rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Po książkę sięgnęłam głównie dlatego, że byłam zainteresowana tematem utraty pamięci przez komisarz Monikę Brzozowską. Ciężko było mi zacząć. Przez pierwszych kilkadziesiąt stron z ledwością przebrnęłam. Nie były one na tyle nudne, by zrezygnować z lektury, ale nie były również nazbyt wciągające. Zastanawiałam się, czy mogę stać się fanką kryminałów. W pewnym momencie akcja się rozkręciła, a ja nie mogłam oderwać się od książki.

Poruszane tematy tj. pedofilia wśród wysoko postawionych ludzi- polityków, policjantów, duchownych, biznesmenów, korupcja, mafia, uzależnienie od narkotyków/alkoholu, czy tak banalny na tle pozostałych problemów temat, jak demencja starcza matki głównej bohaterki zostały przedstawione bardzo wiarygodnie. Chwilami zastanawiałam się, czy "Rysa" nie powstała na podstawie autentycznych wydarzeń.

Bohaterka Monika Brzozowska przypadła mi do gustu od samego początku. To spostrzegawcza, pewna siebie, niezależna kobieta z roczną luką w pamięci z czasów, gdy była ćpunką. Sposób, w jaki radzi sobie z przeszłością oraz z niezwykle obciążającą psychicznie pracą dodaje postaci autentyczności. Prowadząc śledztwo w sprawie morderstwa kloszarda, Monika zdaje sobie sprawę z tego, że jest związana ze sprawą, która ma swój początek właśnie w okresie, którego nie pamięta. Coraz więcej dowodów świadczy o jej winie. Początkowo stara się z tego wyplątać. Chce znaleźć dowody swojej niewinności. Giną kolejni ludzie, a ona powoli zaczyna wierzyć w to, że jest morderczynią. Mimo wszystko pragnie doprowadzić do tego, aby osoby wplątane w aferę pedofilską trafiły przed sąd.

Igor Brejdygant doskonale ukazuje, jak działa ludzki umysł. Luki w pamięci pani komisarz pod wpływem różnych bodźców powoli się wypełniają. Czy uda się jej ułożyć rozsypane puzzle pamięci w jedną spójną całość?

W książkę został wpleciony motyw otępienia starczego matki Moniki. Osoby z demencją często bredzą. Czasami z zakamarków swej pamięci wydobywają jednak szczegóły z przeszłości, które mogą zadziwić. Brzozowska była tego świadoma. Próbowała wyciągnąć od matki informacje dotyczące okresu, kiedy to przebywała na odwyku. Gdyby tylko potrafiła odróżnić prawdziwe informacje od bredni, z pewnością dużo wcześniej pozbierałaby wszystkie elementy układanki.

Na zakończenie odetchnęłam z ulgą. Nieco się zdziwiłam, że jest to koniec pierwszego tomu. Nie czuję niedosytu. Trudno mi sobie wyobrazić, o czym można pisać w kolejnym tomie. Jak dla mnie finał jest genialny, aczkolwiek w miarę szybko miałam pewne podejrzenia... Może to moja kobieca intuicja, może doświadczenie życiowe, a może doskonale odczytałam wskazówki autora.

Książka wydaje mi się spójna i zrozumiała. Fabuła niezwykle wciągająca. Postaci związane ze sprawą tworzą świetną otoczkę. Czytelnik musi sobie zadać jedynie odrobinę trudu, by na koniec poukładać wszystko w całość. Dla mnie zakończyła się happy endem. Chociaż nie tak do końca. Biłam brawo wszystkim, których polubiłam w trakcie tej podróży. Uroniłam kilka łez nie tylko nad ofiarami, ale i nad mordercą, z którym chętnie uciekłabym na koniec świata. Może to byłby ciekawy wątek na drugi tom?

Po książkę sięgnęłam głównie dlatego, że byłam zainteresowana tematem utraty pamięci przez komisarz Monikę Brzozowską. Ciężko było mi zacząć. Przez pierwszych kilkadziesiąt stron z ledwością przebrnęłam. Nie były one na tyle nudne, by zrezygnować z lektury, ale nie były również nazbyt wciągające. Zastanawiałam się, czy mogę stać się fanką kryminałów. W pewnym momencie akcja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając książkę "Uzdrowienie tarczycy według boskiego lekarza" czułam się, jak ktoś wyjątkowy. Zamieszczone na pierwszych stronach wypowiedzi znanych osobistości tj. Gwyneth Paltrow, Naomi Cambell, czy Robert De Niro, które miały osobisty kontakt z boskim lekarzem, w pierwszej chwili wzbudziły we mnie zazdrość. Szybko wyzbyłam się tego negatywnego uczucia. Stwierdziłam, że ja również, za jedyne 69,60 zł, mogę posiąść tajemną wiedzę. Wiedzę, która sprawi, że moje życie stanie się lepsze. 


Książka Anthony'ego Williamsa jest, dla osób zmagających się z chorobami autoagresywnymi, objawieniem boskiego lekarza. Wybiera on sobie garstkę apostołów, wyjawia im prawdę o chorobach autoagresywnych i wysyła ich w świat, by głosili dobrą nowinę. 

Z wypiekami na twarzy czytałam o tym, że;

mam prawo do życia w zdrowiu;
nie jestem winna mojej chorobie;
to nie moje ciało atakuje moją tarczycę i cały mój organizm;
symptomy choroby, których doświadczam, nie są moim wymysłem;
jest sposób na to, by uporać się z chorobą. 

Jestem raczej osobą twardo stąpającą po ziemi. 

Jakiś czas temu przestałam wierzyć w lekarzy. Stało się to w momencie, gdy zaczęli oni bagatelizować moje problemy ze zdrowiem, postrzegać we mnie winnego, przepisywać mi coraz więcej leków, które mi nie pomagały. Momentami miałam wrażenie, że te wszystkie specyfiki mi szkodzą. Większość z nich odłożyłam. Te na niedoczynność tarczycy zredukowałam, marząc, że przyjdzie taki dzień, gdy całkowicie je odłożę. 

Nigdy bym nie pomyślała, że uwierzę w słowa kogoś, kto nazywa się boskim lekarzem. Anthony Williams pisze jakby z przyszłości, o rzeczach, których medycyna jeszcze nie odkryła. Gdyby ktoś przekazywał mi treść tej książki, pomyślałabym, że opowiada mi bajki, dał się ponieść modzie, stał się ofiarą oszusta, który wmówił mu, że jeśli będzie go słuchał, stanie się cud.

Czytając książkę, uwierzyłam, że może stać się cud. Po raz pierwszy ktoś potraktował mnie poważnie. Nie bagatelizował moich problemów. Nie widział we mnie winnego. Nie wysyłał do dietetyczki, czy psychologa. Nie mówił mi, że moje ciało stało się agresorem i atakuje moją tarczycę. Nie było mowy o tym, że mam się wziąć w garść, że jestem leniwa, mało zmotywowana, że brak mi determinacji i wytrwałości. Dowiedziałam się natomiast, co jest przyczyną mojej choroby.

Pierwszy raz od dwudziestu lat (odkąd zmagam się niedoczynnością hormonu tarczycy) usłyszałam o wirusie tarczycy tzw. wirusie Epsteina Barr. Dowiedziałam się, że to on niszczy mój organizm, a ja dokarmiam własnego wroga. Podana wiedza brzmi wiarygodnie. Droga powrotu do zdrowia okazuje się niezwykle prosta. 

Boski lekarz wymienia pokarmy, którym żywimy wirusa i z których musimy zrezygnować, jeśli chcemy powrócić do normalnego życia. Nie jest ich wiele. Wystarczy zrezygnować z jajek, nabiału, glutenu, wieprzowiny, oleju rzepakowego, kukurydzy oraz produktów zawierających soję. Wymienia produkty, suplementy i zioła, które pomogą nam w uzdrawianiu organizmu. Opisuje dziewięćdziesięciodniowy program uzdrawiania tarczycy, który możemy przeprowadzić sami. 

Książka jest darem dla ludzi borykających się z chorobami autoagresywnymi. Napisana jest w prosty, obrazowy sposób. Dla mnie podane w niej informacje brzmią wiarygodnie. Czuję się natchniona do walki z wirusem Epsteina Barra, o którym nikt mi wcześniej nie powiedział. Wiele informacji z książki pokrywa się z cząstkową wiedzą, którą do tej pory udawało mi się zdobyć. Jednak nikt wcześniej nie dostarczył mi tak wyczerpujących informacji, dotyczących zagadnienia chorób autoagresywnych - w moim przypadku choroby niedoczynności tarczycy.

Czytając książkę "Uzdrowienie tarczycy według boskiego lekarza" czułam się, jak ktoś wyjątkowy. Zamieszczone na pierwszych stronach wypowiedzi znanych osobistości tj. Gwyneth Paltrow, Naomi Cambell, czy Robert De Niro, które miały osobisty kontakt z boskim lekarzem, w pierwszej chwili wzbudziły we mnie zazdrość. Szybko wyzbyłam się tego negatywnego uczucia. Stwierdziłam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy po obejrzeniu filmu Pod niemieckimi łóżkami dowiedziałam się, że Justyna Polanska nie jest polską sprzątaczką, tylko Niemcem niemającym nic wspólnego ze sprzątaniem, który wydał książkę pod pseudonimem Justyna Polanska, zastanawiałam się, czy faktycznie chcę ją przeczytać. W internecie znalazłam kilka fragmentów w oryginale. Wydawały mi się one niezwykle zabawne. To był moj humor! Postanowiłam więc sięgnąć po książkę w języku niemieckim.


Nie zawiodłam się na niej. Nie jest ona tak zabawna, jak oczekiwałam. Jest wręcz przerażająca w swej prawdziwości. 


Opowiada o młodej, polskiej kobiecie, która wyjeżdża do Niemiec, by żyć lepszym życiem. Jej scieżka kariery wygląda podobnie, jak scieżka wielu polskich kobiet. Zaczyna jako opiekunka do dzieci w zamian za dach nad głową, wyżywienie, drobne kieszonkowe i kurs językowy. Z czasem pracodawca przestaje opłacać jej kurs. Dziewczyna głoduje w miejscu pracy, marznie, gdy oszczędny właściciel mieszkania wyłącza ogrzewanie, na koniec nie dostaje kieszonkowego za kilka ostatnich miesięcy pracy. Osoba, która załatwiła jej tą posadę, nie poczuwa się do tego, by jej pomóc.


Dzięki znajomym Justyna znajduje kolejną pracę z zamieszkaniem - w punkcie gastronomicznym, która już po krótkim czasie okazuje się niezwykle wyczerpująca fizycznie.


Wówczas dziewczyna trafia w ramiona mężczyzny. Zamieszkuje z nim. Jej "miłość" znajduje jej dobrą pracę w charakterze sprzątaczki. Wtedy to Justyna stwierdza, że chce sprzątać. W planach ma coprawda kształcenie się i zdobycie dobrego zawodu, ale praca w charakterze sprzątaczki ma być środkiem do osiągnięcia celu.


Gdy jej związek rozsypuje się, staje się samodzielną kobietą. Zaczyna sprzątać prywatne domy. Na czarno. Justyna odnajduje się w tej sytuacji znakomicie. Ściąga do Niemiec swoją siostrę, która chce studiować i matkę, prowadzącą w Polsce sklep z odzieżą.


Pomimo że praca sprzątaczki znajduje się niemal na najniższym szczeblu zawodów pożądanych, dla tych trzech kobiet okazuje się ona szczytem marzeń. Ponoć żadna praca nie hańbi. Sprzątaczka nie jest jednak równa sprzątaczce z Polski. Polska sprzątaczka często nie jest sprzątaczką z wyboru. Marzy o lepszej przyszłości. Nadzieja, że jej życie kiedyś będzie wyglądało inaczej, dodaje jej siły w trudnych relacjach z pracodawcami. Sprawdzanie uczciwości, niemoralne propozycje, traktowanie, jak człowieka drugiej kategorii, niewypłacanie wynagrodzenia i praca na czarno to zwykla codzienność polskich "spadochronów", które Niemcom spadły z nieba. Sprzątają one ich domy, znają ich sekrety, w milczeniu znoszą wszelkie upokorzenia. A to wszystko za pensję, która umożliwia im w miarę normalne życie, a która dla większości Niemców jest zwykłą jałmużną. Gdyby nie obcokrajowcy godzący się na pracę na czarno, większości tych ludzi nie byłoby stać na sprzątaczkę.


