rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Radosław Kałużny. Powrót Taty Radosław Kałużny, Mateusz Karoń
Ocena 6,3
Radosław Kałuż... Radosław Kałużny,&n...

Na półkach: ,

W 2016 roku, piłkarskim środowiskiem w Polsce, wstrząsnęła pewna fotka. Przedstawiała ona pewnego jegomościa, w kamizelce odblaskowej. Stał on sobie spokojnie, oparty o ścianę. Z pozoru nic ciekawego. Zainteresować mógł nas jednak fakt, że osobą znajdującą się na zdjęciu, był Radosław Kałużny. Największą sensację wzbudzało miejsce, w którym to zdjęcie wykonano. Były to magazyny firmy kurierskiej DHL w angielskim Nuneaton. Na wszystkich sportowych portalach ukazały się jednakowe nagłówki: „Była gwiazda reprezentacji Polski pracuje jako magazynier.” Kibice i dziennikarze zaczęli dociekać: „Jak to się stało, że Kałużny roztrwonił swój majątek zarobiony na grze w piłkę?”. Spekulacjom nie było końca. Kałużny długo wzbraniał się przed pytaniami opinii publicznej i izolował się od mediów. W końcu stało się jednak to, co wydawało się być nieuniknione. Popularny „Tata” postanowił wydać książkę.


Dlaczego uważam, że wydawało się być to nieuniknione? Bo mnogość książek, wydawanych przez piłkarzy, którzy pogubili się w pewnym momencie swojego życia, zaczyna powalać. A naturalnym sposobem, na zarobienie pieniędzy i podreperowanie swoich budżetów, nadszarpniętych przez -wystawne życie, nałogi, kosztowne rozwody itp. itd – jest spisanie swoich wspomnień i wydanie ich w formie książkowej. Absolutnie tego nie potępiam. Jest to obopólna korzyść. Bohater opowieści może zarobić, a czytelnik dostaje ciekawą historię. Warunek jest jeden. Autor musi umieć w ciekawy sposób opowiedzieć o swoich perypetiach. Tudzież, mieć obok siebie dziennikarza, który spisze jego wspomnienia w interesującym stylu. Zwłaszcza, że jak wcześniej wspomniałem, biografii piłkarskich utracjuszy, powstało przez ostatnie kilka lat sporo i wielu osobom temat mógł się przejeść. Czy „Radosław Kałużny. Powrót Taty.” wyróżnia się na tle innych tego typu książek? Moim zdaniem nie. A wręcz pokuszę się o stwierdzenie, że jest to jak do tej pory najsłabsza taka pozycja.

Jakiś czas temu dzieliłem się z wami swoimi odczuciami po lekturze książki Arka Onyszki. Historia Radka Kałużnego w wielu aspektach przypominała mi to, co przeczytałem na kartach „Fucking Polaka”. Ich życiorysy są w kilku miejscach zbieżne. Obydwaj natrafiali na niewłaściwe kobiety, przez które sporą część życia musieli spędzić na salach sądowych. Obydwaj stracili kontakt ze swoimi dziećmi. Obydwaj w końcu popadli w kłopoty finansowe. Jednocześnie nie byli uzależnieni od używek i wiele swoich problemów generowali przez swój trudny charakter. Obydwaj wydali też średnio udane biografie, przy czym „Fucking Polak” podobał mi się trochę bardziej.

Jaka jest największa wada „Powrotu Taty? Historie opowiadane przez Kałużnego to raczej taka powierzchowna podróż przez życie. Gdzieś tam byłem, coś zrobiłem, z tym wypiłem a z tamtym się pokłóciłem. Konkretów brak. Brak jakichś mocniejszych, zakulisowych historii. Brak pikantnych anegdot. Troszeczkę mam wrażenie, jakby Kałużny nie chciał się za bardzo pokłócić ze środowiskiem. To i tak się nie udało, bo nie dawno Tomasz Hajto oburzył się na Kałużnego, że ten śmiał zasugerować, iż kadra ostro chlała za czasów Jerzego Engela. Oczywiście panie Tomku, na pewno siedzieliście na zgrupowaniach przy kakao i Kubusiu. A Kałużny tak naprawdę zdradził tajemnicę poliszynela.

Książkę czyta się szybko, ma 275 stron. Układa się chronologicznie. Od dzieciństwa, po wyjazd do Anglii. Jeśli jednak wyciśnie się z niej banały i lanie wody, to zostaje naprawdę niewiele. Raptem kilka ciekawych historyjek. Osobiście ostrzyłem sobie zęby na rozdziały dotyczące Mundialu w Korei i Japonii. Sądziłem, że poznam jakieś zakulisowe historie, to co działo się w obliczu klęski itp. Podejrzewam, że gdyby Jerzy Engel wydał drugą część „Futbolu na tak”, to byłoby to równie ekscytujące. Kałużny nie zaprzecza, że na zgrupowaniach lał się alkohol, że sam lubił ostro zabalować, że lubił ruszyć „na miasto”. Wszystko to jednak zamyka się ogólnikach. Samo stwierdzenie, że piłkarz lubił w czasie kariery imprezować, czy nawet fakt, że uciekał z hotelu, by pójść na dyskotekę, są tak samo zaskakujące, jak spółki skarbu państwa obsadzone rodzinami polityków. Banały.

No ok. Żeby nie było, że ta lektura jest kompletnym niewypałem. Nie jest. Jest po prostu przeciętna. Bliżej jej na pewno do przytłaczającego „Zasypanego”, niż wesołego zbioru anegdot w „Szamo.” Może szokować smutna historia dzieciństwa Radka i stosunek jego ojca do swojego syna, oraz to jak rodzina zachowała się wobec niego, gdy był już znanym piłkarzem. Całkiem fajnie czyta się historię gry w Energie Cottbus, gdy Kałużny był podopiecznym Eduarda Geyera – trenerskiego rzeźnika. Jest to też kolejny dowód na to, że gdy jest się sławnym, to ciężko znaleźć prawdziwą miłość, która będzie kochać ciebie a nie sumę na twoim koncie bankowym. Bo pięknych pijawek kręci się wówczas koło ciebie wiele. Wstrząsające jest też post scriptum, napisane na końcu, przez obecną żonę „Taty”. Życie po zakończeniu kariery, to nie bułka z masłem, jeśli nie masz pomysłu na siebie i nie zabezpieczyłeś się odpowiednio.

Wyczuwam jeszcze jeden wspólny mianownik pomiędzy Onyszką a Kałużnym. Mam wrażenie, że obydwaj byli zahukanymi chłopakami z Polski, trochę zakompleksionymi gdy grali za granicą. Sami zresztą o tym mówię. Europa Zachodnia i oni – „chłopaczki z jakiejś tam Polski”. Niepewność i stres odreagowywali agresją. Obydwaj jednak pochodzą z czasów, gdy świadomość piłkarzy wyjeżdżających z kraju była zerowa. Język? Dieta? Odpowiedni styl życia? O czym my mówimy? Na szczęście czasy się zmieniają, dlatego obecnie młodym graczom będzie zdecydowanie łatwiej przebić się w lepszych ligach.

Książkę napisać pomagał Mateusz Karoń. Dziennikarz SportowychFaktów.pl. Szczerze mówiąc, pierwszy raz o nim usłyszałem dzięki tej lekturze, no ale to może o mnie źle świadczy? Zresztą to młody, 25 letni dziennikarz. Cóż, Krzysztof Stanowski i jego książki nadal pozostają niedoścignionym wzorem.

Podsumowując – możecie sięgnąć po tą pozycję dla zaspokojenia ciekawości, ale nie nastawiajcie się na nic przełomowego. Nie wyróżnia się z szeregu.

https://futbolowarebelia.wordpress.com/2019/01/28/biblioteczka-futbolowej-rebelii-r-kaluzny-m-karon-radoslaw-kaluzny-powrot-taty/#more-1775

W 2016 roku, piłkarskim środowiskiem w Polsce, wstrząsnęła pewna fotka. Przedstawiała ona pewnego jegomościa, w kamizelce odblaskowej. Stał on sobie spokojnie, oparty o ścianę. Z pozoru nic ciekawego. Zainteresować mógł nas jednak fakt, że osobą znajdującą się na zdjęciu, był Radosław Kałużny. Największą sensację wzbudzało miejsce, w którym to zdjęcie wykonano. Były to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://futbolowarebelia.wordpress.com/2019/01/15/biblioteczka-futbolowej-rebelii-d-wolowski-canarinhos-11-wcielen-boga-futbolu/

„Canarinhos. 11 wcieleń boga futbolu”, to książka napisana przez dziennikarza „Gazety Wyborczej” – Dariusza Wołowskiego. Ukazała się tuż, przed Mistrzostwami Świata w 2014 roku. Ja sięgnąłem po nią dopiero przed tygodniem. I bardzo żałuję tego, że nie stało się to wcześniej, bo dawno nie czytałem tak ciekawej, wypełnionej anegdotami i przybliżającej historię futbolu pozycji. Jednak, żeby nie było tak cukierkowo, to napomknę tylko, że książka posiada także kilka pomniejszych wad. Zapraszam do zapoznania się z moimi odczuciami po lekturze tego dzieła.


Gdybym oceniał „Canarinhos. 11 wcieleń boga futbolu” na podstawie pierwszej połowy książki, ta dostałaby ode mnie „dychę”. Bezapelacyjnie. Pan Wołowski podzielił swoje dzieło na 10 rozdziałów. Osiem z nich nawiązuje do słynnych brazylijskich graczy (Arthur Friedenreich, Garrincha, Pele, łączony rozdział Zico, Socratesa i Falcao, Romario, Ronaldinho, Neymar i najlepsza piłkarka świata – Martha). Jeden poświęcony jest największej tragedii w dziejach brazylijskiego futbolu, czyli słynnemu „Maracanazo”. Była to porażka z Urugwajem na Mundialu w 1950 roku. Ostatni zaś, dotyczy „Copacabany”, plaży nazywanej „największym boiskiem świata”. Jednakże piłkarze, którzy „patronują” poszczególnym rozdziałom, są tak naprawdę tylko tłem. Pan Wołowski zabiera nas w podróż w czasie. Książka i jej bohaterowie, są ułożeni w sposób chronologiczny. Tym samym dostajemy wycieczkę przez ponad sto lat historii futbolu, rodem z „Kraju Kawy”. Oprócz ciekawostek na temat danego piłkarza, otrzymujemy także mnóstwo ciekawych informacji o tym, jak w danej dekadzie przedstawiała się sytuacja polityczna, czy też społeczna największego państwa Ameryki Południowej.

Dlaczego powiedziałem, że za pierwszą część książki wystawiłbym „dyszkę”? Ponieważ pierwsze rozdziały, dotyczące Arthura Friedenreicha, Garrinchy czy Pele, to istne arcydzieło ! Jako chłopak piszący dla „Retro Futbol”, czyli najlepszego polskiego portalu, traktującego o historii piłki, jestem wręcz zobowiązany darzyć miłością, romantyczne opowieści o piłkarskich herosach sprzed lat J. Postaci takiej jak Friedenreich – przyznam ze wstydem – nawet do tej pory nie znałem. A była to pierwsza, wielka gwiazda brazylijskiej piłki. W reprezentacji grał w latach 1914-1925. W ciągu swojej kariery, strzelił rzekomo 1329 goli (chociaż trudno to zweryfikować). Wiadomo, że opowieści o czasach tak odległych, ociekają zawsze mnóstwem anegdot, których liczba przewyższa ilość faktów. Jednakże, czyż nie najlepiej czyta się takie romantyczne opowieści, które choćby były mocno przerysowane, to wryją się zawsze w pamięć i wyobraźnię czytelnika najmocniej? Opowieści o chłopaku, który musiał mąką rozjaśniać sobie twarz (był mulatem), gdyż widok „kolorowej” gwiazdy futbolu, nie każdemu przypadał wówczas do gustu? I to w Brazylii, chyba najbardziej różnorodnym, pod każdym względem, kraju świata. Garrincha to legenda sama w sobie. Gość o którym Brazylijczycy mogliby opowiadać całymi dniami. Piłkarz, którego być może kochają mocniej, niż wielkiego Pelego. Dla mnie osobiście, ścisły top, jeśli chodzi o najbardziej nietuzinkowe postaci piłki nożnej. Król dryblingu, który miał jedną nogę, krótszą o 6 cm, od drugiej. Geniusz futbolu, który zmarnował swoje życie dla kobiet i alkoholu. Gdyby nie przeogromny talent do piłki, to zapewne skończyłby jako zapijaczony, wioskowy głupek, w zapomnianej przez Boga dziurze. Pele? Tego pana nikomu przedstawiać nie muszę. Razem z Garrinchą tworzyli, być może najlepszy futbolowy team, jaki świat nosił na swojej ziemi. Do tego dochodzi tragiczna opowieść o „Maracanazo”. Wielkiej brazylijskiej traumie, która dla zakochanego w futbolu ludu, była gorszą katastrofą, niż głód czy klęska żywiołowa. Te historie czyta się z zapartym tchem. Magia tego barwnego kraju, miłość Latynosów do futbolu niespotykana nigdzie indziej. To wszystko składa się na niepowtarzalny klimat tych opowieści. W dodatku możemy się wiele dowiedzieć o tym, jak w Brazylii zmieniały się rządy, nastroje społeczne, jak kraj się rozwijał. Książka jest po części podróżą, przez historię najbardziej utytułowanego piłkarsko kraju. Genialnie się to czyta!

