Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Przestałeś mówić i jedynie cisza ci odpowiedziała."

"Przestałeś mówić i jedynie cisza ci odpowiedziała."

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo nierówny poeta z tego Borszewicza, ale rzadziej zahacza o grafomanię niż Wojaczek, to pewne.

Bardzo nierówny poeta z tego Borszewicza, ale rzadziej zahacza o grafomanię niż Wojaczek, to pewne.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Słodko-gorzkie arcydzieło, polecam.

Słodko-gorzkie arcydzieło, polecam.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciężka, przeintelektualizowana lektura, wielki niedosyt, bo zdaje się zmierzać ku wielkiemu sednu i tajemnicy życia, a w rezultacie okazuje się być płytką poniekąd afirmacją erudycji zmieszanej z medytacją, życia w sobie zamiast życia w świecie.

Ciężka, przeintelektualizowana lektura, wielki niedosyt, bo zdaje się zmierzać ku wielkiemu sednu i tajemnicy życia, a w rezultacie okazuje się być płytką poniekąd afirmacją erudycji zmieszanej z medytacją, życia w sobie zamiast życia w świecie.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja pozycji mojego autorstwa opublikowana na portalu Wywrota.pl

Kiedy czytam notkę biograficzną autorki Języka przyszłości, w oczy rzuca mi się duża liczba rzeczowników określających dziedziny, w jakich Laurie Anderson się spełnia – jest piosenkarką, plastyczką, reżyserką, pisarką, rzeźbiarką, kompozytorką i performerką. Z reguły podchodzę do twórców tego pokroju ze sporym dystansem, często zakładając, że jeśli się robi tyle rzeczy naraz, w niczym nie można osiągnąć wielkości. Nierzadko jest to po prostu nieograniczone niczym pragnienie wyrażania siebie w zróżnicowany sposób. Laurie Anderson twierdzi, że po prostu „lubi robić ładne rzeczy". Łączy i miesza ze sobą odmienne dziedziny sztuki, co zresztą wychodzi jej całkiem dobrze, o czym przekonałem się podczas lektury recenzowanej tu książki.


Pozycja składa się treściowo z krótkich tekstów, połączonych ze sobą tematycznie oraz niekiedy wynikających jeden z drugiego.Są mocno zróżnicowane formalnie (od poezji po całkiem luźne anegdotki), a traktują, czego łatwo było się domyślić, o języku, ale także wykorzystują go jako tworzywo. Pierwsze skojarzenie, jakie mnie naszło podczas lektury Języka Przyszłości, to Łysa Śpiewaczka Eugene Ionesco. Autorka, zupełnie jak francuski dramaturg, operuje szablonami językowymi znanymi z prasy, ogłoszeń, reklamy, nie ogranicza się jednak tylko do tego – w tekstach pojawiają się także nawiązania do stylu biblijnego, nomenklatury stricte technologicznej, czy terminologii urzędowej, Przykład melanżu wątków popkulturowych (filmowych, komiksowych), języka technologicznego, potocznego z dziecięcym definiowaniem otoczenia mamy tutaj:


Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata.
Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata.
Cześć. Nie ma mnie teraz w domu. Jeśli chcesz zostawić wiadomość, po prostu zacznij mówić po sygnale.
Halo? Tu matka. Jesteś tam? Kiedy
przyjedziesz?
Halo? Czy ktoś tam jest? Cóż, nie znasz mnie,
ale ja znam ciebie.


Język u Anderson jest materiałem, z którego pisarka tworzy wymieszane, hybrydowe często formy. Występują gęsto słowa-klucze, takie jak „technologia", „elektryczność" i przede
wszystkim tytułowy przecież „język". Nim to autorka się bawi, wyrywa wyrazy z kontekstu i wrzuca zupełnie w inny, nieoczekiwany, jak w rozmowie z piętnastoletnią współpasażerką podczas podróży samolotem:


Związek był najwyraźniej dość burzliwy, bo ciągle mówiła: „Ja nie mogę, ten układ jest taki, rozumiesz, digitalny". Chodziło po prostu o to, że czasami działał, a czasami nie.


Ze względu na ogromne znaczenie tego budulca w tekście nalezy zwrócić uwagę na kawał dobrej roboty wykonanej przez tłumaczkę, Julię Fiedorczuk, która zamysł autorki zrozumiała doskonale i udało się jej zachować elastyczny charakter słownictwa Anderson. U artystki widać też to, o czym Fiedorczuk wspomina w posłowiu – lubi ona zestawiać ze sobą byty kontrastujące tematycznie i formalnie, obok technologii stawiając, na przykład, nawiązania do tradycji i podań, czy też łącząc zwroty z życia codziennego, kolorowej prasy z głębokimi stwierdzeniami na temat życia i jego celu. Kontrast jest tutaj również widoczny w samym zastosowaniu języka przez Anderson – jest on bowiem jednocześnie zbiorem pustych, wyświechtanych frazesów, szablonów oraz tworzywem z nieograniczonymi możliwościami twórczymi.

Przewija się zresztą przez książkę ciągłe rozważanie na temat tego, czy w przyszłości będzie nam „lepiej czy gorzej„, i motyw ten widać szczególnie w tych bardziej „prozaicznych" tekstach autorki, których akcja toczy się na terenie Nowego Jorku oraz w licznych miejscach, do
których autorka podróżowała (można zakładać, że duża ich część jest w pewnym stopniu autobiograficzna, jak na przykład próba dotarcia na Biegun Północny). Pojawiają się miejscami okraszone nawiązaniami do nauki (a także filozofii, vide: Kierkegaard) rozważania na temat znaczenia człowieka w postmodernistycznej rzeczywistości, jego przyszłości, oraz tego, jaką funkcję w naszym życiu dziś pełni język.

A ma on u pisarki bardzo wiele wariantów, odmian – język jako wirus, język jako element rytmu w muzyce, melodii. Język – zbiór gestów, dotyk, komunikaty niewerbalne. Oczywiście, język jako komunikat – autorka w jednej z anegdot opowiada, jak pracując w restauracji McDonalds, wygłaszała ciągle te same wyuczone formułki, co sprawiało, że nawet jej dobrzy znajomi nie poznawali jej po drugiej stronie lady, a więc: język jako komunikat, ale także człowiek ograniczony do jego nadawcy.