Książkę tą chciałam przeczytać, gdyż moja ścieżka kariery wygląda zupełnie podobnie. Tylko ja skończyłam jako opiekunka osób starszych. W pełni utożsamiam się jednak z "autorką" książki. Również wydałam dwie książki o pracy w opiece nad osobami starszymi w Niemczech. Po latach pracy mogę śmiało powiedzieć, że doświadczałam tego samego, co Justyna. Z tą różnicą, że ona była wolna po wykonaniu swojej pracy. Polska opiekunka osób starszych jest zniewolona przez cały pobyt w Niemczech, gdyż najczęściej mieszka z seniorem, u którego pracuje.


Cieszę się, że przeczytałam tą książkę. Jednocześnie mam nadzieję, że nie każda sprzątaczka i nie każda opiekunka przyjmie swój los z pokorą. Liczę na to, że nawet jeśli nie uda im się zrealizować swoich celów tj. zdobycie wykształcenia, znalezienia dobrze płatnej pracy w swoim zawodzie, założenie własnej działalności, to że przynajmniej będą miały odwagę się bronić, gdy ktoś je będzie głodził, kontrolował, upokarzał, czy wyciągnie "fujarkę" na wierzch, w przekonaniu, że Polka tylko na to czeka. 

Gdy po obejrzeniu filmu Pod niemieckimi łóżkami dowiedziałam się, że Justyna Polanska nie jest polską sprzątaczką, tylko Niemcem niemającym nic wspólnego ze sprzątaniem, który wydał książkę pod pseudonimem Justyna Polanska, zastanawiałam się, czy faktycznie chcę ją przeczytać. W internecie znalazłam kilka fragmentów w oryginale. Wydawały mi się one niezwykle zabawne. To był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okładka i tytuł są bardzo zachęcające. Zwłaszcza dla osób, które od lat mają problemy z tarczycą. Tytuł jest obiecujący. Dodaje wiary, że dzięki właściwej diecie poczujemy się lepiej. W rzeczywistości porady dotyczące diety w chorobie Hashimoto to zaledwie około trzydzieści stron książki. Dalszą część książki stanowią przepisy kulinarne - przekąski, zupy, pierwsze dania, desery i pieczywo.

Przepisy na potrawy są interesujące, łatwe do wykonania, zawierają wiele ciekawych, smacznych i zdrowych składników, które znamy, ale których raczej nie stosujemy w tradycyjnej kuchni i których sami nie połączylibyśmy w podany tutaj sposób. Przy każdym przepisie jest zaznaczone, czy dana potrawa zawiera pszenicę, gluten, mleko lub laktozę.

Z jednej strony poczułam się zawiedziona książką. Właściwie jest to bardziej książka kucharska, niż poradnik, jak radzić sobie z chorobą. Z drugiej strony trzydzieści stron z informacjami o chorobie Hashimoto i chorobach współistniejących to kompendium wiedzy. Dowiedziałam się z nich kilku interesujących rzeczy, o których przez lata choroby nie poinformował mnie żaden lekarz i których nie wyczytałam w żadnym innym źródle.

Byłam świadoma, że leki na niedoczynność tarczycy należy spożywać pół godziny przed posiłkiem. Intuicyjnie śniadanie jadłam nawet godzinę po spożyciu tabletki. Okazuje się, że słusznie, gdyż u niektórych lewothyroksyna może wchłaniać się wolniej. Tymczasem mój lekarz przepisywał mi coraz większą dawkę, zamiast skupić się na tym, jak przyjmuję leki. Byłam świadoma, że należy ograniczyć, a właściwie wyeliminować soję. Wiedziałam, że spożycie kawy należy przesunąć o 2-3 godziny od przyjęcia leków. Nie wiedziałam natomiast, że nabiał również zwalnia wchłaniania się lewotyroksyny. Autorka wspomina również o tym, w jaki sposób należy przyjmować inne lekarstwa, które mogą osłabiać działanie lewotyroksyny. Dla mnie to wskazówki na wagę złota, gdyż staram się zredukować dawkę leku. Niestety w chwili obecnej odbija się to negatywnie na moich wynikach. Mam nadzieję, że zachowując odstęp między przyjmowaniem leku, a śniadaniem, kawą, czy spożyciem nabiału poprawię swoje wyniki przy jednoczesnym zastosowaniu mniejszej dawki leku.

Osoby cierpiące na choroby współistniejące takie jak celiakia, cukrzyca, łuszczyca, atopowe zapalenie skóry, zespół policystycznych jajników, zaburzenia lipidowe i choroby sercowo-naczyniowe, czy insulinooporność znajdą tu kilka intersujących informacji na temat tych schorzeń. Mam nadzieję, że równie cennych, jak dla mnie okazały się informacje o chorobie Hashimoto.

Jeśli ktoś zdecyduje się na przeczytanie tej książki, radzę nastawić się na książkę kucharską z ulotką dotyczącą choroby Hashimoto i chorób współistniejących. Niemniej jednak warto było znaleźć tych kilka drogocennych wskazówek, jak i przypomnieć sobie, że w tym wszystkim ważne są nie tylko leki, suplementacja (magnez, jod, cynk, selen, żelazo, fosfor, sód potas, witaminy A, C, D, E i witaminy z grupy B), ale przede wszystkim należy pamiętać o zdrowym stylu życia - zwracać uwagę na spożywane pokarmy, więcej się ruszać i znaleźć sposób na stres, który przyczynia się do wielu chorób dwudziestego pierwszego wieku.

Także ogólnie polecam wszystkim tym, którzy zmagają się z wymienionymi w książce chorobami, jak i tym, którzy chcą się zdrowo odżywiać, a brakuje im pomysłu na pyszne i zdrowe posiłki. Znajdziecie tu mnóstwo ciekawych przepisów.

Okładka i tytuł są bardzo zachęcające. Zwłaszcza dla osób, które od lat mają problemy z tarczycą. Tytuł jest obiecujący. Dodaje wiary, że dzięki właściwej diecie poczujemy się lepiej. W rzeczywistości porady dotyczące diety w chorobie Hashimoto to zaledwie około trzydzieści stron książki. Dalszą część książki stanowią przepisy kulinarne - przekąski, zupy, pierwsze dania,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Mazel tow" to opowieść o relacjach pomiędzy żydowską rodziną Schneiderów, a studentką, która próbowała poznać i zrozumieć ich świat. Autorka opowiada nie tylko o czasach, gdy udzielała korepetycji w domu ortodoksyjnych Żydów. Jej historie rozciągają się w czasie, pokazując, jak potoczyły się losy poszczególnych dzieci. Odebrałam wrażenie, że mimo pozornej bliskości z żydowską rodziną, autorka tak naprawdę nigdy nie czuła się swobodnie w ich towarzystwie. Zbyt dużo myślała o tym, co wypada, a czego nie wypada mówić, czy robić. Obawiała się, że z niewiedzy popełni faux pas. To rodzina Schneiderów okazała się bardziej otwartą, wprowadzając Margot do swojego świata. Margot poznała nie tylko ich zwyczaje i religię. Trafiało do niej mnóstwo bardzo osobistych informacji dotyczących rodziny Schneiderów. Została obdarzona zaufaniem. Czy pisząc książkę "Mazel tow" nie nadużyła tego zaufania? Myślę, że sama autorka miała mieszane uczucia. Nie bez powodu wspomniała o rozmowie telefonicznej z panem Schneiderem, który miał nadzieję, że nie wykorzysta ona historii jego rodziny i nie poda ich nazwiska. To dylemat nie jednego autora książek opartych na własnych przeżyciach. Z jednej strony to nadużycie zaufania ludzi, których spotkało się na swojej drodze. Z drugiej strony autentyczność postaci i zdarzeń wzbogaca naszą świadomość odnośnie innych religii, kultury, tradycji, czy też ważnych problemów społecznych.


Bardzo wartościowe wydaje mi się ukazanie, w jaki sposób dojrzewały dzieci państwa Schneiderów. Z niepewnych dzieci stały się one dorosłymi, pewnymi siebie, dowartościowanymi ludźmi. Ogromne znaczenie odegrała w tym ich wiara i szacunek do tradycji. Będąc dziećmi, nie raz poddawały one w wątpliwość słuszność zasad rządzących światem ortodoksyjnych Żydów. Koniec końców poszły one drogą swoich rodziców. To zakorzenienie w wierze i w tradycji dało im pewność siebie, było drogowskazem w chwilach, gdy podejmowali ważne życiowe decyzje. 


Przeciwieństwem jest Margot. Z braku odpowiednich wzorców, nie potrafiła ona odnaleźć się w dorosłym życiu. Miałam wrażenie, że dzieci państwa Schneiderów dojrzały szybciej niż ona sama. Doskonale odnajdowały się w każdym miejscu i w każdym towarzystwie. Wiedziały, jaką drogą mają podążać. Tymczasem Margot sprawiała na mnie wrażenie małej, bezpańskiej, momentami nawet zakompleksionej dziewczynki, chcącej poznać świat, spoglądającej z podziwem na dorosłe dzieci Schneiderów. Na zewnątrz jest ona nowoczesną kobietą. W środku to dziecko, któremu nie nadano kierunku. 


Obawiam się, że na świecie jest coraz więcej takich ludzi. Na bok odstawiamy rodzinę, wiarę, tradycję. Pragniemy czegoś więcej. W rzeczywistości często po drodze gubimy samych siebie. Bez głęboko zapuszczonych korzeni trudno jest o pewność siebie, o wsparcie, o siłę, jaką daje przynależność do danej grupy społecznej. Jest się samotnym podróżnikiem, który nie wie, dokąd zmierza.

"Mazel tow" to opowieść o relacjach pomiędzy żydowską rodziną Schneiderów, a studentką, która próbowała poznać i zrozumieć ich świat. Autorka opowiada nie tylko o czasach, gdy udzielała korepetycji w domu ortodoksyjnych Żydów. Jej historie rozciągają się w czasie, pokazując, jak potoczyły się losy poszczególnych dzieci. Odebrałam wrażenie, że mimo pozornej bliskości z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo cieszyłam się na tą książkę. To nie pierwsza książka napisana przez opiekunkę. Nie wiem dlaczego, ale miałam wrażenie, że będzie dużo lepsza od pozostałych. Być może zmyliło mnie niemieckie nazwisko. Spodziewałam się książki „uświadomionej opiekunki”. Po cichu, czytając tytuł, miałam nadzieję, że może jest to nawet poradnik dla opiekunów osób starszych.


Po przeczytaniu pierwszych stron miałam wrażenie, że książka powstała z inicjatywy agencji pośrednictwa pracy. Po jakimś czasie, przewracając strony nudnej opowieści, uwierzyłam, że napisała ją opiekunka.


Język książki jest bardzo poprawny. Można by nawet rzec, że jest literacki. Dużo w nim opisów. Niepotrzebnych, nic nieznaczących. Sama treść jest nudna. Nie jest to poradnik. Autorka opisuje swoją pracę. Przypuszczam, że pracowała jako opiekunka na przestrzeni kilkunastu lat. Wyjeżdża do pracy, gdy jej córka ma 13 lat. Jednocześnie wspomina swoje własne dzieciństwo, jakby żyła w okresie powojennym. Miałam wrażenie, że autorka jest opiekunką w wieku przedemerytalnym, a może już nawet na emeryturze.


Opis każdego zlecenia wygląda identycznie – autorka wyjeżdża z Polski autokarem, na dworcu ktoś ją odbiera, następnie przez cały pobyt robi posiłki (wielokrotnie opisuje kto, co jadł), po czym wraca autokarem do Polski. Gdzie od czasu do czasu również podejmuje się pracy.


W książce nie ma żadnej akcji. Brakuje humoru, dramatu, interesujących historii… Czegokolwiek. Nudna opowieść nudnej opiekunki o wydawałoby się nudnej pracy. Nuda ta wynika chyba z tego, że autorka przyjmuje wszystko z pokorą. Godzi się niemal na wszystkie obowiązki nakładane ze strony niemieckich rodzin. W ten sposób żyje w złudzeniu, że wszyscy są tacy dobrzy i mili. Wykonuje czynności medyczne jak rozkładanie tabletek (pod koniec książki pisze, że firma zabroniła jej tego robić), leczy odleżyny, obsługuje stomię, nakleja plaster (ponoć ma on powstrzymać przed wymiotowaniem) przepisany przez lekarza na receptę. Po owym plastrze podopieczna trafia do szpitala i w końcu umiera. Była to schorowana kobieta i jej śmierć u nikogo nie wywołała większego zdziwienia. Ja natomiast czytając to, pomyślałam sobie, że miała szczęście, że nikt nie powiązał faktów i nie wykorzystał tego przeciwko niej. A mogła mieć olbrzymie kłopoty.


Po tej lekturze cieszyłam się, że jestem taka, jaka jestem. Być może mój upór w stosunku do Niemców przysparza mi mnóstwo kłopotów, a raczej wiele niepotrzebnych emocji, ale pracując w taki sposób jak autorka książki, w życiu nie przepracowałabym jako opiekunka sześciu lat. W międzyczasie umarłabym z nudów.