Dlaczego druga część tej lektury obniża ocenę? Im dalej brniemy, tym mniej magii dawnych lat. Więcej czasów współczesnych, postaci które znaliśmy i wydarzeń, które mamy prawo pamiętać. W drugiej części, pan Wołowski dużo miejsca poświęca wydarzeniom przedmundialowym. Prognozom i przewidywaniom na temat Mundialu w 2014 roku. Być może 5 lat temu był to ciekawszy temat. Teraz, gdy wiem już jak się potoczył tamten turniej, ciekawi mnie to jakoś mniej. Historia o Zico, Socratesie i Roberto Falcao jest bardzo przyjemna. Stanowili oni trzon drużyny z 1982 roku, którą określa się jako tą, która grała najpiękniej ale nie zdobyła tytułu. Każdy z nich z osobna, to również ciekawa historia. Romario, Ronaldo i Ronaldinho to magowie futbolu, ale też piłkarze, których pamiętamy i wydarzenia ich dotyczące, raczej niczym wielkim nas nie zaskoczą. Neymar to wróżenie, wówczas 22-letniemu gwiazdorowi, świetlanej przyszłości i prorokowanie, że już wkrótce może przegonić Cristiano Ronaldo i Leo Messiego z piedestał. Pięć lat później wiemy, że Neymarowi nadal sporo do nich brakuje. A wręcz stał się jednym z najbardziej irytujących piłkarzy świata, którego najbardziej kojarzy się z ordynarnych symulek. Dużo obiecywałem sobie po rozdziale Marthy. Ciekawiła mnie historia najlepszej piłkarki globu. Niestety jest ona tylko tłem i poświęca jej się niewiele miejsca. Jest powodem, dzięki któremu pan Wołowski może poruszyć temat równouprawnienia w futbolu, a nawet zastanowić się, dlaczego w futbolowych szatniach ujawnia się tak mało osób homoseksualnych? No cóż, wydawnictwo ze stemplem „Gazety Wyborczej” do czegoś zobowiązuje.

Książkę jako całość oceniam jednak bardzo dobrze. Pan Wołowski odbył dwutygodniową podróż do Brazylii, by napisać ją jeszcze bardziej rzetelnie. Badał nastroje mieszkańców tego kraju przed Mundialem. Odbył wiele rozmów z miejscowymi, zaliczył kilka meczy i odwiedził stadiony największych drużyn w kraju. Myślę, że doskonale oddał, kapitalny klimat latynoskiego futbolu. W pewny sensie poruszył też temat, który jest samograjem. Brazylia to kopalnia doskonałych, futbolowych historii. Kraj pięciokrotnych Mistrzów Świata, kilku geniuszy w swojej dziedzinie i ludności, która ma bzika na punkcie tego sportu. W porównaniu z wyrachowanym, europejskim futbolem, tam ta dyscyplina ociera się o magię. Pan Wołowski poza bohaterami poszczególnych rozdziałów, przybliża też nazwiska innych piłkarzy z panteonu gwiazd. Smutną historię Heleno de Freitasa czy bardziej współcześnie Roberto Carlosa. Przypomina, że jest to ojczyzna, która dała piłce także „kołyskę” Bebeto czy gest fair play Garrinchy. Lektura po którą zdecydowanie warto sięgnąć

https://futbolowarebelia.wordpress.com/2019/01/15/biblioteczka-futbolowej-rebelii-d-wolowski-canarinhos-11-wcielen-boga-futbolu/

„Canarinhos. 11 wcieleń boga futbolu”, to książka napisana przez dziennikarza „Gazety Wyborczej” – Dariusza Wołowskiego. Ukazała się tuż, przed Mistrzostwami Świata w 2014 roku. Ja sięgnąłem po nią dopiero przed tygodniem. I bardzo żałuję tego,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Futbonomia Simon Kuper, Stefan Szymański
Ocena 6,9
Futbonomia Simon Kuper, Stefan...

Na półkach: ,

Polski rynek książek sportowych składa się w 2/3 z biografii (nie znam dokładnych danych, strzelam). Dlatego każda pozycja, nie będąca historią znanego sportowca, tudzież nie opisująca historii jakiegoś klubu/reprezentacji, jest miłą odmianą. Z wielką ciekawością sięgnąłem więc po dzieło Stefana Szymańskiego i Simona Kupera. Miało ono stanowić książkową wersję filmu "Moneyball", tylko lepszą, bo traktującą o ukochanej piłce nożnej, a nie o jakimś egzotycznym basseballu. Miało być wypełnione mnóstwem odkrywczych tez i ciekawostek. Czy faktycznie tak było? No niekoniecznie.



Patrząc na to, kto jest autorem "Futbonomii", można było się wiele spodziewać. Simon Kuper to holenderski dziennikarz, żydowskiego pochodzenia. Prawdziwy kosmopolita, który urodził się w Ugandzie, zaś w swoim życiu mieszkał w USA, Szwecji, Anglii, RPA i na Jamajce. W wieku 25 lat zdobył prestiżową nagrodę im. Williama Hilla, za książkę "Football against the enemy". Pisał dla The Gurdian" i "The Observer", miał także swoją stałą rubrykę w "Financial Times". W 2003 roku ukazała się jego kolejna książka, która odbiła się głośnym echem: "Futbol w cieniu holokaustu. Ajax, Holendrzy i wojna". Ta ostatnia pozycja, została wydana również w języku polskim.

Szymański to pochodzący z polski wykładowca akademicki. Pracuje na Uniwersytecie Michigan i zajmuje się zarządzaniem w sporcie. Od niemal 30 lat bada biznesowe i ekonomiczne aspekty futbolu. Opublikował masę artykułów na ten temat. Wydał sześć książek. Zatrudniano go jako konsultanta wielu instytucji sportowych, a nawet doradzał rządom państw.

Co by nie było, dwóch świetnych fachowców. Można się zatem spodziewać dobrej lektury. Z takim też nastawieniem chwyciłem w swoje ręcę "Futbonomię". Pierwszy plus przyznałem już, za ładnie komponującą się kolorystycznie i miłą dla oka okładkę. Ale nie ocenia się książki po okładce. W tym wypadku dosłownie.

Dzieło Szymańskiego i Kupera, jest podzielone na trzy części: "Kluby", "Fani" i "Kraje". Nie trudno więc się domyśleć o czym traktują poszczególne segmenty. No dobra, przejdźmy do meritum. Jak się prezentuje zawartość tej ponad 500 stronnicowej pozycji? Moim zdaniem przeciętnie. Wprawdzie znajdziemy tam kilka fajnych ciekawostek, jak historia rzutów karnych, w finale Ligi Mistrzów w Moskwie, gdy Chelsea miała rozpracowane jedenastki United, dzięki pomocy baskijskiego ekonoma. W większość, książka opiera się jednak na rozbieraniu futbolu, od strony ekonomicznej oraz taktycznej. Uważam jednak, że wnioski do których dochodzą autorzy, to w wielu przypadkach banały, których jesteśmy świadomi od dawna. Czy zaskoczy was fakt, że budowa stadionu nie przynosi najczęściej korzyści finansowych? Albo, że organizacja dużej imprezy piłkarskiej wiąże się z ujemnym bilansem w zeszycie księgowej? Panowie wiele razy obalają mity, z którymi rozprawiono się już dawno. To może wzorem bohaterów "Moneyball", dowiemy się, jak dobrać piłkarzy, by stworzyć drużynę skazaną na sukces? No też nie. Zresztą człowiek, który był inspiracją dla postaci granej przez Brada Pitt'a - Billy Beane - po rozbiciu basseballowego banku, za pomocą wyliczeń i statystyk, próbował ugryźć futbol w ten sam sposób. Okazało się jednak, że piłka nożna to gra o wiele bardziej dynamiczna, niż stateczne odbijanie piłeczki, za pomocą kija. Składa się na nią o wiele więcej czynników, których nie da się przewidzieć. Magiczny wzór na futbol nie został jeszcze wynaleziony. Zresztą jaki magiczny? To futbol jest magią ! A rozpracowanie go za pomocą matematycznych formułek, w dużej mierze obdarło by go z tej magii. Piłkarski alchemik jeszcze się nie znalazł, chociaż próbowało wielu. Duńczycy z FC Midtjylland najlepszym tego przykładem. Póki co, nie udało im się nawet zdominować kraju Hamleta. Z "Futbonomii" dowiemy się jednak, że innowacyjne metody rodem z USA, próbował już także przeszczepić Everton, za czasów Davida Moyesa, a transfer Jordana Hendersona do Liverpool'u był w dużej mierze oparty na wyliczeniach. Autorom muszę przyznać, że każda ich teza, poparta jest mocnymi argumentami i często skomplikowanymi obliczeniami. W książce nie znajdziecie żadnych fotosów, za to wiele tabelek i wykresów. Panowie postarają wam się udowodnić jaka nacja uchodzi za najbardziej wysportowaną i kochającą futbol (myślę, że wynik może was mocno zaskoczyć). W fajny sposób rozprawiają się także, z mitem o wielkiej reprezentacji Anglii. Udowadniają, że każdy występ "Synów Albionu" na wielkiej imprezie, przebiega w podobny sposób, według określonego schematu. Zarówno na płycie boiska, jak i wśród kibiców z Wielkiej Brytanii (swoją drogą, pierwsze wydanie książki nosiło tytuł "Dlaczego Anglia przegrywa?", ale tytuł nie zachęcał Anglików do kupna :)). Wszystkie te ciekawe fragmenty, są jednak zatopione w sosie banałów i nudy.

Po raz kolejny przekonałem się też, że książki tłumaczone z języka obcego odstają zazwyczaj poziomem od rodzimych pozycji. Broń Boże, nie twierdzę, że Polacy są tak wspaniałymi autorami a obcokrajowcy kompletnie nie umieją pisać. Zrzucałbym to bardziej na karb słabego tłumaczenia tych książek na język polski. Wszak już śp. Tomasz Beksiński, psioczył 20 lat temu na poziom polskich tłumaczeń zagranicznych filmów (polecam jego felieton dla pisma "Tylko rock" --- > ten). Myślę, że w kwestii literatury też miałby wiele do powiedzenia. Chociaż minęło 20 lat.

Reasumując, jeśli jesteście fanami piłki, a zarazem matematycznymi świrami, to ta pozycja może wam przypaść do gustu. Jeśli jednak, podobnie jak ja, wolicie romantyczne historie o biednych Brazylijczykach z faweli, kopiących szmacianki na ulicach Rio, lub o brytyjskich dokerach, wychylających kolejne piwo, przed meczem ukochanej drużyny, to raczej dajcie sobie spokój. W tej książce nie ma nic romantycznego. Jest zimna ekonomia i do bólu realistyczna matematyka. Moim zdaniem nie do końca odkrywcza. Chociaż, jak mawiał klasyk - momenty były.

Moja ocena: 6/10

Polski rynek książek sportowych składa się w 2/3 z biografii (nie znam dokładnych danych, strzelam). Dlatego każda pozycja, nie będąca historią znanego sportowca, tudzież nie opisująca historii jakiegoś klubu/reprezentacji, jest miłą odmianą. Z wielką ciekawością sięgnąłem więc po dzieło Stefana Szymańskiego i Simona Kupera. Miało ono stanowić książkową wersję filmu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tony Adams. Uzależniony Tony Adams, Ian Ridley
Ocena 6,9
Tony Adams. Uz... Tony Adams, Ian Rid...

