-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2016-04-15
2022-08-15
Dlaczego nie zachwyca, a zachwycać miała…?
Wydaje mi się, że wielu czytelników pomyliło Mistrza Młynarskiego z książką ‘Młynarski. Rozmowy’.
Większość super pozytywnych recenzji rozpoczyna się od peanów na cześć, od wyznań miłości, pokłonów w kierunku twórczości czy podziwu dla charyzmy, kultury osobistej, intelektu i finezji pana Wojciecha.
I ja mogę się również podpisać pod tym wszystkim obiema rękami i nogami.
Albowiem Młynarskiego lubię.
Nie uwielbiam, ale nucę, cytuję, słucham ku pokrzepieniu serc.
Mocno zdziwiło mnie, że ktoś może postrzegać go jako przaśnego, rubasznego i seksistowskiego twórcę przyśpiewek i pioseneczek w stylu pijanego wujka na weselu (https://lubimyczytac.pl/ksiazka/od-oddechu-do-oddechu-najpiekniejsze-wiersze-i-piosenki/opinia/64575960), ale obce jest mi też popadanie w kolejną skrajność.
Rewelacyjna? Wybitna? Arcydzieło? – takie są w większości opinie o książce „Młynarski. Rozmowy”, której autorem jest … Wojciech Młynarski. Czy jednak na pewno? Jest autorem odpowiedzi na pytania, ale moderatorem rozmowy, autorem koncepcji przedstawienia portretu, niejako współtwórcą tego pamiętnika jest Agata Młynarska. A ona, jako rozmówca i autor całego przedsięwzięcia, arcydzieła – moim skromnym zdaniem - nie stworzyła.
Nie chcę odbierać książce uroku. Ciekawe było poczytać, jak zostaje się tekściarzem. Miło było udać się w podróż sentymentalną po spektaklach, na których wystawałam gdzieś na schodach na wejściówkach, bo na bilety mnie nie było stać (nawet z pieniędzy oszczędzanych na szkolnych obiadach :))), albo po prostu było niemożliwością je dorwać. Wspaniele dowartościować się znajomością większości wymienianych twórców, poetów, aktorów (A może jednak zdołować, gdzyż tak dalekie sięganie pamięcią już mniej uroczo przypominało mi moim wieku?). Fajnie było zajrzeć do warsztatu mistrza, zobaczyć jego biurko – takie zwykłe, odziedziczone po dziadku, stojące gdzieś w mieszkaniu na warszawskim blokowisku. Ale to były takie drobne smaczki, nawet nie ploteczki. Wszystko poza tym, to nic innego jak – i tu zacytuję kolejnego czytelnika, gdyż nie sposób się z nim nie zgodzić – „Niewiele więcej niż laurka od dzieci. […] Trzeba czekać na poważną biografię”.
(https://lubimyczytac.pl/ksiazka/mlynarski-rozmowy/opinia/66407359)
Na koniec dodam pewną anegdotkę. Lubię pisać limeryki i inne moskaliki. Dobrze się przy tym bawię i śmiem twierdzić, że wychodzą mi nieźle, nawet po angielsku. Pewnego dnia moja mama powiedziała: „Piszesz o wszystkich, a kiedy stworzysz limeryk na mój temat?” Wyzwanie podjęłam, ale … wiłam się straszliwie. Limeryk, a raczej cały 18-zwrotkowy limerykowy ‘poemat’ powstawał w ogromnych bólach. Nie twórczych. Ale ‘cenzorskich’. Bo mój wewnętrzny cenzor co chwila zadawał mi pytania czy aby nie za ironicznie, nie za ostro, czy mama się nie obrazi moim postrzeganiem jej osoby. I wydaje mi się, że w tym przypadku zadziałał ten sam mechanizm.
Poprawnie napisana laurka, bez trudnych pytań …
Dodatkowo, w ebooku czasami podpisy nie zgadzały się ze zdjęciami, a załączone programy czy listy, przy nawet największym powiększeniu były nieczytelne, co było lekko irytujące.
