-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
Biblioteczka
2022-10-13
2022-06-09
Prankę Polak - nastoletnią córkę bogatego Roma - ostatni raz widziało oko kamery na toruńskim bulwarze nadwiślanym. Na nagraniu widać, jak za dziewczyną człapie jakiś grubas bez koszuli. Potem Pranka znika i ani policja, ani prywatni detektywi, ani jasnowidze nie są w stanie powiedzieć co się stało z dziewczyną, ani kim był śledzący ją typ. Trzy lata później, w rocznicę zniknięcia Pranki, jej ojciec ucieka z psychiatryka, do którego trafił po zaginięciu jedynaczki i przychodzi na toruńską komendę policji, oblewa się benzyną i podpala. Sprawa jest gorąca (dosłownie i w przenośni) i obiega całe miasto. Samospalenie bierze pod lupę również portal Głos Torunia, na którego czele stoi Robert Pruski. Okazuje się, że Pranka przed swoim tajemniczym zniknięciem pracowała w lokalnej knajpie, która uchodziła za burdel z nieletnimi dla dzianych i wpływowych lokalsów. Lokal działa nadal, choć po aferze z Prankną przeszedł rebrandin. Teraz nazywa się Zakątek Sztuk Pięknych i właśnie ma się tam odbyć jakaś rocznicowa impreza. Pruski zleca swojemu fotografowi lot dronem, który rejestruje orgię z udziałem polityków, biznesmenów, gangsterki i nieletnich dziewczyn. Nazajutrz materiał pojawia się na stronach Głosu Torunia, ale chwilę później hakerzy przeprowadzają zmasowany atak na serwis, ktoś włamuje się również na prywatne konta Pruskiego i za ich pośrednictwem zaczyna rozpowszechniać dziecięcą pornografię. Wkrótce też znika syn marszałek Senatu. Rozpoczyna się wyścig z czasem...
Po ośmiu latach przerwy Piotr Głuchowski powrócił do postaci dziennikarza Roberta Pruskiego. Teraz, po lekturze, zastanawia mnie tylko jedno: po co? Po jaką cholerę było odgrzewać tego kotleta, po co było wybudzać tego bohatera ze snu? Co ta książka wnosi? Na pewno jest mroczna i porusza ważny problem jakim jest wykorzystywanie nieletnich. Na pewno nawiązuje do znanej sopockiej afery z Zatoką Sztuki i niejakim "Krystkiem". Ale przecież Głuchowski jest współautorem reportażu "Zatoka świń", poświęconym tej sprawie. Po co więc ta fabuła? Tutaj Autor przedstawił temat w skrajnie brutalnej formie, co bynajmniej nie jest zarzutem z mojej strony. Lubię mroczne historie, a tej tego mroku nie mogę odmówić. To jest plus. Minus? "Alert" jest do bólu schematyczny, jakby powstał pod kryminalną linijkę, albo według jakiegoś podręcznika kreatywnego pisania, przy czym wszystkie rady i przykłady Autor wziął zbyt dosłownie. Czytając tę powieść, wiele razy dopadało mnie wrażenie "ale to już było". Piotr Głuchowski powiela schematy i motywy, a jego bohaterowie niczym specjalnym się nie wyróżniają. Są to bólu poprawni i przewidywalni, a przez to mało interesujący.
Jednak nic nie przebije pierwszego rozdziału, w którym Autor streszcza właściwie całą książkę. I ja rozumiem, że pisarza może ponieść, że jakiś zabieg literacki może spodobać się mu, choć w rzeczywistości jest beznadziejny. Ale, na litość, przecież tam jest jeszcze redaktor, a jego robotą jest m.in. sprowadzanie pisarza na ziemię. Ten nie dał rady i początek powieści jest niczym jeden wielki spoiler, który właściwie nie zdradza tylko zakończenia, ale całą resztę, cały środek książki, mamy podany jak na tacy. Owszem, streszcza nam kolejne następujące po sobie wydarzenia jedynie w ogólnikach , ale to wystarcza, aby odebrać przyjemność czytania. Gdyby nie ten nieszczęsny pierwszy rozdział, nie byłoby aż tak źle, więc jeżeli jednak zdecydujecie się na lekturę "Alertu", omińcie go.