Na półkach: ,

Każdy większy klub, którego początek sięga chociaż kilku dekad wstecz może pochwalić się swoimi piłkarskimi „ikonami”. Piłkarzami, którzy całe swoje piłkarskie życie spędzili dumnie reprezentując tylko jeden, ukochany klub. Gracze, którzy zapewniali swoim zespołom największe sukcesy w ich historii, wznoszący w górę trofea. Długoletni kapitanowie. Chłopacy wychowani w dzielnicach, w których znajdował się stadion. Lokalni autochtoni wdzierający się w dzieciństwie na stadionowe trybuny przez dziurę w płocie, bo rodzice byli zbyt biedni lub zapracowani by zabierać ich tam samemu. W późniejszych latach zdobywali oni uznanie kibiców klubu z którym związani są od maleńkiego. Idole trybun, czasami urastający do rangi piłkarskich półbogów. Wielkie europejskie marki mogą wręcz pochwalić się całymi tabunami takich graczy, z których mogliby złożyć na przestrzeni kolejnych upływających dekad legendarne, historyczne team’y. Taką drużyną z pewnością jest też Arsenal Londyn. A mówiąc o kapitanie i ikonie „Kanonierów” na myśl przychodzi szczególnie jedna postać – Tony Adams.

Nie dawno miałem okazję przeczytać książkę „Uzależniony”. Jest to autobiografia Adamsa napisana wespół z Ianem Ridleyem a na brytyjskim rynku wydana już w 1998 roku. Jednakże na język polski ta pozycja została przełożona niespełna przed dwoma laty. Tyle też mniej-więcej czasu minęło w momencie pisania tej książki od chwili, kiedy to Mr. Arsenal po raz ostatni wypił łyk alkoholu. A alkohol a mianowicie uzależnienie od niego to w tej opowieści wątek równie istotny co piłka nożna.

Ok, może na początku warto by było przybliżyć postać wieloletniego kapitana Arsenalu. Chociaż nie wierzę by dla kogokolwiek, chociażby średnio zainteresowanego futbolem było to konieczne.

Tony Adams urodził się w 1966 roku. W 1980 trafił do juniorskiej ekipy Arsenalu. Po trzech latach został już jednak wypromowany do pierwszego zespołu. W wieku lat 17 zadebiutował w najwyższej lidze w Anglii w meczu przeciwko Sunderlandowi. Mając niespełna 22 lata został najmłodszym w historii kapitanem zespołu. Opaskę na ramieniu nosił przez kolejnych czternaście lat. Karierę piłkarską zakończył w 2002 roku, przez cały czas będąc wiernym jedynie klubowi z północnego Londynu. Dzięki temu dorobił się pseudonimu „Mr. Arsenal”. Z armatką na piersi zagrał w 668 spotkaniach. Lista jego sukcesów to: Cztery Mistrzostwa Anglii, trzykrotnie zdobyty Puchar tego kraju, cztery Superpuchary, Puchar Zdobywców Pucharów i dwa Puchary Ligi. W roku 1987 zadebiutował w reprezentacji Anglii. W ciągu 13 lat zagrał w niej 66 razy. Był z kadrą narodową na Mundialu w 1998 roku oraz trzy razy na europejskim czempionacie. W ekipie „Synów Albionu” także sprawował funkcję kapitana.

Piłkarskie portfolio Adamsa jest nad wyraz imponujące. Imponująca jest również wierność barwom jednego klubu, rzadko spotykana w obecnych czasach. Ale życie tego fenomenalnego stopera to nie była droga usłana różami. O wiele częściej przypominało drogę przez ciernie. Adams w swojej autobiografii postanowił nam to przybliżyć. Mr. Arsenal opowiada nam o tym, jak jego życie zostało pochłonięte przez dwa uzależnienia. Futbol i alkohol. Na pierwszy rzut oka dwie rzeczy, które nijak nie powinny się łączyć. Sport, hartowanie swojego ciała, dążenie do coraz lepszej dyspozycji fizycznej, samodyscyplina oraz używka, która jest największym wrogiem każdej z wcześniej wymienionych fraz. Jednakże każdy kibic piłki angielskiej (i zresztą nie tylko) wie, że paradoksalnie profesjonalna kariera i hektolitry alkoholu, wlewane przez zawodników do gardeł kilkadziesiąt lat temu nad wyraz często się ze sobą łączyły. Fenomenalnych graczy, którzy wysokoprocentowe płyny cenili bardziej niż trening było w wyspiarskim futbolu na pęczki. Paul Gascoigne, George Best, Robin Friday, Paul Merson … czy też nasz bohater. W dzisiejszych czasach, w których piłkarze czasami przypominają bardziej roboty niż ludzi, taki styl prowadzenia się jest wręcz nie do pomyślenia. Kiedyś futbol był mniej sprofesjonalizowany. Nad piłkarzami nie czuwały całe sztaby ludzi. Lekarzy, dietetyków, psychologów i kogo tylko dany gracz sobie wymarzy. Kiedyś w dążeniu do sukcesu piłkarz zdany był w głównej mierze tylko na siebie. Życiowych pokus było jednak tak samo dużo i o wiele łatwiej było pogubić się w labiryncie dobrych i złych decyzji. Może dlatego piłkarze jakoś bardziej przypominali zwykłych ludzi…

W „Uzależnionym” Adams opowiada o swojej wrodzonej nieśmiałości. O tym jak alkohol dawał mu wytchnienie i pozwalał zrzucić z siebie ciągłą presję. Nie miał ego CR7, żelaznej dyscypliny Lewandowskiego. Picie pozwalało mu uciec w inny świat. Właściwie to stereotypowy przykład nieśmiałej osoby, która problemy otaczającego ją świata stara się topić w kolejnych kuflach piwa. W pewnym momencie zaczyna jednak brakować hamulca. Przychodzenie na kacu na kolejne treningi, pijackie incydenty, bójki w barze. To co stanowiło bezpieczną przystań, w której Adams mógł się zatrzymać i odcinać od całego świata, zaczyna generować kolejne problemy. Aż w końcu po pijaku powoduje wypadek samochodowy, przez który na okres trzech miesięcy trafia do więzienia. To zdarzenie również nie działa na niego reformująco. Pije nadal. Coraz bardziej destrukcyjnie. O jego problemach z alkoholem zaczynają wiedzieć powoli zarówno włodarze Arsenalu jak i kibice. Więcej czasu niż w domu spędza w pobliskim pubie do którego przychodzi praktycznie bezpośrednio po każdym meczu, wrzucając torbę ze sprzętem sportowym za bar a samemu siadając przy stoliku i zamawiając kolejne Ale lub Lagery. I tak aż do uzyskania stanu, w którym zapomina o całym świecie, o otaczających go problemach, ewentualnych porażkach. Czasami tych na piłkarskim boisku ale coraz częściej o tych życiowych. Zresztą jedne z drugimi się łączyły. Upadek ze schodów w jednym z angielskich klubów nocnych, po którym Adamsowi trzeba było założyć 29 szwów czy awantura z kibicami Tottenhamu w którą wdał się wraz z kolegą z drużyny Rayem Parlourem podczas wizyty w Pizza Hut. To obok epizodu w więzieniu chyba najbardziej znane pijackie przygody legendy „Kanonierów”. Jego alkoholizm był tak naprawdę dla opinii publicznej tajemnicą poliszynela. Coraz gorzej układało mu się również z żoną Jane, która zaś zmagała się z uzależnieniem od narkotyków.

Momentem zwrotnym był przegrany półfinał Mistrzostw Europy ’96. Gdy Gareth Southgate zmarnował decydującą o awansie „jedenastkę” w Adamsie przelało to taką szalę goryczy, że poszedł w siedmiotygodniowy cug. Jednakże właśnie to zdarzenie spowodowało, że Adams przejrzał na oczy i w końcu dostrzegł swój problem. Poszedł do terapeuty, zaczął uczęszczać na mityngi AA. Zmienił swoje życie o 180 stopni. Zadbał o własny rozwój. Godziny życia marnowane na chlanie zastąpił wznowieniem edukacji, nauką gry na fortepianie czy też interesowaniem się literaturą i sztuką. Owocem tej przemiany jest również książka „Addicted”. Mr. Arsenal oficjalnie przyznał się do choroby alkoholowej. Wcześniej uczynił to również przed kamerami brytyjskiej telewizji. W 2000 roku założył „Sporting Chance Clinic”. Klinikę uzależnień pomagającą wyjść na prostą sportowcom. Korzystali z niej m.in. Paul Gascoigne czy Joey Barton. Czysty pozostaje do dziś, czyli już ponad 20 lat.

Co do samej książki… Niemal dwie dekady temu, gdy ukazywała się na rynku brytyjskim, została tam przyjęta bardzo dobrze. W końcu ikona wyspiarskiego futbolu wyspowiadała się ze swoich grzechów, opowiedziała swoją mroczną historię i weszła na dobrą drogę. Anglików to zdecydowanie urzekło. Sam osobiście jestem fanem „Kanonierów”, więc tę pozycję pochwyciłem z przyjemnością i nadzieją na kawał dobrej lektury. Lubię zresztą bardzo popularną ostatnimi czasy, szczególnie u nas w kraju tematykę piłkarzy, którzy zmagali się w czasie swojej kariery z uzależnieniami. Czy to od hazardu czy też alkoholu. Wiele osób przesyciło się już tym tematem. Ja mimo wszystko uważam, że o wiele ciekawiej czyta się takie historie aniżeli wymuskane opowieści o ugrzecznionych piłkarzach, kładących się o 22 spać i pijących co najwyżej wodę… i to bez gazu. Całkowicie nie mam parcia na czytanie biografii chociażby Messiego czy CR7. Bo właściwie co takiego przykuwającego uwagę mogą oni napisać w swoich książkach? O wizytach w kriokomorach czy diecie bezglutenowej? Zdecydowanie wolę spędzić czas nad pozycją opowiadającą o niegrzecznych chłopcach futbolu.

Sam „Uzależniony” z pewnością jednak nie zostanie moją ulubioną piłkarską opowieścią. Pewną zależnością u mnie jest, że pozycje napisane w naszym kraju, opowiadające o naszych piłkarzach czyta mi się zdecydowanie lepiej aniżeli opowieści zagraniczne. Nie wiem. Być może jest to spowodowane tym, że książka traci na wartości w momencie przełożenia jej z języka obcego na nasz? Wiadomo, że pewnych zwrotów nie da się idealnie przetłumaczyć na inny język. Tracą one w tym momencie siłę przekazu. Najlepiej więc jest czytać zagraniczne książki w oryginalnej wersji. Aczkolwiek wiadomo, że nie każdy może sobie na to pozwolić. „Uzależniony” momentami przynudzał. Świetne fragmenty mieszały mi się z takimi, gdzie miałem wrażenie, że Adams opowiada je chyba z braku laku. O wiele lepiej czytało się gdy opowiadał o zmaganiach z uzależnieniem niż gdy streszczał suche piłkarskie fakty. Mimo wszystko uważam, że warto sięgnąć po tą książkę nie będąc nawet fanem Arsenalu. Pozycja nie jest jakaś przesadnie długa. Ma niewiele ponad 300 stron. Jak ktoś się uprze, ogranie ją w dwa wieczory. Warto przybliżyć sobie historię jednego z najlepszych stoperów lat 90tych i warto poczytać o tym, że w swoim życiu można wyjść na prostą tkwiąc praktycznie w każdym gównie.

Każdy większy klub, którego początek sięga chociaż kilku dekad wstecz może pochwalić się swoimi piłkarskimi „ikonami”. Piłkarzami, którzy całe swoje piłkarskie życie spędzili dumnie reprezentując tylko jeden, ukochany klub. Gracze, którzy zapewniali swoim zespołom największe sukcesy w ich historii, wznoszący w górę trofea. Długoletni kapitanowie. Chłopacy wychowani w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Fucking Polak. Nowe życie Izabela Koprowiak, Arkadiusz Onyszko
Ocena 6,8
Fucking Polak.... Izabela Koprowiak, ...

Na półkach: ,

Napiszę to po raz kolejny. Lubię książki o piłkarskich wykolejeńcach ! Lubię książki o futbolowych utracjuszach ! Lubię poczytać o boiskowych bad boyach ! Co ciekawego mogłoby być w lekturze autobiografii Cristiano Ronaldo, Leo Messiego i Roberta Lewandowskiego? Przepisy na bezglutenowe sałatki? Opowieść o tym jak chodzą spać o 22? Zostawanie po treningu na dodatkowych ćwiczeniach by być jeszcze lepszym? Nuda! Brutalna prawda jest taka, że najlepiej czyta się lektury o postaciach, które utopiły swoje kariery w wódzie, zamiast treningów wybierały wyrywanie kolejnych panienek w ekskluzywnym klubie i nie gryzły się w język przy wywiadach.