Ps. Errata. Otóż ... przy okazji wiosennych porządków znalazłam na półce egzemplarz tej książki. Namacalny nie tylko w sensie dosłownym, ale też jako dowód, że naprawdę chciałam tę książkę przeczytać (a ze względu na ograniczenia lokalowe nie kupuję zbyt dużo książek drukowanych). I muszę przyznać, że tu dopiero widać różnicę między ebookiem (o audiobooku nawet nie wspominając) a wydaniem klasycznym. Książka jest pięknie wydana, zdjęcia w tej oprawie są bardzo klimatyczne i poniekąd zrewidowałam swój pogląd na zachwyty innych czytelników. Podwyższam ocenę z 5 na 6 (jednocześnie podtrzymując to, co napisałam wcześniej :))
Dlaczego nie zachwyca, a zachwycać miała…?
Wydaje mi się, że wielu czytelników pomyliło Mistrza Młynarskiego z książką ‘Młynarski. Rozmowy’.
Większość super pozytywnych recenzji rozpoczyna się od peanów na cześć, od wyznań miłości, pokłonów w kierunku twórczości czy podziwu dla charyzmy, kultury osobistej, intelektu i finezji pana Wojciecha.
I ja mogę się również podpisać...
2016-06-02
Mieszanka.
Jo Nesbo po raz pierwszy.
Musiałam wreszcie się zabrać.
Z ciekawości.
Nie z niewysłowionej miłości do kryminałów (które wszak lubię, przy czym 'lubię' to już koniec skali namiętności w stosunku do tego gatunku).
Padło na "Pentagram", bo akurat się wysunął na prowadzenie wśród innych, dłuugo oczekiwanych przez fanów pana Nesbo, bibliotecznych ebooków.
I mam mieszane uczucia.
Albo wręcz ... mam poczucie winy, że mnie nie rzuciło na kolana, choć rzucić miało.
Co nie znaczy, że było źle. Było naprawdę soczyście, a inteligencji i wyobraźni (A może i doświadczeń? :)) autorowi nie można odmówić.
Nie, nie zamierzam udawać znawczyni tematu czy przeprowadzać analizy porównawczej ze Stiegiem Larssonem w tle (oglądałam wywiad z przemiłym Jo Nesbo na LC i wiem, że go to denerwuje :))
Nie będę nawet roztrząsać fenomenu skandynawskich powieści kryminalnych.
Na świeżo, tuż po lekturze, bez 'uleżenia się' piszę, że ... nie wiem do końca, co mam o tym kryminale sądzić.
Podobała mi się wielowątkowość, bawienie się (z) czytelnikiem w kotka i myszkę. Pełne detali szkice postaci i nitki fabuły, które okazywały się fałszywym lub mało znaczącym tropem.
Po pobieżnym przeczytaniu paru recenzji różnych książek pana N. (staram się raczej tego nie robić przed lekturą, ale nurtowała mnie przyczyna jego niezmiernej popularności) wiedziałam już, że jedną z cech charakterystycznych jego pisarstwa jest zmylanie przeciwnika. Tak więc aresztowanie mordercy przyjęłam z przymrużeniem oka, wiedząc (także po ilości pozostałych do przeczytania kartek), że to nie może być on :)
Podobały mi się reminiscencje i obietnice rozwinięcia pewnych wątków - zachęcające przypadkowych, 'nie-seryjnych' czytelników (jak moja skromna osoba) do sięgnięcia po poprzedników i następców 'Pentagramu'.
Zupełnie przypadkowe ofiary, bez klucza, bez logicznego powiązania, bez pełnej konsekwencji w postępowaniu mordercy na początku intrygowały.
Później jednak wydały mi się zbyt przypadkowe, bym dała radę wciągnąć się w zgadywanie.
I może dlatego zupełnie niewiarygodnym wydał mi się sprawca tych wszystkich okrutnych, nadmiernie wyszukanych zbrodni*. Rozszyfrowana przez detektywa Hole tytułowa, 'pentagramowa' prawidłowość (popełnianie zbrodni co pięć dni, w okolicach godziny piątej, odcinanie kolejnych palców z rąk ofiar) była zbyt wysublimowana i przerysowana, by mogła pretendować do miana realistycznej (a chyba podświadomie tego oczekuję od kryminału).
