też bardzo dobry pomysł zespołu PR-owego/ghostwritera/rodziny/przyjaciół (niepotrzebne skreślić) na ułożenie kluczowych anegdot w swoisty zbiór przykazań dobrego piłkarza.

Kluczowe dla odbioru tego „podręcznika dla profesjonalnego gracza” jest inteligencja najinteligentniejszego zawodnika z jakim miał przyjemność pracować Pep Guardiola. Wydaje mi się, że fakt, że to akurat oczami Lahma patrzymy na przykładową (i przykładną?) karierę jest tutaj nie bez znaczenia. Czy przykładowo Tevez, Walcott czy Wawrzyniak mogliby stanowić autorytet przy wytyczaniu wskazówek dla nadchodzących pokoleń? Wątpię.

Nie dowiecie się ode mnie, „jak zostać piłkarzem”, bo zdradzanie choćby jednego z 16 punktów nie ma sensu bez przeczytania następującego po nim przykładu. Każda z przedstawionych zasad ma bowiem odwzorowanie w życiu reprezentanta Niemiec. Można tylko żałować, że kapitan Bayernu skupia się głównie na ledwie kilku okresach z wieloletniej przecież kariery: „juniorzy, Stuttgart, reprezentacji na ME 2004, MŚ 2006, Bayernie van Gaala i Magatha”. Poziomu językowego autobiografii Lahma nie ma sensu mocno ganić, bo to tzw. „średnia krajowa”, której można się było sięgając po tego typu spodziewać. Nie polecam czytania wstępu redaktora Bayern.Munchen.pl – i zarazem tłumacza tej książki – bo to strata czasu, ale warto przedłużyć przyjemność spędzania czasu z drukiem w ręce o kilka stron dalej, by dowiedzieć się, co ciekawego i składnie napisanego ma dla czytelników Tomasz Lach z Eurosportu.

Utarło się, że wzorem autobiografii jest sylwetka Zlatana Ibrahimovicia stworzona przez samego Szweda we współpracy z Davidem Lagencrantzem. Dzieło sygnowane nazwiskiem Philppa Lahma nie jest tak dobrą lekturą, choć nosi znamiona solidnego czytadła. Wiele pomaga fakt, że Niemiec jest niezwykle szczery w przywołanych wspomnieniach. Czasem – szczególnie mimochodem podważając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Całą recenzję znajdziesz na:
http://wslizg.pl/item/ksiazka/luca-caioli-zinedine-zidane-sto-dziesiec-minut-cale-zycie

Rynek sportowych książek wychowuje nas tak, byśmy nie podchodzili do biografii ulubieńców z telewizora zbyt wymagająco. Po przeczytaniu wielu wątpliwej jakości dzieł włosko-hiszpańskiej szkoły (bajkowego) reportażu, w moje ręce trafia w końcu coś, co można pochwalić. Zdaje się więc, że opis sylwetki, który można przemyśleć pod względem i na której temat zgromadzić łatwo jest całościowy materiał z racji tego, że osoba ta skończyła już karierę, daje dużą przewagę nad biografiami aktualnych gwiazd.

Świetnym motywem przewodnim, pod który autor porządkuje całą opowieść jest tytułowe 110 minut finałowego spotkania Mistrzostw Świata w Niemczech. Zaczynamy więc od zerowej minuty i idąc przez dziewiątą, dwudziestą trzecią, dziewięćdziesiątą dziewiątą i w końcu sto trzecią, przechodzimy przez życie Zidane’a ścieżką finalnego momentu jego kariery. Najważniejsze w tym jest to, że włoski dziennikarz odrzucił pomysł biograficznego uporządkowania życia gwiazdy europejskich boisk. Nie ma nic gorszego niż meczowa relacja od pierwszej do ostatniej minuty czy biografia od narodzin do (futbolowej) śmierci.

Dobrym pomysłem było także poświęcenie niektórych rozdziałów na wywiady z osobami, które oceniają przywołany przez autora okres życia Francuza. Poznajemy więc zdanie szkoleniowca reprezentacji Hiszpanii, Vincente del Bosque, Philippe’a Parreno, autora filmu o Zidanie czy Jorge Valdano. Z drugiej strony, w moim odczuciu Caioli zabrnął w swoim pomyśle za daleko i pozwolił na polityczną agitację lidera socjalistów na łamach własnego dzieła. W moim mniemaniu, mieszanie piłki z polityką jest złym pomysłem, szczególnie, gdy nie jest konieczne.