Muszę na początku zaznaczyć. Arek Onyszko nie jest Janczykiem czy Iwanem. Nie jest nawet Kowalczykiem. Nigdy nie miał poważnych problemów z używkami. Jest trochę innym typem boiskowego wariata. Jemu nie były potrzebne „dopalacze”, wystarczył jego cięty język. Życie komplikował sobie tylko tym, że w wywiadach potrafił powiedzieć o kilka słów za dużo. Zwłaszcza, że mieszkał przez wiele lat w Danii. Kraju, który słynie z politycznej poprawności. Nie kończył przedwcześnie kariery, nie zmarnował raczej talentu. Grał do 36 roku życia, cały czas znajdował się w dobrej dyspozycji i pewnie bronił by dłużej, gdyby nie choroba nerek. W Polsce przez wiele lat był niedoceniany. Pewnie dlatego, że grał w lidze duńskiej, która jawi się przeciętnemu polskiemu kibicowi jako pewnego rodzaju egzotyka. A przynajmniej było tak 10 lat temu. Obecnie jako egzotyka nie może nam się mienić nawet Luksemburg. Ale to temat na osobny artykuł. Onyszko wyrobił sobie w Danii bardzo dobrą opinię – jako bramkarz – był wybierany najlepszym golkiperem tej ligi. W kraju nad Wisłą częściej mówiono o nim z powodu skandali jakie wywoływał za granicą. Kulminacją tej historii był moment w którym Onyszko wydał w kraju Hamleta swoją autobiografię. Nazwał ją „Fucking Polak”. Książka z miejsca stała się bestsellerem. Jednakże samemu bramkarzowi przysporzyła więcej problemów aniżeli powodów do zadowolenia. Powód? Jak zawsze ten sam – kontrowersyjne wypowiedzi golkipera. Onyszko negatywnie wypowiedział się na temat homoseksualistów, nazwał duńskie dziennikarki sportowe „głupimi blondynkami”, powiedział, że słynni duńscy sportowycy – Peter Schmeichel i Caroline Wozniacki mają polskie korzenie i Duńczycy nie powinni przywłaszczać sobie ich sukcesów a także wypowiedział się pozytywnie na temat gangu motocyklowego „Hell’s Angels”. Te wypowiedzi były skutecznym wabikiem by przyciągnąć czytelników. Niestety okazały się także powodem wyrzucenia Onyszki z FC Midtjylland. W Danii przyklejono mu łatkę homofoba (bo oczywiście wypowiedź na temat gejów okazała sie dla Duńczyków najbardziej kontrowersyjna). Rok 2009 w ogóle nie był zbyt udany (mówiąc eufemistycznie) dla Polaka. Kilka miesięcy wcześniej został skazany za pobicie swojej byłej żony. Była to też przyczyna z powodu której, Onyszko w końcu zaistniał w naszym kraju. Lata dobrej gry nie wystarczyły. Trzeba było pobić żonę i obrazić kilka osób.

„Fucking Polak” przez dłuższy czas była dostępna jedynie w Danii. Dopiero dwa lata temu, przy udziale dziennikarki „Przeglądu Sportowego” – Izy Koprowiak – pozycja ukazała się także na polskim rynku. Wiedziałem, że ta książka może okazać się magnetyzującą lekturą. Mimo to, mnogość książek, które czekały w kolejce do przeczytania, sprawiła, że sięgnąłem po autobiografię Arka dopiero jakiś czas temu. Czy zaspokoiła moją potrzebę nasycenia się kulisami szatni, skandalizującymi wypowiedziami i mocnymi historyjkami? W pewnym sensie tak. Nie jest to mdła opowiastka ugrzecznionej gwiazdeczki, która poprzez wydanie książki chciała wzbogacić się PR-owo. Nie jest to jednak jakiś mega sztos, który rzucił mnie na kolana. Czytałem pozycje ciekawsze, bardziej wstrząsające. Rozumiem, że w Danii, która hoduje społeczeństwo odpowiadające standardom zachodniej Europy ta książka mogła wywołać skandal. Na polskie warunki? Eeee… jest średnio. Daleko tej książce do pozycji pisanych przez Krzysztofa Stanowskiego. Nie jest tak wstrząsająca jak – będący dla mnie pozycją kultową – „Spalony” Andrzeja Iwana. Nie ma tam tylu ciekawostek i anegdot jak w książce Grzegorza Szamotulskiego. Nie przytłacza jak „Zasypany”. Myślę, że można było wyciągnąć z niej więcej. Oczywiście skłamałbym, mówiąc, że nie da się z niej wyłowić wielu interesujących fragmentów ale… po tym, jak ta książka została owiana legendą gdy zszokowała całą Danię, liczyłem na prawdziwą bombę. Mamy co najwyżej solidną petardę.

Przede wszystkim, jeśli Onyszko chciał ocieplić tą pozycją swój wizerunek, to wyszło mu to naprawdę przeciętnie. Moje subiektywne odczucia po lekturze? Tak gdybym miał oceniać Arka jako człowieka na podstawie jedynie tego, co wyciągnąłem z „Fucking Polak. Nowe życie”? No nie kupił mnie. Po raz pierwszy opisał sprawę pobicia swojej żony, przyznał, że ją spoliczkował. Powód? Żona była na całonocnej imprezie. Byli wówczas w separacji. Onyszko tłumaczy się, że zrobił to z tego powodu, że zostawiła dzieci na noc same w domu. Synowie państwa Onyszko mieli jednak wówczas … 16 i 11 lat? Jakoś w tych okolicach. No nie były to w każdym bądź razie małe dzieci. Nie wydaje mi się, by był to powód do bicia kobiety. O ile istnieje jakikolwiek powód, który może sprowokować faceta do tak haniebnego czynu. Oczywiście bramkarz kaja się w książce za to co zrobił, ale zawsze musi dodać jakieś usprawiedliwienie. W ogóle książka pokazuje Arka, jako osobę bardzo impulsywną. Częste sprzeczki z kolegami z drużyny, wszczynanie kłótni chociażby z powodu niedostatecznego przykładania się do treningów przez kumpli z klubu (oczywiście w odczuciu golkipera). Kłótni, które często przechodziły w rękoczyny. Jednocześnie każdy rozdział poprzedzony jest fotosami Arka. Na kilu z nich golkiper pozuje z różańcem w ręku. Na ramieniu Arka widnieje tatuaż, przedstawiający postać Matki Boskiej, która ukazała się w wizji Św. Katarzynie Laboure. W ogóle temat głębokiej wiary piłkarza przewija się przez książkę kilkukrotnie. W moim subiektywnym odczuciu, gryzie się to niesamowicie z wybuchowym charakterem Onyszki, skorym do bijatyk i wyjaśniania problemów za pomocą argumentu siły. Idealny przykład człowieka, który może posłużyć za wzór katolika-hipokryty, wszelkim lewicowym postaciom, które lubia wyciągać takie przykłady. Głęboko wierzący katolik, który bije byłą żonę i non-stop popada w konflikty z innymi ludźmi. Taki obraz wyłania się z kart tej autobiografii.

Wypowiedzi o gejach akurat mnie w żaden sposób nie gryzą. Każdy ma prawo do wypowiedzenia własnego zdania. Tutaj dziwnym by było, gdyby katolik akceptował te zaburzenia. Bardziej można oburzać się na zachowanie Duńczyków – narodu, który chce mienić się tolerancyjnym a mści się na człowieku, który wyraża jedynie swój pogląd. No ale w dzisiejszych czasach takie praktyki nie dziwią. Wiadomo, że jest tylko jedna, akceptowalna droga dla mainstreamu. Możesz wyrażać swoje ideały o ile zgadzają się one z tym, co pozwalamy głosić. Onyszko w ogóle przedstawia Danię jako kraj, który ma do granic możliwości rozpasany socjal, wysokie podatki, ludzie nie są tam zbyt pracowici, kobiety w większości mają głowy wyprane feministycznymi głupotami a weekend to czas wszechobecnej alkoholizacji i rozpasania obyczajowego. Czy tak jest? Nie wiem, nigdy nie byłem w Danii. W każdej historii zapewne znajduje się ziarenko prawdy. Aczkolwiek nie dziwi mnie niechęć Duńczyków do Onyszki, jeżeli ten przedstawia w takim świetle państwo, które przez wiele lat dawało mu zarobić na chleb. Nie wiem czy w pierwotnej wersji tej książki, Onyszko równie otwarcie krytykował kraj Hamleta, jeśli tak to Duńczycy mieli pełne prawo nie polubić golkipera i mieć mu kilka wypowiedzi za złe.

Zarabianie na chleb. System podatkowy w Danii podobno jest tak skonstruowany, że ciężko byłoby odłożyć na godziwą starość. Tak utrzymuje nasz bohater. Przyznaje jednak przy tym, że nigdy nie kalkulował i kupował zawsze to na co miał ochotę. Drogi zegarek z certyfikatem? No problem. Gdy w końcu Arka dopadł dramat w postaci niewydolności nerek, która zakończyła jego karierę, ten po jakimś czasie zmagał się z problemami finansowymi. Sądzę mimo wszystko, że prawie 20 lat profesjonalnej kariery, powinno pozwolić na odłożenie godziwej sumy na koncie. Gdyby nie przykra choroba to ile czasu zostałoby Onyszce? Miał 37 lat, gdy zmianiał Odrę Wodzisław na Polonię Warszawa. Ile by jeszcze pobronił? 2-3 sezony? Mimo wszystko koniec kariery byłby momentem, gdzie trzebaby było rozejrzeć się za nowym źródłem zarobku. Wiele pieniędzy pochłonęła choroba, procesy sądowe z byłą żoną. Arek nie był jednak wzorem piłkarza jeśli chodzi o prowadzenie swoich finansów.

Ostatecznie choroba Onyszki miała swój happy end – o ile możemy w tym przypadku mówić o jakimkolwiek happy endzie – znalazł się dawca, nie trzeba było spędzać połowy życia na dializach. Arek jest czasami zapraszany do studia tv jako ekspert, zrobił uprawnienia trenerskie. Pordził sobie samemu ze swoim skomplikowanym życiem. Nie skończył gdzieś na bruku jak wielu jego kolegów po fachu. Nasuwa się jednak pytanie. Na ile silny charakter Onyszki pozwolił mu wyjść na prostą a na ile wpędził go w wiele prblemów życiowych? Z lektury „Fucking Polak. Nowe życie” wyłania mi się obraz gościa, którego nie złamie byle kryzys, nie złamie ciężka choroba ale też gościa, który większość swoich życiowych problemów generuje sam. Nie liczę choroby. Cenię go za silny charakter, wiarę w ideały i swoje zdanie, którego nic nie zmieni. Z drugiej strony razi mnie łatwość denerwowania się, która potrafi go pchnąć do tak haniebnych czynów jak przemoc wobec kobiety. Sytuacja ta spowodowała brak kontaktów z synami, którzy stanęli po stronie matki. Onyszko jest prostym facetem, który wali prosto z mostu. Jego poglądy z pewnością nie spodobają się wielu osobom. Kontrowersje wokół jego osby, jego religijność. Potrafi skrytykować także Polaków i zarzucić im brak stylu, jeśli chodzi o modę. Nie jest postacią, którą pokochają wszyscy dookoła. Trzeba wyrobić sobie własne zdanie. Moje nie jest do końca pozytywne. Zaznaczam jednak, że Onyszki nie znam osobiście i kieruję się jedynie tym, co podsuwa mi książka.

Sama książka podzielona jest na 37, krótkich rozdziałów. Ma trochę ponad 300 stron. Myślę, że da się ją bez problemu skończyć w góra 2-3 wieczory. Wydało ją wydawnictwo SQN. Tak jak napisałem wcześniej – uważam, że można było z niej wycisnąć więcej. Mogła być czymś w rodzaju opowieści Andrzeja Iwana. Połączeniem naprawdę pokręconego życiorysu, który wiele razy chwyta za serce z masą weselszych anegdot, przedstawiających kulisy szatni. Z całą moją sympatią dla pani Izy Koprowiak, stwierdzam, że gdyby współautorem był tutaj Krzysztof Stanowski to ta książka miałaby szansę stać się jeszcze lepsza. A tak? Pozostaj bardzo solidna.

Napiszę to po raz kolejny. Lubię książki o piłkarskich wykolejeńcach ! Lubię książki o futbolowych utracjuszach ! Lubię poczytać o boiskowych bad boyach ! Co ciekawego mogłoby być w lekturze autobiografii Cristiano Ronaldo, Leo Messiego i Roberta Lewandowskiego? Przepisy na bezglutenowe sałatki? Opowieść o tym jak chodzą spać o 22? Zostawanie po treningu na dodatkowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielkie uznanie dla pana Grzędowicza za budowę tak wielkiego świata jak Midgaard. Nie jest to może Westeros czy Śródziemie, ale wielki szacunek dla każdego pisarza, który jest w stanie wykreować tak ciekawą planetę. Co do samej powieści, to czyta się ją całkiem strawnie. Są momenty gdy przynudza, są chwile gdy muszę chwytać za słownik i sprawdzać znaczenie zwrotów używanych przez autora (być może to źle świadczy akurat o mnie) i nie do końca pasuje mi ilość tych surrealistycznych stworów, które na swym garbie nosi planeta Midgaard. Gdyby ta powieść została zekranizowana to nie wiem czy zdecydowałbm się na seans, bo ilość odpychających, oślizłych stworzeń paradujących na kartach powieści jest olbrzymia. Jako film czy serial to raczej obok fantasy czy SF moglibyśmy zakwalifikować ten obraz również do kategorii film grozy/horror.

