Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wojna ludzi z myślącymi maszynami to temat długi, przerabiany od lat przez pisarzy, filmowców i producentów gier. Od czasu do czasu jest to wojna aktualizowana, by przystosować naszych wrogów do współczesnych standardów. W końcu T-100 z Terminatora to maszyna z dzisiejszego punktu widzenia mocno przestarzała :)

"Robokalipsa" Daniela H. Willa to wizja współczesna, ze wszystkimi smartfonami, inteligentnymi samochodami, czy bezprzewodową transmisją danych włącznie. Mam wrażenie, że autor nawet wybiegł nieco w przyszłość. Jego wizja jest interesująca, przedstawia wojnę, jako takie partyzanckie podchody ze strony ludzi. Ciekawie opisuje całą walkę, w interesujący sposób przedstawia okrucieństwo maszyn w stosunku do ludzi. Czytelnik czuje wręcz bród, rozpacz, krew i poświęcenie, jakich wymaga nowa wojna. Fajne jest też to, jak pokazuje wojnę na różnych półkulach, jak ludzie nie związani ze sobą, i nie mający o sobie pojęcia wspólnie dokładają z różnych stron świata pojedyncze, małe cegiełki, które mają przybliżyć ludzkość do zwycięstwa.

Co zatem nie zagrało?
405 stron. Niby dużo, ale w przypadku całego ogromu, jaki Daniel H. Wilson chciał przekazać za mało. Bohaterowie są płytcy, i choć autor starał się by tchnąć w nich trochę życia, to z każdym z nich spędzamy zbyt mało czasu, by polubić kogoś, lub nie. Też fakt, że bohaterów mamy wielu i każdy z nich przeżywa tą wojnę na swój sposób w innym rejonie świata sprawia, że wiele, zbyt wiele rzeczy jest opisanych skrótowo.

A przecież można by było zrobić inaczej. Grubsza książka była by tu bardziej wskazana. Albo rozbić tą historię na kilka tomów? Wtedy, myślę, że było by takiej gonitwy, każdy wątek i bohater dostałby tyle stron, na ile zasługuje.

Wojna ludzi z myślącymi maszynami to temat długi, przerabiany od lat przez pisarzy, filmowców i producentów gier. Od czasu do czasu jest to wojna aktualizowana, by przystosować naszych wrogów do współczesnych standardów. W końcu T-100 z Terminatora to maszyna z dzisiejszego punktu widzenia mocno przestarzała :)

"Robokalipsa" Daniela H. Willa to wizja współczesna, ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapewne wielu to zna: Zasiadamy wieczorem z książką, tak na chwilkę, by tylko ją zacząć. Wiele stron później uświadmiacie sobie, że w zasadzie mieliście już dawno spać, ale.... w sumie i tak czytacie dalej. Jeszcze troszkę. Dokładnie tak zaczęła się moja przygoda z "Amerykańskimi Bogami" Neila Gaimana.

Ta książka to podróż, podróż przez Amerykę, i odkrywanie wraz z bohaterem miejsc magicznych, niedostępnych śmiertelnikom. Podróż bardzo malownicza. Gaiman ma naprawdę świetny styl, miesza ze sobą opisy długie, i skomplikowane, oraz krótkie. Oba w jakimś celu, wszystko jest robione z głową. W efekcie w głowie pełno jest malowniczych obrazów, pejzarzy, ale i rzeczy strasznych i dziwnych. Co ciekawe, u niego często mniej znaczy więcej, i potrafi jednym krótkim zdaniem pobudzić wyobraźnię do działania. O tak, jego styl i opisy to zdecydowanie mocny punkt powieści.

To również poznawanie ukrywających się w różnych miejscach mistycznychych bogów szykujących się na wojnę. Naprawdę wielką przyjemność sprawiało odkrywają jak w USA ukrywają się pradawni bogowie wywodzący się z wielu kultur. Co ciekawe, Gaiman nie tylko błysnął pomyślunkiem w tym, jak ich poukrywać, ale każda z tych postaci jest żywa, ciekawa. Lubi się ich albo nie.

To wreszcie przyjaźń. Cień - głowny bohater książki jest postacią tak wykreowaną, że polubiłem go od razu. Zresztą - taki był chyba zamysł autora, bo dołożył wszelkich starań by tak właśnie było. Wiem, że jest to bohater, który szybko mi z głowy nie uleci. Zreztą - nie tylko Cień. Gaiman z każdego bohatero potrafił uczynić postać z krwi i kości. W martwej żonie głownego bohatera było więcej życia, niż w głównym bohaterze niektórych książek :). Lubię taką kreację bohaterów, którzy nie są mi obojętni.

To wreszcie opowieść.... nie, źle piszę.... Opowieść, przez takie duże O. Wciągająca, wyczerpująca, ciekawa. Wciąż i wciąż czekałem na wolną chwilę by poczytać, by dowiedzieć się co będzie dalej, jak zakończy się tajemnicze spotkanie Cienia z Wendsdayem. I było wiele nocy, kiedy zamiast spać czytałem, o czym zaświadczą współpracownicy. Neil Gaiman snuje swą Opowieść powoli, konsekwenstnie, nie umykają mu żadne szczegóły. Od czasu do czasu pojawia się jakiś żart. A na koniec, namiast rozpoczęte wątki uciąć albo pobieżnie je wyjaśnić kończy je.... spokojnie, bez pośpiechu. Ani razu nie miałem wrażenia, że autor się spieszy, że jakiś rozdział powstał tylko po to by spiąć fabułę. Zaangażowanie czuć niemal z każdej strony.

"Amerykańskich Bogów" czytało mi się naprawdę bardzo dobrze. Kilka dni po skończeniu lektury nadal wracam do niej myślami, i już wiem, że będę tęsknił za Cieniem. Polecam gorąco.

Zapewne wielu to zna: Zasiadamy wieczorem z książką, tak na chwilkę, by tylko ją zacząć. Wiele stron później uświadmiacie sobie, że w zasadzie mieliście już dawno spać, ale.... w sumie i tak czytacie dalej. Jeszcze troszkę. Dokładnie tak zaczęła się moja przygoda z "Amerykańskimi Bogami" Neila Gaimana.

Ta książka to podróż, podróż przez Amerykę, i odkrywanie wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Informatyka, to prężnie i szybko rozijająca się dziedzina. Z dzisiejszej perspektywy nowinki technologicznie z nie tak odległych lat (np. 2000, 2010) wydają się często przestarzałe, czy wręcz śmieszne. Oczywiście informatyka istnieje o wiele dłużej, ale lat osiemdziesiątych, czy wcześniejszych to nawet taki stary pryk, jak ja nie pamięta ;)

William Gibson napisał "Neuromancera" w 1984 roku. Książka to cyberpunk, komputery odkrywają tam bardzo ważną rolę. I mimo faktu, że dzieje się w przyszłości, pojawia się tam dużo informatycznego żargonu jest ona tak bardzo.... retro. Nikt nie pisze o gigabajtach (za to wiele megabajtów jest bardzo powszechne) , muzykę i filmy ogląda się z kaset na magnetowidach (za to są "mini" - ciężko mi to sobie wyobrazić). I wszystko, cała ta książka pokazuje, jak bardzo jest z innej epoki. Jak inaczej wyobrażali sobie przyszłość ludzie żyjący 30 lat temu.

Czy to źle? Według mnie zrobiło to DOKONAŁY klimat całości, który jest najmocniejszym elementem powieści Gibsona. I choć - owszem - nie ma tu nic wizjonerskiego, to jednak taka alternatywna przyszłość naprawdę wkręca.

Klimat to nie jedyny atut książki. Podobali mi się też bohaterowie. Choć z początku wydawali mi się bardzo nijacy, zarówno Case, Molly, jak i Armitage budzą sympatię. Nie wiem, na czym to polegało, autor nie specjalnie starał się nadać im jakąś głębie, a jednak polubiałem ich. Ten ich upór w dążeniu do celu.

William Gibson ma również dziwny spsób narracji. Podobają mi się opisy świata wykreownego, różnych miejsc czy osób. Dzięki temu jego cyberpunkowy świat żyje i sprawia wrażenie autentycznego. Zdarza mu się czasami zatrzymać, opisać jakieś proste zdarzenie, ludzi.... po prostu takie zwyczajne życie retrofuturystycznego faceta. Z drugiej strony często zdarzają mu się przeskoki z jednego miejsca w drugie, a Czytelnik musi sam sobie wywnioskować, co było pośrodku.

Książka nie jest łatwa. Dla niektórych komputerowy żargon może być nie do przełknięcia. Mnie jednak urzekła. Czytając ją powróciłem nieco do czasów dzieciństwa i pierwszych fascynacji komputerowych. Kiedy sto mega to było dużo, 640x480 było prawie jak FullHD. Zdecydowanie „Neuromancer” Williama Gibsona nie jest dla wszystkich, ale polecam spróbować.

Informatyka, to prężnie i szybko rozijająca się dziedzina. Z dzisiejszej perspektywy nowinki technologicznie z nie tak odległych lat (np. 2000, 2010) wydają się często przestarzałe, czy wręcz śmieszne. Oczywiście informatyka istnieje o wiele dłużej, ale lat osiemdziesiątych, czy wcześniejszych to nawet taki stary pryk, jak ja nie pamięta ;)

William Gibson napisał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wakacji czas, lato, słońce, Woodstock (zaraz będzie ciemno!), to też na ciężką i trudną i mroczną książkę zwyczajnie nie miałem ochoty. A ponieważ pierwsza część "Ostatnich Potomków" Matta J. Kirby'ego była lekturą lekką, i przyjemną, wybór padł na kontynuację o podtytule "Grobowiec Chana". Z wyjątkowo szpetną okładką, nawiasem mówiąc.

I przyznam się, że mam problem z tą częścią. O ile pierwszy tom mnie wciągnął, a końcówka zaciekawiła, tak przy kontynuacji autor nie ustrzegł się pewnych błędów, i w moim odczuciu zrobił spory krok w tył w porównaniu z pierwszą częścią.

Przede wszystkim zrezygnował z fajnego pomysłu wspólnych symulacji, kiedy bohaterowie ze świata współczesnego dzielą historię z symulacji w Animusie. Było to ciekawe nowium w porównaniu z grą, wydarzenia z przeszłości obserwowane z perspektywy kilku bohaterów. Tym razem tego nie ma, za to symulacji jest kilka. W efekcie dostajemy po kilka krótkich rozdziałów, przeskakujemy między nimi bardzo szybko, i robi się po prostu misz-masz :P. Bohaterowie w tych symulacjach są opisani po macoszemu, fabuła też goni, robi się chaos w głowie Czytelnika, i zupełnie nijak nie można się wczuć w klimat. A przecież w pierwszym tomie sesja w Animusie była tylko jedna, za to obszerna, i naprawdę dało się, niczym w grze, poczuć ducha epoki. Pod tym względem jest znacznie gorzej.


Nie podobało mi się podejście Kirby'ego do swoich bohaterów. Jak już pisałem przy okazji pierwszego tomu, seria "Ostatni Potomkowie" jest młodzieżowa. Bohaterami są nastolatki. Nastolatki, które śmigają bezproblemowo samochodem (dwa razy), po wstępnym i krótkim szkoleniu trwającym dwa tygodnie potrafią mniej więcej tyle, co wyszkolony assasin. Poważnie, gdyby to rzeczywiście tak krótko trwało, to założę się, że w godzinach szczytu większe korki były by na dachach niż na ulicach ;).