Całą recenzję znajdziesz na:
http://wslizg.pl/item/ksiazka/luca-caioli-zinedine-zidane-sto-dziesiec-minut-cale-zycie

Rynek sportowych książek wychowuje nas tak, byśmy nie podchodzili do biografii ulubieńców z telewizora zbyt wymagająco. Po przeczytaniu wielu wątpliwej jakości dzieł włosko-hiszpańskiej szkoły (bajkowego) reportażu, w moje ręce trafia w końcu coś, co można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jedna z niewielu książek, której rekomendacje kolegów z branży rzeczywiście są wiarygodne. Ma więc rację Bogusław Kukuć mówiąc, że jest „to lektura obowiązkowa każdego sympatyka łódzkiego zespołu”, ale też „kawał historii polskiej piłki w jej najlepszym wydaniu”, jak zauważa Piotr Dobrowolski.

Najbardziej interesująca jest w całej historii postać Zbigniewa Bońka. Prawie połowa książki skupiona jest wokół jednego z najlepszych polskich piłkarzy, zupełnie tak jak Wielki Widzew. Na szczęście reporterska klasa autora pozwala ocenić mu prezesa PZPN subiektywnie, ale już przedstawić na tyle obiektywnie, na ile można. Na kartkach jawi nam się więc ówczesna gwiazda polskich boisk, ale pomiędzy stronami wyłania się jej drugie, dużo twardsze i bardziej „łódzkie” oblicze. Charakter, który członkowie tej drużyny dzielili, który ją spajał i wreszcie uczynił wielką.

Jednak tego, co w dziele Marka Wawrzynowskiego jest najlepsze, nie widać na pierwszy rzut oka. Kunszt Wawrzynowskiego objawia się już we wstępie do reportażu. Autor w pierwszym akapicie daje nam do zrozumienia, że nie będzie się z historią Wielkiego Widzewa zbytnio pieścił, nie ma zamiaru nikogo wybielać. W dalszym ciągu uwidacznia się on, gdy dziennikarz inteligentnie wplata wątki poboczne w opowieść, jakby dekorując gotowe już danie. Na koniec dobitnie przypomina nam o sobie w pierwszej części zakończenia i spokojnie wybrzmiewa aż do ostatniej, trzysta dziewiątej strony.

Dziennikarzowi Przeglądu Sportowego należą się wyrazy uznania (podziękowania?) za to, że w dobie tweetów, smsów i statusów na „fejsie”, do opisywania rzeczywistości posługuje się zdaniami złożonymi. Co prawda, redaktor dopuścił się paru dziwnych karłów zdaniowych, ale jest ich tyle, że w obliczu jego odwagi stylistycznej bledną. Autor pokazuje tym samym, że zdania o objętości dwóch czy trzech wersów można czytać z równą łatwością, co pięć wyrażeń zmieszczonych na tej samej przestrzeni. A ile więcej z tego przyjemności!

To jedna z niewielu książek, której rekomendacje kolegów z branży rzeczywiście są wiarygodne. Ma więc rację Bogusław Kukuć mówiąc, że jest „to lektura obowiązkowa każdego sympatyka łódzkiego zespołu”, ale też „kawał historii polskiej piłki w jej najlepszym wydaniu”, jak zauważa Piotr Dobrowolski.

Najbardziej interesująca jest w całej historii postać Zbigniewa Bońka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Gracz" nie jest fatalny, żadne z niego "gówno" jak nazywają je hejterzy. Przeczytałem w życiu gorsze książki, nawet recenzje niektórych z nich znajdują się w tym samym dziale. Rudzki na pewno miał na to, co stworzył niezły pomysł. Fabuła opowiadania jest poprawna, nieźle się rozwija, ma swoje mocniejsze momenty, i typowy dla tego typu powieści "twist". Nawet jeśli niektóre zwroty akcji są przewidywalne, cały pomysł na opowiadanie w "Graczu" jest dokładnie taki, jak nauczycielka uczyła tego w gimnazjum. Jednak jako że z gimnazjum już wyrosłem, spodziewałem się książki o "brudnym świecie futbolu" adresowanej jednak do starszej grupy wiekowej, rozumnej, potrafiącej czytać i korzystającej z tej umiejętności.