Urzekły mnie również wspomniane już zabawy z kontekstem słowa, manipulowanie nim. Kilka z tekstów Anderson mówi o zanikających kulturach pierwotnych, w których autorka zwraca uwagę na problem wygasających języków wraz z wymieraniem plemion. Przebywając wśród kobiet należących do jednej z takich społeczności, artystka zyskuje przydomek „brzydkiej z klejnotami", które to klejnoty są po prostu szkłami kontaktowymi, „które w nocy przechowywałam na półce, a rano dla bezpieczeństwa wkładałam sobie do oczu. No więc mogłam sobie być brzydka, co z tego? Miałam klejnoty." – plemię, o którym pisze Anderson nigdy nie widziało soczewek kontaktowych ani nawet okularów.

Artystka skupia się nie tylko na opowiadaniu historii, ale także na samej sztuce ich opowiadania. Polemizując z teorią opisaną przez Marka Hłaskę, który twierdził, że im częściej opowiada sie komuś daną historię, tym jest ona lepsza, bardziej dopracowana, pozbawiona elementów zbędnych, Anderson pisze:


W opowiadaniu historii chyba właśnie to jest najstraszniejsze. Człowiek ma coś do powiedzenie, zwykle o sobie. Człowiek ma swoją historię i trzyma się jej. Ale za każdym razem, kiedy ją opowiada, trochę zapomina. Z każdym opowiadaniem trochę zapomina.


Widać tu strach, nie tylko przed zapomnieniem swojej przyszłości, ale także zapomnieniem siebie, zgubieniem gdzieś sensu, kierunku w którym można iść, zastanawiając się, czy będzie lepiej, czy gorzej.

Jak na na osobę o tak szerokim spektrum talentów przystało, Julie Anderson daje nam w swojej książce nie tylko tekst, ale również przekazuje myśli na zgoła innej płaszczyźnie. Otóż bowiem na każdej stronie pod tekstem jest rysowany kredą na tablicy obrazek, osobny dla strony lewej i prawej, które to obrazki wraz z postępem lektury zmieniają się – po lewej stronie dochodzą nowe litery układające się w napis, po prawej między innymi przez tablicę przelatuje z góry na dół człowiek. Jeśli książkę bardzo szybko przekartkować, mamy dwie małe animacje, obrazujące język istniejący również jako tworzywo w sztukach plastycznych. Litery z lewego obrazka formują sie w końcu we fragmenty biblijnej księgi Izajasza (13:21):


Dziki zwierz tam mieć będzie swe leże, sowy napełnią ich domy, strusie się tam zagnieżdżą i kozły będą harcować. (Iz, 13:21)


Jest to, oczywiście, jedno z wielu możliwych tłumaczeń, sam jednak fakt umieszczenia w rysunku cytatu z Biblii każe się zastanowić nad intencjami autorki w tej kwestii, słowa te zresztą Anderson, która, jak już wiemy, jest również piosenkarką, umieściła w jednym ze swoich utworów.

W Języku Przyszłości Laurie Anderson stawia wiele mniej lub bardziej głębokich pytań, całym jednak utworem zdaje się zastanawiać, dokąd my jako ludzka cywilizacja zmierzamy ze sobą, naszym językiem, ekspresją i czy to będzie miejsce dobre, czy też złe.

Laurie Anderson, Język Przyszłości
tłum. Julia Fiedorczuk
Wydawnictwo Literackie, 2012
Liczba stron: 76

Recenzja pozycji mojego autorstwa opublikowana na portalu Wywrota.pl

Kiedy czytam notkę biograficzną autorki Języka przyszłości, w oczy rzuca mi się duża liczba rzeczowników określających dziedziny, w jakich Laurie Anderson się spełnia – jest piosenkarką, plastyczką, reżyserką, pisarką, rzeźbiarką, kompozytorką i performerką. Z reguły podchodzę do twórców tego pokroju ze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:


Okładka książki Antologia nowej poezji polskiej 1990–1999 Robert Adamczak, Marek Krystian Emanuel Baczewski, Agata Balowska, Marcin Baran, Mariusz Baryła, Miłosz Biedrzycki, Wojciech Bonowicz, Marzena Broda, Dariusz Bugalski, Zbigniew Chojnowski, Marek Chorabik, Krzysztof Ćwikliński, Maria Cyranowicz, Piotr Czerniawski, Mariusz Czyżowski, Tadeusz Dąbrowski, Stanisław Dłuski, Zbigniew Dmitroca, Roman Dziadkiewicz, Mirosław Dzień, Jakub Ekier, Krzysztof Fedorowicz, Anna Fidecka, Darek Foks, Mirosław Gabryś, Artur Grabowski, Jarosław M. Gruzla, Mariusz Grzebalski, Jacek Gutorow, Marcin Hamkało, Roman Honet, Tomasz Hrynacz, Paweł Huelle, Krzysztof Jaworski, Adam Kaczanowski, Michał Kaczyński, Mariusz Kalandyk, Szymon Kantorski, Grzegorz Kaźmierczak, Piotr Kępiński, Marzanna Bogumiła Kielar, Marian Kisiel, Jarosław Klejnocki, Piotr Klimczak, Radosław Kobierski, Grzegorz Kociuba, Krzysztof Koehler, Janusz Kotara, Robert Krajewski, Arkadiusz Kremza, Wojciech Kuczok, Norbert Kulesza, Marcin Kurek, Józef Kurylak, Jarosław Lipszyc, Piotr Wiktor Lorkowski, Tomasz Majeran, Bartłomiej Majzel, Karol Maliszewski, Paweł Marcinkiewicz, Sławomir Matusz, Piotr Maur, Maciej Melecki, Adam Michajłów, Robert Mielhorski, Jarosław Mikołajewski, Waldemar Mogielnicki, Andrzej Niewiadomski, Klara Nowakowska, Lesław Nowara, Grzegorz Olszański, Piotr Pawlak, Tadeusz Pióro, Anna Piwkowska, Marta Podgórnik, Jacek Podsiadło, Tomasz Różycki, Rafał Rżany, Marcin Sendecki, Krzysztof Siwczyk, Jarosław Ślęzak, Krzysztof Śliwka, Agnieszka Sobol, Ewa Sonnenberg, Dariusz Sośnicki, Andrzej Sosnowski, Andrzej Stasiuk, Jolanta Stefko, Dariusz Suska, Marcin Świetlicki, Hieronim Szczur, Artur Szlosarek, Przemysław Szubartowicz, Janusz Szuber, Robert Tekieli, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Grzegorz Tomicki, Mateusz Wabik, Wojciech Wencel, Marcin Wieczorek, Adam Wiedemann, Wojciech Wilczyk, Jakub Winiarski, Rafał Witek, Agnieszka Wolny-Hamkało, Maciej Woźniak, Grzegorz Wróblewski, Filip Zawada, Piotr Zazula
Ocena 7,2
Antologia nowe... Robert Adamczak, Ma...