Aaa, i dziwne jest podejście rodziców do naszych dzieciaków. Cześć z nich pozwalają zamknąć w laboratorium Abstergo na bliżej nieokreślony czas w zamian za kupę pieniędzy. A Owen i Javier znikają na sporo ponad 2 tygodnie u Assasynów, i nie ma nic.... ani słowa na temat tego, żeby ich rodzina się martwiła, szukała, or something. A przecież jak w pierwszej części Owen zniknął na noc to matka i dziadkowie martwili się o niego. Naprawdę mocno uwiarygodniło by to powieść Kirby'ego, gdyby dołożył wątek zmartwionych rodziców, tymczasem temat albo przemilczał, albo opisał bardzo bzdurną historyjkę by go ominąć. Szkoda....

Ale było w "Grobowcu Chana" kilka rzeczy, które mi się podobało. Największą z nich są relacje między bohaterami, to, jak symulacje w Animusie mają wpływ na nich. Konflikty, sympatie.... widać, że autor starał się urozmaicić ten temat i stworzyć bohaterów z krwi i kości. Przedłożyło się to na to, że przez większą część powieści po prostu ciekawiło mnie, co się z nimi stanie dalej. Pod tym względem jest zdecydowanie lepiej niż poprzednim razem.

Bardzo fajnie ukazane są też opisy pojedynków, i walk. Czyta się je z zapartym tchem, nie nużą, są czytelne. Czy to w symulacjach w Animusie, czy w czasach współczesnych po wciągają.
Podoba mi się też fakt, że w tym tomie autor bardziej rozróżnił strony konwiktów. OK, może spowodowało to, że podział na dobro i zło powrócił, ale wreszcie ktoś nieobeznany z serią prędzej się w tym połapie. Intryguje pojawiający się coraz częściej wątek trzeciej strony konfliktu….

Mimo wszystko nie mogę „Grobowca Chana” z czystym sumieniem polecić. Było w tej książce wiele rzeczy, które mi się nie podobały, choć były też rzeczy dobre. Jest zauważalnie słabiej niż w przypadku pierwszego tomu. Mam tylko szczerą nadzieję, że Matthew J. Kirby zrobił krok w tył po to, by nabrać rozpędu przez trzecim tomem.

Wakacji czas, lato, słońce, Woodstock (zaraz będzie ciemno!), to też na ciężką i trudną i mroczną książkę zwyczajnie nie miałem ochoty. A ponieważ pierwsza część "Ostatnich Potomków" Matta J. Kirby'ego była lekturą lekką, i przyjemną, wybór padł na kontynuację o podtytule "Grobowiec Chana". Z wyjątkowo szpetną okładką, nawiasem mówiąc.

I przyznam się, że mam problem z tą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak dobrze było wrócić do Elendel po dłuższym czasie, i ponownie spotkać starych znajomych. "Stop Prawa" Brandona Sandersona bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, więc pewne było, że prędzej czy później sięgnę po kontynuację.

Elendel się jednak zmieniło podczas mojej nieobcności. Mieszkańczy tego miasta już nie rozmawiają o elektryczności, za to zachwycają się (albo wręcz przeciwnie) automobilami. Przyznam, że bardzo podobała mi się ewolucja świata, w którym dzieją się "Cienie Tożsamości". Czuć postęp względem poprzedniego tomu, pojawiają się nowinki technologiczne, o których w "Stopie Prawa" nie czytaliśmy. Dodatkowo, tak jak poprzednim razem" bohaterowie czasami o tym dyskutują, mówią co im się podoba, a co nie, co nadaje światu wykreowanemu przez Sandersona wiarygodności i klimatu. Autor naprawdę tu się bardzo postarał.

Świetnie są też opisane pojedynki, zwłaszcza gdy z pomocą przychodzą zdolności bohaterów, jaką jest Allomencja i Feruchemia. Strzelaniny, bijatyki, pościgi są opisane po prostu fenomenalnie, czyta się je bardzo dobrze, a zdolności bohaterów, wyskoki, piruety, spowalnianie czasu dodają dodatkowego smaczku. Jednocześnie brak tu, często obecnego w innych książkach chaosu.

Bohaterowie..... cóż, ci też się zmienili podczas mojej nieobecności. Zwłaszcza Wax, i Marasi, którym autor poświęcił chyba mniej słów, niż w "Stopie Prawa". W efekcie nie poczułem do nich takiej więzi, jak poprzednim razem. Dodatkowo, działają oni osobno, ich drogi ledwie kilka razy się przecinają, brak tu tego wyczuwalnego napięcia między nimi, jaki był w pierwszej części, a szkoda. Wayne? Ten sam zabawny i nieokrzesany chłopak z Dziczy, który jest powodem większości zabawnych sytuacji. I, tak samo, jak poprzednim razem przyjaźń między Waxem i Waynem jest doskonale wyczuwalna. Bardzo podobała mi się też kracja kandry MeLaan, półbogini pomagającej bohaterom. Jej nie końca rozumienie ludzi, i ich zachowań dodało smaczku całej powieści.

Podobał mi się też czarny charakter. Brandon Sanderson, po raz kolejny, obsadził w tej roli kogoś z charakterem. Cyruliczka posiada też swoje motywy, którymi się kieruje, i naprawdę jest ciekawie przedstawiona. A końcówka, kiedy wychodzi na jaw jej sekret spowodowała u mnie istny opad szczęki!

Największy problem z "Cieniami" mam taki, że w większym stopniu niż pierwszy tom nawiązuje do wcześniejszej trylogii "Zrodzonego z Mgły". O ile "Stop Prawa" czytało się w miarę bezproblemowo, bo tam nawiązań było mało i były to raczej "smaczki" bez wpływu na fabułę, tak w "Cieniach Tożsamości” miałem momentami mętlik w głowie. Poważnie rozważam przeczytanie pierwszej Trylogii zanim zabiorę się za trzecią część Przygód Waxa :)

Brandon Sanderson, to pisarz, który pojawił się w moim życiu przez przypadek. I po lekturze "Cieni Tożsamości" wiem, że zostanie ze mną na dłużej. Zdecydowanie polecam.

Jak dobrze było wrócić do Elendel po dłuższym czasie, i ponownie spotkać starych znajomych. "Stop Prawa" Brandona Sandersona bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, więc pewne było, że prędzej czy później sięgnę po kontynuację.

Elendel się jednak zmieniło podczas mojej nieobcności. Mieszkańczy tego miasta już nie rozmawiają o elektryczności, za to zachwycają się (albo wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Cienie w Mroku" Michelle Paver to książka bardzo niepozorna. Nie za długa, nie przyciągnęła wzroku ciekawą okładką, autorki nie kojarzę. I pewnie gdyby nie fakt, że jest to prezent zapewne przeszedłbym obok w jakiejś księgarni, i nawet nie popatrzył w jej stronę. A jednak, wyprawa na Arktykę wraz z Jackiem, głownym bohaterem książki była dla mnie przeżyciem.

ARKTYKA
Michelle Paver, jak wynika z notki na okładce, jest podróżniczką. I w "Cieniach Mroku" jest to widoczne na każdym kroku. Malownicze opisy niezbadanego Lądu, kolory, słońce (a potem jego brak), opisy przyrody, roślinności, zwierząt robią niesamowite wrażenie. I są tak sugestywne, że od samego czytania robiło się zimno. Czytało mi się je bardzo dobrze

LUDZIE
OK, Książka jest o samotnym bohaterze, który musi przetrwać noc poralną na Arktyce, więc bohaterów drugoplanowych nie ma wielu. W sumie, poza Gusem i Algie pełnią rolę raczej marginalną. A jednak autorce udało się w bardzo ciekawy i przekonywujący sposób przedstawić realcje między nimi. Budzą sympatię, lub antypatię czytelnika, mają swój charakter i są JACYŚ. Lubię takie kreacje bohaterów. Dodatkowo bardzo mi się podobało, jak autorka przedstawiła relacje Jacka z psem, który na długo stał się jego jedynym przyjacielem.

SAMOTNOŚĆ
No właśnie, jak już wspomniałem, głowny bohater szybko zostaje na Arktyce sam. Mała chatka, którą wybudowali, psiaki niedaleko, stacja radiowa, i wszechobecna ciemność nocy polarnej stają się jego światem. Michelle Paver na tym polu też błysnęła - mieszkam w bloku, obok, pode mną i nade mną śpią (bo zazwyczaj czytam w nocy) ludzie, a potrafiłem poczuć się sam pośrodku wielkiej nicości. Zupełnie jak Jack. Tutaj też pochwalę autorkę za przelanie na papier tego, co dzieje się w głowie głównego bohatera. I choć na pewno na podstawie tego żaden psychiatra nie napisze pracy doktorskiej, to próba odgadnięcia tego, co dzieje się w głowie człowieka, który od wielu dni nie widział słońca też jest bardzo interesująca.

STRACH
Najbardziej boimy się tego, czego nie widzimy. Od samego początku lektury dostajemy sygnały, że Gruhunken jest nawiedzone, i autorce do samego końca udaje się utrzymać klimat niepewności i zaszczucia. Brak tu popularnych "jump scare'ów", potworów wychodzących z szafy, i tym podobnych rzeczy. Jest za to coś.... jakiś ruch na skraju widoczności, który w sumie mógł się Jackowi wydawać", jakiś dźwięk, który w gruncie rzeczy może być tylko odgłosami wiatru..... i do mnie to dotarło. Niepokój towarzyszył mi przez całą lekturę "Cieni w Mroku", a były momenty, kiedy można było wręcz spanikować. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że do samego końca nie mamy pewności, czy coś się rzeczywiście dzieje w Gruhunken, czy to tylko wytwór, skołowanego ciemnością i oderwaniem umysłu Jacka.

"Cienie w Mroku" to książka, którą z czystym sumieniem polecam każdemu, kto lubi horrory. Ma w sobie wszystko to, co książka mieć powinna. I gdyby tylko zakończenie nie było aż tak chaotyczne.....

"Cienie w Mroku" Michelle Paver to książka bardzo niepozorna. Nie za długa, nie przyciągnęła wzroku ciekawą okładką, autorki nie kojarzę. I pewnie gdyby nie fakt, że jest to prezent zapewne przeszedłbym obok w jakiejś księgarni, i nawet nie popatrzył w jej stronę. A jednak, wyprawa na Arktykę wraz z Jackiem, głownym bohaterem książki była dla mnie przeżyciem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie mam problemu z tzw. książkami dla młodzieży. Nie czytam ich jakoś specjalnie często (ba, nawet w liceum, kiedy zaczynałem przygodę książkami na "dzień dobry" przywaliłem sobie "Diunę"....), ale kilka takich wpadło mi w ręce. Zarówno "Erebosa" jak i "Assasina" wspominam całkiem dobrze, choć czasami poruszają problemy, które już od lat mnie nie dotyczą (pierwsza miłość, dojrzewanie, co powie mama?). Dlatego, kiedy zabierałem się za "Księcia Mgły" Carlosa Ruiz Zafóna nie martwił mnie fakt, że jest to właśnie literatura młodzieżowa. Martwiła mnie raczej liczba stron.

