Co czytać, żeby nie zwariować? Niewalentynkowy św. Walenty
14 lutego 1752 lata temu święty Walenty stracił głowę. Niestety dosłownie. Co by zrobił, aby jej nie stracić, gdyby przyszło mu żyć dzisiaj, pod presją XXI wieku? Jak dbałby o głowę, by nie przyprawić jej o zawrót lub depresję? Coś mi mówi, że na pewno by czytał. Tylko co? Spróbujmy się domyślić.
Tak w ogóle to z Walentym sprawa nie jest prosta. W kościelnych rejestrach figuruje aż 16 świętych o tym imieniu, a na dodatek dwie Walentyny. Na szczęście ten, o którego nam chodzi to najprawdopodobniej kompilacja trzech świętych z powyższej szesnastki, która dokonała się na przestrzeni wieków. Pierwszym Walentym był kapłan, który w III wieku n.e. udzielał w Rzymie parom ślubów, pomimo zakazu cesarza Klaudiusza II Gockiego. To właśnie jego głowa za karę potoczyła się 14 lutego roku 269 lub 270. Drugim Walentym był biskup miasta Terni, który jako pierwszy pobłogosławił związek małżeński między poganinem i chrześcijanką. Tenże także najpierw ściągnął na siebie ze skutkiem tragicznym gniew rzymskiego władcy, by w 1496 r. zostać przez kościół wyświęconym i uznanym za patrona zakochanych. Trzeci święty Walenty żył w V wieku w Recji, czyli na dzisiejszym pograniczu niemiecko-austriacko-szwajcarskim i ponoć miał moc uzdrawiania epileptyków. Nie dziwne, że w tej części Europy, choć i w Polsce, to on jako pierwszy został orędownikiem. Wzywano jego imienia w obronie przed ciężkimi chorobami, zwłaszcza umysłowymi, nerwowymi i padaczką. Dziś świeckie wywołanie Walentego wiąże się wyłącznie z refrenem klasyka Love is in the air, choć nie mniej niż w miłości przydałoby się jego wsparcie w znajdowaniu świętego spokoju.
Walenty czyta przez 6 minut
Skąd ta wyrażona na początku tekstu intuicja, że gdyby Walenty żył dzisiaj, to chcąc zadbać o swoją głowę i spokój ducha, poświęcałby się czytaniu? Wynika ona z założenia, że Świętemu znane i bliskie byłyby naukowe dowody na zbawienny wpływ książek. O tym, że lektura czyni cuda, 12 lat temu dobitnie przekonał dr David Lewis z Uniwersytetu Sussex. Jego badania wykazały, że 6 minut ciągłego czytania obniża stres o 68 procent, co okazało się najlepszym rezultatem. Słabiej odstresowuje nas m.in. słuchanie muzyki, picie herbaty i spacery. Podczas lektury zwalnia serce, a stworzenia, u których bije ono wolniej, żyją dłużej. Mięśnie ulegają rozluźnieniu, ciało odpoczywa, regeneruje się. Lepiej śpimy. Czytając, przekierowujemy uwagę z ja w świat przedstawiony, dzięki czemu odciążamy przeciążonych na co dzień, jak diabli, samych siebie. Mamy siebie na chwilę z głowy niczym Sophie z powieści „Zima” Ali Smith. Na tym jednak nie koniec biblioterapii, bo oprócz bycia środkiem uspokajającym, literatura jest systemem luster. My odpoczywamy, a w tle nieustannie pracuje laboratorium wyobraźni. W perypetiach książkowych bohaterów mamy sporą szansę ujrzeć własne doświadczenia, choć zazwyczaj pod nieco innym kątem. Te kilka stopni różnicy bywa wyzwalające, kiedy zdarzy nam się zakleszczyć w ciemnych rejonach umysłu. To dlatego szczęśliwcy mówią o książkach, które zmieniły ich życie.
