Czytamy w weekend
Wielkanoc dopiero za tydzień, więc mamy jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia świątecznych przygotowań. Nie zaskoczy Was pewnie fakt, że wykorzystamy go, sięgając po książki. Jak co tydzień zdradzamy, co w ciągu najbliższych dwóch wolnych dni będzie czytać nasza redakcja.
Są dwa powody, które sprawiły, że ten weekend spędzę z Macbethem. Pierwszy z nich, bardzo oczywisty – książka wyszła spod pióra Jo Nesbø, autora, który plasuje się w moim „Top 3 pisarzy kryminałów i thrillerów”. Każdy, kto lubi ten gatunek literacki, powinien sięgnąć po cykl z komisarzem Harrym Hole w roli głównej, bo to mistrzowsko skonstruowane intrygi, ciekawie prowadzone śledztwa i bardzo zaskakujące rozwiązania. Czyli kryminalny crème de la crème.
„Macbeth” jest jednak książką spoza cyklu o norweskim śledczym. Powstał w serii „Projekt Szekspir” i to kolejny czynnik, który zdeterminował mój weekendowy wybór. Przypomnę, że z okazji 400-lecia śmierci Szekspira, brytyjski wydawca zaprosił grupę współczesnych pisarzy, aby napisali na nowo znane dzieła dramaturga. I tak powstają bardzo oryginalne książki, które luźno bazują na fabułach powieści szekspirowskich. Jeanette Winterson napisała genialną Zimową opowieść (moja ocena 9/10), Howard Jacobson Kupca weneckiego, Margaret Atwood bardzo dobrą Burzę (moja ocena 7/10), Anne Tyler Poskromienie złośnicy, a Jo Nesbø wziął na tapet „Macbetha”.
Z okładkowego opisu dowiadujemy się, że autor powołuje do życia dowódcę jednostki specjalnej – policjanta Macbetha, który w młodości uzależniony od narkotyków, zaczyna piąć się po szczeblach kariery i wpada w szpony władzy, co implikuje sporo niebezpieczeństw. W to wszystko oczywiście wplątana jest, jak na Szekspira przystało, pewna piękna Lady, właścicielka kasyna. Po przeczytaniu pierwszych 35 stron, na których rozgrywa się brawurowa akcja policyjna, zapowiada się kolejne 450 stron dobrej, sensacyjnej literatury.
Nesbø powiedział, że ma nadzieję, że Szekspir nie przewróci się w grobie po publikacji jego wersji „Macbetha”. Ciężko będzie to sprawdzić, ale mnie bardziej interesuje, jak w takiej chwili czuje się Harry Hole, który musi na chwilę ustąpić miejsca innemu głównemu bohaterowi… A co będzie, jak policjant Macbeth zawładnie moim czytelniczym sercem bardziej niż komisarz Harry? Czy to jest w ogóle możliwe? Czas się przekonać.
W najbliższy weekend pochłonie mnie Otchłań. Tak naprawdę to już mnie pochłonęła. Po ponad dwóch latach oczekiwania na kolejny tom cyklu demonicznego byłam przekonana, że emocje opadły, a świat Arlena i Jardira już mnie tak nie zafascynuje jak przy wcześniejszych tomach. O, jak bardzo się myliłam!
W „Otchłani” w roli tłumacza ponownie mamy Marcina Mortkę. Od pierwszej strony widać jego kunszt – wsiąkasz w świat, nawet nie wiedząc kiedy! Informacja dla osób niezaznajomionych z cyklem demonicznym: wydawnictwo czwartą część postanowiło powierzyć innemu tłumaczowi. Choć terminologia została zachowana i tłumaczka nie miała żadnych szczególnych wpadek, to jednak to nie było to. Tekst był bardziej toporny, mniej… hm… literacki? Dlatego bardzo się cieszę z powrotu Marcina Mortki.
Cykl demoniczny miał być trylogią. Autor się w pewnym momencie rozpędził i rozszerzył cykl do pięciu tomów. Można zarzucić, że każda kolejna książka jest coraz bardziej przegadana, pojawiają się mało interesujące wątki, ale… No właśnie, ale dzięki temu możemy dłużej obcować z fantastycznym światem stworzonym przez Bretta. Są otchłańce? Są. Są runy? Są. Jest Arlen i Jardir? Oczywiście. Czegóż chcieć więcej? Może tylko ekranizacji! Cały cykl to doskonały materiał na serial. Czy ktoś z Was ma wtyki w Netfliksie i podrzuci im pomysł na kolejną produkcję?