Nie ukrywam, że lubię książki długie. Lubię, kiedy autor poza fabułą pozwoli mi poznać bohaterów. Kiedy zatrzyma się czasem, i pozwoli im pogadać o rzeczach przyziemnych. Dzięki temu czuję, że są oni prawdziwi, lubię ich, bądź nie, ale nie są mi obojętni. Lubię, kiedy autor opisuje ich przerażenie, kiedy spotyka ich coś niezwykłego. Kiedy opisuje emocje, które towarzyszą im na polu bitwy, czy w pustce kosmosu. I pewnie dlatego "Książe Mgły" mnie do siebie nie przekonał.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Zafón pędził z tą historią. Na złamanie karku, byle szybciej przedstawić światu swoją wizję. "Książe Mgły" jest dość krótki. Cierpią na tym bohaterowie, którzy według mnie są nijacy. Zresztą - już teraz będąc jedwie parę dni po lekturze ciężko jest mi przypomnieć sobie ich imiona. Wiemy tylko, że są nastolatkami. Poznajemy ich, jak przeprowadzają się do domku nad morzem, i dzieją się tam różne Złe Rzeczy. Taki prawie-że-horror. Między dwójką z nich wywiązuje się jakieś uczucie. Spoko. Autor tego nie rozwinął, więc mało mnie to obchodziło. Relacje między bratem i siostrą też nie są prawie w ogóle opisane. Wiemy tylko tyle, że początkowo była między nimi wojna, a potem już nie. Moment, kiedy wojna zniknęła mi umknął. Relacje z rodzicami są bardzo enigmatyczne i w sumie ograniczają się do kilku zdań.

Czarny Charakter zaś, to kolejny złodupiec z kategorii "jestem zły, bo tak, ha ha ha" <-----ubermroczny śmiech. Nie poznajemy nic z jego motywów, wiemy tylko że jest bardzo zły, i że wkrótce powróci by namieszać.

Sama fabuła też pędzi. Przez co brak mi tu szczegułowych opisów, które aż się proszą by się pojawić Kiedy z szafy wychodzi potwór zanim poczujemy klimat i grozę jest już po temacie. I tak jest, niestety z większością opisów dziwnych i nadnaturalnych rzeczy, które spotykają bohaterów.

Szkoda, bo w tej fabule jest potencjał na naprawdę fajny młodzieżowy horror. Gdyby tylko autor pozwolił Czytelnikowi lepiej poznać swoich bohaterów, bardziej przyłożył się do opisów świata, pozwolił książce się na chwilę "zatrzymać" było by naprawdę dobrze. Tym bardziej, że błędów i nielogiczności nie stwierdziłem żadnych. Tymczasem przefrunąłem przez "Księcia Mgły" i za rok pewnie nie będę o nim pamiętał. Nie uważam, żeby Zafón napisał książkę złą. Według mnie jest ona po prostu nijaka. Żadnych emocji, zero.

Może, poza końcówką, która autentycznie się wyróżnia. Autentycznie mnie zaskoczyła, i nie była takim utartym "i żyli długo i szczęśliwie".

Z tego, co udało mi się wyczytać, choćby na tym serwisie jest to debiut tego autora, oraz wiele z jego późniejszych książek jest dobrych. Po lekturze "Księcia Mgły" stwierdzam, że.... może tak być :). Bo w końcu każdy od czegoś zaczynał. Tak, jak pisałem wcześniej, ta książka jest jest jakaś bardzo zła, i naprawdę komuś może sprawić przyjemność jej czytanie. Dla mnie była po prostu zbyt nijaka.

Nie mam problemu z tzw. książkami dla młodzieży. Nie czytam ich jakoś specjalnie często (ba, nawet w liceum, kiedy zaczynałem przygodę książkami na "dzień dobry" przywaliłem sobie "Diunę"....), ale kilka takich wpadło mi w ręce. Zarówno "Erebosa" jak i "Assasina" wspominam całkiem dobrze, choć czasami poruszają problemy, które już od lat mnie nie dotyczą (pierwsza miłość,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wiedźmin. Wydanie kolekcjonerskie Maciej Parowski, Bogusław Polch, Andrzej Sapkowski
Ocena 7,5
Wiedźmin. Wyda... Maciej Parowski, Bo...

Na półkach: , ,

Geralt z Rivii. Wiedźmin. Doprawdy, po skończeniu sagi Sapkowskiego postać ta wraca do mnie bardzo często. Albo jako mocno średni Sezon Burz (Andrzej.... co Ty odjaniepawliłeś?) albo świetna gra komputerowa. Tym razem, dzięki prezentowi urodzinowemu od Piotrka, przyszło mi zmierzyć się z komiksem. I to nie byle jakim komiksem! Nie jest to twór, który powstał na szybkiego, by uciąć jeszcze trochę $$ z popularności gry, a kolekcjonerskie wydanie całej serii komiksów, które były wydawane w czasach, kiedy Andrzej Sapokowski pisał Sagę.

Wydanie, które.... o rany, jak ono się pięknie prezentuje! Duży format, ładna okładka, w środku gruby, kredowy papier, żywe kolory. Ktoś naprawdę się tutaj postarał, by nadać wydaniu kolekcjonerskiemu Wiedźmina ekskluzywnego wyglądu. Minusem takiego stanu rzeczy jest fakt, że nieco trudno się to czyta w łóżku na leżąco. Ale - że zacytuję klasyka komputerowej animacji - "jest to poświęcenie, na które jestem gotów." :)

Dodatkową zaletą jest fakt, że przeoranie całego komiksu nie wyczerpuje tematu. Na końcu znajduje się wywiad z twórami, galeria zdjęć, kilka obrazków. Szkoda tylko, że (wybczcie zawodową ciekawość) nie ma opisu, jak przywracało się do życia, poprawiało, i odtwarzoło te komiksy na rzecz Edycji Kolekcjonerskiej.

A same komiksy? Przyznam, że czuję się trochę tak, jak się czułem, kiedy pisałem o oryginalnej Sadze Wiedźmińskiej. Zostało już na ten temat napisane tak dużo, i wszyscy zainteresowani wiedzą, że to rzecz kultowa. I może słowa niczego w tym metamcie nie zmienią. Tym bardziej, że zapewnie nie napiszę nic odkrywczego. Wszystkie opowieści zawarte w Wydsniu Kolekcjonerskim są świetne. I to na tyle, że ciężko mi wyłonić faworyta. Większa część zawartch opowiadań to obrazkowe interpretacje historii znanych z dwóch pierwszych tomów Sagi. Interpretacje nieco zmieniające oryginał. Scenazyści (Maciej Parowski z pomocą samego Andrzeja Sapkowskiego) nieco namieszali na przykład wprowadzając niektóre postacie wcześniej niż w książkach. Dzięki takiemu zabiegowi Czytelnik nieznający pierwowzoru (ale czy tacy w ogóle sięgną po ten komiks?) nie zgubi się.... Ogólnie uważam, że tekst piany został bardzo dobrze przełożony na tekst rysowany (heh :D).

A co z tymi opowiadaniami, które nie mają swoich odpowiedników na kartkach dwóch pierwszych tomów? Pięknie wpasowały się w klimat. No i dzięki temu Czytelnik dowie się nieco więcej o Geralcie z Rivii. Na przykład, jak wyglądał trening wiedźmina, czy skąd się wzięły białe włosy.

Niezależnie zaś do tego, którą historię czytamy w komiksowym wiedźminie udało się perfekcyjnie oddać ducha oryginału. Poczułem się naprawdę jakbym wrócił w dobrze znane mi miejsce. Ważną rzeczą jest też to, że ani przez chwilę nie ma się wrazenia spotykanego z innych komiksów, że autorzy gonią za szybko kończącym się miejscem. Ba, zatrzymają się na chwilkę, posłuchamy pijackich piosenek, brzydkich żartów, poznamy ludzi w wiosce, czy tawernie.... Tak, ten świat żyje, zupełnie jak książkowy pierwowzór.

Rysunki Bogusława Polcha są specyficzne. Takie nieco karykaturalne, dziwne. Ale pasuące do świata wykreowanego przez Sapkowskiego. Nie każdemu przypadną do gustu, tego jestem pewien. Mnie nie zachwyciły jakoś specjalnie.

Jednak mimo rysunków po Edycję Kolekcjonerską komiksów Wiedźmina powinien sięgnąć każdy fan książek Andrzeja Sapkowskiego. Świetna sprawa, fajne dialogi, kapitalna fabuła.... i perfekcyjnie oddany klimat. Czy trzeba czegoś więcej?

Geralt z Rivii. Wiedźmin. Doprawdy, po skończeniu sagi Sapkowskiego postać ta wraca do mnie bardzo często. Albo jako mocno średni Sezon Burz (Andrzej.... co Ty odjaniepawliłeś?) albo świetna gra komputerowa. Tym razem, dzięki prezentowi urodzinowemu od Piotrka, przyszło mi zmierzyć się z komiksem. I to nie byle jakim komiksem! Nie jest to twór, który powstał na szybkiego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię niespodzianki. Zwłaszcza takie, jak "Stop Prawa" Brandona Sandersona. Książka, obok której pewnie przeszedłbym obojętnie w księgarni, o której nigdy nic nie słyszałem (podobnie jak o autorze). I gdyby nie prezent urodzinowy (dziękuję, Kasiu!) zapewnie nie zakumplowałbym się nigdy z Waxem, Waynem, Marasi.

Niespodzianką jest dla mnie przedewszystkim to, jak ta książka jest dobra. Wydaje się niepozorna, niezbyt długa, a jednak u Sandersona zagrało wszystko, jak w najlepszym zespole. Jest wciągająca i ciekawa fabuła, fajnie wykreowane postacie, świetne dialogi, klimat, ciekawie skonstruowany świat, który zdaje się żyć własnym życiem..... no, wszystko, czego oczkuję od dobrej książki.

Waxillium Ladrian, stróż prawa z tajemniczej Dziczy zmuszony zostaje by osiąść w prężnie rozwijającym się mieście Elendel. Początkowo jest mocno zagubiony w tym co się dzieje, ale kiedy wplątuje się w śledztwo w sprawie tajemniczych Znikaczy, chętnie wraca do roli stróża prawa. Z pomocą przychodzi mu jego wierny kompan Wayne, oraz urocza Marasi. Brandon Sanderson poświęca kreacji świata wiele uwagi, dzięki czemu mamy wrażenie, że żyje on własnym życiem

Scadilan jest światem, w którym właśnie dokonuje się rewolucja przemysłowa. Ludzie poznają elektryczność, pojawiają się wielkie pociągi, wieżowce..... jednocześnie gdzieś za górami jest tajemnicza Dzicz, o której krążą legendy, ale znamy ją tylko z tych strzępków informacji, jakie ujawni przed nami główny bohater. Podobają mi się smaczki, detale, które są poupychane tu i tam, a które nadają światu wiarygodności. Kilka razy Czytelnik jest świadkiem rozmowy w której mieszkańczy Elendel są nieprzyzwyczajeni do elekryczności i przeszkadza im np. fakt, że światło elektryczne nie migocze, tak jak świeczka. Szczegół? Owszem, ale właśnie takie szczegóły sprawiają że ten świat żyje, i jest bardziej wiarygodny.

Jednak poza opisami świata mamy też świetnie ukazane walki, strzelaniny, pojedynki.... przykuwają uwagę, są opisane rzetelnie, nie chaotycznie i sprawiają frajdę.