Ponieważ autorka właściwie prawie w ogóle nie sprzeciwia się nakładaniu na nią obowiązków, które do niej nie należą, tak naprawdę nie poznajemy ludzkich charakterów. Poznajemy miłych, sztucznych, dyplomatycznych Niemców, którzy postawą autorki nie są zmuszeni do okazania swojego prawdziwego oblicza.


Jestem rozczarowana. Czytałam już kilka książek opiekunek. W chwili  obecnej nawet tak przerażająca, źle napisana książka jak „Polskie niewolnice” jest dla mnie lepsza od tej pozycji. Jest ona przynajmniej jakaś. „Praca w opiece w Niemczech od podszewki” jest nijaka, bezpłciowa. Szkoda. Praca opiekunów osób starszych bywa trudna, emocjonująca. Mamy do czynienia z najróżniejszymi ludźmi. Tymczasem dla autorki interesujące były tak prozaiczne rzeczy jak garaż podziemny, autobus dwupiętrowy, budynki, obcokrajowcy na ulicy, czy bar mleczny (cokolwiek miała na myśli). Wprowadza opiekunki w błąd, pisząc, że opiekunka to nie kierowca. - Jeśli ktoś deklaruje, że ma prawo jazdy i jest gotów jeździć po Niemczech autem, jak najbardziej Niemcy i firma mogą tego wymagać od opiekunki. Oczywiście powinny zostać załatwione wszelkie formalności z tym związane. Twierdzi również, że obowiązkiem opiekunki jest przesiadywanie godzinami przy podopiecznej w szpitalu, gdy się w nim znajdzie. Na szczęście w jednym z ostatnich opowiadań od samego Niemca słyszymy, że nie jest to obowiązkiem opiekunki.


Pracę zaczynała ze słabą znajomością języka. Nie rozumiem więc, w jakim celu zamieszcza w książce jedno jedyne zdanie po niemiecku, które do tego jest napisane z błędem.


Rozumiem jej potrzebę napisania książki. Sama wydałam już dwie o tej tematyce. Chociaż zapierałam się, że nie wydam trzeciej, tyle się dzieje, że powoli w mojej głowie rodzi się myśl: „a może jednak?”. Niestety książka powinna mieć jakiś cel. Może uczyć, bawić, wzruszać, opowiadać jakąś ciekawą historię… Książka Karoline to około 250 stron zupełnie o niczym. Jestem zawiedziona. Wielka szkoda. Napisana jest językiem literackim i gdyby były to ciekawe historie, mogłaby się okazać bestsellerem. Tymczasem jest kolejną nieudaną pozycją napisaną przez kolejną opiekunkę osób starszych.


Jest jeden wniosek, jaki z niej wyciągam - opiekunowie naprawdę nie wiedzą, jakie są ich obowiązki, co muszą robić, czego nie muszą. Nawet jeśli im się wydaje, że są uświadomieni. Tutaj o dziwo główna bohaterka była przygotowana do tej pracy. Odbyła szkolenie, na którym uczono jej, że to tylko praca i powinna zachować dystans. To chyba jedyna mądra wskazówka w książce, a którą bohaterka niestety całkowicie zignorowała.


Okładka i tytuł są super. Spodziewałam się czegoś naprawdę dobrego.


Pełna nadziei, że może w zakończeniu znajdę jakieś ciekawe wnioski, przebrnęłam do końca. Niestety ostatni rozdział to jedynie litania pytań, do których nie zmusza sama treść książki, ani na które autorka nie daje odpowiedzi. Karoline miała jakiś tam pomysł na książkę, który nie wypalił. Z pewnością chciała coś przekazać. Trudno jednak powiedzieć co.

Bardzo cieszyłam się na tą książkę. To nie pierwsza książka napisana przez opiekunkę. Nie wiem dlaczego, ale miałam wrażenie, że będzie dużo lepsza od pozostałych. Być może zmyliło mnie niemieckie nazwisko. Spodziewałam się książki „uświadomionej opiekunki”. Po cichu, czytając tytuł, miałam nadzieję, że może jest to nawet poradnik dla opiekunów osób starszych.


Po...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Niemieckie życie. Byłam sekretarką Goebbelsa Thore D. Hansen, Brunhilde Pomsel
Ocena 6,1
Niemieckie życ... Thore D. Hansen, Br...

Na półkach:

„Niemieckie życie” to bardzo odważna książka. Opiera się ona na rozmowach z Brunhilde Pomsel (sekretarką Goebbelsa), które miały miejsce w Monachium w 2013 i 2014 roku. Na podstawie tych rozmów powstał film o takim samym tytule. Film, który zszokował widzów.

Brunhilde Pomsel jako młoda dziewczyna, jak sama przyznaje, była niezwykle powierzchowna i głupia. Pracując jednocześnie dla Żyda Goldberga i nazisty Bleya, nie widziała w tym nic sprzecznego. Nie zastanawiała się nad tym, chociaż otoczenia zadawało jej czasami pytanie, czy nie uważa, że to jest „nierozważne”. Wstąpienie do partii zapewniło jej dobrze płatną pracę. Dla młodej dziewczyny to było najważniejsze – towarzystwo elity, piękne sukienki, ponadprzeciętna pensja. Gdy radzieckie wojska wkroczyły do Berlina, została pojmana i spędziła pięć lat w obozie w Buchenwaldzie. Uważała, że znalazła się tam niesłusznie. Twierdziła, że nie wiedziała, co działo się z Żydami, nie miała nic wspólnego z decyzjami partii, wykonywała jedynie posłusznie swoje obowiązki… Uchyla się od odpowiedzialności. Jest przekonana, że jako jednostka nie miała wyjścia. Gdyby się zbuntowała, gdyby się sprzeciwiła nazistom, zginęłaby. Opowiada o śmierci ludzi, którzy walczyli z nazistami i zginęli, jak o zbędnym poświęceniu, które nic nie przyniosło i nie było nikomu potrzebne. Tymczasem to właśnie dzięki ludziom, którzy walczyli z nazistami, żyjemy dzisiaj w takim, a nie innym świecie. To przerażająca postawa kobiety o słabym kręgosłupie moralnym, skoncentrowanej na zaspokojeniu własnych potrzeb, płynącej z prądem, przymykającej oczy na otaczający ją świat, na prawdę, do której pracując w Ministerstwie Propagandy miała dostęp.

Czytając biografię w pierwszej kolejności chcemy potępić główną bohaterkę. Jednak nie taki jest zamiar autora. Przytacza on historię Brunhildy, by pokazać, że historia zatacza koło i każdy z nas może być taką "Bunhildą"

– „Zanim historia się powtórzy, dostrzeżenie i analiza podobieństw między przeszłością a teraźniejszością są dla nas szansą na refleksję o własnej moralności i bodźcem do działania, gdy trzeba będzie się zbuntować i otwarcie przeciwstawić radykalizacji. Jakże lekkomyślnie obchodzimy się wszyscy z naszym wewnętrznym miernikiem moralnym! Dla jakże prymitywnych, krótkotrwałych i banalnych celów bądź pozornych sukcesów poświęcamy nasze zasady.”

Zapiski rozmowy z główna bohaterką są jedynie narzędziem, by pokazać czytelnikowi, że obecnie w wielu krajach sytuacja przedstawia się podobnie, jak w Niemczech w latach trzydziestych.

„Prawicowi populiści znowu budzą w ludziach najniższe instynkty, deprecjonując określone grupy ludzi jako mniej wartościowych konkurentów. W końcu społeczeństwo odczuwa wrogość, by poczuć się lepiej z braku poczucia własnej wartości. Pogarda i nienawiść stają się kolektywnym aktem dowartościowania.”

Ileż w tym prawdy. Niech każdy sobie odpowie, których krajów mogą te słowa dotyczyć. Czyż nie jesteśmy jednym z nich? Dlaczego ludzie, którzy nigdy nie powinni objąć władzy, zostają wybierani na głowę państwa?

Brak zainteresowania historią, polityką, egoizm, ignorancja… Autor słusznie zauważa, że radykaliści zdobywają poparcie, dlatego że liberalno-demokratyczne elity nie są zainteresowane ludźmi słabiej wykształconymi, którym powodzi się gorzej lub żyją nawet w skrajnym ubóstwie. Nikt nie walczy o ich interesy, nikt nie stwarza im warunków do godnego życia, nikt nie daje im nadziei na lepsze jutro. I wtedy pojawia się ktoś, kto mówi im, w czym tkwi ich problem (np. problem stanowią Syryjczycy, Muzułmanie, Kurdowie, Ukraińcy), obiecuje im „złote góry” (np. stanowiska, świadczenia socjalne, wzrost gospodarczy), przemawia do nich w takich sposób, że nie sposób powiedzieć „nie”.

Nie dajesz się porwać tym słowom, emocjom, obietnicom? Czy to twoja zasługa? Twojego silnego charakteru? Mocnego kręgosłupa moralnego? Doświadczenia?

- „Te grupy ludności z wyższym wykształceniem i do pewnego stopnia zapewnioną pracą gardzą niższymi warstwami społecznymi za to, że nie są tak tolerancyjne wobec imigrantów i innych mniejszości. Ich miejsca pracy nawet potencjalnie nie są zagrożone przez imigrantów, nie budzi się więc w nich lęk przed konkurencja do socjalnych świadczeń.”

To mocne słowa, ale jakże prawdziwe! Problemem nie jest jedynie uboga, niewykształcona warstwa społeczeństwa, lecz również ci, którzy lekceważą ich potrzeby. To od nas zależy, jaką drogę obierzemy, by sobie z tym poradzić. Czy będziemy ignorować ludzi, którym wiedzie się gorzej od nas, pozwalając na to, by stali się oni narzędziem w rękach radykalistów, czy może w porę się ockniemy i damy im nadzieję na lepszą przyszłość? Co to znaczy „lepsza przyszłość”? Kiedy ludzie poczują „dosyt”?

Bieda bywa często subiektywna. Zależy od oczekiwań, otoczenia, światopoglądu, doświadczeń, społecznej pozycji. Myślę, że dużym problemem jest to, że porównujemy się do ludzi, którzy mają lepiej. Rzadko do ludzi, którym wiedzie się gorzej. W związku z tym zawsze czujemy niedosyt. Zazdrościmy, że ktoś nie daj Boże będzie miał lepiej, niż my. Nie potrafimy się cieszyć z tego, co mamy. I właśnie na tym „niedosycie” żerują radykaliści. Im jest on większy, tym łatwiejszą jesteśmy ofiarą. Jednocześnie daje się nam uczucie, że jesteśmy kimś lepszym i zasługujemy na więcej. W rzeczywistości jesteśmy jedynie pionkiem, narzędziem do osiągnięcia władzy. Nie jesteśmy lepsi. Nie jesteśmy również gorsi. Jesteśmy równi.

W książce „Niemieckie życie” znajdziecie odpowiedzi na pytania:
„Do czego zmierza ten świat (przykłady z różnych krajów)? Dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej?”.

Po czym zadacie sobie pytanie: „Czy historia zatoczy koło?”.

Czas pokaże. To zależy tylko od nas samych.

„Niemieckie życie” to bardzo odważna książka. Opiera się ona na rozmowach z Brunhilde Pomsel (sekretarką Goebbelsa), które miały miejsce w Monachium w 2013 i 2014 roku. Na podstawie tych rozmów powstał film o takim samym tytule. Film, który zszokował widzów.

Brunhilde Pomsel jako młoda dziewczyna, jak sama przyznaje, była niezwykle powierzchowna i głupia. Pracując...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Instrukcja obsługi toksycznych ludzi Suzan Giżyńska, Katarzyna Miller
Ocena 5,3
Instrukcja obs... Suzan Giżyńska, Kat...

Na półkach: ,

Książka napisana w nietypowy sposób.


Każdy rozdział zaczyna się fragmentem listu osoby, która prosi o radę. Poruszane problemy wydają mi się bardzo realne. W wielu z nich sama się odnalazłam. W odpowiedzi dostajemy wypunktowane informacje dotyczące danego problemu. Trudno nazwać je radami. Są to stwierdzenia, pytania, które mają nas skłonić do przemyślenia danego problemu. Ta część przypomina mi wizytę u psychologa. Oczami wyobraźni widziałam siebie na kozetce panią, która próbuje mnie zmusić do myślenia.


W dalszej części każdego rozdziału współautorki książki rozmawiają sobie luźno o danym problemie, przywołując podobne przypadki, które znają z życia. Odkrywają przed czytelnikiem również prawdę o samych sobie, o swoim dzieciństwie, życiu i trudnościach, jakie ono ze sobą niesie.