Muszę wręcz przyznać, że rozwiązanie zagadki mnie wkurzyło i spowodowało, że wydałam z siebie jęk rozczarowania!
Mimo, iż wszystkie wątki połączyły się w całość, postać wybrana przez pana Nesbo na seryjnego mordercę, zupełnie mi nie pasowała do tej roli.
Nikt nie staje się seryjnym mordercą po przeczytaniu jednego listu, niezależnie od tego, jak druzgocąca była jego treść!
Do tego rozciągnięcie ostatniej kluczowej sceny do granic wytrzymałości i kontynuowanie bądź co bądź pobocznego wątku przez parędziesiąt stron po zapoznaniu czytelnika z mordercą, jego motywami i szczegółami poszczególnych zbrodni, zmęczyło mnie.
Poza tym - zgodnie z najnowszymi trendami pisania kryminałów - było krwawo, okrutnie, perwersyjnie i czasami wręcz niesmacznie.
A sam Harry Hole?
Eh, nie przepadam za takimi zmaltretowanymi, niepogodzonymi z życiem, broniącymi się przed odrobiną normalności i stabilizacji popaprańcami, którzy wbrew wszelkiej logice, fizjologii i psychologii w momentach kryzysowych stają na wysokości zadania, wskakują w strój supermana, wykrzesują z siebie pokłady energii i ratują cały świat.
Może polubimy się przy następnej historii kryminalnej z jego udziałem :)
Choć przyznam, że niektóre złote myśli z 'Bibli Harrego' bardzo przypadły mi do gustu :)
Poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko, oczekiwania wielkie - i stąd może mój brak zachwytów.
Tym niemniej potwierdzam, że Jo Nesbo ma talent do zaskakiwania czytelnika i budowania wciągającej fabuły.
Wbrew tym wszystkim słowom krytyki - jeden z lepszych kryminałów, które czytałam.
------------------------------------------
* Obejrzałam parę reportaży o prawdziwych seryjnych mordercach - tak, cechuje ich konsekwencja w działaniu, mają oni pewne rytuały, tak zabierają trofea (głównie po to, by sobie później przypominać popełnione zbrodnie i karmić swoje szaleństwo), ale robią to nie dla czystej zabawy, ale by zaspokoić chore popędy lub, zagłuszyć traumatyczne echa z przeszłości . W ich świetle tutejszy morderca, pozostawiający drogie diamenty przy ciele ofiar i odcinający palce, które następnie porzuca bez żadnego logicznego porządku, wydał mi się nierealny.
Mieszanka.
Jo Nesbo po raz pierwszy.
Musiałam wreszcie się zabrać.
Z ciekawości.
Nie z niewysłowionej miłości do kryminałów (które wszak lubię, przy czym 'lubię' to już koniec skali namiętności w stosunku do tego gatunku).
Padło na "Pentagram", bo akurat się wysunął na prowadzenie wśród innych, dłuugo oczekiwanych przez fanów pana Nesbo, bibliotecznych ebooków.
I mam...
2022-08-20
Na wstępie muszę, bo się uduszę …
Ludzie! Jaki zbiór reportaży o Kanadzie???? Czy wy w ogóle czytaliście tę książkę czy tylko pobieżne opinie innych ‘odhaczaczy’ modnych lektur?
Szczerze powiedziawszy nie nazwałabym tego nawet reportażEM o Kanadzie. Może z naciskiem na ‘Kanadzie’, bo na gatunek się ostatecznie mogę zgodzić. To tak jakby ktoś nazwał książkę o Jedwabnem reportażem o Polsce …
Owszem, książka opisuje pewne zjawiska, które miały miejsce w Kanadzie, analizuje, co kanadyjski rząd robi w tej sprawie, przedstawia opinie różnych stron. Obala mity, burzy porządek i obraz wielokulturowej i tolerancyjnej Kanady. Ale to nie jest reportaż o Kanadzie!
Ach! I jeszcze jedno … w jakiejś recenzji przeczytałam, że im dalej w las tym robi się słabiej, że autorka zapełnia strony tak by dobrnąć do magicznej (?) liczby trzysta.
I chyba znowu mówimy o innej książce? Albo o książce niedoczytanej, bo rozdział ‘Ptaszynka’ - jeden z ostatnich – wali z grubej rury!