Wielkie uznanie dla pana Grzędowicza za budowę tak wielkiego świata jak Midgaard. Nie jest to może Westeros czy Śródziemie, ale wielki szacunek dla każdego pisarza, który jest w stanie wykreować tak ciekawą planetę. Co do samej powieści, to czyta się ją całkiem strawnie. Są momenty gdy przynudza, są chwile gdy muszę chwytać za słownik i sprawdzać znaczenie zwrotów używanych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki George Best. Najlepszy. Autobiografia George Best, Roy Collins
Ocena 7,5
George Best. N... George Best, Roy Co...

Na półkach: ,

Biografia jednego z najbardziej legendarnych piłkarzy, jakich kiedykolwiek wydał świat. Historia tego, jak doszedł do sławy i statusu celebryty a następnie w spektakularny sposób stoczył się niemal na samo dno zostając gwiazdą brytyjskich tabloidów. Kobieciarz i alkoholik. Książę życia. "Powiedz, Georgie Best, jak mogłeś wszystko tak spieprzyć?"

Biografia jednego z najbardziej legendarnych piłkarzy, jakich kiedykolwiek wydał świat. Historia tego, jak doszedł do sławy i statusu celebryty a następnie w spektakularny sposób stoczył się niemal na samo dno zostając gwiazdą brytyjskich tabloidów. Kobieciarz i alkoholik. Książę życia. "Powiedz, Georgie Best, jak mogłeś wszystko tak spieprzyć?"

Pokaż mimo to


Na półkach:

Typowy Pilipiuk. Trzeba po prostu lubić jego pióro i jego styl. Ja tam za twórczością samozwańczego "Wielkiego Grafomana" przepadam więc dla mnie te zbiory opowiadań zawsze są na plus. Wiadomo, jedne opowiadania prezentują wyższy inne troszkę niższy poziom ale jest to dobra rozrywka dla wszystkich fanów polskiej fantastyki. Lekka lektura na zimowe wieczory czy samotny piknik w lesie. Szczególnie tytułowe opowiadanie przypadło mi do gustu. Przekonuje mnie do siebie również postać Roberta Storma, która zdominowała tym razem większość opowiadań.

Typowy Pilipiuk. Trzeba po prostu lubić jego pióro i jego styl. Ja tam za twórczością samozwańczego "Wielkiego Grafomana" przepadam więc dla mnie te zbiory opowiadań zawsze są na plus. Wiadomo, jedne opowiadania prezentują wyższy inne troszkę niższy poziom ale jest to dobra rozrywka dla wszystkich fanów polskiej fantastyki. Lekka lektura na zimowe wieczory czy samotny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wracając myślami do dni kompanii E, przypominam sobie odpowiedź, jakiej udzieliłem wiele lat temu wnuczkowi, który przyszedł do mnie i zapytał:
– Dziadku, czy ty byłeś w czasie wojny bohaterem?
Odparłem mu wtedy:
– Nie, ale służyłem w kompanii bohaterów.”
(Mike Ranney).
Mike Ranney, do którego należy powyższy cytat (często mylnie przypisywany Dickowi Wintersowi) był członkiem legendarnej kompanii E, wchodzącej w skład II batalionu, 5o6 pułku piechoty spadochronowej, należącego do 101 Dywizji Powietrzno Desantowej Armii Stanów Zjednoczonych. Formacja ta została uwieczniona w zrealizowanym przez Toma Hanksa oraz Stevena Spilberga serialu produkcji HBO „Kompania Braci” z 2001 roku. Miniserial (10 odcinków) zyskał olbrzymie uznanie krytyków i chyba jeszcze większe publiczności. Do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych seriali wojennych a dla wielu osób (szczególnie mężczyzn) za najlepszy serial w ogóle. Nie każdy fan tego obrazu wie jednak, że podstawą do jego zrealizowania była książka amerykańskiego historyka Stephena E. Ambrose o tym samym tytule. Ambrose, który był również biografem Dwighta Eisenhowera oraz Richarda Nixona dziesięć lat przed Hanksem i Spilbergiem opisał historię losów amerykańskich spadochroniarzy. By to uczynić spędził setki godzin w towarzystwie weteranów kompanii E. Odwiedzał ich w domach, przyjeżdżał na ich zjazdy, rozmawiał przez telefon a nawet podróżował z nimi do Europy, odwiedzając miejsca w których pół wieku wcześniej walczyli o to by uwolnić świat spod nazistowskiego jarzma. Wszystko po to by jak najwierniej odwzorować czytelnikom uczucia towarzyszące młodym, amerykańskim żołnierzom w latach 1942-1945. By pokazać jak wyglądał ich świat, co musieli znosić i jak radzili sobie z wojenną rzeczywistością w której musieli uczestniczyć, częstokroć na pierwszej linii frontu.

Historia opisana przez Ambrose’a rozpoczyna się w 1942 roku w Camp Toccoa w stanie Georgia, gdzie ochotnicy, którzy zgłosili się do służby w nowo formowanych jednostkach wojsk spadochronowych przechodzili intensywne szkolenie przed wyruszeniem na front. Trudy i znoje tego piekielnie ciężkiego szkolenia były tym gorsze dla kompanii E, że przygotowywała się ona pod okiem sadystycznego porucznika Herberta Sobela. Oficer ten nie dość że wymagał od swoich żołnierzy dwa razy więcej niż pozostali dowódcy poszczególnych kompanii, to cechował się skrajnym zupactwem. Nie był dowódcą, bardziej dyktatorem. Uwielbiał czepiać się o najmniej istotne szczegóły wojskowego życia i uprzykrzać swoim podwładnym służbę, karząc ich za najdrobniejsze przewinienia. Karą najczęściej było anulowanie weekendowej przepustki. Cała kompania szczerze nienawidziła swojego przełożonego ale po latach jej żołnierze przyznali, że mordercze treningi pod okiem Sobela wzniosły ich na taki poziom przygotowania fizycznego jakimi nie mogły pochwalić się chyba żadne inne ówczesne formacje amerykańskiej armii. Dodatkowo nienawiść do swojego dowódcy tak skonsolidowała żołnierzy kompanii E, że stawali się dzięki temu tytułową „kompanią braci”. Przeciwieństwem pochodzącego z Chicago Sobela był sierżant Dick Winters. Był on z kolei uosobieniem dowódcy idealnego. Wyrozumiałego, doskonale wyszkolonego, znającego się na swojej robocie. Takiego, który w czasie służby kierował się zdrowym rozsądkiem a nie sztywno trzymał się wojskowych regulaminów. Był typem dowódcy, który zamiast komendy „Naprzód” mówił do żołnierzy „Za mną”. Los sprawił że to właśnie pod jego rozkazami kompania weszła do gry na froncie II Wojny Światowej. Po przejściu wszystkich szkoleń na terenie Stanów Zjednoczonych, amerykańscy spadochroniarze udali się do Anglii. W miejscowości Aldbourne przechodzili kolejne szkolenia, które ostatecznie miały przygotować ich do rozpoczęcia realnych działań wojennych. Wówczas nie wiedzieli jeszcze nawet gdzie rozpocznie się ich przygoda z frontem II Wojny Światowej. Dowiedzieli się o tym dopiero krótko przed rozpoczęciem operacji „Overlord”. Wczesnym rankiem 6 czerwca 1944 roku weszli do gry o przyszłość świata. Zlecieli na spadochronach na łąki i lasy Normandii okupowanej przez nazistowskie Niemcy.

Dzięki książce Ambrose’a możemy śledzić cały szlak bojowy przebyty przez żołnierzy Kompanii E. Ich zmagania w czasie legendarnej operacji „Overlord”. Z relacji ludzi, którzy osobiście uczestniczyli w tych wydarzeniach możemy usłyszeć jak zdobywali miasteczko Carentan czy niszczyli baterię czterech dział ostrzeliwujących plażę „Utah”, samemu dysponując zaledwie 9 osobową drużyną. Jak uczestniczyli w największej operacji desantowej „Market Garden” , która miała utorować wojskom alianckim drogę do Niemiec przez terytorium Holandii a zakończyła się spektakularnym fiaskiem. Jak walczyli w mroźnych lasach Belgii, bez zimowych mundurów, odcięci od zaopatrzenia, robiąc wszystko by powstrzymać przeważające wojska III Rzeszy w czasie ofensywy w Ardenach. W końcu jak na terenie Niemiec zdobywali „Orle Gniazdo”, legendarną kwaterę Adolfa Hitlera, znajdującą się wysoko w Alpach. To wszystko oczywiście w wielkim skrócie.

Prawdziwi bohaterowie.
Książka ma ponad 450 stron. Osobiście czytało mi się ją jednak niesamowicie lekko i z wielką przyjemnością. Raz, że jestem ogromnym fanem serialu Spielberga i Hanksa, dwa, że uwielbiam czytać o historii II Wojny Światowej. Każdy kto moje zainteresowania podziela a nie sięgnął jeszcze po dzieło Ambrose’a z pewnością mój entuzjazm zrozumie po tym, gdy sam przeczyta tą książkę. Warto poczytać o tym, jak wyglądały perypetie wojennych bohaterów. W gruncie rzeczy chłopaków mających po 18-20 lat. Takich, którzy najpiękniejsze lata swojego życia powinni spędzać na podrywaniu dziewczyn, potańcówkach i piciu Coca-Coli gdzieś na słonecznych ranczach Alabamy czy plażach Florydy. Przekorny los sprawił jednak, że musieli go spędzić tysiące kilometrów od domu, pomagając tak naprawdę wyzwolić obce im terytoria, w czasie wojny, która nie do końca ich dotyczyła. Musieli przeżyć piekło wojny, które odcisnęło w niejednym umyśle traumę, ciągnącą się do końca życia. Zamiast kobiety musieli ściskać w ramionach karabinek M-1. Zamiast pić Coca-Colę i tańczyć jive’a na dancingu, przesiadywali tygodniami w okopach oczekując niemieckiego ostrzału artyleryjskiego. W zamian jednak otrzymali na całe życie dar przyjaźni. Więzi mocniejszej niż jakakolwiek stal. Więzi, której czasem nie potrafią wytworzyć więzy rodzinne. Oni zyskali nową rodzinę, którą zamiast wspólnych genów łączyła krew przelana na froncie.
Wielkim plusem książki jest na pewno fakt, że nie mamy tutaj do czynienia z dywagacjami historyka. Pozycja nie jest napisaną z perspektywy taktycznej, nie są to suche fakty, opis kolejnych etapów wojny opisany chłodnym okiem autora, który wiedzę czerpie ze źródeł pisanych. Mamy obraz wydarzeń, który widzimy dzięki wspomnieniom kilkudziesięciu weteranów, biorących czynny udział w tamtych wydarzeniach. Na stronach książki często pojawiają się ich wypowiedzi, fragmenty dzienników i pamiętników, które żołnierze pisali w tamtych dniach. Dzięki temu możemy poczuć emocje i zobaczyć co działo się w głowach osób, które realnie uczestniczyły w kolejnych potyczkach mających na celu wyzwolenie Europy. Nie są to wspominki dowódców znajdujących się z dala od frontu, lecz realnych bohaterów dokonujących dzieła wyzwolenia własnymi rękoma i lufami swoich karabinów. Każda z tych osób to też osobna historia, inny charakter. Każdy również po wojnie (o ile ją przeżył) napisał własny, nowy etap o czym również możemy przeczytać na końcu książki, gdy Ambrose opisuje powojenne losy swoich bohaterów.
Myślę że żadnego entuzjasty historii czy serialu nie trzeba będzie namawiać do sięgnięcia po tą książkę. Dla mnie osobiście powinna być pozycją obowiązkową dla każdego faceta. Tak aby każdy mógł zobaczyć jak wygląda honor, poświęcenie, obowiązek i prawdziwa męska przyjaźń. Taka, dla której jesteś gotów oddać życie. „Kompania braci” to historia prawdziwych bohaterów II Wojny Światowej, nie politykierów głoszących swoje mądrości setki mil od wiru wydarzeń wojennych, gdzie można było poczuć zapach prochu i unoszącej się w powietrzu wizji śmierci. Myślę że ta lektura przydałaby się co niektórym chłopcom w czasach gdy dzielą wspólnie z siostrą garderobę oraz kosmetyczkę.