Stałam się fanką Katarzyny. Jest to kobieta mocno stąpająca po ziemi, waląca prawdę prosto z mostu, mająca zdrowe podejście do życia, ludzi, pracy. Ma podobny sposób bycia i myślenia do mojego. Myślę, że nie raz jest odbierana jako osoba zimna, egoistyczna, zadufana w sobie, nieczuła na ludzką krzywdę. Natomiast jak dla mnie, każde jej zdanie było trafione.


Suzan natomiast nie podbiła mojego serca. Pomimo, że chce ona wierzyć, że jest silną, asertywną, niezależną kobietą i próbuje pokazać się nam z tej strony, miałam wrażenie, że jest ona niepoprawną romantyczką, nie mającą własnego zdania.


Być może taki kontrast dwóch osobowości nie jest zły dla tej książki.


Ogólnie wyciągnęłam z niej wiele dla siebie. Jak już pisałam wiele poruszanych problemów mogłam odnieść do zdarzeń z mojego życia. Co mnie nawet zaskoczyło.


Jestem zawiedziona, że niemal każdy problem sprowadzany był do stosunków damsko-męskich, chociaż z listów nie zawsze wynikało, że osoba prosząca o pomoc ma problem z mężczyzną. Miałam wrażenie, że dla Katarzyny i Suzan całe życie kręci się wokół mężczyzn, których (o zgrozo!!!) nie nazywały mężczyznami, tylko facetami. Niby jest to książka dojrzałych kobiet, które w życiu zawodowym osiągają sukcesy i wydawałoby się, że ma motywować kobiety do tego, by miały kontrolę nad każdym aspektem swojego życia, a nie tylko nad związkiem. Jednym, drugim, trzecim… Niby.


Jestem również zawiedziona, że jest to książka tylko i wyłącznie dla kobiet.  Trudno mi sobie wyobrazić, by jakiś mężczyzna przebrnął przez nią do końca. A przecież mężczyźni też mają problemy z toksycznymi ludźmi.


No właśnie – toksyczni ludzie. Czytając książkę miałam wrażenie, że mało jest tu mowy o toksycznych ludziach oraz o tym, jak sobie z nimi radzić. Bardzo wiele dowiedziałam się za to o nieasertywnych osobach. Stwierdziłam, że jesteśmy bardzo nieasertywnym narodem. Faktycznie od dziecka, żeby nie powiedzieć od niemowlęcia jesteśmy uczeni, by być posłusznym.


Wszystko, co zostało napisane w tej książce jest prawdą. Nie tego jednak od niej oczekiwałam. Nie znalazłam rad, jak uczyć się asertywności, jak radzić sobie z toksycznymi ludźmi. Ujrzałam  natomiast podporządkowany, nawet nie wiem czemu (mężczyznom, rodzicom, pracodawcom), świat kobiet, dla których na końcu i tak najważniejsze jest to, czy będą miały FACETA u boku.


Książce jest daleko do „instrukcji”. Dowiadujemy się z niej, że są toksyczni ludzie, którzy istnieją tylko i wyłącznie dlatego, że towarzyszą im osoby mało asertywne. Nawet to nie do końca wydaje mi się prawdą. Toksycznym się po prostu jest. Bez względu na to, czy otacza się asertywnymi, czy potulnymi ludźmi, czy jest się osobą dominującą, czy uległą, złą, czy dobrą z natury, niezadowoloną z życia, czy może czerpiącą z niego maksimum. Toksyczny człowiek to ktoś, kto wysysa z nas całą radość i energię. Czujemy przez niego pustkę i zmęczenie. Jego towarzystwo nam nie służy. Czujemy ulgę, gdy nie mamy z nim już więcej do czynienia. Tutaj za toksycznych zostali uznani wszyscy ci, którzy w pewnym stopniu dominują drugą osobę. Nie każda osoba, która dominuje jest toksyczna. Tak samo jak nie każda toksyczna osoba dominuje.


Z całym szacunkiem dla pani Katarzyny, muszę powiedzieć, że jak na psycholożkę, to jednak kiepska książka. Jak na rozmowę dwóch koleżanek jest „OK”. Przy czym dla mnie był to dialog mądrej, dojrzałej kobiety ze słodką, niekoniecznie dojrzałą blondynką. Nie jestem pewna, czy ten kontrast był celowy.

Książka napisana w nietypowy sposób.


Każdy rozdział zaczyna się fragmentem listu osoby, która prosi o radę. Poruszane problemy wydają mi się bardzo realne. W wielu z nich sama się odnalazłam. W odpowiedzi dostajemy wypunktowane informacje dotyczące danego problemu. Trudno nazwać je radami. Są to stwierdzenia, pytania, które mają nas skłonić do przemyślenia danego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Teraz jesteście Niemcami. Wstrząsające losy zrabowanych polskich dzieci Michał Drzonek, Ewelina Karpińska-Morek, Tomasz Majta, Monika Sieradzka, Agnieszka Was-Turecka, Artur Wróblewski
Ocena 7,6
Teraz jesteści... Michał Drzonek, Ewe...

Na półkach: ,

Przerażająca prawda o przeszłości ale i o teraźniejszości. Książka dała mi niezwykle dużo do myślenia. Myślę, że znacznie zmienił się mój sposób postrzegania Niemców. Aczkolwiek od jakiegoś czasu co raz mniej łaskawym okiem na nich spoglądam. Kiedyś uważałam, że nie należy rozpamiętywać historii. Słowa: „postawić grubą czarną kreskę” wydawały mi się takie sensowne. Dziś zadaję sobie pytanie, jak można żyć teraźniejszością, myśleć o przyszłości, nie rozliczając wcześniej przeszłości?

Temat w książce jest dla mnie zupełnie nowy. Do tej pory byłam przekonana, że nie ma nic gorszego niż tortury, eksperymenty medyczne na ludziach, komory gazowe, śmierć z głodu i wycieńczenia. To, o czym dowiedziałam się z tej książki, wstrząsnęło mną. Wielokrotnie przerywałam czytanie, gdyż łzy same cisnęły mi się do oczu.

Generalny Plan Wschodni – zagłada 32 milionów Słowian, zniewolenie 14 Milionów Słowian, odnawianie krwi nordyckiej, hodowla rasy nordyckiej, rabowanie dzieci. Przerażające!!!

Szacuje się, że w celach germanizacji zrabowano około 200 000 dzieci. To ogromna liczba skradzionych dzieci. Dla Rzeszy było to zrealizowanie planów germanizacji dzieci zaledwie w niewielkim procencie. Dlaczego plany te się nie powiodły? Aż dziw uwierzyć, ale to właśnie dzieci oderwane od rodziców walczyły o własną tożsamość. Często narażając przy tym swoje życie. Myślę, że nikt się tego nie spodziewał. Przynajmniej nie na taką skalę.

Wielu z nich dramat utraty tożsamości przeżywało dwukrotnie. Jedna z bohaterek książki, gdy alianci przyszli do domu jej przybranych rodziców i zapytali, czy mieszkają w nim polskie dzieci, wyrwała się przed szereg i powiedziała: „tak jestem Polką”. Kilka dni później, gdy do wagonów towarowych przepełnionych ludźmi zagląda radziecki żołnierz i pyta o niemieckie dzieci, ponownie się odzywa. Tym razem ze słowami: „ich bin Deutsche!” Dalszą podróż siedzi już tylko schowana i nie wie, kim tak naprawdę jest. Nie jest Niemką, ale nie jest również Polką. Jest wytykana palcami i nazywana „niemrą”. Tak wygląda jej powrót do ojczyzny. Są to wstrząsające historie ludzi. Nic niewinnych dzieci, które często do końca życia nie wiedzą kim są.

Po przeczytaniu książki zdałam sobie sprawę, w jak zakłamanym świecie żyjemy. Jak dla świata polityki, układów międzynarodowych mało znaczy człowiek. Można ukraść dziecko. Można zrabować 200 000 dzieci i przez 75 lat tak naprawdę nikogo nie rozliczono z tych czynów.

Co gorsza hodowle rasy nordyckie były prowadzone pod przykrywką sierocińców – instytucji charytatywnych. I tu kolejny szok. Jak naiwnym trzeba być, by adoptując polskie dziecko poddane germanizacji, uwierzyć, że jest to osierocone niemieckie dziecko?

Ponad dwadzieścia lat pracuję w Niemczech. Z tego już sześć lat jako opiekunka osób starszych (tak, tak – opiekuję się TYM pokoleniem!). Całkiem niedawno słyszałam od podopiecznej historię o Polce, która pracowała w Niemczech w fabryce, mieszkała w kamienicy, w której mieszkali wszyscy robotnicy z Polski, potem zaszła w ciąże z oficerem… I już jej moja podopieczna nie widziała. „Chyba wyjechała do Austrii”- skwitowała starsza pani. W historii tej nie było dramatu. Była to ot taka sobie historia staruszki, która miała mi pokazać, że miała ona już wcześniej do czynienia z Polkami. Wstyd przyznać, ale słuchając tej opowieści, nawet na myśl mi nie przyszło, że te robotnice pracowały tam przymusowo. Nawet na myśl mi nie przyszło, że z tą kobietą mogło się stać cos strasznego. Nawet na myśl mi nie przyszło, że to dziecko… No właśnie. Nawet na myśl mi nie przyszło. A o czym myślała ta staruszka, która mi o tym opowiadała? I mężczyzna, który kiwał przy tym głową z uśmiechem na twarzy. W ich ustach brzmiało to jak opowiadanie nadające się na materiał do kiepskiego romansu, a nie na książkę przedstawiającą dramat zrabowanych dzieci.

Myślę, że w tych historiach właśnie to jest najbardziej przerażające - Niemcy sprawiają wrażenie, jakby tego wszystkiego nie byli świadomi. Czy można być aż tak naiwnym i ślepym na ludzką krzywdę?

Zastanawiam się również, czy czasami Generalny Plan Wschodni, który kiedyś próbowano wprowadzić siłą, dzisiaj nie jest wprowadzany metodą „marchewki i kija”. W Niemczech zawsze brakowało ludzi do pracy. Dziś sami pchamy się za zachodnią granicę, by móc tam żyć i pracować. Bardzo często na znacznie gorszych warunkach niż żyją i pracują tam sami Niemcy. „Rób wszystko, co Niemiec ci każe” – to rada, jakiej kilka lat temu udzielił mi ktoś życzliwy. Bo życie w Reichu to szczyt marzeń. Dzisiaj mam wrażenie, że plan Fuehrera się spełnia. Nie trzeba go nawet wprowadzać siłą.

Niestety bardzo dużo informacji o narodzie niemieckim zawartych w tej książce jestem w stanie odnieść do Niemców, których poznałam w ostatnich latach mojej pracy. Dostrzegam te same cechy charakteru, to samo zakłamanie, tą samą mentalność. Czasami takie same „metody wychowawcze” w stosunku do opiekunki z Polski. Myślę, że nadal nie doceniają oni siły, jaka tkwi w więzach rodzinnych. I to się na nich mści. Po przeczytaniu tej książki jest to dla mnie ogromną satysfakcją. Nasz kraj nie potrafi i nie chce rozliczyć tego pokolenia z przeszłości. Na szczęście robi to samo życie.

Przerażająca prawda o przeszłości ale i o teraźniejszości. Książka dała mi niezwykle dużo do myślenia. Myślę, że znacznie zmienił się mój sposób postrzegania Niemców. Aczkolwiek od jakiegoś czasu co raz mniej łaskawym okiem na nich spoglądam. Kiedyś uważałam, że nie należy rozpamiętywać historii. Słowa: „postawić grubą czarną kreskę” wydawały mi się takie sensowne. Dziś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dostępny również e-book.
Jako autorka książki jestem w niej zakochana. To taki mój publiczny pamiętnik. Wydawałoby się, że życie opiekunki jest nudne. Pełne moczu, pampersów i na tym koniec wrażeń. Tymczasem praca w opiece to huśtawka emocji, powtarzające się problemy, które nigdy nie powinny mieć miejsca, dylematy, rozterki i ucieczki. Ucieczki to coś, co po latach wychodzi mi chyba najlepiej. Pisząc książkę, zastanawiałam się, czy niektórych konfliktów nie można było rozwiązać inaczej. Uciekając, byłam pewna, że to jedyna słuszna decyzja. Przed jakimi wyzwaniami stoi polska opiekunka osób starszych w Niemczech, na czyją pomoc może liczyć, kto w trudnych sytuacjach naciska na nią, zamiast jej pomóc, jakim problemom można w łatwy sposób zapobiec, dlaczego nikomu na tym nie zależy? Na te pytania będziecie mogli sami sobie odpowiedzieć po przeczytaniu książki. Książki, która tym razem mówi nie tylko o mnie. To książka o mnie i o ludziach, których spotkałam na swojej drodze, o nadziei i beznadziei, sile i bezsilności, walce i kapitulacji, życiu i wegetacji po dwóch stronach. Starzy, schorowani Niemcy i polscy opiekunowie to takie piłeczki porozsypywane na boisku, którego granicę wyznaczają geograficzne granice Niemiec. Kto jest graczem? Czy gra umiejętnie? Czy w grze obowiązują jakiekolwiek reguły? Co jest nagrodą zwycięzcy? Czy prócz pieniędzy liczy się cokolwiek innego? Która drużyna strzela sobie samobója? Mam specyficzne poczucie humoru. Mam nadzieję, że nie raz się ze mną zaśmiejecie. Śmiech to najlepsze lekarstwo, by przetrwać, zdobyć do wszystkiego dystans i móc żyć dalej. 