Tyle tyrada! Czas na recenzję.
Książka odbiła się szerokim echem, więc nie ma najmniejszego sensu ani jej streszczać, ani pisać, jak bardzo jest poruszająca i szokująca. Nie dodam tu nic nowego.
Jej czytanie boli.
Krótkie, siermiężnie proste zdania spełniają swoją rolę dużo lepiej niż morze wyszukanego słownictwa. Nie ma epitetów. Nie ma oceniania. Fakty przedstawione szeptem intymnej, pozornie niezobowiązującej rozmowy wrzeszczą same za siebie. U różnych czytelników poruszając inne struny. Rozmówczyni nie komentuje nawet zarzutów (a raczej prowokujących uwag; bo nikt przecież samej pani Gierak-Onoszko nie atakował werbalnie) odnośnie jej własnego postrzegania i raczej niecelowej próby porównywania doświadczeń bohaterów książki do obywateli krajów bloku wschodniego.
Czytając książkę lub oglądając film często, zupełnie niezamierzenie, skupiam się na jakimś ‘drugoplanowym’, pędzącym po równoległych torach zagadnieniu. Zdarza się, że temat przewodni, nurt główny, wniosek nasuwający się w sposób oczywisty nie są tym, na czym koncentruje się moja uwaga. Pokrętnie zauważam nie tyle drugie dno, bo nie o żadnych ukrytych objawieniach tu mowa, ale aspekt, który porusza mnie bardziej od ‘mainstreamu’.
W przypadku tej książki było podobnie.
Mieszkam od paru ładnych lat w wielokulturowej Wielkiej Brytanii.
I – żeby nie rozwodzić się zbytnio – od lat nurtował mnie temat wszechobecnego rozżalenia obywateli byłych kolonii. Dlaczego – pytałam samą siebie, bardzo cicho, w myślach tylko, pośpiesznie je potem wymazując, jakby czując, że są nikczemne – wciąż ciągną temat? Dlaczego nie odpuszczą? To przeszłość! Mleko się, owszem, wylało, ale królowa próbuje się zrehabilitować, większość tych państw odzyskało niepodległość albo wyszło spod bezwzględnej kontroli mocarstwa. Tak, krew się lała, grabieże miały miejsce, ale przecież Wielka Brytania się pokajała, BBC nakręciło parę filmów, potomkowie uciskanych dostali wraz z brytyjskim paszportem drugą szansę. Po co to rozpamiętywać?
Książka ’27 śmierci Tony’ego Obeda’ przemówiła do mnie być może inaczej niż do większości czytelników. Kazała mi raz na zawsze zamknąć ryj. I nie próbować ponownie wyszczekiwać słów o przekazywaniu traumy pokoleniowej. Bo tak to właśnie nazywałam – długo, długo, przed tym jak pani Gierak-Onoszko dowiedziała się o losach rdzennych ocaleńców z terytorium obecnej Kanady. Podskórnie czułam, że taka trauma istnieje. Ale uważałam, że można ją z siebie otrząsnąć przy pomocy paszportu bogatego państwa, a już na pewno nie ma potrzeby podsycać jej i się na niej skupiać.
Po lekturze nie umiem myśleć inaczej jak tylko: Jakim, kurwa, prawem?!
Obawiam się, że na polskim rynku książka niestety za bardzo przyciągnie krytyków kościoła katolickiego (lub innych chrześcijańskich denominacji). I owszem, jest to obrzydliwe, co jest robione w tzw. imię boga. A temat jest szerszy. I obecny ruch – siłą rzeczy w Polsce prawdopodobnie niszowy - ‘Black lives matter’ jest niczym innym jak kolejnym głosem w tym samym temacie. Dominacji białego, uprzywilejowanego człowieka nad ‘resztą’ (a w rzeczywistości przecież większością) świata. I ludzie komentujący ten ruch słowami ‘Every life matters’ po prostu zupełnie nie załapali, o co w temacie chodzi.
Książka ’27 śmierci Toby’ego Obeda’ pomogła mi zrozumieć, choć zapewne dopiero w ułamku procenta, co to znaczy zabranie tożsamości całemu narodowi.