Przemysław Rudzki swoją książką przyczynia się do ogłupiania i językowego uwsteczniania się i tak już ciężko funkcjonującego ze słowem drukowanym społeczeństwa. Niektóre zdania czyta się jak dukanie nastolatka. Przy wyglądających jak niedokończone myśli wyrażeniach, jak: "Młody chłopak, który był sławny." pojawia się wielki znak zapytania w głowie. A przecież język polski pozwala na tak obrazowe opisywanie czegokolwiek tylko dusza zapragnie.

Śmieszy też Pana Rudzkiego infantylna fikcja. Niby wszystko oprócz samej Warszawy jest zmyślone, ale m.in. reklamę portalu internetowego kolegi przemycił. Powieść ma też własną ścieżkę dźwiękową. Dochodzi do takiego paradoksu, że pointę epilogu stanowią nie głównie własne słowa autora, a tekst utworu Eldo.

Cała opowieść jest jednak tak "brudna", że nie da się mieć czystych myśli po jej przeczytaniu. Autor wydaje się przedawkował hiperbolę. Przemysław Rudzki napisał książkę dla mało oczytanych nastolatków. Intrygi, przekręty, zabójstwa, mafia, gangsterka, błyski fleszy, paparazzi, wielkie miasto, wielkie pieniądze, wielkie gwiazdy... Autor chyba nigdy nie słyszał, że za dużo, to też niezdrowo. Za dużo w tych czasach kosztują książki, by "Gracza" kupować. Za dużo jest fascynujących pozycji, by na niego marnować cenny czas.

"Gracz" nie jest fatalny, żadne z niego "gówno" jak nazywają je hejterzy. Przeczytałem w życiu gorsze książki, nawet recenzje niektórych z nich znajdują się w tym samym dziale. Rudzki na pewno miał na to, co stworzył niezły pomysł. Fabuła opowiadania jest poprawna, nieźle się rozwija, ma swoje mocniejsze momenty, i typowy dla tego typu powieści "twist". Nawet jeśli niektóre...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Piłkarski poker. Futbolowy biznes bez maski Jérôme Jessel, Patrick Mendelewitsch
Ocena 5,4
Piłkarski poke... Jérôme Jessel, Patr...

Na półkach:

Dziennikarstwo śledcze zwyczajowo nie jest sztuką ściśle związaną z piłką nożną. Afer korupcyjnych w naszym świecie jest bez liku, ale nigdy nie słyszałem, by redakcje specjalnie oddelegowywały „śledczych” zajmujących się korupcją w (między-)narodowych związkach. Może to jednak wina tego, że mieszkam w Polsce.

„Piłkarski Poker” jest idealnym przykładem tego, jak można zrobić coś wielkiego, wkładając w to mnóstwo pracy i pieniędzy, zamiast tylko siedzieć za biurkiem i przepisywać bzdury z Goal.com. Francuski dziennikarz Jerome Jessel i były agent piłkarski Patrick Mendelewitsch przeprowadzili śledztwo, którego rozmiar i wyniki przytłaczają szarego człowieka. Z narażeniem życia i zdrowia – autorzy sami przyznają, że ich vis-a-vis w Ameryce Południowej za podobną działalność lądują w szpitalu – odkrywają przed nami arkany międzynarodowej przestępczości pod niewinnie brzmiącą nazwą „FIFA”.

I choć spośród tych 247 stron 60% zatrważa, to jednak konkluzja jest jedna: wszyscy wszystko już wiedzą, ale nikt z tym nic nie robi. Bo i co z tego, że prokurator interesuje się powyższą sprawą, skoro pana Blattera do dziś widzimy na swoim stanowisku. Co z tego, że powołana we Francji DNIF stoi na straży legalności finansów klubów, skoro sama przyznaje, że nie ma funduszy na prowadzenie śledztw (sic!). Co też z tego, że Abramowicz ukradł miliardy w drodze na szczyt, skoro po jego zdobyciu jest prawie nietykalny.