Dostępny również e-book.
Jako autorka książki jestem w niej zakochana. To taki mój publiczny pamiętnik. Wydawałoby się, że życie opiekunki jest nudne. Pełne moczu, pampersów i na tym koniec wrażeń. Tymczasem praca w opiece to huśtawka emocji, powtarzające się problemy, które nigdy nie powinny mieć miejsca, dylematy, rozterki i ucieczki. Ucieczki to coś, co po latach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niebezpieczeństwo czyha na nas wszędzie. Niektórzy z lęku przed czymś nowym, nieznanym, ryzykownym żyją w swoim małym, na pozór bezpiecznym świecie. Inni kochają wyzwania. W krytycznych momentach, potrafią zachować zimną krew i stawić czoła niebezpieczeństwu. Każdy z nas ma różne predyspozycje. Jednak nikt z nas nie urodził się z wiedzą na temat tego, jak bezpiecznie żyć. Zdobywa się ją z czasem. Jest ona wynikiem doświadczenia życiowego. Po książkę „Vademecum bezpiecznej rodziny” warto sięgnąć, by zapoznać się z zagrożeniami, z którymi do tej pory się nie spotkaliśmy, z których nie zdajemy sobie sprawy oraz w obliczu których nie potrafilibyśmy właściwie postąpić.


Niektóre opisane w książce sytuacje i sposób postępowania wydawały mi się banalne. Można by pomyśleć, że każdy dorosły człowiek wie, jak postępować w razie pożaru, kradzieży, burzy, wypadku drogowego. Czy aby na pewno? Zaczęłam się zastanawiać nad informacjami podawanymi w prasie, nad opowieściami moich znajomych oraz nad własnymi doświadczeniami, z których wyraźnie wynika, że wielu ludzi reaguje nieodpowiednio w zetknięciu się z nowymi, zagrażającymi życiu sytuacjami. Czasami powodem są emocje takie jak lęk, strach, przerażenie. Zdarza się jednak i tak, że osoby dotknięte daną tragedią nie posiadają podstawowej wiedzy w jaki sposób powinni postąpić w danej sytuacji.


Inne niebezpieczeństwa, jak zagrożenia naturalne, chemiczne, radioaktywne, terroryzm wydały mi się mało realne. A jednak dowiadujemy się o nich nie tylko z filmów, ale i z wiadomości. Osobiście byłam świadkiem gradobicia, które zniszczyło kilka wiosek. Wielu z nas pamięta, co stało się w Czarnobylu. Wiemy, jak zanieczyszczone jest powietrze w miastach i w rejonach, gdzie rozwija się przemysł. Jako osoba pracująca w Niemczech, czuję się zagrożona terroryzmem. Zastanawiając się nad powyższymi zagrożeniami, zrozumiałam pewną kwestię – one dotyczą również mnie! Przypuszczam, że wielu z Was nie zdaje sobie sprawy z powagi występujących zagrożeń, a jednak mają one miejsce na co dzień w każdym zakątku świata.


Myślę, że pod względem bezpieczeństwa powinniśmy brać przykład z naszych sąsiadów. Niemiec jest ubezpieczony na wszelkie ewentualności. Nie straszne mu gradobicie, pożar, kradzież. Owszem, zdarzenia takie powiązane są ze stresem, w drastycznych sytuacjach z uszczerbkiem na zdrowiu lub nawet z utratą życia. Natomiast nie cierpią na tym jego finanse. Druga sprawa to kwestia dbania o środowisko – zaczynając od sortowania śmieci, które u nas w pewnym stopniu okazało się parodią, wprowadzenie kaucji na butelki i puszki, ograniczenie opakowań, strefy wolne od diesla oraz od aut z emisją spalin przekraczającą pewne normy, które my tak chętnie sprowadzamy do Polski, wyeliminowanie ogrzewania węglowego – w Niemczech najpopularniejsze jest ogrzewanie olejowe (warto przy tym zaznaczyć, że mało który Niemiec decyduje się na ogrzewanie gazowe właśnie ze względu na bezpieczeństwo). Temat ataków terrorystycznych w Niemczech jest bardzo aktualny i postrzegany jako realny. Różnego rodzaju imprezy są zabezpieczane pod tym kątem. Idąc jakiś czas temu na pokaz sztucznych ogni w Recklinghausen, które miały się odbyć w rynku, ujrzałam ogromne pojemniki wypełnione wodą, które miały zapobiec dostaniu się większych pojazdów w miejsce, w którym byli zgromadzeni ludzie. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że zagrożenie terroryzmem dotyczy każdego państwa. Powstaje pytanie: czy z obawy przed atakiem powinniśmy zostać w domu, czy może warto przedsięwziąć pewne kroki, zabezpieczyć się na taką ewentualność i nadal żyć normalnym życiem? 


Dla mnie niezwykle interesujący okazał się temat bezpieczeństwa w sieci. Mnóstwo ludzi wycofuje się z realnego świata, szukając w wirtualnym świecie akceptacji, pokrewnej duszy, pomocy. Czasami znajdą to, czego szukają. Zdarza się jednak tak, że zostaną wykorzystani, oszukani, skrzywdzeni. Należy być świadomym również tego niebezpieczeństwa. I tutaj ponownie uważam, że Niemcy podchodzą ostrożniej do możliwości, jakie oferuje nam internet. Na przykład wielu z nich nie korzysta z bankowości online, z kart. Mało kto udostępnia prywatne informacje całemu światu. Zresztą nie tylko w świecie wirtualnym. Niemiec z reguły nie chwali się tym, co ma, ile zarabia. Spotkałam się ze skromnymi domostwami, w których umieszczone były sejfy, a i na kontach bankowych znajdowały się ogromne sumy pieniędzy, które miały być zabezpieczeniem na przyszłość. 


Sytuacje niebezpieczne to nie tylko takie, których skutki można zmierzyć fizycznie. Mobbing, stalking, manipulacja to realne zagrożenie. W książce można znaleźć informacje, jak sobie z nimi radzić.


Narkotyki, używki to kolejny poruszany problem, który może dotknąć każdego z nas. Czy zdajemy sobie z tego sprawę? Czy jesteśmy świadomi, że dostęp do dopalaczy, leków psychotropowych, alkoholu w dzisiejszych czasach jest niezwykle łatwy, a ich konsumpcja niesie ze sobą ogromne szkody?


W Polsce zamykamy oczy na niebezpieczeństwo, co mnie nie dziwi, ponieważ jest to jeden z bezpieczniejszych krajów na świecie. Mimo to powinniśmy mieć na uwadze grożące nam niebezpieczeństwo oraz znać zasady, aby umieć sobie z nimi poradzić.


Czy dbamy o nasze bezpieczeństwo? Czy zdajemy sobie sprawę z zagrożeń? Czy robimy coś, by im zapobiec? Czy wiemy, jak sobie radzić w niebezpiecznych sytuacjach? 


Jeśli przynajmniej raz odpowiedziałeś: „nie”, to ta książka jest właśnie dla ciebie. 


Nie chodzi o to, by popadać w paranoję, bać się wyjść z domu, budować bunkry, wycofywać się z życia, tylko o to, by być świadomym niebezpieczeństw, by im zapobiegać, by przygotować się na nie oraz by wiedzieć, jak postępować, gdy będą miały one miejsce. Jeśli będziemy na nie przygotowani, łatwiej będzie nam sobie z nimi poradzić.


Myślę, że „Vademecum bezpiecznej rodziny” będzie równie aktualne za dziesięć, dwadzieścia, czy pięćdziesiąt lat. Porusza ona nie tylko temat zagrożeń, które są nam znane od dawna. Z niektórymi tematami wychodzi ona w przyszłość. Wydawałoby się, że w daleką przyszłość. Gdy się jednak nad tym zastanowimy, nie jest ona wcale taka daleka. 

Niebezpieczeństwo czyha na nas wszędzie. Niektórzy z lęku przed czymś nowym, nieznanym, ryzykownym żyją w swoim małym, na pozór bezpiecznym świecie. Inni kochają wyzwania. W krytycznych momentach, potrafią zachować zimną krew i stawić czoła niebezpieczeństwu. Każdy z nas ma różne predyspozycje. Jednak nikt z nas nie urodził się z wiedzą na temat tego, jak bezpiecznie żyć....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zwalcz niepokój. Uspokój umysł i odzyskaj swoje życie Kevin L. Gyoerkoe, Pamela S. Wiegartz
Ocena 9,0
Zwalcz niepokó... Kevin L. Gyoerkoe, ...

Na półkach: ,

Bardzo dobra książka dla wszystkich, którzy chcą odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Już po przeczytaniu pierwszych stron, czułam się lepiej. Zdałam sobie sprawę, że mogę sobie poradzić z moim niepokojem, zwłaszcza tym bezproduktywnym, który nie pozwala mi normalnie funkcjonować. Zrozumiałam, że nie jestem jedynym człowiekiem, który odczuwa niepokój na myśl o swoim życiu, pracy, finansach, zdrowiu, czy też w sprawach banalnych takich, jak punktualne stawienie się na spotkanie, wykonanie rozmowy telefonicznej, czy poznanie nowej osoby. 


Jeśli ktoś myśli, że po przeczytaniu jednorazowo książki, na zawsze upora się on że stresem, bardzo się myli. Książka zawiera wiele ćwiczeń, które należy stosować regularnie i w wielu przypadkach z pewnością do końca życia. 


Znaleźć można tu techniki relaksacyjne, które doskonale się sprawdzają. 


Bardzo ciekawy wydał mi się rozdział o asertywności. Jako osoba, która dopiero się jej uczy, zdałam sobie sprawę, jak ogromny wpływ ma ona na nasze postrzeganie świata oraz na radzenie sobie z problemami. 


Jestem niepocieszona, że autorzy jedynie wspominają o alternatywnym leczeniu lęku, niepokoju, czy depresji. 


Jeśli ktoś jest zainteresowany leczeniem farmakologicznym znajdzie tu wiele informacji. Pod tym względem zawiodłam się na książce. Jako osoba pełna różnych niepokojów, sięgnęłam po tą książkę, szukając naturalnych metod zwalczania i radzenia sobie z nim, w obawie, że lekarstwa mogą wyrządzić więcej szkód, niż pożytku. 


Ogólnie jestem zadowolona z książki. Z pewnością będę sięgała po nią częściej. 

Bardzo dobra książka dla wszystkich, którzy chcą odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Już po przeczytaniu pierwszych stron, czułam się lepiej. Zdałam sobie sprawę, że mogę sobie poradzić z moim niepokojem, zwłaszcza tym bezproduktywnym, który nie pozwala mi normalnie funkcjonować. Zrozumiałam, że nie jestem jedynym człowiekiem, który odczuwa niepokój na myśl o swoim życiu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak łatwo się domyślić, książkę napisała kobieta, która pracowała jako opiekunka osób starszych w Niemczech. Kilka pierwszych zdań wprawiło mnie w euforię. Pomyślałam, że w końcu znalazła się opiekunka, która jest szczera wobec siebie i całego świata. Nie wymyśla żadnej ideologii, by wytłumaczyć, dlaczego podjęła się tej ciężkiej, niewdzięcznej pracy. Mówi jasno i wyraźnie, że zdecydowała się na nią ze względu na pieniądze.