Książka pani Gierak-Onoszko jest pozycją bardzo nietypową na polskim rynku wydawniczym nie tylko ze względu na temat, ale też na uczenie wyczucia językowego (nie, nie przesadnie chorej poprawności politycznej), ale języka, który nie krzywdzi i bierze pod uwagę odczucia innych.
Zdecydownie ‘a must-read’!
Na wstępie muszę, bo się uduszę …
Ludzie! Jaki zbiór reportaży o Kanadzie???? Czy wy w ogóle czytaliście tę książkę czy tylko pobieżne opinie innych ‘odhaczaczy’ modnych lektur?
Szczerze powiedziawszy nie nazwałabym tego nawet reportażEM o Kanadzie. Może z naciskiem na ‘Kanadzie’, bo na gatunek się ostatecznie mogę zgodzić. To tak jakby ktoś nazwał książkę o Jedwabnem...
2016-04-07
- Może dlatego właśnie dlatego przyjeżdża? Może chce, byś była tą osobą?
- Jaką osobą?
- Której powie, że umiera.
Chcielibyście być wybrani do takiej roli?
Nie odpowiadajcie pochopnie.
Podejrzewam, że w pierwszym porywie empatii reakcja byłaby pozytywna.
A jednak myślę, że to jedna z ostatnich rzeczy, z jaką chcielibyśmy się zmierzyć.
Śmierć przyjaciela.
Śmierć dopiero nadchodząca.
Śmierć, z której świadomością musimy nie tylko poradzić sobie sami, ale przede wszystkim pomóc ją oswoić temu, który stanie z nami z twarzą w twarz już za chwilę. W czwartym stadium raka.
Nicola wybrała Helen.
To z Helen wiąże ją nierozerwalna, choć nieco już sfatygowana nić przyjaźni, utkana ze wspólnych wędrówek, zbierania kwiatów na łące, obserwowania zachodów słońca, śmiania się do łez i porozumiewania bez słów.
Czy wybór Helen jest zatem oczywisty? Tego zdaje się nie wiedzieć sama Nicola, która jako oficjalny powód przyjazdu do Melbourne, gdzie mieszka Helen, podaje trzytygodniową terapię w ośrodku medycyny alternatywnej.
Kochana Hel (Darling Hel - zdrobnienie, które po angielsku może mieć zgoła inną wymowę - nawiązując do wymawianego tak samo piekła - hell) zostaje postawiona przed faktem dokonanym.
Nie podejrzewając dramatyzmu sytuacji, z jakim będzie się musiała zmierzyć - przygotowuje niezamieszkany pokój na przyjęcie gościa.
Rzeczywistość - spłycana, bagatelizowana, owiana przez Nicolę mgłą niedopowiedzeń i białych kłamstw - zdaje się jednak przerosnąć Helen nie tylko emocjonalnie, ale też fizycznie.
Oglądanie przyjaciółki w stanie agonalnym, obserwowanie jej niewyobrażalnego cierpienia na skutek bolesnych zastrzyków z witaminy C, mycie, zmienianie przesiąkniętej hektolitrami potu pościeli i ubrań to tylko jeden z aspektów trudnej drogi, na którą wkroczyła (została wepchnięta).
Od samego początku pojawia się bowiem wątpliwość, czy rzeczona klinika nie jest przybytkiem szarlatanerii, wyłudzającym grube pieniądze od ludzi tracących nadzieję.
Pytań jest więcej: czy Helen powinna się wtrącać w wybory przyjaciółki, czy powinna namówić ją na chociażby przyjmowanie środków uśmierzających ból, którym Nicola mówi kategoryczne 'nie'.
Aż wreszcie, czy jej rolą jest uświadomienie przyjaciółce, że umiera, a nie zdrowieje - w co Nicola zdaje się święcie wierzyć.
I czy w obliczu nieuniknionej śmierci powinno się skonfrontować ... kłamstwo lub (łagodząc nieco) emocjonalną nieszczerość.
Książka Helen Garner znalazła się liście 'Najlepszych Nie-Czytanych Książek Dekady' Guardian'a.
I jako nie-specjalistka, nie-recenzentka, nie-wyrocznia w sprawach książkowych ABSOLUTNIE się z tym zgadzam.