Do tego dochodzą umiejętności bohaterów jakimi są Allomancja i Feruchemia. Może i świat wykreowany przez Sandersona i bez tego by się obronił, ale fakt, że bohateroie potrafą wchodząc w reakcje z metalami wyczyniać takie sztuczki, że czasem miałem wrażenie, że czytam książkową adaptację Matrixa nadaje powieści dodatkowego smaczku. To swoją drogą też jest dokładnie opisane, autor w dodatkach na końcu książki przedstawia zależności między różnymi metalami i jak można ich używać. Tak więc nawet ktoś tak.... hmmmm.... zielony w świecie Sandersona jak ja bez problemu się odnajdzie. Bo musiecie wiedzieć, że "Stop Prawa" to tylko jedna książka z całego Uniwersum, z tego, co udało mi się wyguglować są powieści opisujące innych bohaterów, w innych epokach. Hmmm.... chyba długo będę miał co czytać :D

Urzekł mnie też język jakim posługuje się autor w swojej powieści. Ma taki lekko archaiczny posmak, i dodatkowo buduje i tak już niezły klimat całości.

Bohaterowie też są świetnie wykreowani. Mamy więc wyważonego i racjonalnego Waxilliuma, szalonego i zabawnego Wayne'a, oraz cichą i nieśmiałą Marasi. Oprócz tego , że wszyscy są wykreowani naprawdę fajnie, ich cechy harakteru wyraźnie ich odróżniają od siebie i budzą sympatię (autentycznie każdą postać polubiłem), to jeszcze kapitalnie przedstawione relację między nimi. Przyjaźń Waxa z Waynem autentycznie się czuje, Panowie potrafią się droczyć, cisnąć po sobie po chamsku, żartować, kłócić się, ale gdy przychodzi co do czego jeden za drugim w ogień skoczy. O uczuciu Waxa i Marasi, które kiełkuje przez całą książkę też wypada co-nieco napisać. Bo to jeden z tych nielicznych wątków tego typu, gdzie autentycznie trzymałem za nich mocno kciuki. I naprawdę jestem ciekaw, jak dalej się ta relacja potoczy, a normalnie wątki romentyczne w powieściach s-f igoruję. Nie wiem, czy to ja się starzeje, czy to autor tak ciekawie umiał to opisać, mam szczerzą nadzieję, że to drugie :)

I w tym wszystkim nie zagrała mi za bardzo kreacja głównego czarnego charakteru. Mimo, że autor starał się by nie była to kolejna postać typu "jestem zły, bo tak, hahahahahahaha", to co robił i czym się kierował miało sens to i tak jakoś.... nie mogę oprzeć się wrażeniu, że był przesadzony. I nie budził żadnych emocji.

Jak już wspomniałem "Stop Prawa" jest jedną z wielu książek dziejących się w Scadrial, ale można ją śmiało przeczytać bez znajomości innych dział Sandersona. I, na Rdzę i Zniszczenie, warto to zrobić, bo to naprawdę świetna książka. Ja w każdym razie na pewno sięgnę po kontyuację, choćby po to by znów spotkać się z trójką fajnych ludzi, których przy okazji lektury poznałem. By znów zatopić się w mrocznym świecie i poskakać z Waxem. Szczerze polecam!

Lubię niespodzianki. Zwłaszcza takie, jak "Stop Prawa" Brandona Sandersona. Książka, obok której pewnie przeszedłbym obojętnie w księgarni, o której nigdy nic nie słyszałem (podobnie jak o autorze). I gdyby nie prezent urodzinowy (dziękuję, Kasiu!) zapewnie nie zakumplowałbym się nigdy z Waxem, Waynem, Marasi.

Niespodzianką jest dla mnie przedewszystkim to, jak ta książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem wielkim fanem twórczości Franka herberta. Współczesnemu Czytelnikowi przypomina się głównie Diunę (genialną, tego nie można Jej odmówić), ale Frank Herbert napisał też wiele innych rzeczy. Sam posiadam na półce stare wydania Phantom Pressu kilku książek Mistrza i lubię je. Dom Wydawniczy Rebis pięknie wznowił Kroniki Diuny (specjalnie dla tych wydań pozbyłem się edycji Zysk i s-ka.... zresztą z tłumaczeniem tak samo niesławnym, jak Władca Pierścini), następnie męczył fanów wydawaniem pseudodiuny Briana Herberta i Kevina J. Andrsona....

I wreszcie nastał ten moment, na który po cichu liczyłem. Rebis wydał wreszcie coś autorstwa Franka Hareberta, co jednocześnie nie jest Diuną. Co prawda jest to póki co tom z opowiadaniami, ale i tak jest światełko w tunelu. Liczę na to, że "Opowiadania Zebrane" sprzedadzą się na tyle dobrze, że Rebis wyda inne książki Mistrza (może by tak powrót na świat Pandory? Ładnie proszę.....).

A zaratość? Opowiadania są dobrane starannie, przemyślane. I przedewszystkim w większości przypadków bardzo, ale to bardzo dobre. Już na sam początek atakuje nas świetne, dające do myślenia "Szukasz Czegoś?"... a dalej jest już tylko lepiej. Większość z opowiadań, to podróże kosmiczne i różne perypetie "tych ważnych", którzy rządzą, albo kontrolują. Ale jest kilka opowiadań, które ukazują historię z poziomu zwykłego "szaraczka". Niesamowicie klimatyczny "Wyścig Szczurów" jest tego najlepszym przykładem, bo bohaterem jest zwykły policjant. Wyróżnienie leci też do "Sprawy Śladów" które w bardzo interesujący sposób przedstawia codzienne życie wieśniaków na obcej planecie.

Kolejną rzeczą wartą uwagi jest cykl opowiadań (w "Opowiadaniach Zebranych" wydrukowane jedno zaraz po drugim), których bohaterami są Lewis Orne i Umbo Stetson. Ukazują one pracę agentów, którzy szukają na różnych planetach przejawów agresji, i niszczą je w zarodku. Te kilka opowiadań aż się prosi, by połączyć je w jedną większą powieść. Są tam fajni bohaterowie, ciekawe światy, cywilizacje.... no, całe Uniwersum. Bardzo mi się podobały.

Zauważyłem też wiele podobieństw do Diuny w niektórych opowiadaniach. Wyłapawanie tych smaczków i bodobieństw sprawiło mi dużą frajdę.

Nie można tym opowiadaniom odmówić też jednej rzeczy - jak w każdym tomie są lepsze i gorsze, dłuższe i krótsza, ale każde z nich coś wnosi. Nie znalazłem ani jednego opowiadania, które było by wypełniaczem, czy było słabe. Dlatego polecam "Opowiadania Zebrane - Tom 1" Franka Herberta każdemu fanowi SF.

Jestem wielkim fanem twórczości Franka herberta. Współczesnemu Czytelnikowi przypomina się głównie Diunę (genialną, tego nie można Jej odmówić), ale Frank Herbert napisał też wiele innych rzeczy. Sam posiadam na półce stare wydania Phantom Pressu kilku książek Mistrza i lubię je. Dom Wydawniczy Rebis pięknie wznowił Kroniki Diuny (specjalnie dla tych wydań pozbyłem się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną osobą na świecie, której wątek współczesny w serii Assassin's Creed się podobał, i autentycznie ciekawiło mnie co dalej stanie się z Desmondem Milesem. Wiem, że wątek ten nie ma zbyt wielu fanów, zresztą Ubisoft coraz bardziej ogranicza go w swoich grach. Od razu też z góry ostrzegę, że poniższa recenzja będzie napisana tak, że ludzie nieobeznani z serią gier komputerowych Assassin's Creed mogą niektórych rzeczy nie złapać :).

Celowo nie czytałem książek Oliwiera Bowdena, które towarzyszą premierze każdej "dużej" gry z uniwersum Ubisoftu. W końcu fabułę znam z gier, po co sobie dublować? Tymczasem Matthew J. Kirby zaproponował nieco inne rozwiązanie w sprawie "książkowego" Assassyna. "Ostatni Potomkowie" to książka, której akcja dzieje się w uniwersum Ubisoftu, ale opowiada zupełnie odrębną historię, nie łączy się z żadną grą. To też, mimo obaw (dzieciak na okładce, i fakt, że bohaterem jest nastolatek) postanowiłem po dzieło Kirby'ego sięgnąć.

Fakt, że książka jest dla młodzieży jest, niestety, jej wadą, bo parę rzeczy musiało być uproszonych i pozbawionych brutalnych, czy pikantnych opisów, które aż się proszą o to, by je tu wprowadzić (... bo pomiędzy Tommym, a Adeliną doszło tylko do pocałunku w policzek? Serio?). Gra wprawdzie nie była nigdy jakoś specjalnie brutalna, ale jednak była bardziej dojrzała. Na szczęście fabuła jest ciekawa i na tyle wciągająca, że przypominamy sobie o tych uproszczeniach tylko wtedy, kiedy sztuczne "złagodnienie" powieści Kirby'ego aż razi.

Coś, co naprawdę przypadło mi do gustu, to bezbłędne przeniesienie praw rządzących grą na język literacki. I to w taki sposób, że nawet osoba, która nigdy z serią nie miała do czynienia się z tym połapie. Wyjaśnione jest jak działa Animus, opisane są zależności między ludźmi żyjącymi współcześnie a w przeszłości, wyjaśniony jest efekt krwi, desynchronizacje, ba, nawet korytarz pamięci, który w grze był... loadingiem :D. Dodatkowo autor dba o to, by czytelnik nie zapomniał jakie są zależności między postaciami współczesnymi, a z przeszłości, więc często kiedy przenosimy się w przeszłość możemy poczytać o odczuciach i myślach bohaterów współczesnych, którzy mogą jedynie obserwować, a nie ingerować.

Ale przejdźmy do fabuły. Głównym bohaterem jest Owen, nastolatek szukający dowodów na to, że jego ojciec, który zmarł w więzieniu, trafił do tego więzienia przez pomyłkę. Jego nauczyciel informatyki udostępnia mu pirackiego Animusa, a Owen ma nadzieję, że dzięki "wspominkom" uda mu się udowodnić jak naprawdę było. Matthew J. Kirby wprowadza pewną nowość do serii, mianowicie współdzielenie symulacji. Sprowadza się to do tego, że zamiast jednego bohatera współczesnego, który "wciela się" w bohatera z przeszłości, mamy takich kilku. I fajnie się czyta, jak ich drogi się przecinają, albo obserwuje się tą samą sytuacje z perspektywy kilku różnych osób. Podobają mi się też opisy, w których relacje między bohaterami z przeszłości wpływają na relacje bohaterów w teraźniejszości. Oraz fakt, że w całej tej gonitwie Kirby nie przedstawił żadnej ze stron jako tych "dobrych" ani "złych" - to już leży w kwestii czytelnika, i jego przekonań. W ogóle fabuła jest skonstruowana bardzo sprawnie, i wciąga.