Walenty oszołomiony
Sięgajmy zatem po opowiadania lub powieści, by oderwać od siebie myśli. Gdyby zaś okazało się, że te mimo wszystko są natrętne i przemożne albo dopadają nas stadami, kiedy akurat nie mamy pod ręką żadnej fabuły, to można skorzystać z dobrodziejstw medytacji. Tak, wiem z czym ona się kojarzy – z nudą i bezczynnością, nie do wytrzymania dla nas, którzy w tydzień odbierają mniej więcej tyle bodźców, co człowiek średniowieczny przez całe życie i których kultura Zachodu mierzy za pomocą aktywności i efektywności. Jak zatem przemóc się do tej na pozór dziwacznej praktyki i nie zwariować za pierwszym, drugim i kolejnym razem? Jak medytować, jak to się robi? I jaką właściwie przewagę ma medytacja nad innymi formami relaksacji, takimi jak oglądanie seriali, sączenie drinka czy nawet sport, którego walorów nie sposób podważyć?
Aby poznać odpowiedzi, każdy adept potrzebuje przewodnika. Z tego względu ochoczo zabieram się do lektury Osho, czyli hinduskiego mistrza, którego „Kurs medytacji” kilka tygodni temu ukazał się po polsku. Dotychczasowe ubogie wyobrażenia po kilku stronach lektury leżą w gruzach. Medytacja nie musi wcale być roztopieniem się w nicości, samobójstwem umysłu, czczym przesiadywaniem po turecku, egzotyką poza zasięgiem, formą eskapizmu. Owszem jest ekscentryczna, czyli oddala nas od tego, co rutynowe, pomaga zbudować dystans i uchwycić nową perspektywę. Sednem jednak nie jest ucieczka w nihilizm, ale zrozumienie tego, co tkwi w nas i co nas otacza, by lepiej być i uczestniczyć w rzeczywistości. W ciągu 21 dni praktyki Osho zachęca do rozwijania świadomości w takich między innymi obszarach jak miłość i relacje, gniew, życie w równowadze, obserwowanie umysłu, szczęście, kreatywność, intuicja, dojrzałość, osądzanie innych. Proponuje do tego zastosować następującą metodologię. Zamiast jedynie wytężonej analizy (czyli pracy ograniczonej do lewej półkuli, co jest domeną większości współczesnych umysłów), hinduski guru zachęca, by rozluźnić ciało i włączyć serce (innymi słowy prawą półkulę, odpowiedzialną za sferę emocji i uczuć), a następnie obserwować umysł – przyglądać się bez ingerencji przepływającym myślom, pomiędzy którymi z czasem będzie się pojawiać coraz więcej spokoju. Tak przedstawia się naczelna zasada medytacji, która znajduje odzwierciedlenie i rozwinięcie w szczegółowych technikach na każdy dzień kursu. Po trzech tygodniach oszołomienia rezultaty powinny być co najmniej dwa: świadomość, że nie jesteśmy wyłącznie umysłem oraz uruchomienie wewnętrznego termostatu dla przegrzanych mózgownic.
Walenty przyciąga dobre
Nie słyszałem jeszcze o kimś, kto zamiast wyzdrowieć od medytacji poczuł się gorzej. Gdyby jednak tak się zdarzyło, to trzeba jak najszybciej zażyć środek na przeczyszczenie umysłu, a takim może być kolejna lektura. Zagadnienie wewnętrznej równowagi zajmuje również hiszpańską psychoterapeutkę Marian Rojas Estapé w książce „Jak przyciągać dobre rzeczy”. Odpowiedź na pytanie, jak się zrównoważyć, jest właściwie zawarta już w tytule. Skoro na jednej z szalek mamy negatywne emocje, które wywołują czarne myśli, te zaś generują stres, a wraz z nim nadmiar kortyzolu, mogący wywoływać stany zapalne i prowadzić do poważnych chorób – to na drugiej szali powinny znaleźć się rzeczy pozytywne. Miłość do samego siebie, dobre relacje z ludźmi, odpowiednie odżywianie, sen i wiele, wiele innych elementów, ale przede wszystkim pozytywne nastawienie. Problem w tym, że nie żyjemy w raju, zatem gdzie znaleźć wystarczającą ilość dobroci?