„Wracając myślami do dni kompanii E, przypominam sobie odpowiedź, jakiej udzieliłem wiele lat temu wnuczkowi, który przyszedł do mnie i zapytał:
– Dziadku, czy ty byłeś w czasie wojny bohaterem?
Odparłem mu wtedy:
– Nie, ale służyłem w kompanii bohaterów.”
(Mike Ranney).
Mike Ranney, do którego należy powyższy cytat (często mylnie przypisywany Dickowi Wintersowi) był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pod koniec marca tego roku szeroko pojęte piłkarskie środowiska obiegła bardzo przykra informacja. Zmarł Paweł Zarzeczny. Jeden z najpopularniejszych, polskich dziennikarzy sportowych. Sytuacja ta była o tyle zaskakująca, że jeszcze dwa dni wcześniej Zarzeczny nagrał trzysetny odcinek swojego internetowego vloga: „One man show”, który ukazywał się na łamach portalu weszlo.com. Co ciekawe, dziennikarz w programie tym zostawił istny foreshadowing własnej śmierci, wspominając o tym, że będzie to prawdopodobnie ostatni odcinek tego show. „Dalej już tylko Powązki”, zakończył. Odejście w stylu Tomasza Beksińskiego, który w ostatnim felietonie napisanym dla magazynu „Tylko Rock” także dał do zrozumienia jakie będą jego dalsze losy. Z tą różnicą, że Beksiński o własnym losie zadecydował sam a Zarzeczny odszedł w sposób naturalny. Chociaż… We wspomnieniach wielu osób z nim związanych usłyszeć można o tym, że dziennikarz nosił przy sobie dwie reklamówki. Jedną wypełnioną lekami na m.in. cukrzycę i nadciśnienie tętnicze. Druga zaś zapakowana była piwami marki „Warka”, jego ulubionymi. Zarzeczny zmagał się z problemami zdrowotnymi od lat ale powiedzieć, że nie dostosowywał stylu życia do swojej sytuacji zdrowotnej to jakby nic nie powiedzieć.

Po śmierci wiele osób określiło go mianem: „Kolorowego ptaka polskiego dziennikarstwa sportowego”. Za życia był znienawidzony przez liczbę osób, która musiałaby być liczona zapewne w setkach, jeśli nie w tysiącach. Za bezkompromisowość, za ostrość pióra. Nie patyczkował się z nikim. Często zapewne pisał szybciej niż przemyślał to co umieścił na papierze a nawet gdyby to przemyślał to pewnie i tak by niczego nie zmienił. Kiedy mu się chciało, to pisał genialne felietony. A kiedy nie miał chęci, to pisał na odczepnego. Jak sam jednak zaznaczał, nawet jego najgorsze teksty były o niebo lepsze od publikacji kolegów z branży.

Książka „Mój własny charakter pisma” jest właśnie zbiorem felietonów publikowanych przez Zarzecznego na łamach „Polska The Times” oraz „weszlo.com”. Początek książki, to krótka opowieść o dzieciństwie i młodzieńczych latach dziennikarza. Swoiste wprowadzenie i historia o tym jak w Zarzecznym kształtował się „jego własny charakter pisma”. Pokrótce opowiada nam o dzieciństwie w sierocińcu, dorastaniu pod okiem surowego wujostwa aż po romans z własną polonistką. Ukazanie tego, że jego życia od samego początku było nieprzeciętne. Zresztą nie może być inaczej w przypadku kogoś, kto zawsze określał siebie jako tego najlepszego. We wszystkim. Dwie kolejne części, to wspomniane wcześniej zbiory felietonów. Pierwsza to prowadzone w formie dziennika zapiski z „Polska The Times”, sięgające czasów Leo Benhakkera i Franza Smudy za sterami polskiej kadry oraz Grzegorza Laty jako głównego szefa rodzimego futbolu. Krótko mówiąc, czasy największej przaśności polskiej piłki kopanej. Część druga to felietony, które popularny „Pawka” publikował na portalu „weszlo.com” do roku 2015. Kolejna część książki to wspomnienia autora na temat człowieka, którego w całym środowisku szanował chyba najbardziej. „Trenera tysiąclecia”, Kazimierza Górskiego. Człowieka, który jak sam wspomina „usynowił go”. Zarzeczny odwdzięczył mu się za to pomocą, kiedy ten był schorowany a państwo nieszczególnie kwapiło się do tego, by wspomóc człowieka, który tak wiele zrobił dla polskiego sportu. Następnie dziennikarz przybliża też sylwetki kilku legendarnych polskich piłkarzy, opisując ich ze swojej perspektywy. I tak mamy subiektywny opis m.in.: ikony umiłowanej przez Zarzecznego Legii Warszawa i jego ukochanego piłkarza Kazimierza Deyny, Jana Tomaszewskiego czy też obecnego prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. Pozycję dopełniają teksty autora, które ten publikował na nieistniejącym już portalu wyszlo.com a które to traktowały o podbojach miłosnych „Pawki”, publikującego pod pseudonimem Paolo River. Przyznam szczerze, że opis tych damsko-męskich przygód Zarzecznego ukazać by się szybciej mógł na łamach „Hustlera” aniżeli na stronach książki dostępnej w dziale z literaturą sportową.

Styl pisania Pawła Zarzecznego był specyficzny. Gdy żył, chyba mało który dziennikarz sportowy był hejtowany równie mocno co on. Wiele osób krytykowało go nazywając mitomanem, narzekając na jego przerośnięte ego, nie mogąc znieść tego, że jego punkt widzenia zazwyczaj stał w opozycji do ogólnie przyjętych opinii. Największe internetowe trolle często chwytały się brzytwy, uderzając w jego cechy fizyczne jak nadmierna tusza. W tym miejscu i ja muszę posypać głowę popiołem. Choć nigdy w życiu nie pozwoliłbym sobie na tak prostackie przytyki jak czepianie się czyjejś nadwagi to teksty i vlogi „Pawki” raczej ignorowałem. Również momentami jawił mi się jako fantasta i człowiek z kompletnie odklejonymi od rzeczywistości opiniami. Gość próbujący na siłę być inny niż wszyscy. Zgrywanie wszechwiedzącej „alfy i omegi” oraz negowanie wszystkiego i wszystkich kompletnie mi nie leżało. Podobnie jak wielu innych pochyliłem się nad postacią Zarzecznego dopiero w chwili jego śmierci. Wtedy dopiero dostrzegłem to czego w pierwszym momencie nie zauważyłem. Tego, że uprawiana przez niego bufonada może być celowym zabiegiem, mającym na celu wywołanie skrajnych emocji u czytelnika. Tego, że to stawanie okoniem do ogólnie przyjętych racji może być drogowskazem, który skłoni nas do spojrzenia na dany temat z pozycji wielopłaszczyznowej. Dopiero po jego śmierci doceniłem ogrom wiedzy, który sobą reprezentował. Istny kult mądrości, rozwijanie swoich horyzontów. Wszak był dziennikarzem sportowym, który w swoich felietonach czynił sport tylko jedną ze składowych tekstu. Potrafił pisać praktycznie na każdy temat. Historia, muzyka, polityka, sztuka. Zresztą nie można go zamykać w ramach dziennikarza sportowego, bo nie tylko sportem się zajmował. Choćby w TV Republika. Czasami jego jego teksty stanowiły prawdziwą manifestację jego nieprzeciętnej wiedzy. O ile chciało i umiało się to dostrzec. Ja i wiele innych osób nie zawsze chcieliśmy. Prawda jest taka, że obok wydawanych przez niego opinii nie można było przechodzić obojętnie. Bo chociaż w pierwszej chwili potrafiły zbulwersować to po chwili zastanowienie dostrzegaliśmy, że zawierają w sobie sporo prawdy.

Duzo w tym tekście napisałem o smym Zarzecznym, mniej o książce. Jednak aby ją przeczytać należy postać Zarzecznego znać i chociażby tolerować. Nie nadymać się na styl wypowiedzi i rozmiar ego autora, które czasem przywodzi na myśl samego Janusza Wójcika. To tylko pozory. Pod tym płaszczykiem bufonady i na pozór przedziwnych opinii, kryje się dziennikarski kunszt i świetne pióro. Kryje się nieprzeciętnie inteligentny człowiek. Kryje się zbiór doskonałych felietonów. No, może nie wszystkich, ale większości. Trzeba poprostu podejść do nich z odpowiednim dystansem. No, może z pominięciem ocierającego się o silny erotym rozdziału Paolo Rivera, który zapewne wiele osób będzie wolało opuścić. Zarzeczny w roli Rocco Siffrediego nie każdemu może przypaść do gustu ;).

Podsumowując. Może i Pawła Zarzecznego nigdy nie umieszczę na szczycie listy moich ulubionych dziennikarzy sportowych. Nigdy też jednak nie zaneguję tego, że prezentowany przez niego specyficzny styl ma niepodrabialny klimat i wielki kunszt. Nie zaneguję tego, że był świetnym dziennikarzem. Takim jaki nigdy więcej się nie urodzi. Facetem ze swoim „własnym charakterem pisma”. Zresztą nie przystoi inaczej facetowi, który strzelał 10 na 10 karnych Tomaszewskiemu, zakładał na boisku siatki „Orłom Górskiego” i nawet o piątej nad ranem i po kilkunastu piwach, pisał lepsze felietony niż cała reszta dziennikarskiego środowiska w Polsce … a przynajmniej tak twierdził

Pod koniec marca tego roku szeroko pojęte piłkarskie środowiska obiegła bardzo przykra informacja. Zmarł Paweł Zarzeczny. Jeden z najpopularniejszych, polskich dziennikarzy sportowych. Sytuacja ta była o tyle zaskakująca, że jeszcze dwa dni wcześniej Zarzeczny nagrał trzysetny odcinek swojego internetowego vloga: „One man show”, który ukazywał się na łamach portalu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kompania braci”. Jeden z najlepszych seriali jakie było mi w życiu dane oglądać. Oparta na książce Stephena E. Ambrose’a historia amerykańskiej kompanii E 506 Pułku 101 Dywizji Powietrznodesantowej. Kompanii która walczyła w czasie II Wojny Światowej zaczynając od lądowania na plażach Normandii, poprzez operację „Market Garden”, ofensywę w Ardenach, kończąc na zdobyciu „Orlego Gniazda Hitlera”. Następnie Tom Hanks i Steven Spielberg wzięli się za sfilmowanie tej historii z czego wyszedł istny majstersztyk. Wspominam o tym serialu dlatego że zawsze marzyłem o tym by Polacy mogli stworzyć podobny obraz. A w historii II WŚ na ziemiach polskich znajdowała się również formacja, która napisała tak epicką opowieść, że na jej kanwie można by stworzyć równie pasjonujący serial. Piszę tutaj oczywiście o „Brygadzie Świętokrzyskiej” Narodowych Sił Zbrojnych. I tak jak Ambrose stworzył podkładkę pod „Band of Brothers” tak i w Polsce powstała już przed trzema laty książka, która jest wręcz gotowym scenariuszem dla ewentualnych, przyszłych twórców rodzimej produkcji.

„Legion” to powieść napisana piórem pani Elżbiety Cherezińskiej. Autorki, która specjalizuje się zresztą w pisaniu powieści historycznych. Do tej pory jednak były to historie osadzone m.in. w realiach Skandynawii czasów wikingów czy też średniowiecznej Europie. Tym razem pani Cherezińska wzięła się za temat bardziej współczesny a zarazem o wiele trudniejszy, bowiem wciąż wzbudzający kontrowersje. Pisarka zmierzyła się z tematem polskiej armii podziemnej. Z tematem Żołnierzy Wyklętych. Fakt faktem że temat ten w ostatnich latach, szczególnie w świadomości osób młodszych, nieskażonych systemem komunistycznym odradza się na nowo już w zupełnie innym świetle. Jednakże nie jest całkowicie wolny od kontrowersji, które wokół niego wywołały lata permanentnej ,socjalistycznej propagandy. Zresztą skala trudności w momencie gdy pani Cherezińska postanowiła napisać powieść inspirowaną historią Brygady wzrosła podwójnie. Tak jak komunistom ciężej było zdyskredytować Armię Krajową, która była największą, podległą Rządowi Rzeczpospolitej na uchodźstwie, zakonspirowaną formacją wojskową. Tak z całą stanowczością zwalczali pamięć i dezinformowali opinię publiczną gdy chodziło o wojska Narodowych Sił Zbrojnych. Powód był prosty. NSZ powstały na skutek scalenia organizacji konspiracyjnych o profilu narodowym. Największą cegłę w budowie tej organizacji dołożyły jednak: Wywodząca się ze Stronnictwa Narodowego – Narodowa Organizacja Wojskowa oraz Związek Jaszczurczy, powstały z inicjatywy przedwojennych działaczy Obozu Narodowo-Radykalnego. Jak nie trudno się domyślić, marionetkowy rząd, który powstał po II Wojnie Światowej znajdował się ideologicznie na przeciwnym biegunie w stosunku do działaczy NSZ. Komunistyczna propaganda robiła więc wszystko co w jej mocy by w oczach społeczeństwa polskiego zrobić z NSZ-owców bandytów i kolaborantów. Pamięć i opinia o bohaterach „Legionu” do dziś w wielu kręgach jest zszargana, do dziś pokutuje za 50 lat PRL-owskich kłamstw. Brygada Świętokrzyska zaś była głównym celem paszkwili wypuszczanych w obieg przez „czerwonych”. Chwała więc autorce tej powieści, że podjęła się poruszenia tak trudnego, kontrowersyjnego tematu. Że postarała się o próbę odkłamania jej historii i przedstawienia prawdziwej wersji zdarzeń. Szczególnie w oczach zwykłych ludzi, bo „Legion” skierowany jest tak naprawdę nie tylko do pasjonatów historii, bo ci w dzisiejszych czasach mogą bez trudu poznać prawdę jeśli tylko chcą. Książka skierowana jest przede wszystkim do przeciętnego czytelnika. Bez względu na wiek, płeć czy zainteresowania. Co zresztą podkreślała sama Cherezińska.