A co z bohaterami? Z racji tego, że akcja dzieje się "teraz" i "kiedyś" jest ich dość sporo, ale autor postarał się, by każdy z nich czymś się wyróżniał. Nie spodziewajcie się nie wiadomo czego, ale i tak pod tym względem jest naprawdę dobrze. Fajnie też są przedstawione relacje i zależności między nimi, o czym już wspomniałem wcześniej. Aczkolwiek mam wrażenie, że to i tak tylko wstęp przed drugim tomem :)

Niestety, "Ostatni Potomkowie" mają tez kilka wad. O tym, że jest to książka jest nieco zbyt młodzieżowa już pisałem. Jej bohaterowie czasami zachowują się w sposób nielogiczny (nie zawiozę go do szpitala by nie tracić czasu, więc będę z nim czuwać kilka godzin), jest też kilka nieprawdopodobnych sytuacji. No bo przecież, kiedy w biały dzień, w środku miasta jeden gość zabija drugiego na oczach ludzi, to nic się nie dzieje. A każdy nastolatek potrafi prowadzić motor lepiej od sprawnego kierowcy.

Jednak są to wady, które nie zmieniają dobrego odbioru książki Kirby'ego. Miałem wątpliwości zanim sięgnąłem po "Ostatnich Potomków", nie będę ich miał sięgając po drugą część. Tym bardziej, że końcówka strasznie do niej zachęca....

Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną osobą na świecie, której wątek współczesny w serii Assassin's Creed się podobał, i autentycznie ciekawiło mnie co dalej stanie się z Desmondem Milesem. Wiem, że wątek ten nie ma zbyt wielu fanów, zresztą Ubisoft coraz bardziej ogranicza go w swoich grach. Od razu też z góry ostrzegę, że poniższa recenzja będzie napisana tak, że ludzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Prawo do użycia siły" Denisa Szabałowa to było prawdziwe zaskoczenie w Uniwersum Metro 2033. Kiedy na polskim rynku pojawiały się coraz słabsze książki opisujące post-apokaliptyczny świat wykreowany przez Dymitry'a Glukovsky'ego pojawia się powieść naprawdę dobra. Oryginalna, i widać, że pisana z pasją. Autor postawił sobie ta książką bardzo wysoką poprzeczkę, i..... no właśnie

Od razu zaznaczę, że kontynuacja zatytułowana "Prawo do życia" nie jest książką złą. To nadal powieść pełna pasji, ale zwyczajnie nie udało się tej poprzeczki przeskoczyć, ani nawet do niej doskoczyć. Zabrakło tych kilka milimetrów, przez co mamy do czynienia z książką, choć nadal dobrą, to wyraźnie słabszą.

Ale od początku. "Prawo do użycia siły" było książką spójną. Tak naprawdę były to dwie historie - ta z przeszłości i tak z przyszłości - przeplecione ze sobą przez autora w naprawdę arcy-wredny sposób. Autor przerywał rozdział w bardzo ciekawym momencie, by podjąć przerwany wcześniej (w też taki sposób) wątek z innego okresu życia bohaterów. Jak bardzo można się na taki zabieg wkur(zać.... no, powiedzmy :P), to sprawił on, że niemal nie mogłem się od powieści oderwać. W "Prawie do życia" takiego zabiegu nie ma. Nadal mamy przeplatające się wątki z roku 2033, jak i z pierwszych lat po katastrofie nuklearnej, choć tych drugich jest jakby mniej. Tyle, że tym razem rozdziały nie łączą się ciągiem przyczynowo-skutkowym, można odnieść wręcz wrażenie, że są to raczej opowiadania, które łączy jedynie świat i bohaterowie. No i ileż można jeździć pancerną karawaną po powierzchni? Ten motyw pojawia się zbyt często w Uniwersum Metro 2033, a przecież w założeniach ci ludzie mieli kitrać się gdzieś pod ziemią, bo życie na powierzchni jest niemożliwe.

Jednak każdy z tych rozdziałów - opowiadań to opowieść dobra. Często z jakimś morałem na końcu, kilka razy zostawiający Czytelnika z małym mętlikiem w głowie. Zresztą - sam autor w przypisach napisał, że taki efekt chciał osiągnąć. Szkoda tylko, że w ostatecznym rozrachunku psuje to nieco spójność powieści.

Kolejną rzeczą są elementy wzięte żywcem z horroru. Szabałow w poprzednim tomie przedstawiał świat bardzo realistycznie, to też mocno byłem zaskoczony czytając o duchach, zakrzywieniach czasoprzestrzeni, pociągach widmo, i tym podobnych rzeczach. A te fragmenty wyszły autorowi bardzo dobrze. Na tyle dobrze, że lepiej by było, gdyby.... wywalił je z "Prawa do życia", zostawiając realistycznie przedstawiony świat, rozbudował je i wydał jako osobną powieść! Kupiłbym w ciemno, serio! A dzięki takiemu zabiegowi świat wykreowany byłby bardziej spójny, bo wszystkie rzeczy nadprzyrodzone nie bardzo mi tu pasują. Tym bardziej, że wzorem "jedynki" nie brak tu wyczerpujących opisów broni, militariów taktyk wojskowych, świadczących o ogromnej wiedzy, oraz pasji Denisa Szabałowa. No, i mielibyśmy dobry horror do poczytania :)

Za to absolutnie nie mam zastrzeżeń do końcówki. Autor nie dość, że zostawił mnie z totalną niemożliwością wypowiedzenia słowa innego, niż "ee...eeeee", spowodowaną gwałtownym otwarciem się narządu gębowego, znanego potocznie, jako "opad szczeny", to jeszcze odkuł się od nie najlepszego moim zdaniem zakończenia "Prawa do użycia siły".

Dodam jeszcze, że, ponownie jak poprzednim razem opowieść obserwujemy oczami Daniły, stalkera. I ponownie jest to postać żywa, świetnie wykreowana. Poznajemy jego uczucia, przemyślenia, reakcje na niektóre sytuacje. Tu jest OK. Szkoda tylko, że postacie drugoplanowi nie są już tak dobrze wykreowani, brakowało mi tego Saszki z pierwszej części.

"Prawo do życia" z jednej strony pozostawia lekki niedosyt, zwłaszcza po konfrontacji z "Prawem od użycia siły". Ale to nadal dobra książka jest, warto po nią sięgnąć. Czekam na trzeci tom.

"Prawo do użycia siły" Denisa Szabałowa to było prawdziwe zaskoczenie w Uniwersum Metro 2033. Kiedy na polskim rynku pojawiały się coraz słabsze książki opisujące post-apokaliptyczny świat wykreowany przez Dymitry'a Glukovsky'ego pojawia się powieść naprawdę dobra. Oryginalna, i widać, że pisana z pasją. Autor postawił sobie ta książką bardzo wysoką poprzeczkę, i..... no...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Fantastyczna Czwórka: Sądny dzień Jack Kirby, Stan Lee
Ocena 5,8
Fantastyczna C... Jack Kirby, Stan Le...

Na półkach: , ,

Ciężko jednoznacznie oceniać takie produkty, jak "Sądny Dzień" - kolejny komiks, który ukazał się jako "Wielka Kolekcja Komiksów Marvela" Wujek Google pokazuje, że oryginalne zeszyty z tego tomiku ukazały się w okolicach roku 1966. Z dzisiejszego punktu widzenia są mocno archaiczne, jednak wtedy komiksy takie były, i ocenianie ich według dzisiejszych standardów było by krzywdzące. Bo tu nie ma rysunków na całą stronę, kolorów nakładanych komputerowo, a bohaterowie i sytuacje są często mocno przerysowane.

Z drugiej strony mamy prawdziwą perełkę dla kolekcjonerów. W dodatku pięknie wydaną, w twardej oprawie i na dobrej jakości papierze. Hachette ja zwykle zrobiło doskonałą robotę.

"Sądny Dzień" to tak naprawdę kilka historii. Łączą się jednak w pewną całość, niektóre wątki są kontynuowane. Zwłaszcza podobał mi się wątek Inhumans uwięzionych w innym wymiarze, a to tak prawdę tylko taka rzecz poboczna. Główne wątki (bo to się zmienia im dalej w las) też wciągają. Szczególnie druga połowa komiksu, kiedy pojawia się Silver Surfer (nie jest tajemnicą, że lubię tą postać.... zwłaszcza po przeczytaniu w dzieciństwie genialnej "Misji Heroldów" wydanej u nas przez TM Semic), oraz Doktor Doom. Dzieje się. I podoba mi się to, że ten komiks się czyta, nie ogląda. Nie ma tu wielkich kadrów, z małą ilością tekstu, postacie nawet walcząc ciągle i ciągle gadają.

Jednak na tym polu wychodzą pewne archaizmy. Momentami dziwna narracja - częste zwracanie się autorów do czytelników, czy złoczyńcy, którzy muszą podczas pojedynków pochwalić się jakąż to nową przepotężną brodnią dysponują i co zrobi ona jak już tylko zadziała. Podobna sprawa jest z bohaterami. Nie ma tu tak modnych ostatnio dylematów, skali szarości, za to jest jasny podział na dobro i zło. OK, może i autorzy starali się nadać bohaterom (zwłaszcza Fantastycznej Czwórce) jakieś wyróżniające je cechy (jak np. porywczość Bena), tak wszystko jest zgodne z duchem czasów, w jakich powstały te komiksy. Czyli dobro to dobro, zło to zło. Zero stanów pośrednich.

Rysunkom nie można odmówić klimatu, o nie. Choć z dzisiejszego punktu widzenia wyglądają momentami naprawdę....
Ktoś, kto widział Człowieka Pochodnię w niektórych współczesnych komiksach uśmieje się pewnie widząc jak wyglądał w latach sześćdziesiątych. A wizerunek Klawa, władcy dźwięku? Ale przecież pierwszy Doom też wygląda archaicznie, zwłaszcza przy remake'u z 2016 roku, ale to właśnie on, a nie remake jest kamieniem milowym w grach komputerowych. Inna sprawa, że rysunki mają wiele naprawdę mocnych i klimatycznych momentów, zwłaszcza podczas pojedynków. I są żywe, sprawiają wrażenie, że postacie są w ruchu cały czas.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że "Sądny Dzień" broni się dzisiaj wyśmienicie. To nadal dobra historia, świetnie opowiedziana i nieźle zilustrowana. Ciężko jednak stwierdzić na ile młodszy czytelnik, przyzwyczajony do komiksów współczesnych będzie zainteresowany, ale jeśli nie przeszkadzają Ci pewne archaizmy.... czytaj, bo warto!

Ciężko jednoznacznie oceniać takie produkty, jak "Sądny Dzień" - kolejny komiks, który ukazał się jako "Wielka Kolekcja Komiksów Marvela" Wujek Google pokazuje, że oryginalne zeszyty z tego tomiku ukazały się w okolicach roku 1966. Z dzisiejszego punktu widzenia są mocno archaiczne, jednak wtedy komiksy takie były, i ocenianie ich według dzisiejszych standardów było by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uniwersum Metro 2033 rozrasta się. Jeszcze nie tak dawno temu "Dzielnica Obiecana" pierwsza powieść z tego Uniwersum, która się działa w Polsce (w dodatku w Krakowie) była sensacją, dziś nie dziwi kolejna opowieść dziejąca się w naszym kraju. Trzecia już, bo "Wieża" Roberta J. Szmidta jest kontynuacją "Otchłani" tego samego autora. Ponownie witamy post-apokaliptyczny Wrocław.