Jednak mimo ciekawego tematu, Piotr Głuchowski nie zdołał, w mojej ocenie, wykorzystać drzemiącego w nim potencjału. "Alert", pomimo kilku naprawdę mocnych momentów, jest powieścią bardzo przeciętną, naszpikowaną dziennikarskim slangiem, który nie dla każdego będzie zrozumiały i zbyt drętwym, trochę nawet snobistycznym poczuciem humoru. Ale mamy za to zachowaną poprawność polityczną, więc czego się czepiasz, człowieku!? Dobra, już się odczepiam, a Wy sami musicie podjąć decyzję czy warto sięgnąć po "Alert" czy lepiej rozejrzeć się za czymś innym.
| mroczne-strony.blogspot.com
Prankę Polak - nastoletnią córkę bogatego Roma - ostatni raz widziało oko kamery na toruńskim bulwarze nadwiślanym. Na nagraniu widać, jak za dziewczyną człapie jakiś grubas bez koszuli. Potem Pranka znika i ani policja, ani prywatni detektywi, ani jasnowidze nie są w stanie powiedzieć co się stało z dziewczyną, ani kim był śledzący ją typ. Trzy lata później, w rocznicę...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-10
O w mordę, ale mnie ta książka wymęczyła. Gdybym miał się wpasować w stylistykę Jasnowidza i czarownicy, musiałbym napisać, że wymęczyła jak dziwka w burdelu, ale to nie byłaby prawda, bowiem to zmęczenie jakie teraz czuję nie ma nic wspólnego z przyjemnością. To co mnie dopadło po lekturze tej książki, to dojmujące uczucie zmarnowanego czasu, czasu, który mógłbym spożytkować bardziej efektywnie, na przykład... hmmm... drapiąc się po nosie? Albo czytając podręcznik do naprawy ciągnika Ursus. W tym drugim przypadku, tak coś czuję, lektura byłaby o wiele bardziej pasjonująca, niż to co zaproponowało wydawnictwo AlterNatywne i debiutujący Mark Arturro.
Jasnowidz i czarownica, to historia Marka, który przyjeżdża do niewielkiej wsi, gdzieś niedaleko Spały. Marek jest podobno jasnowidzem, ale te umiejętności nie są przez niego zanadto eksploatowane. Przyjeżdża z planem pozostania tu na stałe. Myśli nad kupnem ziemi, może domu. Do tego czasu zatrzymuje się u Darii - jeszcze całkiem młodej wdowy, która uchodzi za lokalną wiedźmę. Z tym, że tak naprawdę Daria po prostu zna się na ziołach, potrafi też zrobić smaczne winko i lubi seks zarówno z kobietami, jak i mężczyznami - ot i cała jej magia. W okolicach dwusetnej strony pojawia się też nawiedzony dom, który Marek kupuje za bardzo atrakcyjną cenę i dopiero wtedy coś zaczyna się dział. Przy czym to "coś", to nie żadne cuda-wianki. Nie łudźcie się. Jasnowidz i czarownica od pewnego momentu, owszem przypomina powieść grozy, ale... No, to jest trochę tak, jak z dżemem z biedronki. Bierzesz, patrzysz, a tam cukier to 90% składu. Czy można to nazwać dżemem? Przy dużej wyobraźni i owszem, dla mnie to jest jednak cukier o smaku owocowym, a Jasnowidz i czarownica, to nieudane dzieło przypominające jedynie horror, powieść erotyczną, obyczajową, komedię... Cholera, trochę za dużo tego, nie?