Na półkach:

Kilku mocno średnich poetów, kilka cudownych perełek, przede wszystkim możliwie najbardziej kompletny przekrój wartych uwagi poetów tamtej dekady.

Kilku mocno średnich poetów, kilka cudownych perełek, przede wszystkim możliwie najbardziej kompletny przekrój wartych uwagi poetów tamtej dekady.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Z całą pewnością autorka nadrabia dość mierny, koślawy styl ciekawością fabuły. Infantylna trochę, uproszczona, ale z jakiegoś powodu jestem urzeczony.

Z całą pewnością autorka nadrabia dość mierny, koślawy styl ciekawością fabuły. Infantylna trochę, uproszczona, ale z jakiegoś powodu jestem urzeczony.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Powrót Boga. Jak globalne ożywienie wiary zmienia świat John Micklethwait, Adrian Wooldridge
Ocena 6,4
Powrót Boga. J... John Micklethwait, ...

Na półkach: ,

Recenzja mojego autorstwa na portalu wywrota.pl

Kilka słów o tym, jak panowie Micklethwait i Wooldridge zagrali na nosie Nietzschemu.

Ci dwaj dżentelmeni, dziennikarze związani z pismem „The Economist", poprzez tytuł książki będącej efektem ich kooperacji – Powrotu Boga, rzucają rękawicę wszystkim tym, którzy bóstwa dawno już pochowali.

Podczas gdy rodzimy kościół wydaje się być w odwrocie, gdy rząd i społeczeństwo niesie fala laicyzacji i gonienia Europy, w samym centrum zachodniego stylu życia, Stanach Zjednoczonych, religia triumfuje jak jeszcze nigdy wcześniej. Podobnie w Ameryce Łacińskiej, Chinach i Korei Południowej. Co spowodowało ten nagły wzrost religijności wśród ludzi i swoisty powrót do korzeni? To właśnie wspomniany już duet postanowił zbadać.

Książka dzieli się na cztery części, w których autorzy poruszają oddzielne aspekty omawianego tematu, zaczynając od zarysu rozwoju religii w Stanach Zjednoczonych, następnie podsumowując jej sytuację aktualnie, by zaraz opuścić Amerykę Północną i skierować uwagę w stronę Chin i państw rozwijających się. Spodziewałem się hybrydy rzetelnego dziennikarskiego śledztwa i chwytliwej narracji popularnonaukowej... i muszę przyznać, że częściowo się rozczarowałem.

Pierwsza część naprawdę wciąga, obrazuje harmonijny rozwój religii i kapitalizmu, które uczyły się od siebie i nader często łączyły. Zaprzeczając twierdzeniu, że kościół jako część uciskającego reżimu jest przeszkodą na drodze do demokracji, państwo amerykańskie rozwijało się pobożnie i demokratycznie, a przynajmniej tak twierdzą autorzy.

„W Ameryce pasterz szuka owieczek i tuli je do swej piersi, nie zachowuje sie na sposób szwedzki, gdzie owieczki muszą szukać pasterza i zwracać się do niego pompatycznymi tytułami." – tak szwedzki pielgrzym opisuje różnicę między duchowieństwem amerykańskim a europejskim.

Przepaść i moje główne zarzuty następują w części drugiej, kiedy duet dziennikarzy przystępuje do opiewania triumfującej religijnej Ameryki w kontraście ze starzejącą się, laicką Europą na skraju bankructwa. Dowiadujemy się tu między innymi, że ludzie religijni są bogatsi, zdrowsi, bardziej szczodrzy i ogólnie obiektywnie lepsi niż reszta. Tendencyjność tego typu mocno rozczarowuje w publikacji, która miała na chłodno i w oparciu o źródła wytłumaczyć pewien fenomen.

Znajduje się tam jednak również krytyka superkościołów, działających całkiem komercyjnie jak dobrze zorganizowane korporacje, z miliardowymi zyskami i setkami pracowników. Centra religijne posiadają własne kina, szkoły, apteki, boiska do tenisa i luksusowe spa. Czytając to nasuwa się pytanie, które zresztą autorzy w pewnym momencie też stawiają: czy to jeszcze religia, czy już biznes?

Trzecia część Powrotu Boga to opis rozszerzania się amerykańskiego wzorca kościoła pentekostalnego (zielonoświątkowców) i charyzmatyków na Amerykę Południową, Afrykę i Azję. Ciekawym elementem tej swoistej działalności kolonialnej jest sposób, w jaki obrządki te przystosowują się do okolicznych zwyczajów, albo adaptują je na swoją korzyść, jak głęboko zakorzeniony w kulturach Ameryki Łacińskiej kult egzorcyzmów.

Ostatni, czwarty rozdział, traktuje o nieuniknionym starciu dwóch najsilniej rozwijających się obecnie religii - islamu i chrześcijaństwa. W pierwsza z wiar zmierza powoli z północy w dół, a drugi z południa w górę, nie obejdzie się więc bez starcia. Równeiż coraz liczniejsza mniejszość muzułmańska w Europie Zachodniej popada z tamtejszą ludnością w coraz częstsze konflikty właśnie na tle religijnym.

Po lekturze tej pozycji czuję pewien niedosyt, tak, jakby poza kilkoma ciekawostkami i ogólnymi stwierdzeniami nie dano mi żadnego wytłumaczenia, żadnej świeżej myśli. Nie poddaję w wątpliwość rzetelności autorów (żonglowali bowiem danymi i nazwiskami z prawdziwą wirtuozerią), z wyjątkiem wspomnianych już mocno tendencyjnych uwag.