Przyznam szczerze, że miałem lekkie obawy co do "Wieży". "Otchłań" nie była może złą książka (choć do czołówki też bym jej nie zaliczył), ale miała wiele drażniących mnie rzeczy. I takie kontynuacje lubię najbardziej - autor nieco zmienił proporcje względem pierwszej części, to też wszystkie dobre rzeczy są jeszcze lepsze, i jest ich jeszcze więcej, a te rzeczy, które mi się nie podobały.... cóż, nadal są czasami obecne, ale jest ich mniej.

Z tych rzeczy pozytywnych pozostał klimat... klimat przez duże "K" chyba nawet cięższy niż w poprzednim tomie. Autor buduje go konsekwentnie, odpowiednimi opisami, brutalnymi, czasami wręcz przegiętymi. Moment, kiedy Pamiętający jest torturowany przez Zadrę i jego pomagierów jest po prostu świetny, podobał mi się też opis pojedynku na wieży.

Ponadto bohaterowie wreszcie różnią się czymś innym, niż tylko sposobem przeklinania :). OK, nadal mamy Farciarza, i jego z (_!_) wyjęte powiedzonka, ale to w zasadzie jedyny bohater, którego wyróżnia tylko to. Dodam, że w "Otchłani" było to tak charakterystyczne, że autorowi wręcz nie wypadało się z tego wycofać. Cała reszta bohaterów - ma jakieś swoje cechy. I oczywiście ciężko tu mówić o głębokich portretach psychologicznych, jednak wreszcie postacie czymś się wyróżniają.

Plus leci do głównego bohatera - Nauczyciela, który w końcu przestał być maszyną do mordowania, a stał się człowiekiem. Ze swoimi słabościami, latami na karku, i przemyśleniami. Dopiero w "Wieży" Nauczyciel przestał być mi tak obojętny.

Iskra? Postać, którą miałem ochotę zamordować w "Otchłani" tu stała się już całkiem znośna. Owszem, nadal ostro przekomarza się z Nauczycielem, ale ich żarty już aż tak nie irytują. Nie mogę tylko oprzeć się wrażeniu, że w tej części stała się postacią, której zadaniem jest wybawianie głównego bohatera z opresji z pozoru bez wyjścia.

Irytowały mnie za to skróty fabularne, takie przeskakiwanie z momentu do momentu, bez opisywania tego, co działo się pomiędzy. Nie lubię takich zagrywek, a w książce Roberta J. Shmitda kilka razy miało to miejsce. No i straszny szczęściarz tego Nauczyciela. Tak wielki, że te wszystkie niesamowite zbiegi okoliczności, które ratują go z opresji wydają się momentami nie na miejscu.

Co by jednak nie powiedzieć, byłem bardzo mile zaskoczony "Wieżą" Roberta J. Szmitda. Czytało mi się ją lepiej niż "Otchłań", i na pewno sięgnę, po kolejny tom.

Uniwersum Metro 2033 rozrasta się. Jeszcze nie tak dawno temu "Dzielnica Obiecana" pierwsza powieść z tego Uniwersum, która się działa w Polsce (w dodatku w Krakowie) była sensacją, dziś nie dziwi kolejna opowieść dziejąca się w naszym kraju. Trzecia już, bo "Wieża" Roberta J. Szmidta jest kontynuacją "Otchłani" tego samego autora. Ponownie witamy post-apokaliptyczny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

PRL, okres, kiedy wszelkie polityczne gierki były dla mnie mało istotne, ważniejsze było ciepłe mleczko w butelce i grzechotka. Tak, należę do pokolenia, które PRL teoretycznie pamięta, w praktyce byłem wtedy zbyt mały, by cokolwiek z tego ogarniać. To też mogę mieć nieco inny odbiór książki Patryka Pleskota, niż moi rodzice, czy ludzie nieco ode mnie starsi. A, niestety "Zabić. Mordy polityczne PRL", choć nie jest książką złą, nie do końca przypadła mi do gustu.

Dzięki książce Pleskota poznajemy historię politycznych mordów z okresu PRL. Od tych głośniejszych jak sprawa księdza Popiełuszki, po te mniej znane. Schemat za każdym razem jest taki sam - najpierw fabularyzowana wstawka przedstawiająca jak mogły by wyglądać ostatnie chwile życia ofiary. A potem raport ze śledztwa, domysły, poszlaki, analizy.... i chyba właśnie dlatego nieco mnie "Mordy polityczne" zmęczyły. Autor wręcz bombarduje Czytelnika faktami, domysłami i podobnymi rzeczami. Za dużo tego wszystkiego na raz.

Być może, jakby autor nieco spuścił z tonu.... może, wzorem początkowych wstawek dorzucił tam jakąś fabułę czytało by mi się lepiej? Tylko, że wtedy znacznie wydłużyłby i tak niekrótką już cegłówkę o kolejne strony.

A może to dlatego, że, jak już wspomniałem na początku, mimo, że urodziłem się w czasach komuny są to czasy jednak mi obce? W każdym razie książkę dość często po prostu męczyłem. Może moja mama, która się za nią wkrótce weźmie będzie miała inne odczucia?

Patrykowi Pleskotowi nie można odmówić pasji i zaangażowania w powstawanie tej książki. Na każdym kroku czuć, że do każdego z opisywanych mordów pochodził z dziennikarską precyzją, robił dokładny wywiad, badania, spotkał się z niezliczoną ilością ludzi, i przeprowadził wiele wywiadów. To się ceni.

Przerażające za to jest to, ile pojawia się w "Mordach Politycznych" nazwisk, które są znane i głośne jeszcze dziś. Lektura książki Patryka Pleskota zachęca do przemyśleń. Bo, czy takie polityczne zagrywki mogą jeszcze wrócić? A może już miały miejsce? Przecież ludzie, którzy dawali na to przyzwolenie jeszcze się udzielają politycznie.

Naprawdę ciężko mi jednoznacznie ocenić "Zabić. Mordy Polityczne PRL" Patryka Pleskota. Książka jest napisana z wielką pasją i to dosłownie czuć. Jednak zalew informacji i częste wrażenie, że czytam raczej raport policyjny sprawiało, że czytało mi się ją bardzo trudno. Być może starsze pokolenie, które zna tamte czasy lepiej, wyniesie z lektury więcej przyjemności? Na pewno nie odradzam tej lektury nikomu.

PRL, okres, kiedy wszelkie polityczne gierki były dla mnie mało istotne, ważniejsze było ciepłe mleczko w butelce i grzechotka. Tak, należę do pokolenia, które PRL teoretycznie pamięta, w praktyce byłem wtedy zbyt mały, by cokolwiek z tego ogarniać. To też mogę mieć nieco inny odbiór książki Patryka Pleskota, niż moi rodzice, czy ludzie nieco ode mnie starsi. A, niestety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Takiej książki brakowało w Uniwersum Metro 2033. Niestety, ostatnimi czasy coraz więcej powieści ukazujących w Polsce pod banderą Uniwersum jest przeciętnych. Albo wręcz słabych, jak "Ciemne Tunele" Antonowa. Nie wiem, jak sprawa ma się w Rosji, czy taki jest trend, czy może to wydawnictwo tak dobiera tytuły, ale, niestety, takie są moje odczucia.

Tymczasem "Prawo do Użycia Siły" Denisa Szabłowa jest książką dobrą. Taką, której z czystym sumieniem wstawiam 8/10, i zachęcam do lektury. Bo, choć nie jest pozbawiona wad, to naprawdę bardzo mi się podobała.

Głównym bohaterem jest Daniła - 21 chłopak, stalker zafascynowany powierzchnią. Mieszka sobie wraz z rodziną w schronie pod dworcem w Sierdobsku. Oczywiście, nie było by książki, gdyby nie wydarzyło się coś niespodziewanego, tym razem jest to tajemnicza karawana, która pojawiła się w mieście i przyjechała do "wojskowych", którzy żyją sobie niedaleko dworca, i z którymi schron miał pokojowe stosunki. Więcej nie zdradzę. Oczywiście, oprócz Daniły są jeszcze i inni bohaterowie, wyróżnienie leci do Saszki - jego najlepszym przyjacielu, i partnerze zarazem. Ogólnie o bohaterach można wiele dobrego powiedzieć. Bo chociaż nie uświadczymy w tej powieści nie wiadomo jakich głębokich analiz postaci, tak każdy z nich czymś się wyróżnia, nie są aż tak bardzo jednakowe.

Coś, co mi się spodobało, to fakt, że Denis Szabłow nigdzie z tą książką nie gonił, rozpisywał się pomalutku, opisując życie w schronie, przedstawiając bohaterów. O, i tu ja też się nie będę rozpędzał, tylko zatrzymam się przy tym na chwilkę. Autor opisuje podziemne życie w sposób ciekawy, może nieco inny od innych pisarzy, ale mnie przekonał. Nie idzie na skróty, przedstawia dość prawdopodobne problemy takiej społeczności i opisuje jak ci ludzie sobie z tym poradzili. Ciekawa sprawa.

Warto też zaznaczyć, że rozdziały, które dzieją się w 2033 roku przeplatają się z rozdziałami, które opisują sytuacje bezpośrednio po katastrofie, pierwsze lata pod ziemią, a później historię dwójki zaprzyjaźnionych z sobą chłopców, którzy stają się stalkerami. Też ciekawie i wciągająco. Powiem szczerze, że nie jestem w stanie jednoznacznie określić, czy bardziej podobały mi się epizody dziejące się w roku 2033, czy retrospekcje. Ale jedno wiem na bank! Były momenty, kiedy autor przerywał jeden wątek, i rozpoczynał opowieść z przeszłości/przyszłości. I wtedy z jednej strony kląłem w duchu, że przerwał w TAKIM momencie, a z drugiej strony cieszyłem się, że w końcu dowiem się co się podzieje dalej z tym drugim wątkiem, który też w TAKIM momencie był przerwany. Ufff.... to jest definicja zwrotu "mieszane uczucia".

A kiedy już zbudujemy klimat i poopisujemy życie pod ziemią, trzeba rozpętać jakąś wojnę :). I w tym momencie wychodzi na jaw pasja Denisa Szabłowa do wojska. Kiedy inny autorzy napiszą "broń", "kałach", "karabin", Szabłow opisze dokładnie, co to za karabin, jakiej amunicji używa, kiedy był produkowany, w jakich zakładach, w jakich wojnach brał udział, kto zaprojektował, itepe :). Kiedy ktoś inny napisze "maska przeciwgazowa", Szabłow opisze, jaki model z czego zrobiona, przeciwko jakim zagrożeniom się jej stosuje. OK, co prawda nie w samej powieści, tylko w przypisach na dole strony, więc tak naprawdę czytanie o tym jest opcjonalne, ale mnie się podobało. Uwiarygadnia realia. Nie wspominając o imponującej wiedzy Denisa Szabłowa.

Skoro jest broń, to jest też strzelanie, i podczas opisów akcji pasja autora też się przejawia. Dokładne opisy taktyk stosowanych przez żołnierzy, skutki.... wszystko tu jest. Nie pomijane są nawet takie aspekty, jak reakcja na stres bohaterów i to co się dzieje w ich głowach podczas strzelanin, czy po pierwszym zabitym człowieku. Lubię takie drobiazgowe trzymanie się detali. Coś podobnego było już w "Dziedzictwie Przodków", ale w "Prawie do Użycia Siły" te opisy podobały mi się jednak ciut bardziej.