No tak, bo Mark Arturro upchnął w swojej powieści całkiem sporo. Przy czym erotyka w Jego wydaniu bardziej przypomina domowe porno - z kiepskim oświetleniem, obleśnymi aktorami, ordynarne i niesmaczne. I tytuły niektórych rozdziałów, jak na przykład: Golden shower, Zjawiskowa dupa, czy Dom i jego progi oraz szybki numerek w ogrodzie, to naprawdę mały pryszcz w porównaniu z treścią. I nie mylicie się, prezentowany tu humor najczęściej dotyczy seksu, przy czym to nie jest komedia sytuacyjna jak u Olgi Rudnickiej, czy - może nieco bliżej - jak w American Pie. Fundamenty komedii Marka Arturro zbudowane są na najniższych instynktach. Te same instynkty towarzyszą także bohaterom. Każdy, jest tu jak spod tej samej linijki, myśli tylko o tym: aby się nażreć, nachlać i popieprzyć. To sprawia, że postaci w tej książce są właściwie jednakowe i przy tej swojej jednakowości, cholernie nudne i nijakie. Nie pomaga też specyficzna stylistyka, jaką posługuje się Autor. Zwłaszcza zdania opisowe, są bardzo topornie napisane, co jeszcze bardziej męczy. I tak sobie pomyślałem, że gdyby Blanka Lipińska prowadziła warsztaty literackie (Boże drogi, oby nie!), to teoretycznie Arturro mógłby być jej uczniem. Poziom literacki jest tu baaardzo podobnie niski. Całość po prostu zalatuje grafomanią.
Ponad pięćset stron. Dużo tu słów i zdarzeń, ale w tym ogólnym tłoku zabrakło mi jednej linii przewodniej - głównego wątku, wokół którego orbitowałaby cała reszta. W czasie lektury, towarzyszyło mi wrażenie chaosu, fabularnego bałaganu i kolejnych zbytecznych scen. Mark Arturro chciał zbyt wiele i w moim odczuciu nie dość, że przesolił, to jeszcze przypalił tę zupę. Wyszło słabo, takie mam wrażenie. I chciałbym to wrażenie jak najszybciej zmyć z siebie, zrzucić, zapomnieć. Dlatego pozwólcie, że zakończę i oddalę się w celu przykrycia tej lektury inną. Mam nadzieję, że kolejna książka pozwoli mi zapomnieć o tej.
| mroczne-strony.blogspot.com
O w mordę, ale mnie ta książka wymęczyła. Gdybym miał się wpasować w stylistykę Jasnowidza i czarownicy, musiałbym napisać, że wymęczyła jak dziwka w burdelu, ale to nie byłaby prawda, bowiem to zmęczenie jakie teraz czuję nie ma nic wspólnego z przyjemnością. To co mnie dopadło po lekturze tej książki, to dojmujące uczucie zmarnowanego czasu, czasu, który mógłbym...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-28
Do tej pory nie miałem szczęścia do książek wydanych czy to w ramach self publishingu czy w formie "współfinansowania" i wiem też, że część recenzentów omija tego typu publikacje. Nie dziwię im się, bo sam zacząłem podchodzić do tematu bardziej selektywnie. Jednak, gdy jakiś czas temu napisał do mnie Kacper Sawala, z pytaniem czy chciałbym przygarnąć Jego debiutancką powieść do recenzji, po przeczytaniu opisu przez głowę przemknęła mi iskra, takie - no wiecie - przeczucie, że może tym razem to będzie to. Że Mieszkamy obok raju okaże się jedną z tych historii, które będą mógł Wam polecić, i że tym razem nie narażę się kolejnemu Autorowi złą recenzją. I wiecie co? Ta iskra, która możecie nazwać intuicją, przeczuciem lub jakkolwiek inaczej, tym razem miała rację.
Mieszkamy obok raju, to powieść grozy, która zaczyna się jak wiele innych powieści grozy - od przeprowadzki do nowego domu, który oczywiście obowiązkowo musi mieć swoje lata. Motyw wytarty jak stare dżinsy w kroku? Być może, ale mi się on chyba nigdy nie znudzi. Stare domy zawsze będą we mnie wzbudzały niepokój. Uwielbiam opowieści o nawiedzonych posiadłościach, a powieść Kacpra Sawali jest jedną z nich. A zatem... Jest to historia rodziny Ferenców, których problemy finansowe zmusiły do przeprowadzki z Wrocławia do Świdnicy. Tak trafiają do ponad stuletniej willi, która pierwotnie należała do niejakiego Manfreda von Richthofena - niemieckiego lotnika z czasów pierwszej wojny światowej. Teraz dom jest podzielony na kilka mieszkań i Ferencowie mają zająć jedno z nich.