Niestety dalsza treść ostudziła mój cały optymizm. Zastanawiałam się, jak można myśleć, że jest się świadomym swoich praw, nie mając jednocześnie o nich zielonego pojęcia. Emerytka w wieku sześćdziesięciu trzech lat, bez znajomości języka postanowiła wyjechać do Niemiec. O pracy nie wiedziała wiele, czyli tyle, ile wie większość opiekunek wyjeżdżających pierwszy raz. Była świadoma, że ma zająć się starszymi schorowanymi osobami. Tyle o opiece wie cała Polska: polska opiekunka jedzie myć Niemcom tyłki. W myśl tej zasady, kobieta zaopatrzyła się w jednorazowe rękawiczki i maseczki na twarz, aby nie zwymiotować podczas wykonywania najważniejszego (i w mniemaniu wielu osób chyba jedynego) w życiu opiekunki obowiązku. Proszę słowa „najważniejszego” i „jedynego” przyodziać w ironię. Przyjmowała różne oferty pracy. Jako opiekunka osób starszych, niektórych z nich w życiu bym się nie podjęła. Z innych uciekłabym, gdzie pieprz rośnie. Tymczasem Janina stawiała czoła wyzwaniom i trwała na posterunku. Nie rozumiała, dlaczego inne opiekunki skarżyły się na miejsca, do których ona trafiła, dlaczego nie żyły w zgodzie z podopiecznymi i ich rodzinami, dlaczego mówiły, że to piekło na ziemi. Była przekonana, że jest świadoma swoich praw. Kurczowo trzymała się jednego, jedynego punktu. Mianowicie, że ma prawo do dwóch wolnych godzin dziennie. W każdym opowiadaniu zaznaczała ona, że walczyła o te dwie godziny wolne, jak lwica. Mi natomiast opadały ręce, gdy czytałam, że musiała wstawać w nocy do podopiecznego, ale na szczęście miała te dwie godziny wolne i wtedy odsypiała. Biłam się po głowie i pytałam: czy dwie godziny wolne, to czas na odsypianie nieprzespanych nocy? Jeśli ktoś wstaje w nocy, ma mieć przeznaczony czas nas sen za dnia, poza tymi godzinami wolnymi. Dwie godziny wolne są dla opiekunki. Nie po to, żeby odsypiała przepracowaną noc, lecz po to, by zrobiła coś dla siebie. Wyszła na spacer, na miasto, na lody, umówiła się z kimś, przeczytała książkę… Dalej było już tylko gorzej. Czytałam, jak uczyła się na podopiecznej robić zastrzyki z insuliny, mierzyć jej cukier. – Kryminał – pomyślałam. Siedziała ze staruszkami przed telewizorem, przenosiła ich bez potrzebnego do tego sprzętu, czy tez pomocy drugiej osoby, sprzątała całymi dniami trafiając na podopieczną, która lubiła porządek. Wszystko to robiła w przekonaniu, że powinna pracować od 7.00 do 22. 00. Jeden podopieczny siedział nawet do północy. W rzeczywistości wstawała nawet w nocy. Dziwowała się, dlaczego poprzedniczki się skarżyły, dlaczego nie chciały wrócić, dlaczego coś robiły inaczej, niż ona. Wysuwała w związku z tym nawet jakieś chore przypuszczenia, osądzając jedną z nich, że jej zainteresowania ograniczały się do mężczyzn oraz imprezowania i dlatego nie potrafiła ona znaleźć wspólnego języka z podopieczną. Właściwie nie napisała ona, skąd takie wnioski.

Myślę, że warto przeczytać tą książkę, by zobaczyć, jak często wygląda opieka nad osobami w Niemczech. Przed lekturą radzę poszukać informacji, jak powinna ona wyglądać. Niestety takich Janin jest mnóstwo. Nie przeszkadza mi, jeśli taka Janina siedzi w Polsce i myśli, że polska opiekunka w Niemczech faktycznie musi spełniać wszystkie zachcianki podopiecznych przez całą dobę. Natomiast jeśli taka Janina faktycznie wyjedzie do pracy, robi się problem. Uczy ona Niemców, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nie będzie miał pojęcia o własnych prawach i trzymając się kurczowo dwóch godzin wolnych, o których zazwyczaj jest mowa w umowie, mimo wszystko da się wykorzystywać na każdym kroku.

Janina to typowy obraz „matki Polki”, która nie rozumie, że nie zawsze musi koło kogoś biegać, że ma prawo zająć się samym sobą. Czytając, jak obsługuje rodzinne imprezy i dziwi się, że Niemcy czekają z jedzeniem, aż ona przestanie się krzątać po kuchni i usiądzie do stołu, zastanawiałam się, kiedy polskie kobiety wyzwolą się z tego przymusu obsługiwania wszystkim. Czy przyjdą kiedyś takie czasy, że polska kobieta będzie siedziała zrelaksowana przy stole i cieszyła się towarzystwem?

Osobom, które sięgną po książkę, radzę przymknąć oko na wiele informacji. Np. na opisywane niemieckie zwyczaje, na padające kwoty, na rozumowanie świata widzianego okiem starszej pani, która jak sama przyznaje nie włada dobrze językiem niemieckim.

Gwiazdek dałam pięć. Ani mnie ta książka nie zaskoczyła, ani niczego nie nauczyła.

Jak łatwo się domyślić, książkę napisała kobieta, która pracowała jako opiekunka osób starszych w Niemczech. Kilka pierwszych zdań wprawiło mnie w euforię. Pomyślałam, że w końcu znalazła się opiekunka, która jest szczera wobec siebie i całego świata. Nie wymyśla żadnej ideologii, by wytłumaczyć, dlaczego podjęła się tej ciężkiej, niewdzięcznej pracy. Mówi jasno i wyraźnie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sięgając po Tatuażystę z Ausschwitz, nie oczekiwałam, że ktoś będzie uczył mnie na nowo historii. Spodziewałam się ludzkich opowieści. Dlatego nie czuję się zawiedziona książką. Dowiedziałam się z niej o wiele więcej o życiu w obozach, niż z podręczników szkolnych.

Z wielu faktów nie zdawałam sobie sprawy. Zaskoczyła mnie np. wolna niedziela. Może dla wielu to takie nieistotne. Dla mnie, jako opiekunki osób starszych pracującej w Niemczech w systemie całodobowym przez siedem dni w tygodniu, owszem. W obliczu cierpienia, bólu, eksperymentów medycznych, śmierci, to jedynie nic nieznaczący szczegół. Nie zdawałam sobie sprawy, że w obozie pracował ktoś z zewnątrz. Nigdy bym nie pomyślała, że „wybrani” więźniowie mogli poruszać się w miarę swobodnie.

Takim właśnie „wybranym” więźniem był główny bohater Lale. Dlatego pewnie jego opowiadania znacznie różnią się od opowiadań innych osób, które przeżyły pobyt w obozie. Dostęp do wiedzy był w nim ograniczony. Informacje były przekazywane z ust do ust. Nieścisłości nie mają dla mnie więc żadnego znaczenia. Nie uważam, aby autorka książki miała obowiązek sprawdzać, czy fakty podane przez Lalego pokrywają się z rzeczywistością.

Podziwiałam głównego bohatera za to, jak dźwignął ciężar bycia „wybranym”. Pomimo że, miał pewne przywileje, nie stracił kontaktu z innymi więźniami. Chociaż może i stracił, ale nie był całkowicie obojętny na ich cierpienie.

Można by się przyczepić faktu, że czytając książkę, nie miało się wrażenia, że czyta się o obozie. Co prawda była w niej mowa, o paleniu ludzi, o strzelaniu do więźniów dla zabawy, o eksperymentach medycznych, setkach ludzkich, nagich ciał, które przerzucano, jak worki z piaskiem. Nie wiem, czy przestałam być wrażliwa na ludzką krzywdę, czy być może autorka pisała o tym w taki sposób, że mnie te obrazy nie ruszały. Informację o obciętych jądrach przyjęłam bardziej, jak dobry żart, wolną niedzielę, jak luksus, na który pozwolono więźniom, pracę w administracji, jak fuchę. Być może nie do końca ruszały one Lalego. Dlatego zostało to opowiedziane w ten sposób. Jako osoba „wybrana” postrzegał on rzeczywistość nieco inaczej. Dopiero, gdy poczuł na twarzy spalone resztki ciał swojej drugiej rodziny, trafiło do niego, że ludzie to nie numery. Że za każdym numerem kryje się człowiek.

Myślę, że główny bohater potrafił się ustawić. Próbował pogodzić to, co robił z własnym sumieniem. Mam nadzieję, że mu się to udało. Nie mógł być złym człowiekiem, skoro odnalazł miłość swojego życia w obozie. Pomimo że został on przedstawiony, jako święty, mam pewne wątpliwości, czy rzeczywistość nie zmusiła go do tego, by kogoś skrzywdził na swojej drodze.

Brak mi w tej książce prawdziwego dramatu, ludzkich krzywd, cierpienia, obciążenia psychicznego w związku z tym, co się robi, w związku z nieznaną przyszłością i przeżytą przeszłością.

Wątek miłosny się udał. Chociaż nie należę do osób romantycznych, łezka dwa razy zakręciła się w oku.

Gorąco polecam. Książkę czyta się łatwo i przyjemnie. No właśnie. Czy książkę o takim temacie powinno się czytać łatwo i przyjemnie? To jedyny zarzut. Mały, a jednocześnie potworny. Tłumaczę sobie, że nie była to książka o obozach koncentracyjnych, tylko książka o tatuażysty.

Przemyślałam i odjęłam jednak jedną gwiazdkę za brak głębszego podejścia do wydarzeń.

Sięgając po Tatuażystę z Ausschwitz, nie oczekiwałam, że ktoś będzie uczył mnie na nowo historii. Spodziewałam się ludzkich opowieści. Dlatego nie czuję się zawiedziona książką. Dowiedziałam się z niej o wiele więcej o życiu w obozach, niż z podręczników szkolnych.

Z wielu faktów nie zdawałam sobie sprawy. Zaskoczyła mnie np. wolna niedziela. Może dla wielu to takie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Prostytucja - niby jest to najstarszy zawód świata, a wciąż bulwersuje.

Znałam dziewczyny, które wyjeżdżały za granicę, by się prostytuować. W Polsce opowiadały, że jadą sprzątać klatki schodowe. Nie znały języka. Nie miały pojęcia, jakie są zarobki w Niemczech, jakie koszty utrzymania. W razie burzy pytań nie obroniłyby się. Najbliższe otoczenie miało pewne podejrzenia, ale one szły w zaparte, że sprzątają klatki schodowe. Słyszałam o tzw. spadochronach (sprzątaczkach w prywatnych mieszkaniach), które prócz sprzątania, skłonne były wykonać niektóre usługi erotyczne za małe kieszonkowe. Zarobki tych pań wahają się w granicach 20 euro za usługę. Nie jest to więc tak ekskluzywna prostytucja, o jakiej jest mowa w książce. Bywa jednak jeszcze gorzej. Zdarzają się panie, które świadczą podobne usługi za przykręcenie szafki, pomoc w przeprowadzce, za użyczenie auta itd.

Jednym słowem seks zawsze był i będzie narzędziem w rękach kobiet. Nie wiem, czy fakt, że ktoś otrzymuje za to wynagrodzenie czyni, że jest ona bardziej brudny, nieczysty, niemoralny. Każdy sam podejmuje decyzje i jeśli ktoś potrafi z tym żyć, to dlaczego nie?

Co mnie jednak uderzyło w opowieściach, które znam osobiście, jak i w tych z książki, we wszystkich tych przypadkach kobiety te wypierały się, że pracowały jako prostytutki. Czy nie byłoby dla wszystkich prościej, gdyby nie trzeba było ukrywać, w jaki sposób zarabia się pieniądze. Komu jest potrzebny ten wstyd i potępienie? Każdy powinien postępować zgodnie z własnym sumieniem. Nie powinniśmy tych ludzi osądzać.

Jeśli chodzi o książkę… No cóż. Spodziewałam się czegoś mocnego. W końcu to świat prostytucji, stręczycielstwa, bogatych szejków, pijanych i naćpanych klientów, dzikiego seksu i różnych perwersji seksualnych. Tymczasem wychodzi na to, że nikt nie był do niczego zmuszany, mało kto uprawiał seks, a jeśli już dochodziło do stosunku, to było pięknie i cudownie, ponieważ panowie byli seksowni, jak bogowie. Natomiast prostytutki były tak piękne i inteligentne, że często bez świadczenia usług seksualnych zjeżdżały z takiego wyjazdu z kilkudziesięcioma tysiącami złotych.

Dialogi między stręczycielkami, klientami, a prostytutkami (celowo nie pisze modelkami) były ciekawe. Pokazują one, że często byli to zżyci z sobą ludzie, traktujący się indywidualnie i darzący się nawzajem zaufaniem i sympatią pomimo branży, w jakiej działali. Czy jednak zawsze było tak różowo? Jak dla mnie w tej książce jest za dużo cenzury. Z pewnością miejsce miały również inne rozmowy. Nie wierzę, że nie było zastraszania, naciskania, szantażowania. Że wszyscy panowie byli piękni, że nie było problemów z zapłatą, że nie było strachu. Poza tym brakuje mi tu relacji z pierwszej ręki. Autor co prawda próbował dotrzeć do prostytutek, stręczycielek i klientów, ale mu się to nie udało. W rzeczywistości jest to więc książka, która mówi o tym, że były sobie ekskluzywne prostytutki, które sprzedawały się za grube pieniądze. Jak dla mnie brak w tym konkretów. Były, ale co robiły, co czuły, z jakim traktowaniem tak naprawdę się spotykały ze strony klientów i stręczycielek, możemy się jedynie domyślać.