A coś, co mi się nie podobało? Końcówka! I nie chodzi o to, że zapowiada drugą część, bo to akurat mi się podobało :P. Chodzi o to, że jest naciągnięta. Nie będę wdawał się w szczegóły, żeby nie robić spojlerów, ale naprawdę uważam, że Denis Szabłow trochę przegiął, i zepsuł w moich oczach postać Pułkownika. Choć, może w drugiej części pojawią się odpowiedzi...? No, i czy naprawdę nastała już taka moda, że każda, ale to każda postać musi mieć ksywkę ważniejszą od imienia i nazwiska? Sam mam ksywkę, którą w dodatku bardzo lubię, ale jakby ktoś kiedyś pisał powieść o mnie, to chciałbym, by nie była ona ważniejsza od nazwiska ;P.

Najważniejsze jest to, że "Prawo do Użycia Siły" Denisa Szabłowa, to naprawdę dobra książka, którą świetnie mi się czytało. Która wciągnęła i pochłonęła mnie bez reszty. I która przywraca wiarę w nieco ostatnio podupadłe Uniwersum Metro 2033.

Takiej książki brakowało w Uniwersum Metro 2033. Niestety, ostatnimi czasy coraz więcej powieści ukazujących w Polsce pod banderą Uniwersum jest przeciętnych. Albo wręcz słabych, jak "Ciemne Tunele" Antonowa. Nie wiem, jak sprawa ma się w Rosji, czy taki jest trend, czy może to wydawnictwo tak dobiera tytuły, ale, niestety, takie są moje odczucia.

Tymczasem "Prawo do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

...bo czasami od fantastyki trzeba się oderwać. Wyjść z podziemnego metra, odpuścić wyprawę kosmiczną, zostawić mrocznego elfa w spokoju, i po prostu poczytać coś bardziej przyziemnego. Od czasu do czasu zdarza mi się tak oderwać, przeczytać coś z gatunku nieco innego niż szeroko pojęta fantastyka, i.... zawsze mam potem problem. Bo zazwyczaj nie znam innych książek tego nurtu, i zwyczajnie nie mam odniesienia. Ale, osoba od której dostałem książkę Ossendowskiego twierdzi, że to jej ulubiona książka podróżnicza, więc trzeba się było przekonać dlaczego.

Antoni Ferdynard Ossendowski, autor książki "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" spisuje tu swoje wspomnienia z tułaczki po Syberii i Mongolii, próbując się dostać do Chin. Pierwotnie zakładałem, że książka będzie miała znamiona reportażu, tymczasem jest to powieść iście awanturniczo-przygodowa. Ja myślę, że autor mógłby śmiało pić wódkę z Larą Croft i Indianą Jonesem, gdyż do końca lektury przygody Ossendowskiego trzymały w napięciu, były pełne zaskakujących zwrotów akcji, opisywały ciekawe, niezbadane dotąd przez białego człowieka tereny, a i szczypta magii unosiła się od czasu do czasu gdzieś w powietrzu. Różnica jest taka: "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" jest oparte na faktach.

Jest to książka o Przygodzie. Takiej przez duże "P". Gonitwy, nieustanne zagrożenie, przeprawy przez zamarznięte rzeki, strzelaniny, klątwy.... wszystko tu jest. W dodatku świetnie opisane, pełne detali. Przez pierwszą połowę niemal non stop czuć oddech wroga za plecami. Wiele razy życie Ossendowskiemu ratował przypadek, szczęście, albo ułamki sekundy. Taka konstrukcja powieści, akcja, wzbudza zainteresowanie, przykuwa.

Jest to też książka o miejscach. Mongolia jest opisana pięknie, i szczegółowo. Nigdy nie byłem w tamtych rejonach, ale oczyma wyobraźni widziałem tamte miejsca tak, jak by to były wspomnienia moje, a nie Ossendowskiego. Świetnie jest też opisana przyroda. Roślinność, zwierzęta, wszystko dokładnie i szczegółowo, tak, by dać pełen obraz Czytelnikowi, który nigdy w tamtych rejonach nie zawitał.

Ponadto jest to książka o ludziach. Oprócz tego, że czytając książkę poznajemy samego autora, jego myśli, poglądy (narracja, co się rozumie samo przez się, pierwszoosobowa), i w ogóle jakim człowiekiem był Ossendowski, to mamy też cały bukiet postaci, które pojawiły się w jego podróży, czy to na chwilę, czy to towarzysząc mu dłużej. Podróżnik starał się "przepisać" na łamy swojej książki charaktery wszystkich napotkanych przez siebie ludzi, i muszę mu to oddać - udało mu się to. Szczególne wrażenie zrobił na mnie "krwawy baron" von Ungern-Sternbergiem, który jest postacią bardzo ciekawą.

Wreszcie jest to książka o kulturze, religii i obyczajach Mongołów. Ossendowski zdobył uznanie tamtejszych lamów, dzięki czemu poznał ich, dowiedział się dużo, i chętnie dzieli się tą wiedzą i przeżyciami z czytelnikami. Ciekawe jest to, jak wiele ich przepowiedni, czy wróżb się spełniło. Ale tez czytanie o ich legendach, i rytuałach potrafi wciągnąć.

Poza tym na łamach książki jest dużo zdjęć. Wydawnictwo Zysk i S-ka zrezygnowało z częstej praktyki, by zdjęcia umieszczać na innym, bardziej błyszczącym papierze gdzieś w środku książki. Za to są one wkomponowane w tekst, dosłownie między linijkami tekstu. Wszystkie zdjęcia są archaiczne, czarno-białe więc inny papier nie wiele by tu poprawił, a dzięki takiemu zabiegowi zdjęć może być więcej, i są one bliżej tekstu, którego dotyczą. Za owe fotki należy się kolejny plus, bo są ciekawym urozmaiceniem, i można przynajmniej w niewielkim stopniu zobaczyć te miejsca, i tych ludzi.

A co mi się nie podobało? Mapka. Brzydka, chaotyczna, i pomija wiele miejsc, w których znalazł się bohater! Nie każdemu też może odpowiadać nieco archaiczny język, jakim posługuje się Ossendowski, ale tu nie ma się co dziwić, wszak "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" było pierwotnie wydane w 1923 roku. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że autor wiele rzeczy przejaskrawił, i podkolorował, byle by tylko nadać książce większego dramatyzmu i włożyć w nią więcej akcji. Jak było naprawdę? Tego się już zapewne nigdy nie dowiemy.

Powieść jest warta polecenia, nie tylko miłośnikom książek podróżniczych. Ja nie czytuję raczej takich rzeczy, a bawiłem się przy niej świetnie. Dziękuję, Aniu za prezent :)

...bo czasami od fantastyki trzeba się oderwać. Wyjść z podziemnego metra, odpuścić wyprawę kosmiczną, zostawić mrocznego elfa w spokoju, i po prostu poczytać coś bardziej przyziemnego. Od czasu do czasu zdarza mi się tak oderwać, przeczytać coś z gatunku nieco innego niż szeroko pojęta fantastyka, i.... zawsze mam potem problem. Bo zazwyczaj nie znam innych książek tego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Disney dokonał z marką "Star Wars" cudów. Kiedy wydawało się, że po kontrowersyjnych Epizodach 1-3 "Gwiezdne Wojny" się już nie podniosą pojawia się "Przebudzenie Mocy". Hype był wielki, zajawki obiecywały wiele, a film... kilka zgrzytów miał, ale to i tak najlepsza odsłona serii od czasów "Powrotu Jedi". Film nie zawiódł moich oczekiwań, a były one duże biorąc pod uwagę, jak bardzo była nakręcana atmosfera wokół niego.

"Star Wars: Przebudzenie Mocy - Słownik Ilustrowany" to, jak wskazuje tytuł przewodnik po najnowszej odsłonie kosmicznej sagi. I to słownik pięknie wydany. Na początku wita nas twarda oprawa z Kylo Renem, środek wydrukowany jest na dobrym, grubym papierze dobrze oddającym kolory. Poza tym same zdjęcia są też dobrze dobrane, naprawdę wydanie i oprawa graficzna stoi na bardzo wysokim poziomie. Choć i tu przyczepiłbym się do tego, że kilka opisów wydrukowanych jest w pionie, przez co trzeba obrócić Słownik i czyta się to trochę nie wygodnie (jak np. opis BB-8). Tyle, że takich stron jest raptem kilka i nie psuje to ogólnego, dobrego wrażenia oprawy wizualnej.

A treść? Zdjęcia są wielkie, często zajmujące i pół strony. Przez co mam wrażenie, że wiele opisów mogło być dłuższych i bardziej szczegółowych. O, chociażby tajemniczy, postrzępiony miecz świetlny Kylo Rena.... duży niedosyt pozostał po przeczytaniu tego krótkiego opisu. Z drugiej jednak strony Pablo Hidalgo stara się wypełnić każdą wolną przestrzeń jakimiś ciekawostkami, jak choćby pobieżny, krótki opis robocika, który gdzieś tam się w filmie na chwilkę przewinął. Fotki i małe schematy znajdziemy nawet w indeksie, na końcu książki. Więc najłatwiej opisać ten album w ten sposób - dużo krótkich tekstów. Bo "Słownik Ilustrowany" to kopalnia ciekawostek, i krótkich opracowań, nie wyczerpująca tematów, ale dających bodźców, by szukać dalej.

A jest o czym czytać i co oglądać. Generalnie mamy przekrój postaci i miejsc z "Przebudzenia Mocy". W dodatku ułożone jest to sensownie, więc kiedy zaczynam czytać o Najwyższym Porządku, nie przeskakujemy nagle na Hana Solo, tylko tematy płynnie się przeplatają. A właśnie, skoro przy Hanie Solo jesteśmy - czemu nikt słowem nie wspomniał o Luke'u Skywalkerze? Ja wiem, że w filie nie oddał roli życia, a jego skompilowanych kwestii dialogowych nie uczyłbym się latami (ironic mode off), ale jednak jest często wspominany i zasługuje na miejsce w "Słowniku" jak mało kto. No i gdzie jest Imperator 2.0, czyli Snoke? Też powinien się znaleźć w tym opracowaniu.

"Star Wars: Przebudzenie Mocy - Słownik Ilustrowany" to dobre uzupełnienie filmu, choć, jak wspomniałem wiele rzeczy jest potraktowanych zbyt po macoszemu (nie wybaczę autorowi tego miecza! :P). Z drugiej strony jest to też rzecz, którą z powodzeniem można dać najmłodszym, a one jak wiadomo długo czytać nie lubią ;P. Ja jestem zadowolony z czasu spędzonego przy tym opracowaniu, a Kasi dziękuję za prezent urodzinowy :)

Niech Moc będzie z Wami.