Powrót Boga jest z pewnością książką w pewnym stopniu pouczającą, podnosi świadomość w kwestii oblicza i historii religii na świecie i pozwala poznać część procesów decydujących o jej rozwoju i popularności. Nie jest jednak całkowicie bezstronna i to momentami bardzo razi, chociaż przecież ciężko być obiektywnym mówiąc o kwestiach ostatecznych.



Jedno jest pewne, Friedrich Nietzsche pośpieszył się z pochowaniem Boga, ale i stwórca sam nie stoi w miejscu i zdaje się inwestować w egzotykę.

Recenzja mojego autorstwa na portalu wywrota.pl



Kilka słów o tym, jak panowie Micklethwait i Wooldridge zagrali na nosie Nietzschemu.



Ci dwaj dżentelmeni, dziennikarze związani z pismem „The Economist", poprzez tytuł książki będącej efektem ich kooperacji – Powrotu Boga, rzucają rękawicę wszystkim tym, którzy bóstwa dawno już pochowali.



Podczas gdy rodzimy kościół wydaje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(recenzja mojego autorstwa z portalu Wywrota.pl)

O ile nam, Polakom, upadek komunizmu kojarzy się nieodmiennie z tymi samymi klasycznymi obrazkami, jak upadek Muru Berlińskiego, Lech Wałęsa skaczący przez płot, czy obrady Okrągłego Stołu, to są na świecie kraje, gdzie w to miejsce pojawiają się zupełnie odmienne, częstokroć bardziej dramatyczne i spektakularne historie.


Wchodząc do mauzoleum Lenina – gdzie czułem na sobie spojrzenie strażników, którzy nadal przyglądają się bacznie wszystkim zwiedzającym i przeszukują dokładnie ich kieszenie, a wymownym „ciii" nakazują poruszać się lekkim krokiem tak, by trwające w ciszy i mroku zwłoki wodza nieprzerwanie budziły szacunek i strach - poczułem się szczęśliwy, bo wiedziałem, że uczestniczę w czymś, co za chwilę będzie już tylko wspomnieniem.


Kiedy rozpadają się tak ogromne twory jak Związek Radziecki, konsternacja i chaos nie znają granic. Traf chciał, żeby w tym jakże ważnym i bezprecedensowym momencie w dziejach świata, na wschodniej granicy mocarstwa znalazł się włoski dziennikarz, Tiziano Terzani. Choć jego początkowe cele było zupełnie inne, to kiedy dowiedział się o zbliżającym się kresie imperium, postanowił wyruszyć w głąb kraju i zbadać reakcję ludzi na ten drastyczny obrót w ich egzystencji.

Terzani swoje wrażenia zawarł w książce Dobranoc, Panie Lenin, która ma charakter czegoś pomiędzy pamiętnikiem, a reportażem. Obserwacje autora działają na kilku płaszczyznach, mamy bowiem do czynienia z pewnego rodzaju studium socjologicznym i kulturowym odmiennych ludów żyjących w granicach ZSRR.

Pojawia się więc opis codziennej egzystencji w państwie komunistycznym, badanie mentalności mieszkańców odmiennych republik radzieckich i ich reakcji na upadek tego ustroju, wędrówka między skalą jednostkową a zbiorową, którą to zbiorowością jest naród, a nawet szereg narodów, których zawsze tak potężni władcy upadali, a ich upadek był wielki.

Za skrajnie ironiczny uważam fakt, iż komunizm dosłownie oddał władzę w ręce ludu dopiero w momencie swojej ostatecznej klęski. Groteskowość sytuacji dodatkowo pogłębia świadomość, że częstokroć ten lud kompletnie nie wiedział, co zrobić z otrzymaną przezeń władzą i swobodą. Po co łapać króliczka, kiedy tak przyjemnie się go goni?


Na nadbrzeżu, pośród rozbitych butelek i gruzów, stoi odosobniony i zapomniany pomnik ku chwale tego, czym miały być słynne podboje syberyjskie. Ogromne, czarne postaci z brązu niemalże sięgają nieba: inteligent odkładający na ziemię swój plecak, kobieta z włosami rozwianymi przez wiatr, żołnierz, inżynier ze swoimi przyrządami mierniczymi; wszyscy odwrócenie plecami do rzeki, gotowi maszerować w nieznane, ostatni raz spoglądają za siebie, unosząc ręce, jakby chcieli pożegnać się ze statkiem, z którego właśnie wysiedli, lub z towarzyszami, którzy kroczą ku innym podbojom. Także i oni zagubieni w labiryncie Gułagu.


Obok zwyczajnego opisu zdarzeń narrator nie szczędzi czytelnikowi osobistych refleksji, które uważam za nadzwyczajnie celne i głębokie – to są skrawki odautorskiego komentarza na temat tego, co go jako obserwatora poruszyło albo zdziwiło. Niesamowicie cenię sobie tego typu wstawki, uczłowieczają relację i podkreślają fakt, że autor nie tylko był w tych miejscach, widział te wszystkie zdarzenia, ale również na swój sposób brał w nich udział, wpływały na niego. Jego osobistym celem było też zdemaskowanie nędzy i atmosfery ciągłego strachu i inwigilacji, w jakiej funkcjonowały miliony mieszkańców radzieckich republik, a o czym większość dziennikarzy nie pisała. Postawił sobie za punkt honoru opowiedzieć o tym ze szczegółami, co też zrobił.

Czytając Dobranoc, Panie Lenin, można na poły metaforycznie stwierdzić, że Terzani w swoich podróżach podąża wciąż za odgłosem niepodległościowych okrzyków, łuną palonych sztandarów i, co najbardziej symboliczne, za zmiażdżonymi pomnikami Lenina. Na terenie całego ZSRR było ich tysiące, najróżniejszych rozmiarów i materiałów, ostatecznie połączyło je jedno – w chwili upadku znienawidzonego ustroju niemal wszystkie, jako symbole reżimu i niewoli, zostały zburzone, wysadzone i starte na popiół.

Z czasem w miejsce jednego porządku i jego ikon pojawił się drugi, wraz z własnymi symbolami. Na gruzy snów Włodzimierza Iljjcza wpływał stopniowo kapitalizm, z neonami, plakatami i doskonale znanymi światu logami Coca-Coli, Nike, czy McDonald's. Choć w życiu mieszkańców tych wszystkich państw zaszło tak wiele zmian, pewne rzeczy zostały niewzruszone, zmieniły tylko oblicze.