Nie ma to znaczenia, odpowie Autorka. Umysł nie odróżnia prawdy od wyobrażeń. A w związku z tym kluczowa w odbiorze rzeczywistości staje się interpretacja. Każdy z nas dysponuje takim wewnętrznym konwerterem, czy jak kto woli, głosem-komentatorem, który decyduje, jak przyjęte zostaną bodźce z zewnątrz. Czy emocje, które wywoła spotkanie ze światem, dociążą jedną, czy drugą szalkę albo w jakimś stopniu obie. Warto popracować, aby ten głos potrafił nas chronić oraz stał się bardziej uważny i czuły zarówno dla nas samych, jak i otoczenia. Reedukujmy myśli, gdyż są nie tylko reżyserem wizji świata, ale pociągają mocno za sznurki wielu układów, w tym odpornościowego i hormonalnego. Książka Marian Rojas Estapé stanowi zaproszenie do poznania wielu zależności, które decydują o działaniu psychofizycznego organizmu, jakim jesteśmy. Podsuwa też pomysły przykładowych rozwiązań na opanowanie strumienia negatywnych myśli, obniżenie kortyzolu, pracę z wewnętrznym głosem oraz ogólny wzór na najlepszą wersję siebie. Uczy odbioru rzeczywistości za pomocą świadomej interpretacji. Czyta się ją wyśmienicie, tylko czy w praktyce można nauczyć się być optymistą? Hmm... Ponoć wątpią w to jedynie pesymiści.
Walenty i pochwała myślenia
Poszukując wewnętrznej równowagi, zasadne byłoby też zwrócić się do filozofów. Na myśl przychodzą oczywiście stoicy, a na usta ciśnie się imię Marka Aureliusza. Byłoby chyba jednak nietaktem i nierozważnością rekomendować jego „Rozmyślania”, a tym samym ściągać na siebie i czytelników ryzyko kary boskiej z uwagi na domniemany awers patrona tego artykułu do rzymskich władz. Wybieram zatem współczesnego filozofa i publicystę, którego książka „Co robić przed końcem świata” niedawno ujrzała światło dzienne.
Zacznijmy od tego, że ów współczesny, czyli Tomasz Stawiszyński pewnie długo polemizowałby zarówno z Osho, jak i z Marian Rojas Estapé. Zwróciłby pewnie im uwagę, tak wynikałoby z książki, że mindfulness, medytacja, pozytywne myślenie i tym podobne owszem niosą pożytek, ale są lekarstwem na krótką metę. Łagodzą skutki, nie leczą przyczyn. Mało tego, od przyczyn odwracają uwagę. Wpisana jest w nie wyłącznie praca nad sobą w wymiarze indywidualnym, podczas gdy zasadniczym i przemożnym źródłem naszych współczesnych rozterek, lęków, bólów i słabości nie jest tylko rozstrojona jednostka, ale to, co spowodowało jej rozstrojenie – system społeczno-polityczno-ekonomiczny, w którym funkcjonuje.
Medytujmy zatem, czemu nie, ale wyglądajmy też na zewnątrz, podpowiada autor „Co robić przed końcem świata”, gdyż to, co się dzieje w świecie, żaden kryzys i żadna apokalipsa nas nie ominie, choćbyśmy nie wiem, jak głęboko oddychali. Wyglądając zaś na zewnątrz, nie unikajmy myślenia – to najważniejsze przesłanie. Bez-myślnie trudno bowiem zmienić coś na lepsze. Na tym właściwie koniec teorii u Stawiszyńskiego, bo cała książka złożona z wartko napisanych niedługich rozdziałów nie jest czczym teoretyzowaniem, wikłaniem się w Arystotelesa, Derridę czy innych filozofów. Autor pokazuje moc filozofii praktycznej, poddając refleksji to, co wokół nas, na wyciągnięcie ręki, m.in. biało-czerwony matrix, internetową bańkę (bańki) i świat nie dla kruchych ludzi.