To książka przeoczona, nierozreklamowana, nieodkryta. A może celowo pominięta, bo dotyka pewnego sacrum?
Liczba trudnych pytań, które musimy sami sobie zadać, lub chociażby refleksji, na które musimy się zdobyć przy lekturze tej niepozornej - wydawałoby się - książki, jest ogromna.
Helen Garner oparła fabułę na własnych doświadczeniach, prawdopodobnie celowo nadając jednej z głównych bohaterek swoje własne imię. Autentyczność widać zresztą w każdym zdaniu tej książki.
Garner zdaje się prowadzić swojego rodzaju zapiski z trzytygodniowego pobytu Nicoli w tytułowym 'wolnym pokoju'.
Zapiski, które początkowo wydają się być suchym, zdystansowanym rejestrem wydarzeń, zakończonym jednak emocjonalnym tornadem.
Powieść poruszyła mnie tak bardzo, że przeczytałam ją dwukrotnie w niewielkim odstępnie czasu, co niech będzie - przy moich ograniczeniach czasowych (czwórka dzieci, praca zawodowa i takie tam duperele :)) - najlepszą rekomendacją.
- Może dlatego właśnie dlatego przyjeżdża? Może chce, byś była tą osobą?
- Jaką osobą?
- Której powie, że umiera.
Chcielibyście być wybrani do takiej roli?
Nie odpowiadajcie pochopnie.
Podejrzewam, że w pierwszym porywie empatii reakcja byłaby pozytywna.
A jednak myślę, że to jedna z ostatnich rzeczy, z jaką chcielibyśmy się zmierzyć.
Śmierć przyjaciela.
Śmierć...
2015-08-20
"Po trzecim dziecku przestają ci gratulować" - usłyszałam słowa nieznanego mi wcześniej twórcy popularnego w krajach anglojęzycznych stand-up'u.
Właśnie urodziłam wtedy czwarte dziecko i bardzo mnie rozśmieszył ten gorzkawy żart. Przez dalszą część występu śmialiśmy się z mężem do łez z dosadności i celności kolejnych dowcipów.
Być może Jim Gaffigan wstrzelił się w odpowiedni moment mojego życia. Dość powiedzieć, że zapałałam do niego natychmiastową sympatią i gdy zobaczyłam jego książkę 'Dad is fat' zabrałam się za nią ze smakiem.
I nie zawiodłam się.
Myślę, że niezwykle trudno jest być dobrym kabareciarzem, ale jeszcze trudniej jest napisać książkę złożoną z opowiadanych na scenie dowcipów (bez pomocy bezcennych narzędzi, jakimi są odpowiednia mimika czy ton głosu). Gaffiganowi się to udało (choć twierdzi, że to jego żona jest odpowiedzialna za to, że książkę w ogóle da się czytać :)))
Jego strumień swobodnych myśli na temat rodzicielstwa (skrzętnie posegregowany w rozdziały dotyczące różnych trudnych kwestii jak np. przyjęcia urodzinowe czy zabieranie dzieci do restauracji) to prześmiewczy zapis własnych porażek i potknięć na niwie wychowywania dzieci.
Gaffigan robi z siebie totalnego fajtłapę, który właściwie nie wie, jak to się stało, że został ojcem piątki dzieci i wylądował w dwupokojowym apartamencie bez windy na nowojorskim Manhattanie. Winę zwala na żonę, która podobno zachodzi w ciążę od samego patrzenia na dzieci.
Jeśli - w codziennym trudzie logistycznego ogarniania takiej gromadki małych dzieci - coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie. Rodzicielstwo, to wg Gaffigana jedno wielkie pasmo porażek, błędów i wypaczeń. To cholernie kosztowne, uciążliwe, pełne smrodu i brudu zajęcie.
Nie dajcie się jednak zwieść! "Dad is fat" to nie zapiski rozgoryczonego ojca, ale pełne ciepła żarty faceta, który kocha swoje dzieci. W końcu jeśli nawet ktoś narzeka na to, że musi zabierać dzieci do muzeów ("Właściwie to dlaczego moje dzieci mają rujnować moje mieszkanie, skoro mogą demolować to miejsce, które ktoś szumnie nazwał 'muzeum'?") czy organizować im pikniki ("jedzenie w niewygodnej pozycji, siedząc na ziemi i odganiając namolne muchy") to znaczy, że jednak przynajmniej podejmuje jakiś wysiłek.