Tiziano Terzani w swojej książce daje nam świadectwo upadku i następującej po nim zmiany warty. Transformacje ustrojowe, które miały miejsce w krajach byłego Związku Radzieckiego trwały czasem latami, tamtejsze demokracje rodziły się w bólach, krwi i pocie. W końcu jednak wprowadzono w miejsce starego nowy ład, gdyż taki był, jest i będzie porządek rzeczy, przewrotna sprawiedliwość dziejowa.

Umarł król, niech żyje król, Goodbye Lenin – Hello, Kitty.

(recenzja mojego autorstwa z portalu Wywrota.pl)

O ile nam, Polakom, upadek komunizmu kojarzy się nieodmiennie z tymi samymi klasycznymi obrazkami, jak upadek Muru Berlińskiego, Lech Wałęsa skaczący przez płot, czy obrady Okrągłego Stołu, to są na świecie kraje, gdzie w to miejsce pojawiają się zupełnie odmienne, częstokroć bardziej dramatyczne i spektakularne historie.
...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(recenzja mojego autorstwa z portalu Wywrota.pl)

Oczekiwałem solidnego kawałka fantasy, epickich bitew i czarów, dostałem książkę o przyjaźni i jednostce na tle odmienności.

Pani Ursula K. LeGuin jest podobno klasykiem gatunku fantasy, więc z ufnością oddałem się lekturze jednego z jej dzieł - książki o znamiennym tytule Lewa ręka ciemności, należącej do serii Ekumena. Choć nie jestem jakimś ogromnym fanem tego typu literatury, dobrze skonstruowana fabuła i dopracowane realia sprawiają, że można się naprawdę wczuć w lekturę.

Nie inaczej było tym razem. Autorka umieściła akcję powieści na mroźnej planecie Gethen, gdzie żyjące na jednym wielkim kontynencie ludy są stale skłócone, choć nie prowadzą wojen (nie znają takiego słowa). Może ze względu na ich wyjątkowy podział płciowy, a raczej jego brak – kwestia seksualności wśród Getheńczyków jest tak skomplikowana, że poświęca się jej osobny rozdział. W skrócie, mieszkańcy tej planety przez 5/6 czasu są hermafrodytycznymi eunuchami, dopiero w okresie rui, tzw. kemmerze, zależnie od działania hormonów, przyjmują role kobiet i mężczyzn. W rezultacie każdy może być matką i każdy może być ojcem. Doskonała demokracja, nieprawdaż?

Do tego dziwnego świata przybywa kosmiczny wysłannik z Ekumeny, zgromadzenia osiemdziesięciu światów, nadzorującego międzyplanetarny handel i wymianę technologii. Wysłannik nazywa się Genly Ai i początkowo przeżywa szok w konfrontacji z tak niesamowicie odmienną od ludzkich standardów kulturą. Getheńczycy nie znają pojęcia patriotyzmu, koncepty takie jak „ojczyzna", czy „naród" są im całkowicie obce. No, jest jeszcze szifgrethor, termin, którego na dobrą sprawę precyzyjnie nie da się wyjaśnić - oznacza szeroko pojęty honor i prestiż władcy wraz z jego królestwem. Mieszkańcy Zimy (tak we wspólnym języku nazywa się Gethen) traktują go śmiertelnie poważnie.

Emisariusz Genly ma niełatwe zadanie w świecie, gdzie ludzie mają cechy jednocześnie męskie i kobiece, co może powodować mieszanki wybuchowe: musi doprowadzić do sojuszu ludów Gethenu z Ekumeną. Jest na planecie całkiem sam, gdyż, jak mawia, „dwóch ludzi to już inwazja". Dodatkowym problemem są wewnętrzne konflikty tubylców, a konkretnie rywalizujących ze sobą krajów Karhidu i Orgoreynu.

O ile Karhid jest państwem feudalnym, teoretycznie rządzonym przez szalonego króla Argavena, w praktyce będącym zlepkiem setek niezależnych domen, to rząd Orgoreynu, zwany Wspólnotą, zarówno metodami, jak i używanym językiem upodabnia się boleśnie do znanego nam dobrze Związku Radzieckiego. Jak już pisałem, na Zimie nie prowadzi się wojen, jednak oba ludy zaczynają do tej koncepcji dorastać i rosnące napięcie czuje się w powietrzu.

Strukturalnie książka skonstruowana jest bardzo przyjemnie, stanowi jakby zbiór notatek, pamiętników i raportów, wzbogacony o miejscowe podania i teksty religijne. Choć głównym bohaterem jest zdecydowanie Genly, narratorów mamy dwóch – drugim z nich jest karhidzki książę Estraven, przewodnik ekumeńskiego dyplomaty. Ich losy są splecione przez całą akcję książki, przeżywają wspólnie moc przygód i chyba w tym drzemie istota myśli, którą autorka nam łaskawie zaserwowała.

Językowo bez większych rewelacji, chociaż moim skromnym zdaniem fantasy nigdy nie było pisane jakimś szaleńczo dobrym stylem – nie o to chodzi przecież. W tego typu literaturze pociągać musi fabuła, ciekawość i odmienność opisywanego świata. A Gethen pełen jest cudownych dziwadeł, od wieszczów i ich proroctw, przez piękną, choć surową florę i faunę, na niezbadanym zjawisku kemmeru kończąc.

Narracji nie nazwałbym koślawą, prowadzona jest przyjemnie i przystępnie, ze sporadycznymi powtórzeniami. Podoba mi się pewna autentyczność i emocjonalność dialogów – Pani LeGuin, jako kobieta przecież, mogła z czystym sumieniem dać tubylcom odrobinę kobiecej wrażliwości i ciepła w obyciu, co da się doskonale wyczuć. Sympatycznie stylizowane są również teksty religijne, choć treściowo getheńska kosmogonia brzmi odrobinę kuriozalnie.

Oczekiwałem solidnego kawałka fantasy, epickich bitew i czarów, dostałem książkę o jednostce na tle odmienności, o przyjaźni między dwoma skrajnie różnymi światami, a pośrednio studium dualności w odniesieniu do jednolitości – autorka poprzez lokalną filozofię i pewien ogólny oddźwięk powieści przypomniała, że życie to konflikt skrajności, a miłość nie zna ograniczeń śmierci, rasy, czy płci.