„Piłkarski Poker” to prawdziwy kiler. Zabija resztę wątpliwości co do tego, jak wygląda tło współczesnej piłki nożnej. Jeśli jednak jesteś pewien swoich uczuć względem samego sportu, bądź spokojny. Sami autorzy przyznają, że mimo wszystkiego, co widzieli, z pierwszym gwizdkiem sędziego ich serce nadal bije w przyśpieszonym tempie, a z ostatnim już tęskni za kolejną okazją do oglądania futbolu.

Dziennikarstwo śledcze zwyczajowo nie jest sztuką ściśle związaną z piłką nożną. Afer korupcyjnych w naszym świecie jest bez liku, ale nigdy nie słyszałem, by redakcje specjalnie oddelegowywały „śledczych” zajmujących się korupcją w (między-)narodowych związkach. Może to jednak wina tego, że mieszkam w Polsce.

„Piłkarski Poker” jest idealnym przykładem tego, jak można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Jak on to przeżył?" To pytanie, które nadal we mnie twki po lekturze wspomnień Mersona. Popularny prezenter telewizji Sky, były zawodnik m.in. Arsenalu i reprezentacji Anglii był w tak głębokim dołku życiowym, że dziś można o nim pisać "Lucky to be alive".
Już czcionka spisu treści i nagłówku "słowa od autora" zwiastuje nam coś odmiennego od tradycyjnych druków. Podskakujące radośnie literki wracają do szeregu, gdy oczy padają na dwa pierwsze akapity od Mersona. I jest w nich dokładnie taki, jak przez kolejnych 300 stron - rozbrajająco szczery, zabawny i bezpośredni.
Paul Merson to jeden z największych pijaków w historii futbolu. Wychylał szklanki z każdym, kto tylko chciał. Od mniej do najbardziej znanych osobistości: Stevem Bouldem, Tonym Adamsem, Nialem Quinnem, Charliem Nicholasem, a przede wszystkim z Paulem Gascoignem. Anglik jest pierwszym w historii Arsenalu zawodnikiem zawieszonym przez klub. Piłkarz sam przyznaje, że lubił mieszkać sam na wyjazdach, bo mógł wtedy marszczyć freda kiedy chciał, a podczas hymnu w ramach debiutu w barwach "Synów Albionu" "szczytował mocniej niż Amy Winehouse po nocy z Petem Dohertym".
Wszystko to tworzy bardzo pozytywny obraz tragicznej histotrii człowieka, który w każdą sobotę rozbrajającym uśmiechem wita zagorzałych fanów "Soccer Saturday". I choć klasę Mersona jako piłkarza czy jego umiejętoności eksperckie, często się podważa, nie da się po przeczytaniu tego quasi-poradnika nie polubić. Ludzie z dystansem do siebie to gatunek wymierający, więc trzeba ich pielęgnować.

"Jak on to przeżył?" To pytanie, które nadal we mnie twki po lekturze wspomnień Mersona. Popularny prezenter telewizji Sky, były zawodnik m.in. Arsenalu i reprezentacji Anglii był w tak głębokim dołku życiowym, że dziś można o nim pisać "Lucky to be alive".
Już czcionka spisu treści i nagłówku "słowa od autora" zwiastuje nam coś odmiennego od tradycyjnych druków....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ja, Ibra. Moja historia Zlatan Ibrahimović, David Lagercrantz
Ocena 7,5
Ja, Ibra. Moja... Zlatan Ibrahimović,...

Na półkach:

Po latach szalonych bramek, agresywnych zagrań, kłótni i karuzeli transferowych zwieńczonych wypowiedziami w tonie: „Zlatan jest najlepszy”, nadszedł czas na odsłonięcie kart. Zabieg czysto marketingowy, bez dwóch zdań. Nie jestem fanem biografii postaci, które mają przed sobą jeszcze kilka lat w zawodzie. Co więcej, nie przepadam też za historiami z cyklu „od zera to bohatera”. Muszę jednak przyznać, że ta lektura zmieniła bieg czasu na ratowniczej wieży. Jakby nagle plażowicze stali się widownią piłkarskiego stadionu.
„Możesz zabrać człowieka z Rosengård, ale nigdy Rosengård z człowieka” – głosi napis w rodzinnym mieście napastnika PSG. W miejscu dla niego szczególnym. To właśnie przez ten tunel musiał biec przestraszony, pędząc na treningi. Bo to właśnie przy moście Annelund napadnięto i przebito płuco jego ojcu.
Jeśli dramatem XXI-wiecznego dziecka jest wyłączenie mu przez mamę komputera/odebranie mu komórki, ciężko jest mi wyobrazić sobie, jak taki maluch odnalazłby się w dzieciństwie Ibrahimovicia. Nie minęło kilka lat jego życia, a rodzice się rozwiedli, ojciec popadł w alkoholizm, a po następnych kilku siostra uzależniła się od narkotyków, a Zlatan wpadł w spiralę kradzieży.
„Jak powiedział mi kiedyś jeden z przyjaciół, moja historia jest jak bajka. To podróż z suburbiów w kierunku marzeń”. To dobra pointa tych prawie 400 stron. Banalne uproszczenie drogi tak wyboistej, że moja walka z nudą nad morzem wydaje się być niczym. Właściwie, czytając poniższe dzieło można odnieść wrażenie, że to cud, że Zlatan w ogóle ma przyjaciół.

Po latach szalonych bramek, agresywnych zagrań, kłótni i karuzeli transferowych zwieńczonych wypowiedziami w tonie: „Zlatan jest najlepszy”, nadszedł czas na odsłonięcie kart. Zabieg czysto marketingowy, bez dwóch zdań. Nie jestem fanem biografii postaci, które mają przed sobą jeszcze kilka lat w zawodzie. Co więcej, nie przepadam też za historiami z cyklu „od zera to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jaume Collell to kolejne nazwisko dodane do mojej prywatnej czarnej listy. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy całego tego hiszpańskiego pisarstwa po prostu nie omijać szerokim łukiem. Kolejny raz Basia B. tłumaczyła z hiszpańskiego i kolejny raz jest źle.
"Guardiola" to właściwie brat "spóźnionego Messiego". Wstęp w wykonaniu Tomasza Lasoty jest do bólu przepoematyzowany. Właściwie wygląda jak opływające nasieniem zdjęcie Guardioli, na które zwalił właśnie sobie jakiś Cules z pryszczami na twarzy.
Napisałbym oklepane "dalej jest jescze gorzej", ale sam w sumie nie wiem, co o tym sądzić. Jaume Collel opowiada historię Guardioli z takimi szczegółami, jakby całe życie Hiszpana mógł przewijać na ekranie komputera. Wie, kto kiedy mówił przez zęby, a co krzyczał, co mówił, a co szeptał, komu mówił i o kim, a najważniejsze: kiedy mówił. Biografia Pepa jest tak szczegółowo rozpisana, że aż nierelana. Nie da się nie odnieść wrażenia, że Collell wciska nam jakiś kit.
Autor wiedział na przykład, że Guardiola z ojcem siedział "w siódmym rzędzie z boku trybuny północnej" podczas spotkania Barcelony z Osasuną w 1981 roku. Cytuje nam listy do Trzech Króli pisane przez bohatera w dzieciństwie, z lekkością rozpisuje rozbudowane dialogi między dziećmi na podwórku, czy nawet ich myśli i stosunek do otaczającego świata.
Cała historia przypomina bardziej "Bajkę o Pepie", coś w stylu raczej "Świnki Pepy" niż "Baśni tysiąca i jednej nocy". Barceloński dzienniarz sypie banałami z rękawa niczym Coelho. Z pewnością stwierdza, że wspomienie jakie szkoleniowiec Blaugrany zachowa na zawsze w pamięci to te, gfy Javier Clemente zrezygnował z gry w golfa, by go odwiedzić.
Jaume Collell nie oszczędził też sobie, zmierzając do końca i podsumowania sylwetki Guardioli, psztyczka w nos jego największego rywala - Jose Mourninho. Czy to potrzebny zabieg biografa, czy nie, oceńcie sami.
Właśnie, biografa. Od tego powinniśmy w ogóle zacząć. Ta książka nie jest biografią. Nie wyniesiecie z niej wielu użytecznych informacji o karierze piłkarskiej i trenerskiej Katalończyka. Jeśli macie zamiar wydać 37 zł, by poznać Guardiolę, nie będą to dobrze ulokowane pieniądze.