Różne mogą być motywy skłaniające nas do sięgnięcia po daną książkę. Możemy zasugerować się sprawnie przeprowadzoną kampanią reklamową. Ktoś bliski, na którego guście literackim polegamy jak na Zawiszy, poleci nam jakiś tytuł. Kiedy indziej po prostu kompulsywnie kupimy nową powieść, zasugerowani rzucającą się w oczy okładką. Z zeszłym tygodniu pisałem, że byłem zmotywowany chęcią walki z własną ignorancją (doprawdy, w tej potyczce zawsze jestem na przegranej pozycji). Dziś, moim spiritus movens jest siła tyleż wszechmocna, co prozaiczna. Deadline. Rozmawiałem niedawno z moją szwagierką, osobą „bezwzględnie inteligentną” i być może jeszcze większą bibliofilką ode mnie. Konwersacja, jak niemal zawsze, krążyła swobodnie wokół tematów około literackich. Nagle z jej strony padło przypuszczenie: „Mateusz, u was chyba jest sporo naszych książek”. „Tak?”, udawałem Greka, „to niewykluczone”. „Na pewno macie naszego Księgarza z Kabulu”, indagowała dalej. Wpadłem w panikę. Czy faktycznie mamy tę książkę? Na której półce? Starałem się zachować pokerową twarz. Zapewniłem ją, że niedługo odzyska swoją własność. Na szczęście dość szybko znalazłem ów reportaż Åsne Seierstad. Ale przecież nie mogę go oddać bez przeczytania (o nic nie pytajcie...). Zrobię to w najbliższy weekend.
Lubię Sabelę, jest reportażystą dociekliwym, ale nie nachalnym, pisze z pasją, ale powściągliwie. Lubią go też rozmówcy, niczym chłopak z sąsiedztwa skraca do nich dystans, stara się wejść w ich buty. Pisze o miejscach odległych, o których nie przeczytamy na FB, czy na pierwszych stronach gazet i których realia mało komu są znane – na przykład o Uzbekistanie czy Saharze Zachodniej.
W Afronautach snuje opowieść o Zambii, a konkretnie o tamtejszym niepodległościowym aktywiście, który postanowił rzucić wyzwanie dwóm światowym supermocarstwom i włączyć swój kraj do kosmicznego wyścigu. W latach 1960-1969 jako dyrektor Narodowej Akademii Nauki, Badań Kosmicznych i Filozofii szkolił grupę młodzieży, aby przygotować ich do lotu na Księżyc i Marsa. Metody, które stosował, daleko odbiegały od profesjonalizmu. Co więcej, dziś, gdy się o nich czyta, trudno zachować powagę, wydają się one absurdalne, a wręcz szalone. Dla przykładu, adepci astronautyki, w celu przystosowywania się do stanu nieważkości, staczani byli ze wzgórza w beczce po oleju... Cały program szkoleniowy był zatem z góry skazany na niepowodzenie, brakowało funduszy i poparcia coraz bardziej sceptycznych władz. Niemniej jego twórca, Edward Mukuka Nkoloso, nigdy nie stracił zapału i wiary w to, że w przyszłości człowiek skolonizuje Kosmos. Per aspera ad astra...
Wciąż wierzę, że ludzie będą się swobodnie przemieszczać z jednej planety na drugą. Człowiek był głupi starając się odizolować od reszty Kosmosu. Człowiek i Wszechświat to jedność. Żyć w oddzieleniu od Wszechświata to głupota wyższego rzędu.
A co Wy będziecie czytać w weekend?
komentarze [237]
Ja nie mogę się również doczekać "Macbetha" w wersji Nesbo.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Zwiedzam i poznaję historię
Nowy Jork
To początek przygody z Edwardem Rutherfurdem. Na półce czekają "Londyn" i "Paryż".
U mnie
Ostatnie historie
Umieranie opisane przez żyjącą,do tego dużo wspomnień-bardzo ciekawe.
Wzięłam się za nowość, która bardzo mnie zaciekawiła - Zanim zawisły psy i po pierwszych 50 stronach zapowiada się bardzo fajnie, sama zagadka jeszcze mnie nie przekonała, ale postać głównego bohatera barrrdzo mnie zainteresowała :) Grunt, że wciąga!
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Też się do niej czaję 😊
Daj znać, jak Ci się podobała w całości 😉
Użytkownik wypowiedzi usunął konto
Przez brak czasu i wolnego weekendu podczytuję z doskoku Prowadź swój pług przez kości umarłych
Ale za tydzień odbiję sobie z nawiązką!
Pora na...
Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?