Światło jest lewą ręką ciemności, ciemność jest prawą ręką światła. Ja obie ręce wznoszę do góry i zapewniam, że po następne części cyklu sięgnę szybciej, niż się spodziewam.

(recenzja mojego autorstwa z portalu Wywrota.pl)

Oczekiwałem solidnego kawałka fantasy, epickich bitew i czarów, dostałem książkę o przyjaźni i jednostce na tle odmienności.

Pani Ursula K. LeGuin jest podobno klasykiem gatunku fantasy, więc z ufnością oddałem się lekturze jednego z jej dzieł - książki o znamiennym tytule Lewa ręka ciemności, należącej do serii Ekumena....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Dzień, w którym umilkły głosy. Moja walka ze schizofrenią Claire Bergman, Ken Steele
Ocena 7,7
Dzień, w który... Claire Bergman, Ken...

Na półkach: ,

(recenzja mojego autorstwa z portalu dlalejdis.pl)


„Dzień, w którym umilkły głosy – moja walka ze schizofrenią” to literacka próba obalenia tabu, odważne dzieło wołające o zrozumienie i zapewnienie godności osobistej ludziom dotkniętym tym schorzeniem.

Ken Steele opowiada swoją historię – pełną tragicznych zdarzeń, desperacji, jak również okresów złudnego spokoju. Życie Kena zmieniło się diametralnie, gdy w wieku czternastu lat po raz pierwszy usłyszał głosy – od tamtej pory były z nim ciągle, nie odstępując na krok, przez 32 lata.

Diagnoza postawiona przez rodzinnego lekarza, przeraziła rodziców chłopca – schizofrenia była wtedy tematem niepokojącym, wstydliwym, szczególnie w małym mieście, w którym mieszkała rodzina Kena. Przez krótki czas tylko pozwolili choremu synowi zostać pod swoim dachem – gdy w wieku osiemnastu lat wyruszył do Nowego Jorku, by rozpocząć samodzielne życie, odetchnęli z ulgą. I w tym momencie rozpoczyna się tragiczna odyseja Kena, niekończąca się wędrówka od szpitala do szpitala, z heroiczną walką z chorobą w tle.

Pierwszoosobowa narracja autora pozwala czytelnikowi doskonale wczuć się w opisywaną sytuację, dzielić z nim jego bóle i frustrację, które tak jak głosy, nigdy go nie opuszczały. Daje się zauważyć również, czytając nieco między wierszami, że Steele jest wspaniałym gawędziarzem, który nie dość, że opowiada, jakby nie patrzeć obfitującą w dramaty historię swego życia, to jeszcze wplata w nią opowieści i losy innych ludzi, z którymi się zetknął i którzy byli mu bliscy. Tworzy się z tego swego rodzaju kulisty układ, w którym centrum zawsze jest Ken, czy też Shannon, jak się potem nazywał, razem z jego głosami, a na zewnątrz pojawiają się i znikają setki, tysiące postaci, bardziej lub mniej bliskich sercu Steele'a.

Książkę czyta się jednym tchem. Szokująca treść staje się przystępna normalnemu czytelnikowi dzięki specyficznej formie opowieści, za którą dziękować należy raczej Claire Berman, która pomogła naszemu bohaterowi uporządkować myśli i spisać całą historię przejrzyście i ciekawie. Składa się ona z dziewięciu, ściśle określonych tematycznie i chronologicznie rozdziałów – osiem opisuje walkę Kena z chorobą, dziewiąty zaś działalność Steele'a, gdy ten, dzięki osiągnięciom nowoczesnej medycyny, na zawsze pozbył się swoich głosów. Czytelnik widzi bowiem jasno, iż za kurtyną obłędu Ken ma ogromny talent organizatorski, charyzmę i pracowitość, a przy tym nadludzką wręcz wytrwałość w dążeniu do celu. W trakcie trwania choroby kilkakrotnie udzielał się w różnego rodzaju organizacjach walczących o zdrowie psychiczne i fizyczne, a gdy mógł ją kontrolować wybór mógł być tylko jeden – zaczął aktywnie i z pełnym zaangażowaniem walczyć o prawa ludzi psychicznie chorych. Brał udział w spotkaniach, konwentach, trafiał do ludzi, redagując gazetę „Głosy Nowego Jorku.” Walczył o prawa do głosowania w wyborach dla osób chorych umysłowo i udało mu się – ponad dwudziestu tysiącom ludzi udzielono prawa udziału w głosowaniu.

„Dzień, w którym umilkły głosy” porusza bardzo wiele ważnych i aktualnych tematów – po pierwsze zaznacza, iż ludzie chorzy psychicznie absolutnie nie powinni być społecznie piętnowani. W pewien sposób ściąga z tego zagadnienia pelerynę tabu i wstydu. Oprócz tego, skupia się w dużym stopniu na kwestiach ogólnoludzkich – opiewa prawdziwą przyjaźń, bezinteresowną pomoc, nadzieję. Udowadnia, że w każdej sytuacji można doszukać się pozytywów i niemal z każdych tarapatów da się wyjść, oraz że warto ufać ludziom. Historia Kena Steele'a jest barwna jak kalejdoskop, w swojej podróży przez życie pokazuje, że schizofrenik jest również istotą ludzką i że potrafi być lepszym człowiekiem, niż ktoś całkowicie zdrowy, pragnący wykorzystać czyjąś chorobę. Lektura obowiązkowa dla ludzi w jakikolwiek sposób związanych z tematami zdrowia psychicznego, natomiast jak najbardziej warta jest przeczytania dla każdego świadomego członka naszego społeczeństwa – pora odkleić schizofrenikom plakietki szaleńców i zacząć widzieć w nich ludzi.

(recenzja mojego autorstwa z portalu dlalejdis.pl)


„Dzień, w którym umilkły głosy – moja walka ze schizofrenią” to literacka próba obalenia tabu, odważne dzieło wołające o zrozumienie i zapewnienie godności osobistej ludziom dotkniętym tym schorzeniem.