Już pierwszego dnia natykają się na Anielę - sąsiadkę z parteru, która jest dość dziwna. Zresztą wszyscy mieszkańcy tego domu są dziwni i każdy coś ukrywa. W dodatku Barbarę Ferenc - kobietę po przejściach, a do tego żonę i matkę dwójki dzieci, zaczynają nawiedzać bardzo realistyczne koszmary, w których pojawiają się tajemnicze dzieci, a po przebudzeniu kobieta odkrywa na łydkach ma ślady zadrapań. Co gorsza, podobne ślady znajduje na nóżkach swojego kilkuletniego synka Michasia. Barbara próbuje to jednak racjonalnie wytłumaczyć i nie dopuszcza do siebie myśli, że z domem jest coś nie tak. Do czasu.
Kacper Sawala znakomicie buduje atmosferę grozy. Mieszkamy obok raju, to jedna z tych powieści, które od początku wzbudzają niepokój i ten przyjemny dreszczyk będący mieszanką lęku, zaciekawienia i ekscytacji. Im bardziej zagłębiałem się w tę historię, tym więcej napotykałem tajemnic, które były jak mury ze szczelinami - coś tam niby było widać, ale niezbędne okazywały się kolejne podpowiedzi Autora, aby rozkminić całość. Czytając Mieszkamy obok raju odniosłem wrażenie, że Kacper Sawala inspirował się pierwszym sezonem American Horror Story. Zaczerpnął kilka elementów i rozwiązań (nie napiszę jakich, żeby nie spoilerować), które świetnie sprawdziły się w jego powieści. Wyszedł więc taki nasz Polish Horror Story, ale nie odbierajcie tego, jako przytyk. Wręcz przeciwnie, to komplement i to od gościa, który jest fanem produkcji FX.
Mieszkamy obok raju, reprezentuje ten rodzaj grozy, który bardzo lubię. Klimatem przypominał mi nieco Całopalenie Roberta Marasco, czy wspomniany już American Horror Story. Sawala zaczerpnął też z historii samej Świdnicy. Nigdy nie byłem w tym mieście, ale pokopałem trochę w "internetach" - nawet nie musiałem kopać zbyt głęboko - i dowiedziałem się, że willa, w której rozgrywa się akcja powieści, istnieje naprawdę i faktycznie należała do tzw. "Czerwonego Barona", jak nazywano von Richthofena. Wątek historyczny niewątpliwie dodaje całej opowieści smaczku i szczypty wiarygodności.
Nim książka do mnie dotarła i zanim wziąłem ją w ręce, moje największe obawy krążyły wokół szeroko rozumianej stylistyki. Nie wiedziałem jak ta powieść została napisana, a mając w pamięci inne publikacje samowydawców... Jak to mówił Reacher? "Licz na najlepsze, szykuj się na najgorsze". Na szczęście szybko okazało się, że Kacper Sawala niezwykle sprawnie posługuje się słowami, a powieść ma odpowiedni rytm oraz dynamikę. Tutaj nie ma niepotrzebnych scen czy dialogów, co często jest głównym grzechem debiutantów, i nie wnikam czy w tym przypadku jest to zasługa samego Autora, czy może Redaktorki? Dla mnie i dla Was nie jest to takie istotne, ważne jest natomiast, że dostajemy bardzo dobry tekst, który świetnie się czyta, a sama historia wciąga jak skurczybyk. Mieszkamy obok raju, to dla mnie jedno wielkie pozytywne zaskoczenie. To świetnie napisana groza, która - owszem - jest opowieścią o duchach, ale nie tylko. Ma też kilka innych smakowitości. Jakich? Nie, no, nie powiem Wam. Wszystkiego nie mogę zdradzić. Sami się dowiedzie, sięgając po Mieszkamy w raju, do czego Was bardzo zachęcam, bo to - i teraz pojadę Bogusiem Lindą - bardzo dobra powieść jest. A bardzo dobre powieści z przyjemnością polecam.