Jaume Collell to kolejne nazwisko dodane do mojej prywatnej czarnej listy. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy całego tego hiszpańskiego pisarstwa po prostu nie omijać szerokim łukiem. Kolejny raz Basia B. tłumaczyła z hiszpańskiego i kolejny raz jest źle.
"Guardiola" to właściwie brat "spóźnionego Messiego". Wstęp w wykonaniu Tomasza Lasoty jest do bólu przepoematyzowany....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Traktuje ona przede wszystkim o Okońskim i jego stosunku do futbolu. Dlatego jest tak dobra. I tak podobna do „Futbolowej Gorączki” Nicka Hornby’ego. Na (Wasze) szczęście redaktor Tygodnika Powszechnego – w przeciwieństwie do Anglika - nie maltretuje Arsenalem i, co cenniejsze, odnosi się do czasów współczesnych (Hornby tworzył przed 20 laty).
Blogger (LINK – okonski.blog.pl) tłumaczy nam, czym jest dla niego Fergie Time, czy przeprowadza nas przez historię Portsmouth opisując na ich przykładzie destrukcyjne możliwości pieniądza. Błyskotliwe spostrzeżenia dotyczące kobiet i rasizmu w piłce przeplatają się z pieczołowicie wyszukanymi przykładami piękna roztaczanego przez futbol na całym świecie.
W książce znajdziemy więc m.in. opis afery związanej z Andy Greyem, którego głos nagle znikł z odbiorników telewizyjnych i – ku mojemu rozczarowaniu – gier piłkarskich. Jak przystało na porządnego obywatela kraju nad Wisłą, autor nie omieszkał poruszyć też tematu kibicowania i sławnych „Stadionów nienawiści” od BBC. Najcenniejszym jednak rozdziałem wśród tych kilkuset stron tworzą kartki zapisane historią Hillsborough. Okoński przedstawia okoliczności jednej z największych tragedii futbolowych świata i śledztwa prowadzonego kilkanaście lat przez manipulujące faktami władze.
Futbol w tej książce nie jest w pełni okrutny, ma tylko takie oblicze. To futbol, który znamy, oglądamy i… kochamy. Zupełnie jak autor. Uśmiechamy się więc, gdy znajdujemy podobne naszym odczuciom sformułowania, a nawet – przynajmniej ja się na tym złapałem – podejmujemy w myślach podjąć polemikę z Okońskim.

Traktuje ona przede wszystkim o Okońskim i jego stosunku do futbolu. Dlatego jest tak dobra. I tak podobna do „Futbolowej Gorączki” Nicka Hornby’ego. Na (Wasze) szczęście redaktor Tygodnika Powszechnego – w przeciwieństwie do Anglika - nie maltretuje Arsenalem i, co cenniejsze, odnosi się do czasów współczesnych (Hornby tworzył przed 20 laty).
Blogger (LINK –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Philippe Auclair poświęcił „Cantonie…” 3 lata swojego życia. Jedni – w myśl maksymy „Polak potrafi” – piszą pseudo-biografie w tydzień, drudzy spędzają miesiące w bibliotece, przeglądając każdą angielską czy francuską wzmiankę o swoim bohaterze i ciesząc oko dostępnym materiałem video. Nic dziwnego więc, że z półek sklepowych schodzi Eric, a nie Robert.
Szczególnie tak wydany. Wydawnictwo Anakonda naprawdę się postarało. Świetne tłumaczenie Marcina Grzywacza, twarda oprawa, przyjemny, twardy papier. Co więcej, brakuje tandetnych fotek z debilnymi podpisami, co zawsze umila przewracanie stron. Autor przyznaje też, że za radą Erika Bieldermana – przyjaciela swojego i Alexa Fergusona – usunął pierwotnie własne przemyślenia, dygresje i anegdoty i nie obrazi się, jeśli czytelnik takowe pominie. Ba! Eseje te zostały nawet zaznaczone kursywą, by ułatwić zadanie odbiorcy.
Byłaby to najgorsza z możliwych decyzji. Eric staje się impulsem do przemyśleń dotyczących zarówno obecnej, jak i ówczesnej sytuacji w królowej sportów. I właśnie tutaj Auclair pokazuje swój prawdziwy kunszt. Szczególnie wartościowe są fragmenty o kibicach i ich pamięci, czy „rozprawa” z medialną aferą po Selhurst Park.
Ponad 400 stron trochę mnie zmęczyło. Przede wszystkim zbytnie nagromadzenie opisów rozegranych spotkań. I choć z racji zawodu mecz to Cantona, a Cantona to mecz, to właśnie z pośród wszystkich piłkarzy tamtych czasów Erica wyróżniało to, co robił czy mówił poza boiskiem. Nie, autor nie pomija tych smaczków, ale one jakby giną przytłoczone sprawozdaniami.
Lektura „Cantony” na pewno nie będzie stratą czasu czy pieniędzy. Wyjątkowość piłkarza jest tutaj ukazana przez jednego z najlepszych francuskich dziennikarzy, wspieranego przez swoich kolegów z zawodu, sir Alexa Fergusona, wspomnianego już Bieldermana, rodzinę piłkarza, mentorów – Guy Rouxa, Henriego Emilie, Gerarda Houlliera, czy Alexa Flynna.