Ken Steele opowiada swoją historię – pełną tragicznych zdarzeń, desperacji, jak również okresów złudnego spokoju. Życie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(Recenzja mojego autorstwa z portalu dlalejdis.pl)


Na odwrocie książki czytamy, że ma ona, opisując życie kolejnych pokoleń, stworzyć przekrój 200 lat historii Kolbergu, czyli Kołobrzegu. Zadanie trudne, autor bowiem zmierzyć się musiał z całą gamą polsko-niemiecko-żydowskich animozji oraz swoistym klimatem tych rejonów. Czy mu się udało?

Książka dzieli się na trzy chronologiczne części, obejmujące okres od roku 1807 (jak czytamy na odwrocie) aż do czasów współczesnych. Przez jej karty przewijają się różne postacie, zmienia się styl i forma narracji. A tłem wszystkich zdarzeń jest Kołobrzeg – wieczny obserwator, scena życiowego przedstawienia, a po części drugoplanowy bohater powieści.

Pierwsza część książki stylizowana jest tak, by przypominała faktyczny język XIX wieku. Mamy tu zarówno wtrącenia niemieckie, archaizmy, jak i unikalne elementy gwary tych rejonów. Lektura na tym etapie jest dość trudna. Czytający musi się porządnie skupić, by zrozumieć w całości sens zdań, tym bardziej, że składnia również została dość znacznie zmodyfikowana w niektórych fragmentach. Przyznać trzeba, że trud wprowadzenia takiej stylizacji opłacił się autorowi znakomicie. Taka forma narracji pozwala świetnie wczuć się w realia i swoisty klimat tychże czasów.

W powieści nie znajdziemy jednego bohatera pierwszoplanowego. Poznajemy za to splecione ze sobą losy rodzin widziane z perspektywy pojedynczych członków owych familii – takich jak Karol Friebe czy Georg Knop, który dorasta i starzeje się razem z prowadzonym przez siebie (nie bez pewnej dozy kpiarstwa), dziennikiem, gdzie opisuje codzienne życie Kolberga.

I właśnie to jest w książce Kruszony najpiękniejsze – życie. Ukazuje on czytelnikowi Kołobrzeg pod lupą. Zaglądamy z nim do domów mieszkańców miasta, jesteśmy świadkami codziennych posiłków, kłótni, zalotów i romansów. Wszystko jest tak wspaniale naturalne, a jednocześnie tak wyjątkowe. Czujemy bowiem swoistą aurę tamtych czasów. Gdzieś tam jest wielki świat, ale w Kolbergu ludzie żyją po staremu, nieważne – Żydzi, Niemcy, czy Polacy – Kołobrzeżanie. Pisarz dobrze wie, że to ludzie tworzą i określają miasto, nie odwrotnie. Poznając mentalność Friebów czy Jeleńskich, poznajemy miasto.

Jednak w sielankę egzystencji w spokojnym uzdrowisku również uderza historia. Mieszkańcy przeżywają rozpoczęcie nowego stulecia, I Wojnę Światową, dojście NSDAP do władzy, wreszcie straszliwą II Wojnę Światową, masowe mordy i Holocaust. Finalnym brzmieniem tego nawału nieszczęść jest niemal doszczętne zniszczenie miasta podczas Bitwy o Kołobrzeg w 1945 roku. Lecz opowieść nie milknie w tym momencie, poznajemy powojenne dzieje miasta, które jest już zupełnie inne.

Włodzimierz Kruszona przedstawił nam nie tylko dwa wieki dziejów Kolberga w pigułce, akcjami swych bohaterów pokazał także kilka uniwersalnych prawd o człowieku - jaki jest, i do czego dąży. Widzieliśmy postawy bohaterów w obliczu wielkich bądź zwrotów historii, widzieliśmy ich podczas zwykłych pogaduszek przy stole. Tak właśnie wyglądał Kołobrzeg przez te 200 lat, bo historia miasta to losy zwykłych ludzi.

„Wyrwane z pustki” to książka niestereotypowa, ambitna pozycja dla czytelnika rozumnego, który czerpie przyjemność z lektury napisanej z pasją i kunsztem, a przy tym wymagająca skupienia i koncentracji. W zamian obiecuje klimatyczną podróż po barwnych dziejach Kolberga. Ja w tę podróż wybrałem się z ogromną przyjemnością i czekam na kolejną ofertę z serii „Tory”.

(Recenzja mojego autorstwa z portalu dlalejdis.pl)


Na odwrocie książki czytamy, że ma ona, opisując życie kolejnych pokoleń, stworzyć przekrój 200 lat historii Kolbergu, czyli Kołobrzegu. Zadanie trudne, autor bowiem zmierzyć się musiał z całą gamą polsko-niemiecko-żydowskich animozji oraz swoistym klimatem tych rejonów. Czy mu się udało?

Książka dzieli się na trzy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(Moja recenzja książki z portalu Wywrota.pl)

Pisarz z Angoli rodem, Pepetela, przedstawia czytelnikowi bohatera będącego wypadkową Szwejka, Dyzmy i Colombo.
Jaime Bunda z całą pewnością nie należy do asów w swoim fachu. Pracę detektywa zawdzięcza kuzynowi, który, będąc dyrektorem operacyjnym Biura Kryminalnego, mógł przyjmować do pracy kogo tylko chciał, zatrudnił więc młodego krewniaka. Ten szczyci się zerowym pojęciem na temat praktycznej pracy detektywa, posiada natomiast ogromną wiedzę z dziedziny literatury kryminalnej. Jeśli młody Jaime wyróżnia się czymś z tłumu, to niestety nie jest to inteligencja absolwentów MIT, ani siła cyrkowych atletów. Nic z tych rzeczy. Ludzkie spojrzenia przykuwają jego nieproporcjonalnie duże pośladki, stąd przydomek (bunda to po portugalsku tyłek). Biedny bohater, nie mogąc wykorzystać swojego, niewątpliwie ogromnego, potencjału, siedzi na rzeczonych pośladkach przy biurku i umiera z nudów. Sytuacja zmienia się, gdy szef Biura, do tej pory wątpiący w umiejętności Bundy, daje mu do rozwiązania sprawę tajemniczego mordu czternastolatki. Jaime, jakby na skrzydłach opatrzności, wyrusza na miasto, by sprawiedliwości stało się zadość. I to jest naprawdę zabawne.