| mroczne-strony.blogspot.com
Do tej pory nie miałem szczęścia do książek wydanych czy to w ramach self publishingu czy w formie "współfinansowania" i wiem też, że część recenzentów omija tego typu publikacje. Nie dziwię im się, bo sam zacząłem podchodzić do tematu bardziej selektywnie. Jednak, gdy jakiś czas temu napisał do mnie Kacper Sawala, z pytaniem czy chciałbym przygarnąć Jego debiutancką...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-01-10
Pierwszy tom powieści Turkus i purpura rozgrywa się w XXVI wieku, konkretnie w roku 2533. Ludzie podbili kosmos i nie tylko odkryli, ale i skolonizowali dziesiątki planet. Wszystkie wchodzą w skład jednego potężnego Cesarstwa. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jedynym zagrożeniem są pałający nienawiścią i chęcią mordu Sogoranie - kosmici do złudzenia przypominający ludzi, szybko jednak okazuje się, że Cesarz ma też wrogów w samym imperium i pod jego nosem rodzą się siły, które wkrótce będą chciały zmienić polityczny układ i przeprowadzić rewolucję.
Tak mniej więcej wygląda zarys fabuły, całkiem sporego, bo liczącego ponad 500 stron, zapisanego drobnym drukiem tomiszcza. Sam pomysł na tę historię wydaje się znakomity i zapowiadał całkiem przyzwoitą lekturę. Nie mogę też odmówić Autorowi braku wyobraźni - stworzył On spójny i niemały świat, a sama wizja przyszłości wydaje się co najmniej atrakcyjna. Co zatem było nie tak? W moim przekonaniu: samo wykonanie, w którym dominują dłużyzny, kolejne niepotrzebne, nic niewnoszące do fabuły, za to pieruńsko długie sceny; protekcjonalne i drętwe dialogi oraz narracja, która momentami przypomina nużącą książkę historyczną. Całość rozmydlała tona zbytecznych informacji, co powinno być wychwycone przez redaktora i usunięte. Dobry redaktor bowiem musi posiadać umiejętność bezwzględnego usuwania akapitów, a tu - w moim przekonaniu - jest co usuwać. Poza tym, Turkus i purpura, bardziej przypomina futurystyczne political fiction niż fantastykę pełną gębą. Mój początkowy entuzjazm, gasł z każdą kolejną stroną, aż w końcu, w okolicach połowy, złudzenia prysły i musiałem sam przed sobą przyznać: "stary, już nie zaiskrzy, nie ma szans". Czasem tak już jest i tyle, a pojęcie "zła lektura" jest cholernie subiektywne. W czytaniu nie pomagał też, odbijający światło, kredowy papier, ale to już sprawy - że tak powiem - techniczne, choć dla nałogowego książkoholika dość istotne. Dobra rada dla wydawców: kredówa sprawdza się przy albumach, a nie powieściach. Papier Ecco-book w zupełności by wystarczył. Nie dość, że czytałoby się bardziej komfortowo, to jeszcze sama książka byłaby o połowę lżejsza i tańsza w produkcji.
Recenzja do zbiór indywidualnych, czasem bardzo osobistych odczuć, dlatego - już na koniec - mam do Was prośbę: nie traktujcie tej recenzji jako jedyne słuszne zdanie, jak sąd ostateczny. Broń Was Boże! Jeśli rozważacie zakup tej powieści, przeczytajcie też inne opinie lub zamówcie darmową próbkę tekstu u Autora. Turkus i purpura, to wprawdzie nie literatura dla mnie, ale to nie oznacza, że innym nie przypadnie do gustu. Jeśli fascynują Was polityczne intrygi, albo lubicie doszukiwać się w powieściach odwołań do rzeczywistości, to niewykluczone, że ta powieść jest właśnie dla Was. Ja jednak czuję zawód i rozczarowanie, dlatego czym prędzej sięgam po następną książkę, aby te nie najlepsze wrażenia jak najszybciej rozproszyć.