Jim Gaffigan śmieje się z siebie, ale też przychodzi do nas z krzywym zwierciadłem. Przesadą byłoby stwierdzenie, że jest to książka pełna głębokich refleksji, ale na pewno pozwala nabrać dystansu do samego siebie, szczególnie w dzisiejszym świecie, który (za pomocą wszystkich możliwych mediów) wywiera potężną presję na rodziców, by stali się perfekcyjni. By oprócz dostarczania (li i jedynie) zdrowej żywności, kreatywnych zabawek i designerskich ubrań zapewniali dzieciom milion zajęć pozalekcyjnych i stymulowali wszystkie zmysły na potęgę.
A tymczasem są w życiu rzeczy ważniejsze, które trzeba nauczyć się doceniać. Jak na przykład "wysublimowany stan bycia sam na sam ze sobą" - który nie przytrafia się rodzicom często :)
O gustach się nie dyskutuje. Tak samo - podejrzewam - o poczuciu humoru.
Nie chciałabym tej książki przereklamować. Nieobiektywnie powiem tylko, że śmiałam się w głos przy każdej obracanej kartce. Widocznie mamy z Jimem podobne poczucie humoru (i doświadczenia :))
I chyba nie jestem w tym odosobniona, sądząc po tym, jakie tłumy walą na występy tego jednego z najpopularniejszych amerykańskich stand-up'owców.
Jedyną wadą są (nie takie znowu częste) odniesienia do amerykańskiej popkultury, zupełnie niezrozumiałe dla kogoś, kto nie ma z nią styczności na co dzień.
Jednak cała reszta, a w szczególności rozdział o przyjęciach urodzinowych*, który jest dla mnie mistrzostwem świata (pod względem wypunktowania absurdów), rekompensuje tę niedoskonałość z nawiązką.
Polecam gorąco!
* (w amatorskim tłumaczeniu - uff, życzę powodzenia tłumaczowi, jeśli ktoś zdecyduje się wydać tę książkę po polsku; niełatwo oddać specyficzny klimat 'gaffiganowskich' żartów)
Wszystkie te zachłanne firmy widzą, że chcesz to zrobić i widzą w tym wspaniałą okazję by pożerować trochę na twoim pragnieniu przywołania wspomnień z przyjęć urodzinowych twojego dzieciństwa i wyprawieniu dziecku podobnego przyjęcia urodzinowego, przepłacając za to słono. Wkrótce się przekonasz, że każda sieć restauracji, muzeum dla dzieci, lodowisko, kręgielnia, sklep z zabawkami czy centrum rekreacyjne oferują 'Pakiet Urodzinowy', by za drobną opłatą stu miliardów dolarów oszczędzić ci trudu zapraszania tabunu małych dzieci do swojego domu. To niewygórowana cena za tanie, plastikowe, wykonane z toksycznych materiałów 'Made in China' nikomu niepotrzebne prezenty, które rodzice zaproszonych dzieci kupią w drodze na przyjęcie, a które ty następnie zutylizujesz, obdarowując nimi kolejne dzieci urządzające urodziny.
[...] Wygląda na to, że każde dziecko z klasy waszych pociech ma urodziny przynajmniej raz do roku. Dacie wiarę? Przyjęcia urodzinowe zalewają cię z każdej strony, rozprzestrzeniając się jak plaga termitów pożerających twoje soboty. Są organizowane o mało przyjaznych godzinach, w bardzo dziwnych miejscach. Moja córka Marre została raz zaproszona na party o dziewiątej. Tak, o dziewiątej rano w sobotę! Na początku myślałem, ze to żart [...] i byłem gotowy powiedzieć jej, że sobotnie przyjęcia są niezgodne z naszą religią.
"Po trzecim dziecku przestają ci gratulować" - usłyszałam słowa nieznanego mi wcześniej twórcy popularnego w krajach anglojęzycznych stand-up'u.