W czasach pośpiechu cenne są tego typu niespieszne analizy, choć najcenniejsze w poczynaniach Tomasza Stawiszyńskiego wydaje się jeszcze co innego – przywrócenie proporcji w kwestii odpowiedzialności i przypomnienie, że o naszym dobrostanie, kondycji, w tym mentalnej, nie decydujemy wyłącznie my sami. W tej książce autor płynie pod prąd popularnej opowieści, w której wmawia nam się, że jesteśmy kowalami własnego losu, a sukces czy porażka zależy wyłącznie od nas. Opowieści, dodajmy, która wraz z pandemią okazała się do imentu fałszywa. Nie, wcale nie musimy być herosami, zawsze z uśmiechem na twarzy. Mamy prawo do bezradności, słabości, lęku i smutku. Ten świat jest również dla kruchych, a doświadczanie owej kruchości otwiera nas na innych, zbliża, uczy solidarności, która czyni istnienie znośniejszym.
Walenty i nowy realizm
Po przeczytaniu kilku pierwszych stron wykiełkowała następująca myśl – autor ma dobre serce, jest szlachetny niczym Don Kichot, ale lektura jego książki będzie jak jedzenie olbrzymiej, bo ponad 400-stronicowej waty cukrowej (niektórzy lubią, ja nie). Można się było zresztą spodziewać już po zeskanowaniu okładki: „Homo sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz”. Aha, na pewno... Cóż jednak okazało się w finale? To czytelnik, czyli ja, okazał się naiwny, sądząc, że to naiwny jest autor. Nie ma jednak nic lepszego w czytaniu książek niż tego rodzaju niespodzianki.
Rutger Bregman, holenderski historyk, postanowił zbadać, kto ma rację: Thomas Hobbes czy Jean Jacques Rousseau? Innymi słowy, czy ludzie są źli, czy dobrzy z natury? Czy łatwiej rosną im rogi, czy skrzydła? Nie bez przyczyny jako pierwszą ustawiam w tym równaniu ciemną stronę mocy, gdyż przez ostatnie setki, czy nawet tysiące lat, przeważał obraz człowieka jako ucieleśnienia zła, które należy temperować lub przynajmniej obudować w ramy cywilizacji. Za takim obrazem stoi uzbierany na przestrzeni historii wór argumentów w postaci wojen, rzezi, teologicznych doktryn, filozoficznych traktatów, a przede wszystkim współczesnych medialnych doniesień. Z takim obrazem homo sapiens wydawałoby się, nie ma co polemizować.
Bregman jednak z młodzieńczą pasją podejmuje się kopernikańskiego przewrotu w historii kultury. Przeczesując historię oraz zapomniane, mniej znane, niemedialne badania antropologiczne, biologiczne, archeologiczne, psychologiczne, socjologiczne znajduje szereg dowodów na to, że posługujemy się nierzeczywistym obrazem nas samych. Szczęka opada, kiedy rozmontowane zostają bodajże najsłynniejsze eksperymenty psychologiczne XX wieku, przeprowadzone przez Stanleya Milgrama i Philipa Zimbardo, gdy na nowo zostaje odczytana tajemnica Wyspy Wielkanocnej lub kiedy okazuje się, że wielu żołnierzy podczas bitew postanowiło po prostu nie strzelać. W nieco innym świetle widzi się wtedy tezę, że „Większość ludzi w głębi duszy jest przyzwoita”, choć nie jest też tak, że światło w tej książce zupełnie nie zachodzi. Bregman mierzy się również z pytaniami, dlaczego dobrzy ludzie stają się źli, dlaczego Auschwitz, skąd terroryści, skoro z natury opowiadamy się po jasnej stronie mocy. Jest przekonywujący, bo nie odwraca oczu od tego, co nie pasuje do głównego założenia książki.