Fabuła książki prowadzi nas przez cały okres II WŚ. Rozpoczyna się z początkiem kampanii wrześniowej a kończy w momencie kapitulacji Niemiec. Stanowi panoramę kluczowych wydarzeń w kontekście losów zarówno Polski jaki i przede wszystkim najpierw Związku Jaszczurczego a następnie Narodowych Sił Zbrojnych i Brygady Świętokrzyskiej. Kolejno przenosimy się w rozdziały, których głównymi bohaterami są najczęściej postaci żywcem wyjęte z historii NSZ-u. Tak więc możemy oglądać pogrążoną w wojennej pożodze Polskę oczami Władysława Marcinkowskiego „Jaxy”, Leonarda Szczęsnego Zub-Zdanowicza „Zęba”, Władysława Kołacińskiego „Żbika”. Są to trzej żołnierze, którzy są postaciami historycznymi. Faktycznymi żołnierzami biorącymi udział w rajdzie Brygady. Świat widzimy również z perspektywy żydowskiego boksera Feliksa, który został oparty na postaci Feliksa Pisarewskiego-Parry oraz jego dziewczyny Poli i jej brata, socjalistycznego działacza Jakuba. Dwie ostatnie postacie są w 100% stworzone w wyobraźni autorki. Mamy również mnóstwo postaci pobocznych, najczęściej także żyjących naprawdę. Każdy z głównych bohaterów ma swoją własną, niepowtarzalną osobowość. Często różnią się skrajnie od siebie. Od zimnego i poważnego „Jaxy”, który jest ideowcem. Dąży do stworzenia Wielkiej Polski. Zarazem ma ambicje by stanąć na jej czele. Po Żyda Feliksa. Kobieciarza i „pana życia” w przedwojennej Warszawie. W obliczu wspólnego wroga wszystkim im jednak zaczyna przyświecać jeden główny cel – walka z okupantem. W którymś momencie wojny losy każdego z nich ścierają się ze sobą na mapie Rzeczpospolitej walczącej. A przenosimy się w wiele różnych miejsc. Od okupowanej Warszawy, przez Wybrzeże, lasy Lubelszczyzny, Góry Świętokrzyskie a nawet Wielką Brytanię czy w końcowych fragmentach książki Czechy. Kręgosłupem wydarzeń jest jednak historia NSZ-u. Od genezy Związku Jaszczurczego, przez powstanie w 1942 roku Narodowych Sił Zbrojnych, próbę scalenia ich z Armią Krajową aż po autotomię części NSZ-towców, głównie tych związanych wcześniej ze środowiskiem ZJ, którzy nie zgadzali się z założeniami akcji „Burza” . W końcu zaś straceńczy rajd stworzonej ze zbuntowanych oddziałów Brygady Świętokrzyskiej, mający na celu połączenie się z oddziałami aliantów na zachodzie. Ich walki z oboma okupantami, oraz meandrowanie pomiędzy wrogimi wojskami czy wyzwolenie obozu koncentracyjnego w Holiszowie. Na końcu zaś w pół szczęśliwe zakończenie tej beznadziejnej misji i połączenie się z wojskami generała Patton’a.

Mimo iż książka ma blisko 800 stron jej fabuła jest bardzo dynamiczna. Autorka nie traci czasu na wdawanie się w szczegóły. Przez cały czas coś się dzieje, nie ma przestojów. Co chwila bierzemy udział a to w akcjach konspiracyjnych a to w walkach leśnych oddziałów. Niewątpliwym atutem bestselleru Cherezińskiej jest także humor, który bije ze stronic „Legionu”. Mimo iż temat poruszony przez autorkę zalicza się do kategorii tych poważnych to niejednokrotnie malował mi się na twarzy uśmiech w czasie wertowania kolejnych kart książki. Niektóre kwestie wypowiadane przez „Żbika” czy Feliksa naprawdę bawią. Pisarka zaimponowała mi również rzetelnym przygotowaniem się do tematu. Jak sama podkreślała w wywiadach, dopóki wydawca nie zaproponował jej napisania książki poruszającej temat Brygady nie miała zielonego pojęcia o Polskim Państwie Podziemnym. Olbrzymią pomocą w stworzeniu tej książki służył pani Elżbiecie człowiek będący jednym z największych znawców tematu Żołnierzy Wyklętych w tym kraju, pan Leszek Żebrowski. Osoba wielce zasłużona jeśli chodzi o walkę o dobre imię żołnierzy, którzy nie złożyli broni po końcu II Wojny Światowej. To w dużej mierze dzięki niemu widzimy na kartach powieści odtworzone w ten a nie inny sposób opisy takich faktycznych zdarzeń jak: Bitwa pod Rząbcem czy pacyfikacja Borowa.

„Legion” polecam każdemu. Nie trzeba interesować się tematem Niezłomnych by sięgnąć po tą lekturę. Niewątpliwie jednak jej atutem jest fakt iż każdy może zainteresować się dzięki niej ich sprawą. Zrozumieć dlaczego walczyli. Że chcieli żyć jedynie w normalnej, niepodległej ojczyźnie. Ojczyźnie nie będącej marionetką pociąganą za sznurki przez Sowietów. Może Ci, którzy o Brygadzie słyszeli tylko od historyków rodem z ulicy Czerskiej zrozumieją w końcu, że nie byli oni żadnymi kolaborantami, ani „polskimi faszystami”. Ideowcami i zapalonymi narodowcami w tej formacji naprawdę był tylko niewielki odsetek, głównie ci, którzy zajmowali sam szczyt w jej hierarchii. Wojenny zamęt sprawił, że młodzi ludzie chcieli po prostu walczyć. Nie interesowało ich czy będą się nazywać AK, NSZ, NOW czy BCH. Chcieli bić Niemca. Chcieli walczyć przeciwko tym, którzy gnębili ich rodziny. Zabijali ich ojców, matki, synów czy córki. Zresztą główni bohaterowie jak „Ząb” czy „Żbik” również nie należeli ani do przedwojennego ONR ani do ZJ. Wcześniej byli kolejno w AK i NOW. Żadni z nich byli narodowcy. Po prostu ich losy potoczyły się tak a nie inaczej a poglądy polityczne nie miały tu nic do rzeczy. No… łączyło ich jedno. Wszyscy tak samo jak nazistów nienawidzili również komunistów. Za to zapłacili wysoką cenę w postaci szkalowania ich dobrego imienia.

Książka nie unika również poruszania tych mroczniejszych, niewyjaśnionych wątków organizacji. Na kartach powieści pojawiają się choćby Otmar Wawrzkowicz oraz Hubert Jura „Tom”. Osoby podejrzane o udział w zamachu na Stanisława Nakoniecznikoffa „Kmicica”, komendanta głównego NSZ-ONR. Zresztą sam Hubert Jura do dziś jest osobą owianą tajemnicą. Kierował tzw. „Organizacją Toma”. Oskarżany o kontakty z Gestapo czy właśnie przeprowadzanie czystek w szeregach kierownictwa tej części NSZ, która zdecydowała się na połączenie z AK. Sama Armia Krajowa wydała na Jurę wyrok śmierci. Wiele osób zarzuca Brygadzie, że jej marsz na zachód możliwy był właśnie dzięki kontaktom „Toma” z nazistami.

Tak więc serdecznie zachęcam do sięgnięcia po książkę Elżbiety Cherezińskiej. Myślę że to dobra lektura na zbliżające się zimowe wieczory. Ciekawa, wciągająca fabuła plus możliwość złapania bakcyla na odkrywanie historii Polskiego Państwa Podziemnego a w szczególności tej niesłusznie zapomnianej formacji wojskowej obozu narodowego. Ja sam mam nadzieję, że ktoś w końcu sięgnie po tą powieść by na jej podstawie stworzyć polską „Kompanię Braci.

„Kompania braci”. Jeden z najlepszych seriali jakie było mi w życiu dane oglądać. Oparta na książce Stephena E. Ambrose’a historia amerykańskiej kompanii E 506 Pułku 101 Dywizji Powietrznodesantowej. Kompanii która walczyła w czasie II Wojny Światowej zaczynając od lądowania na plażach Normandii, poprzez operację „Market Garden”, ofensywę w Ardenach, kończąc na zdobyciu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lekturą, która idzie na pierwszy ogień jest „Stan Futbolu” autorstwa Krzysztofa Stanowskiego. Stanowski to jeden z najbardziej znanych dziennikarzy sportowych w kraju nad Wisłą. Wiele osób go lubi, pewnie dwa razy więcej nienawidzi. Gość w wieku 14 lat (!) zaczął pracować w redakcji „Przeglądu Sportowego”. W tejże był także przez czas pewien szefem działu zajmującego się futbolem. Aktualnie znany jest przede wszystkim jako redaktor naczelny portalu weszlo.com. Jak już mówiłem jest to postać nie wzbudzająca raczej uczucia obojętności. Stanowski ma wyrazisty styl pisania, stawiane przez niego tezy i punkt widzenia, który przedstawia, wielokrotnie gryzą się ze zdaniem wyrażanym przez większość opinii publicznej. Trzeba przyznać że jest dziennikarzem bezkompromisowym i zapewne dzięki temu doszedł do tego miejsca w którym jest teraz. Osobiście uważam, że jest świetnym felietonistą. Uwielbiam czytać felietony pisane przez niego czy to na łamach „Przeglądu Sportowego” czy też weszlo.com. Z góry jednak zaznaczam, że nie zawsze zgadzam się z wyrażanym przez niego zdaniem. Nie sposób nie zarzucić mu, że jest częstokroć nieobiektywny wobec osób, które w życiu prywatnym są jego przyjaciółmi. I tak ciężko byłoby na łamach jego portalu znaleźć artykuł, w którym wyrażono by niepochlebną opinię na temat Czesława Michniewicza, Radka Matusiaka, Grzegorza Szamotulskiego czy chociażby Piotra Świerczewskiego. Zaś osoby, które w jakiś sposób podpadną, są zazwyczaj na weszlo równane z glebą. Kibolska gawiedź także jest mu w większości nieprzychylna. To za zdanie wyrażane przez „Stano” na temat odpalania rac na stadionach ale też za wielokrotne krytykowanie środowiska kibicowskiego. Przyznam jednak że wiele razy Stanowski punktował poczynania kibiców w sposób tak dobrze uargumentowany, że samemu ciężko mi było zarzucić mu że pierdoli farmazony. Jednak nie zawsze, bo chociażby linia obrony Radosława Osucha, którą przyjął gdy wybuchł konflikt między kibicami Zawiszy Bydgoszcz a kontrowersyjnym menadżerem piłkarskim z Poznania przyprawiała mnie o ból głowy. Było to jednak spowodowane tym, że wydarzenia, które działy się w Bydgoszczy mogłem oglądać z bliska a redaktor weszlo pierdolił na ten temat bzdury godne reżimowych mediów pokroju TVN. Zabrakło wówczas obiektywnego spojrzenia na sprawę. Szacunek „Stano” zdobył jednak swoimi kolejnymi felietonami w których oddalał się od tematu piłki a punktował w nich chociażby postawę prezentowaną przez Tomasza Lisa czy zakłamanie i manipulację wspomnianego TVNu. Wielokrotnie mieszał z błotem również ulubieńca telewizyjnych januszy – Jarosława Kuźniara.