Pisarz z Angoli rodem, Pepetela, przedstawia czytelnikowi w książce Tajny Agent Jaime Bunda bohatera będącego wypadkową trzech doskonale znanych nam i swojskich postaci: Dzielnego Wojaka Szwejka, Nikodema Dyzmy i, w mniejszym stopniu, Pułkownika Colombo. Nie brakuje mu tupetu, bezczelności i znajomości setek sentencji, które, jak mniemam, sam wymyśla lub przekręca, dodając tylko wielkich autorów (vide: „Ja to wszystko rozumiem, ale czy nie słyszał pan, że dura lex sede lex, co znaczy prawo długo trwa i jest spragnione prawa? To cytat z Arystotelesa.").

Tłem dla demonstracji geniuszu tajnego agenta jest Luanda, stolica i największe miasto Angoli. Mimo iż zarówno kultura, jak i klimat są tak diametralnie inne niż w Polsce, obrazy przywołane przez autora są bardzo znajome – państwo noszące jeszcze blizny obalonego reżimu, pełne absurdu, dezorganizacji i korupcji. Ludzie też tacy swojscy, lubiący wypić, zjeść i zrobić raban, jeśli jest ku temu okazja. Podczas lektury momentami czułem się jak w domu.

Z drugiej strony jednak pamiętać trzeba o tym, że kraj ten jest od ponad ćwierćwiecza areną starć zbrojnych, czasem tylko przerywanych pokojem lub zawieszeniem broni. Sytuacja uległa w ostatnich latach poprawie, co nie znaczy, że życie jest lekkie. Sam Pepetela wie pewnie wiele na ten temat, bowiem jako członek lewicowej bojówki MPLA walczył w roku 1975 o niepodłegłość Angoli. Mało tego, po osiągnięciu tego celu był przez jakiś czas ichnim Ministrem Edukacji! Tam komuna upadła, choć nie z tak wielkim hukiem jak u nas, i spora liczba działaczy lewicowych poleciała ze stołków. Szanowny autor również, co nie przeszkodziło mu w pisaniu książki za książką i jednoczesnym wykładaniu na Uniwersytecie Angoli.

U Pepeteli najbardziej dziwi i cieszy to, w jaki sposób prowadzi narrację
pół żartem, pół serio, bagatelizując w pewinym stopniu patos zniszczeń wojennych i codziennego ubóstwa. Jest w tym wszystkim sporo ciepła, przewrotnej radości, takiej mimo wszystko. Drogi są pełne dziur, pracy często brak, a nawet jeśli jest, to pensji starcza na niemal głodowe racje. Ludzie jednak nie przejmują się tym szczególnie, żyją po swojemu, skromnie. No i z dowcipem, to było nieuniknione, skoro sam autor igra z czytelnikiem, od czasu do czasu umieszczając poza narracją wstawki, w których wyraża niepewność, czy aby nie zdradził szanownemu czytelnikowi pewnych informacji za szybko. Mało tego, w pewnym momencie niezadowolony zwalnia narratora, przekazując opowieść pewnej uroczej damie. Nie jestem przekonany, czy ta zagrywka wyszła autorowi na dobre, boweim w moim mniemaniu nie przedstawil wiarygodnie kobiecego toku myślenia, a porażające opisy krzywd i upokorzeń, jakich płeć piękna doznaje w krajach arabskich, w pewnym sensie burzą kpiącą, humorystyczną konwencję książki. Chociaż może tak trzeba, o niektórych rzeczach śmiertelnie poważnie. Nie trwa to długo, kilka stron później Pepetela daje szansę skruszonemu pierwszemu narratorowi i wszystko wraca do normy.

Wracając do Bundy, ten fircyk nie musi się martwić o pieniądze – na stanowisku detektywa Biura Kryminalnego, nawet jeśli nie robi nic poza siedzeniem przy biurku i wpatrywaniem się w muchy, zarabia pięć razy więcej niż dowolny inspektor policji. Żyć nie umierać, powiedziałby ktoś. Jaime Bunda czerpie więc z tego życia ile się da – bywa przy tym irytującym bufonem, choć nie można mu odmówić pewnego uroku osobistego. Nasz tajny agent to typ karierowicza - czując pod stopami twardy grunt zadziera nosa do samego nieba, traktuje wszystkich wokół protekcjonalnie i nie znosi sprzeciwu. Jest przy tym fanatycznie lojalny wobec państwa, nie znosi dywersantów rozsiewających niewygodne, jego zdaniem plotki, i tylko niesamowicie ważna misja, którą mu zlecono, powstrzymuje go od zadenuncjowania paskudnych wrogów jedynie słusznego ustroju. Wydaje mi się, że Pepetela miał w podkreśleniu tej cechy
pewien cel, nie wnikam jednak, gdyż od polityki stronię na ile to możliwe.

Całość napisana jest całkiem sprawnie – z werwą, dowcipem i lekką nutką autoironii. Pepetela zabawia czytelnika sporadyczną interakcją na linii autor-narrator-bohater, co jest zabiegiem godzącym w szeroko pojęte standardy teorii literatury, ale cóż z tego, skoro w ten sposób lektura jest jeszcze przyjemniejsza. Narrator to niezły gaduła, dla zatrzymania akcji produkuje urocze dygresyjne powiastki, mające głębiej wprowadzić odbiorcę w klimat opowieści. Wszelkie niuanse i różnice kulturowe są sprawnie wyjaśniane w przypisach przez tłumaczkę, przyjemnie i pożytecznie.

Myślę, że zwolennicy klasycznego kryminału, zaskakujących zwrotów akcji i genialnych detektywów będą mocno rozczarowani. Bunda ma w sobie coś ze słynnej Różowej Pantery, mu się wszystko udaje przypadkiem, raczej mimo niż z powodu. Robi jednak dobrą minę do złej gry i ciągnie śledztwo na ścieżki, o których nikt by nawet nie pomyślał. Bo taki już jest Jaime Bunda – „in vino veritas" – zawsze dochodzi do prawdy.

(Moja recenzja książki z portalu Wywrota.pl)

Pisarz z Angoli rodem, Pepetela, przedstawia czytelnikowi bohatera będącego wypadkową Szwejka, Dyzmy i Colombo.
Jaime Bunda z całą pewnością nie należy do asów w swoim fachu. Pracę detektywa zawdzięcza kuzynowi, który, będąc dyrektorem operacyjnym Biura Kryminalnego, mógł przyjmować do pracy kogo tylko chciał, zatrudnił więc...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to