Disney dokonał z marką "Star Wars" cudów. Kiedy wydawało się, że po kontrowersyjnych Epizodach 1-3 "Gwiezdne Wojny" się już nie podniosą pojawia się "Przebudzenie Mocy". Hype był wielki, zajawki obiecywały wiele, a film... kilka zgrzytów miał, ale to i tak najlepsza odsłona serii od czasów "Powrotu Jedi". Film nie zawiódł moich oczekiwań, a były one duże biorąc pod uwagę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polacy nie gęsi, swoje Metro mają. Mówimy o Metro 2033, bo warszawskie metro nie należy do zbyt imponujących, zwłaszcza w porównaniu z podziemnymi kolejkami w innych częściach świata. Z tego powodu nasi rodacy musieli do tematu podejść nieco inaczej. Mieliśmy już poruszony temat podziemnych schronów w "Dzielnicy Obiecanej", a teraz na warsztat idą podziemia Wrocławia. Fajnego miasta zresztą :)

Początek "Otchłani" Roberta Szmitda nie tyle nie urywa wiadomo czego, co nasuwa wręcz skojarzenia z "Enklawą" Ann Aguire, co dobrą rekomendacją zdecydowanie nie jest (hmmm... o ile dobrze pamiętam wystawiłem tej książce na tym portalu całe 2/10). Podziemna enklawa (sic), którą rządzi 17-sto latek z przerostem ego i ambicji, naciągany i durny pretekst by wypędzić z niej głównego bohatera, wraz z jego synem, dużo dziur, i fabuła szyta grubymi nićmi, mająca braki....tak właśnie zapamiętałem pierwsze strony powieści Roberta. Dodatkowo ryczałem ze śmiechu, jak przeczytałem nazwy potworów (kotokaty, szariki..... dobrze, że nie pieseły i koteły :P). Dziwne sytuacje z Nauczycielem, który najpierw wymyśla prawo, która nakazuje pozbywać się wszystkich kalekich dzieci, a potem wymusza na mieszkańcach enklawy, by zaakceptowali fakt, że on swojego niepełnosprawnego syna wypędzać nie musi... Nie, początek nie należy do najszczęśliwszych. Brak mu logiki i sensu.

Potem jest już nieco lepiej. Generalnie wraz w wyprawą Nauczyciela (bo taki przydomek ma główny bohater) w nieznane zaczyna być już ciekawiej, i jakby nieco sensowniej. Nadal zdarzają się kwiatki w stylu kilkunastoletniej Iskry ratującej bohaterów nawet z najgorszych opresji (a Nauczyciel to przecież były wojskowy), ale autor ostatecznie wyjaśnia tą kwestię, więc niech tam :). Ogólnie złapałem się na tym, że mimo niechętnego nastawienia spowodowanego niefortunnym początkiem fabuła zaczęła mnie wciągać.

Podoba mi się też pomysł autora na post apokaliptyczny Wrocław. Na pewno mieszkańcy tego miasta odnajdą znane sobie miejsca.... sam byłem tam dwa razy, a kilka miejsc rozpoznałem. Opisy ruin, podziemi, enklaw i korytarzy robią wrażenie, i pobudzają wyobraźnię. Także opisy walk i pojedynków mogą się podobać. Fajne jest to, że w świecie wykreowanym przez Szmidta nie ma już broni palnej, to też większość walk odbywa się za pomocą broni białej.

Bohaterowie.... cóż, mamy mocno przerysowanego głównego bohatera, który jest byłym wojskowym, byłym Czarnym Skorpionem, stalkerem, i w ogóle czego-byśmy-sobie-nie wymyślili, aż do przesady. Zna techniki karate, łatwo zabija nawet 10 przeciwników, istny podziemny terminator. A i tak, jak już wspomniałem kilka razy ratuje go nastolatka. Moim zdaniem Nauczyciel jest niekiedy mocno przegięty. Ja wiem, że autor starał się, by nie był papierowy, i generalnie mu to wyszło. Ale co za dużo, to nie zdrowo.

Inne postacie? Cóż. Iskra klnie niczym moja była szefowa, która potrafiła kląć przez 5 minut i nie powtórzyć ani jednego przekleństwa :). Inna sprawa, że bohaterka "Otchłani" nie robiła tego z taką gracją, i finezją jak moja ex-pracodawczyni, to też jej wiązanki były często naciągnięte i nie tak śmieszne. Farciarz za to klnie rzadziej, ale wrzuca co chwilkę stwierdzenie "Z (_!_) wyjęte". Syn Nauczyciela nie klnie - ale on jest niemową. Zresztą postawmy sobie sprawę jasno - jak jakaś z postaci nie przeklina na swój specyficzny sposób to wtedy nie ma niczego co by ją wyróżniało na tle innych postaci. A chyba niekoniecznie o to chodzi w kreowaniu bohaterów drugoplanowych.

Znacznie lepiej wypadają relację Nauczyciela z innymi bohaterami. Z synem łączą go wiadome relacje, i tu autor opisał je naprawdę nieźle. Wspólny język pseudomigowy, jakiego nauczył syna Nauczyciel, czy gesty jakie między sobą wypracowali.... czyta się to naprawdę fajnie, ich relacja może zaciekawić. Podobnie z Iskrą, która się pojawia w pewnym momencie. Ciekawie się śledzi wewnętrzne przemyślenia bohatera na temat tej małolaty, i obserwuje jak zmieniają się one z biegiem powieści.

Urzekła mnie też końcówka, która nieco wywraca powieść na drugą stronę, zapada w pamięć, wyjaśnia wiele tajemnic, oraz obiecuje kontynuacje.

Przyznam, że po przeczytaniu fatalnego początku od razu w mojej głowie pojawiła się ocena 1/10, i momentami miałem ochotę rzucić tą książkę w kąt. Zazwyczaj jednak doczytuję książki do końca, i tak też zrobiłem w tym przypadku. Nie żałuję, bo im dalej w las tym lepiej, a ocena końcowa rosła. Ostatecznie nie żałuję przeczytania "Otchłani" Roberta Szmitda, choć arcydzieło to nie jest.

Polacy nie gęsi, swoje Metro mają. Mówimy o Metro 2033, bo warszawskie metro nie należy do zbyt imponujących, zwłaszcza w porównaniu z podziemnymi kolejkami w innych częściach świata. Z tego powodu nasi rodacy musieli do tematu podejść nieco inaczej. Mieliśmy już poruszony temat podziemnych schronów w "Dzielnicy Obiecanej", a teraz na warsztat idą podziemia Wrocławia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że miałem obawy co do "Metra 2035". Nauczony tym, czym była pierwsza gra komputerowa "Metro 2033" w stosunku do pierwszej części książki, obawiałem się, że fabuła "Metra 2035" będzie pokrywała się z drugą częścią gry. Tymczasem Dymitry Glukhovsky zastosował ciekawy ficzer - mianowicie gra jest traktowana jako druga część przygód Artema. Metro 2035 to część trzecia. I jednocześnie druga Metra 2034. Tak - w tej książce łączą się wątki pierwszych dwóch książek napisanych przez Glukhovsky'ego, oraz drugiej części gry. A zaczyna się od tego, że Artem spotka Homera....

Ta książka to doskonały przykład tego, że coś, co może tak bardzo wkur(zać.... powiedzmy :P), może jednocześnie bardzo przyciągać. Przede wszystkim Artem, który na nowo stał się głównym bohaterem. W pierwszym tomie był postacią młodą, zagubioną, nie ogarniającą świata. Zupełnie jak czytelnik, który poznawał metro razem z nim, i pewnie dlatego nawiązywała się między Artemem a Czytelnikiem pewna więź. Tym razem Artem to człowiek po przejściach, to ktoś, kto był stalkerem i służył u Młynarza, i.... jak na kogoś z takim bagażem doświadczeń jest po prostu głupi. Wiele jego decyzji i zachowań sugeruje, że zmarnował lata na służbie. Poza tym jego obsesja na punkcie życia poza metrem miejscami zaczyna Czytelnikowi wychodzić bokiem.... bo ileż można czytać o tym samym?

Kolejną rzeczą, poza bohaterem, która mnie w "Metro 2035" drażniła jest to, że autor za bardzo starał się ukazać bród i beznadzieję warunków panujących pod ziemią, w efekcie jest kilka rzeczy zwyczajnie przesadzonych i czyta się je wręcz nieprzyjemnie. Jak choćby opisy, kiedy bohater jest w niewoli, albo przesadne i niepotrzebne okrucieństwo podczas potyczki faszystów z czerwonymi. Może to tylko moje odczucia, i innych to nie będzie raziło, ale, o ile pierwsze dwa tomy były pod tym względem doskonale wyważone, tak tu już są lekko przegięte momenty. To książka nie dla wrażliwych ludzi.

Czasami. Też. Przeszkadzały. Tak. PRZESZKADZAŁY, SŁYSZYSZ?! Mi. Wypowiedzi, ku***. Pisane. W taki. Właśnie. SPOSÓB!

Ogólnie wiele dialogów jest pisanych bardzo chaotycznie, i idzie się w nich pogubić. I zbyt dużo tu ratujących bohatera zbiegów okoliczności. Zupełnie jakby Artem grał w trybie good mode.

Ale tak, jak pisałem wcześniej - mimo, że wiele rzeczy mnie w tej książce drażniło, to jednak miała coś w sobie i nie mogłem się od niej oderwać. O ile fabuła, tak jak w "Metro 2033" rozkręca się powoli, tak jak już ruszy z kopyta to nie ma przebacz. Aż przypomniały mi się fragmenty, kiedy Artem po raz pierwszy pojawił się na powierzchni, bo książka potrafiła mnie naprawdę przykuć.

Kolejną dużą zaletą powieści jest ukazanie relacji bohatera i jego partnerki, Ani. Choć momentami zakrawa to o operę mydlaną, to jednak ich relacje są takie... prawdziwe? Trudne na pewno. Za to na pewno ciekawe, ubarwiające tą powieść.

Skoro przy bohaterach mowa, to spodobały mi się postacie drugoplanowe. Homer jest takim samym lekko zwariowanym, ale w sumie sympatycznym staruszkiem, Losza też ma ciekawy charakter, i przy okazji fajnie ukazana jest jego przemiana ze zwykłego sprzedawcy odchodów po stalkera. Młynarz.... i to jak bardzo się zmienił od czasów "Metra 2033". I cała masa innych bohaterów, którzy gdzieś tam się przewijają. Glukhovsky starał się każdemu z nich nadać jakiś charakter, czymś go wyróżnić.

A nad tym wszystkim unosi się też odpowiedni klimat. Ciężki, przygnębiający, udzielający się Czytelnikowi. Taki, jaki pamiętamy z "Metra 2033", tylko gęściejszy. W dodatku utrzymuje się on do końca książki, nie jest niczym rozmyty. Oj, nie ukrywam, że kreacja świata, w tych momentach, w których autor nie przesadził z niektórymi rzeczami jest naprawdę porządna.

Co jeszcze? Nie traktuję tego w kategoriach zalet i wad, ale faktem jest, że autor nieco zmienił świat, który wykreował w poprzednich książkach z serii. Bo czytając "Metro 2033" nikt by nawet nie pomyślał o jeżdżących samochodach, czy braku potworów.

Czy polecam? Mnie się "Metro 2035" Dymitry'a Glukhovsky'ego podobało. Nie jest może tak genialne, jak pierwsza część, ale ma wiele zalet, i generalnie jest dobre. Co prawda zbyt duża ilość zmian względem oryginału może się niektórym nie podobać, ale i tak uważam, że warto dać tej książce szanse. Taki love-hate relationship.

Przyznam szczerze, że miałem obawy co do "Metra 2035". Nauczony tym, czym była pierwsza gra komputerowa "Metro 2033" w stosunku do pierwszej części książki, obawiałem się, że fabuła "Metra 2035" będzie pokrywała się z drugą częścią gry. Tymczasem Dymitry Glukhovsky zastosował ciekawy ficzer - mianowicie gra jest traktowana jako druga część przygód Artema. Metro 2035 to...

więcej Pokaż mimo to