Co jednak strzeliło do głowy młodemu holenderskiemu historykowi, by stać się adwokatem ludzkości? Jakie w gruncie rzeczy znaczenie ma to, czy racja jest po stronie Hobbesa, czy Rousseau? Okazuje się, że ogromne. Ludzkie wyobrażenia o świecie mają realny wpływ na jego kształt. Modelują sposób traktowania drugiego człowieka, zwłaszcza obcego. Decydują o jakości relacji społecznych, a te im lepsze, tym większa szansa na wewnętrzną równowagę i indywidualny dobrostan. Pytanie tylko, czy stać nas na wzajemny kredyt zaufania, a wpierw, by uczynić pierwszy krok: pozwolić się przekonać, że ludzie są lepsi, niż zwykliśmy myśleć?
***
Tyle ode mnie. A jakie Państwu lektury pomagają nie zwariować? Jakie książki polecilibyście dziś św. Walentemu? Serdecznie zapraszam do dzielenia się propozycjami, wrażeniami, refleksjami w komentarzu.
komentarze [16]
Każda okazja jest dobra do otrzymania w prezencie nowej książki, czy to Walentynki, Dzień Kobiet czy Dzień Matki :)
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Walentynki mi nie przeszkadzają. Nawet uważam że fajnie dostać jakiś mały drobiażdżek albo kwiatek, to zawsze miłe jak ktoś o Tobie pamięta :-)
Nie ma co się zżymać :-)
Dla mnie to jest sztucznie napędzane święto.
Jeśli kochasz to nie potrzebujesz do tego by to okazać specjalnej zachęty.
Wiem, że to może porównanie nie za bardzo, ale to tak jak z 1 listopada, zmarli nie potrzebują specjalnego święta żeby o nich pamiętać. Staram się unikać tego dnia chodzić na groby jak ognia.
I zauważyłam że nawet wśród młodych walentynki wcale aż tak...
14 lutego (przecinek) 1752 lata temu święty Walenty .....
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postZeby nie zwariowac to trzeba wyrzucic z domu telewizor. Ostatni strajk mediow byl cudowny. Cisza, spokoj, zadnych afer, wirusow, klotni miedzy politykami. A co czytac? Wszystko. Wlasnie przyszla mi paczuszka z ksiazeczkami wiec zwariowanie od codziennosci mi nie grozi. A od czytania, przyswajania wiedzy moze glowa ciezka heee, ale nie odpadnie nam jak Walentemu.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postW 2006 roku zepsuł mi się telewizor i do dzisiaj nie kupiłem nowego. W połączeniu z brakiem jakichkolwiek mediów społecznościowych daje to naprawdę świetne efekty jeśli chodzi o zdrowie psychiczne.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postArmand_Duval masz tak jak mój tato, który pozbył się telewizora już dobrych kilka lat temu i jest dużo szczęśliwszy. To niezaprzeczalny fakt. Tv potrafi robić ludziom sieczkę z mózgu. Dla mnie najbardziej szokujące jest to, że są ludzie, którzy wierzą we wszystko co zobaczą i usłyszą w mediach, są całkowicie bezwolni. Dramat. Nie mieć własnego zdania czy opinii, a może...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcejJa mam telewizor, ale właściwie go nie oglądam. Dla mnie może nie istnieć. Czasami z rodziną oglądnę transmisje sportową lub dobry film, ale bardzo rzadko. Telewizja ogłupia, kradnie czas, atakuje chamstwem i nienawiścią...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postCoś nie Walentynkowego ? Remigiusz Mróz Precedens .Nic o 14 lutym.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postZ tym obniżaniem stresu to chyba nie do końca - większość znanych mi zagorzałych czytelników to szalejący frustraci. :D
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postJak ja nie znoszę tego sztucznego dnia... Czy jestem sam?
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postUżytkownik wypowiedzi usunął konto
Po prawdzie dzisiaj to święto komercji i handlu, ale jak kogoś kręci niech świetuje...ale może lepiej przez cały rok sobie uczucia okazywać ....
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
No właśnie, cały czas okazywać! A to taka żenująca komercha, w dodatku niektórych wpędza w kompleksy... Moja żona już się nauczyła, że ten dzień nie jest przeze mnie uznawany, przyzwyczaiła się, zaakceptowała ;-)
Pozdrawiam Was serdecznie, cieszę się, że jest nas więcej :-)