💀 Cała recenzja dostępna na blogu Mroczne Strony:
https://mroczne-strony.blogspot.com/2022/01/turkus-i-purpura-tom-i-eskalacja-micha.html
Pierwszy tom powieści Turkus i purpura rozgrywa się w XXVI wieku, konkretnie w roku 2533. Ludzie podbili kosmos i nie tylko odkryli, ale i skolonizowali dziesiątki planet. Wszystkie wchodzą w skład jednego potężnego Cesarstwa. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jedynym zagrożeniem są pałający nienawiścią i chęcią mordu Sogoranie - kosmici do złudzenia przypominający ludzi,...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-04-28
Gra Bezimienne miasto, jak pewnie się domyślacie, została oparta na opowiadaniu pod tym samym tytułem, które Lovecraft napisał ponad sto lat temu, bo w 1921 roku. W grze wcielacie się w postać Georga Aberdeena, który wyruszył na samotną ekspedycję po pustyni Arabii, w celu odnalezienia ruin mitycznego miasta, które z kolei ma rzekomo pochodzić z czasów przedludzkich...
Tak zaczyna się nasza przygoda. Gdy wreszcie docieramy do częściowo przysypanych piaskami pustyni resztek dawnego miasta, sami decydujemy o tym, w jakiej kolejności będziemy zwiedzać kolejne obiekty i co będziemy w tych obiektach robić. Od naszych indywidualnych wyborów zależeć będzie jak ta gra się potoczy i jak skończy, a możliwych finałów jest całkiem sporo, bo - jeśli dobrze policzyłem - aż dziesięć.
Wiecie, Bezimienne miasto, mocno kojarzyło mi się z grami typu escape. Gra paragrafowa ma bardzo podobną konstrukcją, z tą różnicą, że wszystko trzeba sobie wyobrazić... A właściwie, nie, nie wszystko. W książce znajdziecie kilka całkiem przyzwoicie nakreślonych rysunków, które oddają klimat fabuły i opisywanego miejsca i pozwalają wciągnąć się w grę jeszcze bardziej. Jak już wspomniałem, kierując losami bohatera, musicie podejmować konkretne decyzje, ale i będziecie mieli do rozwiązania kilka zagadek logiczno-matematycznych. Do tego dochodzi klasyczne zbieranie kluczy - zupełnie jak w grach na telefon czy w fizycznych escape roomach.
Warstwy literackiej, pozwólcie, że nie będę oceniał. Myślę, że nie jest ona najważniejsza. Giny Valrís napisała jak umiała, a Małgorzata Kafel musiała to przetłumaczyć i właściwie nie ma nad czym tu się rozwodzić. Aby odczuć jakieś doznania literackie będziecie musieli sięgnąć po opowiadanie, w grze paragrafowej Bezimienne miasto, chodzi głównie o rozrywkę wynikającą z samej gry. Barwne opisy, wciągająca narracja czy pasjonujące dialogi, to nie tu. Zresztą tych ostatnich nie uświadczysz nawet u Lovecrafta, więc...
Więc na koniec może odpowiem Wam na pytanie - moim zdaniem najważniejsze jakie w tym przypadku można zadać - czy dobrze się bawiłem grając w Bezimienne miasto? Myślę, że tak. Choć w gry typu escape, grałem jeszcze w czasach, kiedy były robione we flashu, a i w escape roomach, też zdarzało mi się bywać, gra paragrafowa okazała się zupełnie innym doświadczeniem. Owszem, podobnym, ale jednak posiadającym pewne znaczące różnice. Czy zatem teraz stanę się fanem i miłośnikiem tego typu rozrywki? No, hmmm... raczej nie. Jednak zdecydowanie wolę obcować z literaturą, która na ogół daje mi znacznie więcej satysfakcji i przyjemności. Mimo wszystko, uważam, że każdy fan czy to Lovecrafta czy też rozrywek alternatywnych, powinien spróbować gry paragrafowej. Nie wiem czy jakieś inne wydawnictwo w Polsce zajmuje się wydawaniem tego typu publikacji, ale Black Monk robi to bardzo dobrze i ma już doświadczenie, a także dorobek, więc macie w czym wybierać. Kto wie, może w którymś z Was drzemie gracz paragrafowy? Warto to sprawdzić.