Philippe Auclair poświęcił „Cantonie…” 3 lata swojego życia. Jedni – w myśl maksymy „Polak potrafi” – piszą pseudo-biografie w tydzień, drudzy spędzają miesiące w bibliotece, przeglądając każdą angielską czy francuską wzmiankę o swoim bohaterze i ciesząc oko dostępnym materiałem video. Nic dziwnego więc, że z półek sklepowych schodzi Eric, a nie Robert.
Szczególnie tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka przypomina jedno wielkie lokowanie produktów, składające się na reklamę takich marek jak: Blackbery, Nike, Adidas, Versace, Dolce & Gabbbana czy Porsche. Autor non stop atakuje nas wręcz nic niewnoszącymi informacjami. Z opowieści dowiadujemy się między innymi jaki awatar ma na czacie (w swoim Blackberry) „La Pulga”, jakim samochodem i gdzie przyjechał, co zamawia u rzeźnika, czemu głaszcze swoją lewą nogę, jak się bawił w Disneylandzie, na którym piętrze mieszkała narzeczona, albo że nudził się oglądając „Lost” czy „Prison Break” itd. itp. Stek nieprzydatnych bzdur.
Książki właściwie nie ma sensu czytać. Wartość informacyjna zawarta na zapisanych ręką Faccio kartkach jest minimalna. W swoim egzemplarzu zaznaczyłem kilka przydatnych faktów, głównie dotyczących leczenia hormonem wzrostu i przyszłości – a raczej jej braku – tysięcy juniorów w Europie. Można śmiało powiedzieć, że wstęp stworzony przez Prezesa Polskiej Penyi FCB i epilog Dariusza Wołowskiego są dużo ciekawsze niż treść właściwa.
Powiem więcej: tego dzieła nie powinno się czytać. Nie wiem, czy to wina autora czy tłumaczki, ale fakt pozostaje faktem: strony wręcz ociekają błędami. Pojawiają się takie fragmenty, gdzie czytelnik nie ma bladego pojęcia, „co autor miał na myśli”. Do książki niestety nie załączono klucza odpowiedzi. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę kilka perełek:
„Myszka Miki dostrzegła w Messim idealną postać do promowania marzeń […]”
„A więc takie są jego dylematy poza boiskiem: wybór między mostkiem wołowym a mialnesą a la napolitana”
„Leo Messi był pchłą, która nie była pasożytem”
Wielkie „What the fuck!?” pojawia się w głowie i książka ląduje z powrotem w torbie. Gdyby to było wszystko… ale niestety nie jest. Leonardo wraz z panią Barbarą Bardadyn męczą nas jeszcze bardziej. Razem stanowią oni nawet bóstwo, które widzi emocje telefonicznego rozmówcy. Nieścisłość i brak logiki to słowo klucz dla odszyfrowania „kodu da Faccio”.

Książka przypomina jedno wielkie lokowanie produktów, składające się na reklamę takich marek jak: Blackbery, Nike, Adidas, Versace, Dolce & Gabbbana czy Porsche. Autor non stop atakuje nas wręcz nic niewnoszącymi informacjami. Z opowieści dowiadujemy się między innymi jaki awatar ma na czacie (w swoim Blackberry) „La Pulga”, jakim samochodem i gdzie przyjechał, co zamawia u...

więcej Pokaż mimo to