Dla mnie ciekawy jest fakt, że były to modelki, celebrytki, laureatki konkursów piękności. Powinno dać to co nieco do myślenia, tym, którzy podziwiają piękny, wielki świat. Tym, którzy wpadają w kompleksy, bo nie odnoszą ogromnych sukcesów zawodowych, nie stać ich na firmowe torebki, zagraniczne podróże, zabiegi kosmetyczne i operacje plastyczne. Może po tej lekturze spoglądając na piękną modelkę bez skazy, wśród luksusów, zastanowią się przez chwilkę, czy faktycznie odniosła ona sukces dzięki swojej determinacji i osobowości, czy być może poszła po najmniejszej linii oporu. Być może dzięki temu zaczną oni cieszyć się z własnych, małych sukcesów.

Opisana w książce grupa przestępcza nie jest jedyną. Klientów przejęły kolejne stręczycielki i karuzela kręci się dalej. Autor pisze, że prokuratura nie stanęła na wysokości zadania. Jak dla mnie Piotr Krysiak też nie stanął na wysokości zadania. Dialogi, które zamieścił w książce byłyby dobrym wstępem. Brak mi rozwinięcia. Informacji z pierwszej ręki. Opowieści prostytutek, klientów, jak i dziewczyn, które dostały taką propozycję, ale na nią nie przystały, lub które uciekały z takich wyjazdów. Jednym słowem czuję duży niedosyt.

Prostytucja - niby jest to najstarszy zawód świata, a wciąż bulwersuje.

Znałam dziewczyny, które wyjeżdżały za granicę, by się prostytuować. W Polsce opowiadały, że jadą sprzątać klatki schodowe. Nie znały języka. Nie miały pojęcia, jakie są zarobki w Niemczech, jakie koszty utrzymania. W razie burzy pytań nie obroniłyby się. Najbliższe otoczenie miało pewne podejrzenia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie pamiętam z jakiego powodu sięgnęłam po tą książkę. Po przeczytaniu stwierdziłam, że z pewnością kierowała mną moja podświadomość. Spodziewałam się jednej głównej, interesującej fabuły. Tymczasem książka okazała się zlepkiem różnych historii. Białe niewolnictwo - temat interesujący, ale nie dla mnie. Taki oderwany od życia… Nie dla mnie, jaką byłam ponad cztery lata temu. Dziś książkę czytałam z zapałem. Co chwilę powtarzałam sobie: „ale to już było”. Były czasy niewolnictwa, czasy poddaństwa, były polskie służące. Za każdym razem grupy ludzi ciemiężonych podnosiły bunt, walczyły o własną wolność, godność, o lepsze życie. No właśnie. To już było. Tymczasem mamy XXI wiek. Szacuje się, że około pół miliona polskich kobiet (wraz ze mną) wyjeżdża do opieki nad osobami starszymi w Niemczech. Wyjeżdżamy w charakterze opiekunki.

Z przerażeniem czytałam o służących XIX i XX wieku. O ich pochodzeniu, braku wykształcenia, braku możliwości. Służba u Państwa otwierała im drogę do lepszego życia. Służące dostawały dach nad głową, wyżywienie, drobne kieszonkowe. Czy służąca, która wstaje pierwsza, idzie spać ostatnia, nie ma dnia wolnego, nie ma własnego życia, nie ma praw i jej los zależy od jej Państwa, żyje lepszym życiem? Co się z nią dzieje, gdy jest chora, stara, przestaje być wydajna i potrzebna? Takie pytanie zaczęły sobie stawiać polskie służące na przełomie XIX i XX wieku. Zaczęły one walczyć o swoje prawa, jak np. o wolną niedzielę, o ośmiogodzinny dzień pracy, o lepsze warunki mieszkalne, możliwość podejmowania własnych gości, o lepsze wyżywienie, lepszą płacę i traktowanie. Powstały pierwsze związki zawodowe zrzeszające służące.

Jak już wspomniałam, cztery lata temu książka raczej by mnie nie zainteresowała. Co się zmieniło w tym czasie? Zaczęłam pracę, jako polska opiekunka u naszego zachodniego sąsiada.

W książce dostrzegłam ogromne podobieństwo pracy opiekunki osób starszych w Niemczech ze służbą u Państwa. W sumie niczym ona się nie różni. Identyczne obowiązki, identyczne problemy. Może kieszonkowe jest ciut większe i fakt, że po kilku tygodniach wracamy do swych domów, by odpocząć, zanim ponownie wyjedziemy „na służbę”. Długość pobytu w domu jest zazwyczaj zależna od tego, jakie mamy zarobki i jakie mamy wydatki. Niektórych stać jedynie na krótkie chwile z rodziną. Kto by pomyślał, że od czasów opisanych w książce minął ponad wiek. Oto kolejna grupa ludzi przemierza tą samą drogę. Jej losy zależne są od osób, u których zostaną zatrudnione. Wstają pierwsze, idą spać ostatnie. Służą podopiecznym pomocą we wszystkich czynnościach dnia codziennego. Walczą o lepsze warunki mieszkalne, o wyżywienie, o czas wolny, o ośmiogodzinny dzień pracy, o ubezpieczenie zdrowotne, rentowe, o zabezpieczenie na przyszłość.

Z przerażeniem czytałam o służących, które uważały, że niepotrzebny jest im czas wolny, bo co one mają zrobić z nim zrobić w obcym mieście? Takie same słowa słyszę od polskich opiekunek w naszych czasach. Los służących był okrutny. Czy fakt, że chciały się wyrwać ze swojej lepianki, upoważniał do takiego wyzysku? Czy fakt, że polska opiekunka chce wyjść na prostą, upoważnia do taktowania niemal identycznego, jak przeszło sto lat temu?
Pomimo ogromnego zapotrzebowania na opiekunki, przebiera się między nami, jak przebierano wśród służących, którym „zaglądano w zęby” oceniając ich zdrowie, siły witalne. Przy okazji i doświadczenie musiała mieć, by wykwintną leguminę ugotować jaśniepaństwu. W jej książeczkę służbową Państwo mogło wpisać to, co im się rzewnie podobało lub w ogóle jej nie wydać, co utrudniało znalezienie kolejnej posady.

Jakie to wszystko bliskie mojemu życiu. Dla mnie to nie jest jedynie opowieść z zamierzchłej przeszłości. Dla mnie to opowieść o ludziach takich jak ja i takich jak inne polskie opiekunki. Pomimo, że opisane wydarzenia miały miejsce ponad wiek temu, ja znam identyczne historie z naszych czasów, z własnego życia. Książka otworzyła mi oczy. Stwierdziłam, że jestem służącą. Wykonuję zawód zarezerwowany dla ludzi z najniższych, najuboższych warstw społeczeństwa, niemających lepszych możliwości. Czy historia służących dodaje mi nadziei? Było niewolnictwo, było poddaństwo, były służące, są opiekunki. Po opiekunkach zostanie stworzona inna forma niewolnictwa pozwalająca na wyzysk ludzi z najniższych warstw społecznych, mających nadzieję na lepszą przyszłość. Na kogo trafi? Czas pokaże. Zawsze będą biedni i zawsze będą bogaci, którzy będą starali się wykorzystać tych pierwszych. Jedyne na co możemy liczyć to przyzwoitość ludzka – jakże nikła.

Książkę tą polecam w szczególności wszystkim opiekunkom. Być może podobnie, jak ja, dostrzegą oni w niej identyczną walkę, jaka ma obecnie miejsce na naszym rynku pracy. Polecam ją również tym, którzy pracują za marne wynagrodzenie, nie mając czasu, ale i środków, by żyć pełnią życia. Jak to jest, że jedni pławią się w luksusach, a inni ledwo wiążą koniec z końcem?

Nie pamiętam z jakiego powodu sięgnęłam po tą książkę. Po przeczytaniu stwierdziłam, że z pewnością kierowała mną moja podświadomość. Spodziewałam się jednej głównej, interesującej fabuły. Tymczasem książka okazała się zlepkiem różnych historii. Białe niewolnictwo - temat interesujący, ale nie dla mnie. Taki oderwany od życia… Nie dla mnie, jaką byłam ponad cztery lata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka Kasi Nosowskiej jest świetnie wydana. Początkowo denerwowały mnie kolorowe kartki, na których momentami nie było ani słowa. Tym bardziej, że barwne ilustracje nie były spójne z treścią, która jest raczej dołująca. Prawdziwa ale dołująca. W pierwszej chwili pomyślałam, że te barwne ilustracje najwięcej przyjemności sprawiły autorce. Że była to dla niej świetna zabawa i sprawiało jej przyjemność przeglądanie kolorowych kartek świeżo wydanej książki. Z pewnością tak było. Sama jestem autorką książki i wiem, że własna książka cieszy. A co dopiero taka kolorowa i fikuśna. Ilustracje równoważą smutną treść. Dopiero teraz nasuwa mi się inna teza. Czy nie jest to krzyk Kasi Nosowskiej, która chce nam powiedzieć: „Jestem szczęśliwa, jestem wesoła, mam się dobrze”? Pomimo wszystko?!

W książce analizuje ona swoje życie, życie bliskich, znajomych. Porusza ona wiele życiowych spraw od dzieciństwa, które odciska piętno na całym życiu, poprzez małżeństwo, karierę. Czytamy o problemach z alkoholem, z wagą, z poczuciem własnej wartości, z brakiem miłości - przede wszystkim do samego siebie.

W pewnym momencie pada zdanie, że autorka jest szczęśliwa. Wierzę Kasi, że pragnie ona w to wierzyć. Nie jestem jednak pewna, czy ktoś to ma tak trzeźwe spojrzenie na otaczający nas świat, tak naprawdę może być szczęśliwy. Myślę, że Kasia dobrze o tym wie. Chce jednak być szczęśliwa i to dążenie do szczęścia postrzega jako szczęście.

W wielu momentach czułam się jej bardzo bliska. Kocham ją za to, że nie cierpi mieszanek przypraw. Kocham ją za to, że znalazła swojego Boga. Kocham ją za to, że nie zmylił jej idealny świat z okładek czasopism i świat wirtualny, w którym coraz częściej żyje większość z nas.

Kasia pokazuje, jak tak naprawdę wygląda życie. Nie jest ono tak kolorowe, jak jej książka. Nie jest ono czarno-białe. Najczęściej jest szare i smutne. Człowiek musi w tych różnych odcieniach szarości odnaleźć swoją drogę. Należy cieszyć się najmniejszym żółtym promieniem słońca wychodzącym zza chmur i miłością w barwie krwisto-czerwonej, która niekiedy przetnie nam drogę.

Nie śledzę życia gwiazd. Czytając książkę momentami tego żałowałam. Tak chętnie dowiedziałabym się, o kim Kasia pisze. Nie oglądam ukradkiem (z reguły) zdjęć znajomych na Facebooku. Nawet jeśli natknę się na zdjęcie koleżanki na środku oceanu, dzierżącej kolorowego drinka w dłoni, nie wywołuje to we mnie ochów i achów. Wiem jednak, że wiele ludzi wzoruje się kolorowym życiem z czasopism kobiecych. W niektórych wywołuje zazdrość zdjęcie białych mebli w kuchni, idealna rodzina na obrazku, informacje wszelkiej treści, które świadczą o tym, że komuś powodzi się lepiej, niż nam. Jeśli ktoś to robi, radzę sięgnąć do książki Kasi. Może będzie miał szczęście i obudzi się z letargu. Być może zrozumie, że wielki świat sławy, bogactwa, pięknych pań i przystojnych panów, świat szampana lejącego się strumieniami, świat jednej wielkiej wiecznej imprezy jest taki sam, jak nasz. Może nawet ciut smutniejszy. Być może życie momentami jest bardziej barwne niż nasze. Bywa jednak również samotne i puste, jak niektóre kartki w książce Katarzyny Nosowskiej.

Styl pisania przez wiele stronic mnie zniechęcał. Był jakiś skomplikowany. Cieszę się jednak, że poznałam tak normalnego człowieka, jakim jest Kasia.