Osobnym tematem są tutaj książki pisane przez autora „Stanu Futbolu”. Właściwie do tej pory był jedynie współautorem, bo pomagał w spisaniu wspomnień kolejno: Wojciecha Kowalczyka w „Kowal. Prawdziwa historia”, Andrzeja Iwana w „Spalonym” i Grzegorza Szamotulskiego w „Szamo”. Każdą z tych pozycji czytało mi się świetnie. Każda ociekała przaśnym klimatem rodem z szatni ekstraklasy. Każda świetnie oddawała szalony klimat lat 70tych i 80tych („Spalony”) oraz 90tych („Kowal”, „Szamo”) w polskiej piłce. W każdej alkohol lał się strumieniami. Każda była kopalnią anegdot przy czym książka Szamotulskiego składała się właściwie tylko z nich. „Spalony” miał znów swój mroczny klimat, gdy Iwan opisywał swoje zmagania z uzależnieniem od alkoholu i hazardu oraz próby samobójcze. „Stan futbolu” również wypełniony jest anegdotami ale też przemyśleniami i wnioskami wyciąganymi tym razem już nie przez któregoś z byłych piłkarzy a samego dziennikarza.

I tak w kolejnych rozdziałach Stanowski opisuje nam: Dlaczego Zbigniew Boniek piastując urząd prezesa PZPN jest właściwą osobą na właściwym miejscu, skąd przy jego boku jako sekretarz znalazł się Maciej Sawicki. W bardzo ciekawy sposób mamy też opisaną sylwetkę jednej z najczarniejszych postaci w historii polskiej piłki czyli Ryszarda „Fryzjera” Forbricha. Rozdział poświęcony niewątpliwemu twórcy sukcesów wronieckiej Amicy jest jednym z najlepszych w książce. Ukazuje nam „Fryzjera” jako prostego naturszczyka, cwaniaka z poczuciem humoru rodem z placu budowy. Świetnie podsumowuje go cytat:

„Gdyby przedstawić przypadkowej osobie zdjęcie i zapytać, czy ta osoba mieszka w Warszawie, Poznaniu, Nowym Jorku, Londynie, Łodzi, a może w Obrzycku, każdy bez wahania powiedziałby” „w Obrzycku”.

Dowiadujemy się jak zapisał swoją niechlubną kartę w historii polskiej piłki, jak manipulował całym środowiskiem. Całość pełna jest właśnie anegdot związanych z Ryszardem F i jego złotych cytatów, jak ten podsumowujący dziennikarza „Faktu”, który próbował go podsłuchać: „ Ja się z nim na misia witam, a on ch… okablowany!”. Kolejny rozdział poświęcony jest kolejnemu naturszczykowi z naszego rodzimego futbolu (w sumie ciężej w nim znaleźć osoby z klasą), byłemu selekcjonerowi Reprezentacji Polski Franciszkowi Smudzie. „Stano” pokazuje jak „Franz” w momencie gdy objął kadrę gubił się z każdą kolejną decyzją, przeczył sam sobie w każdej kolejnej wypowiedzi. I jak słabo w ogóle przygotowany był do tego by objąć tak ważne stanowisko i to jeszcze przed najważniejszą imprezą w historii polskiego futbolu. Możemy też poznać zdanie dziennikarza na takie tematy jak: Dlaczego polscy trenerzy nie pracują za granicą czy dlaczego piłkarze nie są lojalni wobec klubu? Dlaczego bycie piłkarzem wcale nie oznacza opływania w bogactwo? Mamy też opisane środowisko polskich menadżerów piłkarskich. Świetnie mamy przedstawioną tutaj sylwetkę wspomnianego już wcześniej w tym tekście Radosława Osucha. Lektura tego rozdziału upewniła mnie tylko w przekonaniu, że „biznesman z Poznania” to zwykły mitoman a jako człowiek … po prostu kawał chuja. Poznajemy między innymi historię jego konfliktu z Mateuszem Borkiem i dlaczego po wizycie w Białymstoku dostał ksywę „kung-fu panda”. Zresztą możemy się przekonać że polscy menadżerowie to dość barwni ludzie. Od króla życia Piekarskiego, po skąpego i wypromowanego dzięki Lewandowskiemu (w żadnym k***a wypadku nie przyznam że jest odwrotnie) Cezarego Kucharskiego (który swoją drogą już jako piłkarz działał mi na nerwy). Dalej mamy kolejną postać z „gabinetu osobliwości” czyli najsłynniejszego biletera w historii PZPN Kazimierza Grenia. Możemy poczytać o jego autorytarnych rządach w podkarpackim ZPN. O tym dlaczego Jan Tomaszewski przypomina babę w ciąży a Michał Listkiewicz dobrego wujka. Na koniec Stanowski opisuje plusy i minusy bycia dziennikarzem sportowym.

Podsumowując. Jeżeli czytaliście wcześniejsze książki Stanowskiego i podobały wam się, to z pewnością „Stanem Futbolu” rozczarowani nie będziecie. Dla mnie największym plusem tej książki są uwielbiane przeze mnie anegdoty rodem ze środowiska piłkarskiego i ciekawostki zza piłkarskich kulis. Możliwość usłyszenia ciekawych historii wprost od człowieka, który we wspomnianym klimacie siedzi 24h na dobę. Który z piłkarzami, trenerami czy działaczami, znanymi z pierwszych stron gazet obcuje na co dzień i nie ma oporów by ujawniać historie za które pewnie nie jeden z ich bohaterów może mieć do niego pretensje. Książkę czyta się lekko, nie nudzi. Idealna by poczytać sobie w zbliżającym się sezonie ogórkowym (lub między meczami na Euro :P)

Na koniec mój ulubiony fragment ze „Stanu Futbolu”:

„Niegdyś wraz z Piotrem Koźmińskim z „Super Expressu” na kolację do warszawskiej restauracji zaprosiliśmy Raymonda Domenecha, byłego selekcjonera reprezentacji Francji, autora fantastycznej książki „Straszliwie sam” (polecam, jeśli nie czytaliście). Domenech to uroczy człowiek, a rozmowa z nim – sama przyjemność.

Czułem się naprawdę poruszony. Siedzieliśmy na tarasie razem z człowiekiem, który całkiem niedawno zdobył wicemistrzostwo świata, a zarazem z człowiekiem, którego jeszcze bardziej niedawno uznano za najgorszego trenera w dziejach Francji i niemal skazanego na banicję. Z kimś kto zarządzał Zidane’em, Henrym i innymi wielkimi zawodnikami. Powiedział wtedy mnóstwo interesujących rzeczy, chociażby to, że nigdy nie wybaczy Zidane’owi czerwonej kartki w finale mundialu. Wtedy też – mimo że tematyka nie byłatak powszechnie podnoszona jak dziś – stwierdził : – Wiecie co jest największym problemem francuskiego futbolu? Nie mogę tego powiedzieć głośno, bo zostałbym uznany za nietolerancyjnego, ale … największym problemem francuskiego futbolu jest islam. Od najmłodszych reprezentacji, od juniorów, aż po reprezentację dorosłą. Muzułmanie odgradzają się od innych, coraz częściej po prostu gardzą pozostałymi członkami zespołu. Widać to na stołówce, w szatni, na boisku. Problem narasta z każdym rokiem. I kiedyś ten problem zdusi naszą piłkę. Już dusi.

-Nasri był takim problemem? To tego rodzaju muzułmanin? –spytałem.

-Nie, Nasri jest muzułmaninem, kiedy mu to wygodne. On jest zwyczajnie wredny.”

Lekturą, która idzie na pierwszy ogień jest „Stan Futbolu” autorstwa Krzysztofa Stanowskiego. Stanowski to jeden z najbardziej znanych dziennikarzy sportowych w kraju nad Wisłą. Wiele osób go lubi, pewnie dwa razy więcej nienawidzi. Gość w wieku 14 lat (!) zaczął pracować w redakcji „Przeglądu Sportowego”. W tejże był także przez czas pewien szefem działu zajmującego się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Epicka. Jak cała "Pieśń lodu i ognia". Nie ma sensu nic więcej dodawać.

Epicka. Jak cała "Pieśń lodu i ognia". Nie ma sensu nic więcej dodawać.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Taka polska "Lolita", tylko że z fantastyką w tle. Podzielona na dwie części. Pierwszą - bardziej realną i drugą - własnie fantastyczną. Wciągająca i hipnotyzująca, zwłaszcza za sprawą tytułowej Alicji. Plus bardzo odpowiadający mi, aczkolwiek momentami dość samczy i szowinistyczny humor pana Piekary :).

Taka polska "Lolita", tylko że z fantastyką w tle. Podzielona na dwie części. Pierwszą - bardziej realną i drugą - własnie fantastyczną. Wciągająca i hipnotyzująca, zwłaszcza za sprawą tytułowej Alicji. Plus bardzo odpowiadający mi, aczkolwiek momentami dość samczy i szowinistyczny humor pana Piekary :).

Pokaż mimo to

Okładka książki Szamo Krzysztof Stanowski, Grzegorz Szamotulski
Ocena 7,2
Szamo Krzysztof Stanowski...

Na półkach: ,

Zbiór anegdot z barwnej kariery piłkarskiej Grzegorza Szamotulskiego. Spisana ręką Krzysztofa Stanowskiego, co zawsze gwarantuje odpowiednio wysoki poziom. Ja osobiście uwielbiam takie smaczki i zabawne historie z futbolowych kuluarów. Jeśli ktoś chce sie pośmiać i lubi swojskie klimaty naszego ligowego futbolu to szczerze polecam.

Zbiór anegdot z barwnej kariery piłkarskiej Grzegorza Szamotulskiego. Spisana ręką Krzysztofa Stanowskiego, co zawsze gwarantuje odpowiednio wysoki poziom. Ja osobiście uwielbiam takie smaczki i zabawne historie z futbolowych kuluarów. Jeśli ktoś chce sie pośmiać i lubi swojskie klimaty naszego ligowego futbolu to szczerze polecam.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja pierwsza przygoda z panem Pilipiukiem. Zbiór kilkunastu ciekawych opowiadań z fantastyką w tle. Na pewno zachęciła mnie do sięgnięcia po kolejne książki tego autora. Czas się w końcu zabrać za przygody Wędrowycza :)

Moja pierwsza przygoda z panem Pilipiukiem. Zbiór kilkunastu ciekawych opowiadań z fantastyką w tle. Na pewno zachęciła mnie do sięgnięcia po kolejne książki tego autora. Czas się w końcu zabrać za przygody Wędrowycza :)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Opowieść o tym, jak wciągająca może być: przemoc i poczucie przynależności do jakiejś grupy. Wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one.

Opowieść o tym, jak wciągająca może być: przemoc i poczucie przynależności do jakiejś grupy. Wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Lekka opowieść na letni wieczór. Kryminał z piłką nożną w tle. Mimo wszystko wolę pana Rudzkiego, gdy pisze felietony w temacie Premier League ;).

Lekka opowieść na letni wieczór. Kryminał z piłką nożną w tle. Mimo wszystko wolę pana Rudzkiego, gdy pisze felietony w temacie Premier League ;).

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Każdy kto kocha futbol odnajdzie w tej książce część siebie. Życiowa panorama kibica Arsenalu Londyn (któremu ja również kibicuję). Śledzimy życiową historię Nicka Hornby'ego i przy okazji metamorfozę jego miłości do "Kanonierów". Każdy etap życia, to inna forma kibicowskiej miłości. Jak dla mnie istny klasyk w którym odnalazłem dużo analogii do własnego życia. Bo futbol to styl życia ;)

Każdy kto kocha futbol odnajdzie w tej książce część siebie. Życiowa panorama kibica Arsenalu Londyn (któremu ja również kibicuję). Śledzimy życiową historię Nicka Hornby'ego i przy okazji metamorfozę jego miłości do "Kanonierów". Każdy etap życia, to inna forma kibicowskiej miłości. Jak dla mnie istny klasyk w którym odnalazłem dużo analogii do własnego życia. Bo futbol to...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ja, Ibra. Moja historia Zlatan Ibrahimović, David Lagercrantz
Ocena 7,5
Ja, Ibra. Moja... Zlatan Ibrahimović,...

Na półkach: ,

Geniusz futbolu z ego na poziomie Mount Everest. Można go kochać lub nienawidzić, ale przejść obojętnie się nie da. Bardzo ciekawa biografia, co zapewnia cięty język Zlatana, który nie boi się krytykować osób ze świata futbolu jak chociażby Pep Guardiola.

Geniusz futbolu z ego na poziomie Mount Everest. Można go kochać lub nienawidzić, ale przejść obojętnie się nie da. Bardzo ciekawa biografia, co zapewnia cięty język Zlatana, który nie boi się krytykować osób ze świata futbolu jak chociażby Pep Guardiola.

Pokaż mimo to