Właśnie urodziłam wtedy czwarte dziecko i bardzo mnie rozśmieszył ten gorzkawy żart. Przez dalszą część występu śmialiśmy się z mężem do łez z dosadności i celności kolejnych dowcipów.
Być może Jim Gaffigan wstrzelił się w...
Czytając książki Agathy Christie nieustannie się dziwię, że przy takim zalewie gorszych lub lepszych powieści kryminalnych - jej zagadki, opisane, bądź co bądź, w staromodnym stylu wciąż potrafią się obronić.
U Christie morderca pojawia się niemalże 'w pierwszym akcie', wraz z całą gamą typów i typków, zmyślnie zawoalowanych w splot przedziwnych wydarzeń.
Wraz z nim na miejscu zbrodni, z szybkością światła, pojawia się wszystkowiedząca, nad wyraz spostrzegawcza, wszędobylska i nieprzeciętnie bystra starsza pani, która z ujawniającymi się co i rusz nowymi świadkami i dowodami w sprawie wywołuje ... pobłażliwy uśmiech na mojej twarzy.
A jednak lubię jej (nie Miss Marple, bynajmniej :)) powieści kryminalne nie tylko za piękny, smakowity (choć równie trącający myszką, co metody detektywistyczne starszej pani) język, pełen kurtuazyjnych zwrotów i iście angielskich eufemizmów, ale też za 'kunszt mataczenia' :)
Trzeba przyznać, że o ile sposób zbierania dowodów i szukania sprawcy irytują czasami swoją naiwnością, to mordercę udaje się pani Christie zamaskować idealnie.
Nie ukrywam, że w żadnej z czytanych dotąd powieści Mistrzyni Kryminałów (choć nie przeczytałam ich znowu tak dużo - co zamierzam regularnie nadrabiać) nie udało mi się wywęszyć, kto jest mordercą!
'Morderstwo na plebanii' na pewno nie stanie się moim ulubionym kryminałem, gdyż wydał mi się nieco przerysowany - za wiele postaci, za mało dowodów, a za dużo natomiast przebłysków geniuszu pani Marple.
I do tego - po ciągnącej się w nieskończoność 'akcji', po milionach dialogów w stylu: "Wydaje mi się, że już wiem, kto jest mordercą, ale nie powiem, bo się jeszcze muszę namyślić", morderstwo okazuje się (w moim mniemaniu) nieco nierealne.
Wikary, narrator z którego perspektywy przyglądamy się tej dziwacznej zagadce, jest nudny jak flaki z olejem i tak irytująco ugrzeczniony, że momentami trudno przebrnąć przez jego dywagacje i pozornie nierozgarnięty tok myślowy.
A poza tym ... mimo iż wydaje się, że we wsi St. Mary Mead nikt nie ma zegarka, który chodziłby dobrze, każdy pamięta z dokładnością niemalże co do minuty, gdzie był i co robił o danej porze.
Nie jest to powieść kryminalistyczna, przy czytaniu której czuje się strużkę potu na plecach i gryzie się paznokcie w oczekiwaniu na rozwiązanie zagadki :)
Ot, lekka, odstresowująca lektura.
Ps. Niestety - wbrew większości opinii - oceniam książkę jako przeciętną, ale ... specjalne wyróżnienie należy się pani Christie za cytat: "Młodzi ludzie myślą, że starzy ludzie są głupcami, ale starzy ludzie WIEDZĄ, że młodzi ludzie są głupcami!" - czyli za niezmienne poczucie humoru i dystans do ludzkich przywar.
Po 'Morderstwo na plebanii' sięgnęłam w ramach projektu 'Guardian's 1000 Novels Everyone Must Read'.
http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/p/blog-page_20.html
25/1000
Czytając książki Agathy Christie nieustannie się dziwię, że przy takim zalewie gorszych lub lepszych powieści kryminalnych - jej zagadki, opisane, bądź co bądź, w staromodnym stylu wciąż potrafią się obronić.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toU Christie morderca pojawia się niemalże 'w pierwszym akcie', wraz z całą gamą typów i typków, zmyślnie zawoalowanych w splot przedziwnych wydarzeń.
Wraz z nim na...