Książka Kasi Nosowskiej jest świetnie wydana. Początkowo denerwowały mnie kolorowe kartki, na których momentami nie było ani słowa. Tym bardziej, że barwne ilustracje nie były spójne z treścią, która jest raczej dołująca. Prawdziwa ale dołująca. W pierwszej chwili pomyślałam, że te barwne ilustracje najwięcej przyjemności sprawiły autorce. Że była to dla niej świetna zabawa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam opinie i chciałabym się odnieść do słów typu: "nikt nie powtórzy jego scenariusza", "taki sukces już się nie powtórzy". Autorzy twierdzą, że w związku z powyższym potencjalny czytelnik niewiele wyniesie z tej książki. Ja wyniosłam z tej książki wiele. Mam tą przewagę, że rozumiem, że nie należy powielać czyjeś drogi do sukcesu, lecz należy znaleźć swoją własną. Jeśli ktoś kopiuje innych, nie jest sobą, robi coś na siłę, robi coś tylko i wyłącznie dla kasy, raczej nie osiągnie sukcesu. O tym jest ta książka. Ktoś, kto ją komentuje w ten sposób, w ogóle nie zrozumiał przesłania bardzo mądrego człowieka.

Odjęłam dwie gwiazdki, gdyż jest to trudna książka. Może niesprawiedliwie. Michał Szafrański wybrał z pewnością taki styl pisania, by blogerzy mogli skorzystać z jego fachowej wiedzy. Dla mnie książka miała jednak największą wartość ze względu na informacje o nim samym i jego drodze życiowej. Droga każdego z nas zazwyczaj miewa wiele zakrętów, a czasami kończy się nawet w ślepej uliczce. Czy iśc dalej nie wiedząc, co jest za zakrętem? Czy stanąć w miejscu? Ja znalazłam odpowiedź w tej książce. Tego życzę każdemu z was.

Książkę dostałam w prezencie urodzinowym od znajomej zafascynowanej zarabianiem pieniędzy. Jako osoba, dla której pieniądze są środkiem do osiągnięcia celu, a nie celem, sama raczej bym po nią nie sięgnęła. Ponieważ jestem blogerką, zainteresował mnie jednak jego sukces, który odniósł właśnie w tej dziedzinie. Dla mnie fascynujący jest nie tylko sukces finansowy ale również sukces, jeśli chodzi o liczbę użytkowników. Sama od roku prowadzę bloga i początkowo byłam zdziwiona liczbą osób, które go odwiedzały. Dla mnie to fenomen i ciągle sobie powtarzam, że to grzech, by z tego nie skorzystać. Podobnie do Szafrańskiego wydałam swoją pierwszą książkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam o jego istnieniu. Zarabiam grosze na reklamach AdSense. I co dalej? Odpowiedź na to pytanie chciałam znaleźć właśnie w książce Michała Szafrańskiego.

Niestety tematyka naszych blogów jest zupełnie inna. Umiejętności również. Znacznie ochłonęłam, czytając, jak ogromną wiedzę posiada ten człowiek. Po przeczytaniu książki nasunął mi się następujący wniosek: Michał Szafrański swych pieniędzy nie zarobił na blogu, tylko na swojej ogromnej wiedzy, doświadczeniu i pasji jaką są finanse oraz świat komputera/ Internetu. Pasji, które towarzyszyły mu od wczesnego dzieciństwa. Blog był jedynie narzędziem, które sprytnie wykorzystał. Książka jest trudna. Dla mnie świat finansów, zarabiania na blogu, podcasty, linki afiliacyjne, szkolenia, umowy, pertraktacje to mało interesujący świat. Trudny świat. Chyba za trudny. Nie jestem pewna, czy chcę do niego wkroczyć. Myślę, że każdy, kto prowadzi bloga, powinien przeczytać tą książkę. Po co? By zrozumieć, że na samym pisaniu bloga się nie zarabia. Oprócz wielu użytkowników, należy mieć ogromną wiedzę, nie tylko w zakresie tematów, o których się pisze. Trzeba być jednocześnie biznesmenem, by osiągnąć sukces finansowy.

Michał Szafrański zainteresował mnie jako człowiek. Męczyłam książkę w poszukiwaniu informacji o tym, jak wyglądało jego życie, co przeszedł, co czuł ponosząc porażki, czy też spotykając się z hejtem. Jestem zafascynowana jego podejściem do życia. Tym, jak analizuje wszystkie wydarzenia i wyciąga mądre wnioski. Mało jest takich ludzi. Myślę, że większość ludzi woli chodzić utartymi ścieżkami, postępować według wypróbowanych schematów. Michał Szafrański to, co osiągnął, zawdzięcza metodzie prób i błędów. Trzeba mieć ogromną siłę, by przecierać innym szlaki.

Być może są blogerzy, którzy wyciągną z tej książki więcej niż ja. Ja muszę szukać własnych sposobów na wykorzystanie bloga. W związku z tematyką mojego bloga również inaczej wygląda moja droga pozyskiwania użytkowników. Michał Szafrański zaznacza jednak, że u każdego może to wyglądać inaczej.

Chętnie przeczytałabym jego autobiografię. Myślę, że mogłaby to być krzyżówka autobiografii z poradnikiem. Jest mądrym człowiekiem i taka książka miałaby ogromną wartość nie tylko dla finansistów i blogerów ale i dla każdego człowieka, który szuka swojej drogi i napotyka na problemy, które ściągają go w dół, odbierają mu energię, zapał, entuzjazm, czy nawet wiarę w siebie, jak i wiarę w innych ludzi.

Podziwiam go za projekty, które nie do końca mu wychodziły. On ich nie porzucał. Przeciągały się w czasie, a on wierząc w nie, doprowadzał je do końca. Pomimo że książka jest trudna, dodała mi ona siły. Gdybym widziała sens w bieganiu, z pewnością byłabym kolejną osobą, która w podzięce wzięłaby udział w maratonie i do mety dobiegłaby z transparentem, na którym widniałyby słowa: „Dziękuje Ci Michale”. Nie biegam, więc napiszę tutaj: Dziękuję Ci Michale. Jesteś wielki. Dzięki Tobie nie poddałam się i wyznaczyłam sobie kolejne cele.

Przeczytałam opinie i chciałabym się odnieść do słów typu: "nikt nie powtórzy jego scenariusza", "taki sukces już się nie powtórzy". Autorzy twierdzą, że w związku z powyższym potencjalny czytelnik niewiele wyniesie z tej książki. Ja wyniosłam z tej książki wiele. Mam tą przewagę, że rozumiem, że nie należy powielać czyjeś drogi do sukcesu, lecz należy znaleźć swoją własną....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gwiazdki są za książkę, sposób w jaki została napisane, za brak duszy. Za wiedzę w niej zawartą należy się dziesięć gwiazdek.

Hmm… Nie wiem, może jestem za głupia na tą lekturę. Nie zapamiętałam ani jednej historii, ani jednej postaci… Gdybym przed sięgnięciem po książkę Betrojerinki nie miała o niczym pojęcia, po jej przeczytaniu z pewnością nie wiedziałabym wiele więcej.

Mnóstwo (ponoć dziesięć) historii kobiet pracujących w opiece nad osobami starszymi. Czytając książkę, zastanawiałam się, czy to jeszcze o autorce, czy może już o kolejnej kobiecie. Jeśli tak, to o której? Mam podobne odczucia jak po przeczytaniu książki Renaty S. – Opiekunki osób starszych POLSKIE NIEWOLNICE. Czyta się ją tak samo ciężko, trudno, mozolnie.

Z tą różnicą, że Anna Wiatr mówi o prawie. Próbuje po nitce dojść do kłębka i dowiedzieć się, jak powinna wyglądać praca opiekunki łącznie z całą otoczką – umowy, prawo, obowiązki, który kraj odpowiada za całą sytuację i gdzie można się zwrócić szukając pomocy. Nie wiem w czym tkwi mój problem. Wiedza jest obszerna, fachowa, konsultowana z ludźmi, którzy mają pojęcie o tym, co mówią. Temat tego, jak powinna wyglądać praca opiekunek, ich umowy, jakie obowiązują prawa jest bardzo zawiły. Książka nie czyni go przejrzystszym.

Epilog jest niezwykle dołujący. Osoby, które pracują w Polsce wypowiadają się, że co tam opiekunka za granicą - ona przynajmniej dostaje kasę, oni są takimi niewolnikami w Polsce za pensję ciut ponad tysiąc złoty. Tymczasem każdy może wyjechać jako opiekun osób starszych do Niemiec. Poza tym to, że w Polsce ludziom żyje się źle, nie znaczy, że opiekunkom żyje się lepiej, tylko dlatego, że są w stanie po dwóch miesiącach pracy zwieźć 10 000 zł. Tak, jak pisałam w mojej książce: Ludzi interesuje jedynie euro, które opiekunki zwożą do kraju. Mało kogo interesuje droga, jaką muszą przejść, by je zarobić.

To trudna lektura. Z pewnością jeszcze do niej sięgnę, po ważne informacje w niej zawarte.

Postacie, o których w niej mowa, jakby w ogóle dla mnie nie istniały. Czytałam fakty odnośnie życia, zleceń ale nie wiem, które, kogo dotyczyły.
Ponownie otwieram książkę… Nie wiem… Może dla takich ludzi jak ja, należy zamiast fikuśnych tytułów napisać: „Pani Jadzia”, „Pani Jola”, „Pani Kazia”, Początek", "Koniec"? Może wtedy jakaś postać utkwiłaby mi w pamięci i miała bym uczucie, że czytałam o prawdziwym człowieku? Albo każda historia powinna się czymś różnić? Może stylem pisania, wypowiedzi?

Wierzę, że Anna Wiatr włożyła w to mnóstwo pracy i czasu. Brakło mi w tym serca. - No tak, przecież to reportaże. Mimo wszystko brakuje mi w tym opisu, charakterystyki postaci, subiektywnej oceny.

Gwiazdki są za książkę, sposób w jaki została napisane, za brak duszy. Za wiedzę w niej zawartą należy się dziesięć gwiazdek.

Hmm… Nie wiem, może jestem za głupia na tą lekturę. Nie zapamiętałam ani jednej historii, ani jednej postaci… Gdybym przed sięgnięciem po książkę Betrojerinki nie miała o niczym pojęcia, po jej przeczytaniu z pewnością nie wiedziałabym wiele...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moja ci ona najwspanialsza ;-)))

Książka napisana przez opiekunkę osób starszych pracującą w Niemczech w systemie całodobowym. Oprócz ważnych informacji dotyczących pracy, takich jak warunki zatrudnienia, godziny pracy, obowiązki opiekunki porusza ona również temat demencji. Otępienie starcze podopiecznych towarzyszy jej na niemal wszystkich zleceniach. Czasami jest tego świadoma, innym razem choroba jest ukrywana, ignorowana, a chęć podopiecznych do życia w taki sposób, jakby byli nadal ludźmi zdrowymi, komplikuje nie tylko pracę opiekunce ale i życie ich rodzinom. To dobra książka dla tych, którzy zastanawiają się nad pracą opiekunki, którzy zaczynają swoją drogę w tej branży ale i również dla wszystkich tych, którzy we własnych domach zmagają się z problemami, jakie niesie ze sobą demencja. Zachowania i sytuacje często się powtarzają. Otoczenie nie zawsze może zrozumieć, z jakimi problemami borykają się rodziny, które opiekują się seniorem z otępieniem starczym. Co gorsza nie będąc świadkiem codziennych absurdalnych zachowań, bardzo łatwo wydaje opinie, poucza, krytykuje, chociaż tak naprawdę powinno służyć wsparciem. Chowanie pieniędzy, posądzanie o kradzież, agresja słowna i fizyczna, stwarzanie zagrożenia dla siebie i innych domowników, zaniedbywanie higieny osobistej to chleb powszedni w takich domach. Jak sobie z tym radzić w kim szukać wsparcia? Najważniejsza jest świadomość tego, co niesie ze sobą starość, z czym wiąże się otępienie starcze. Autorka książki, kompletnie nieprzygotowana do tego rodzaju pracy, uczy się jak postępować, tak jak tysiące kobiet, które wyjeżdża do pracy w charakterze opiekunki oraz tak jak tysiące osób, które nagle z dnia na dzień ma w domu osiemdziesięcioletnie dziecko. Znajdziecie w niej piętnaście opowiadań z piętnastu różnych zleceń. Niektóre zdarzenia są zabawne, inne napawają grozą, jeszcze inne wysysają z opiekuna resztki energii. Pomimo trudnego tematu książkę czyta się z zapartym tchem. Czasami pojawi się uśmiech na twarzy czytającego, czasami refleksja, że nie tylko on przechodzi przez tak trudny okres...

Moja ci ona najwspanialsza ;-)))

Książka napisana przez opiekunkę osób starszych pracującą w Niemczech w systemie całodobowym. Oprócz ważnych informacji dotyczących pracy, takich jak warunki zatrudnienia, godziny pracy, obowiązki opiekunki porusza ona również temat demencji. Otępienie starcze podopiecznych towarzyszy jej na niemal wszystkich zleceniach. Czasami jest tego...

więcej Pokaż mimo to