💀 Całą recenzję przeczytacie na blogu Mroczne Strony:
https://mroczne-strony.blogspot.com/2022/04/bezimienne-miasto-giny-valris-gra.html
Gra Bezimienne miasto, jak pewnie się domyślacie, została oparta na opowiadaniu pod tym samym tytułem, które Lovecraft napisał ponad sto lat temu, bo w 1921 roku. W grze wcielacie się w postać Georga Aberdeena, który wyruszył na samotną ekspedycję po pustyni Arabii, w celu odnalezienia ruin mitycznego miasta, które z kolei ma rzekomo pochodzić z czasów przedludzkich...
Tak...
2022-06-21
Szarlatan i hermafrodyta, to kolejna bardzo ciekawa i nietuzinkowa propozycja Wydawnictwa Abyssos. Autorem tej, skądinąd, niezbyt długiej powieści jest Bartosz Ejzak, Autor do tej pory zupełnie mi nieznany, choć debiutował w 2019 roku powieścią Ganimedes. Niestety, bądź - jak kto woli - stety, nie da się przeczytać wszystkiego, więc nie ma zdziwienia, że to nazwisko mi umknęło. Ale zostawmy przeszłość i skupmy się na tym co tu i teraz. Szarlatan i hermafrodyta, to opowieść o dziwnym miasteczku Tszczyce i jego jeszcze dziwniejszych mieszkańcach. Pewnego dnia w tej odizolowanej od reszty świata mieścinie pojawia się czarnoksiężnik Zgorzelski, który postanawia osiąść tu na stałe. W jedną noc stawia okazałą posiadłość w środku lasu i zaczyna burzyć dotychczasowy spokój wyalienowanych mieszkańców. Wkrótce tytułowy szarlatan spotyka na swej drodze także tytułową hermafrodytę Saszę, którą zaczyna darzyć uczuciem graniczącym z obsesją. Jednocześnie bacznie przygląda się innej mieszkance Tszczyc, niejakiej Izabeli. Tutaj z kolei chodzi o czystą ciekawość, a nie pociąg fizyczny. Izabela bowiem potrafi przepowiadać przyszłość, więc teoretycznie może stanowić konkurencję lub nawet zagrożenie dla Zgorzelskiego. W jednej z wizji młodą kobietę ogarniają obrazy końca świata. Ten koniec jest bliski. Izabela dochodzi do wniosku, że aby go powstrzymać, będzie musiała zabić.
Bartosz Ejzak, to urodzony gawędziarz. Historia w Szarlatanie i hermafrodycie została opowiedziana z lekkością i swadą. Zarówno język, jak i rytm powieści od razu przypadły mi do gustu, podobnie jak sama historia, która jest kwintesencją fantastyki. Mamy tu i czarowników, i wiedźmy, i świat, który sprawia wrażenie nie do końca realnego, jest też magia i żywe trupy, a właściwie jeden żywy trup, jest i kometa jako zwiastun zbliżającego się Armageddonu oraz olbrzym zamieszkujący... Nie, stop! Halt! To byłby już spoiler. O co chodzi z tym olbrzymem, dowiecie się, jeśli sięgniecie po tę książkę.
A, tak sobie myślę, sięgnąć warto, bo Szarlatan i hermafrodyta, to książka zaskakująca i niesamowita. Oprócz samej warstwy fantastycznej, mamy tu opowieść o toksycznych, wyniszczających relacjach, zarówno między parą tworzącą związek, jak i rodzeństwem. Ale Bartosz Ejzak pokazuje również, z jaką łatwością jeden człowiek może zdominować i narzucić swoją wolę masom, jak uzależnienia i egoistyczne pragnienia czy ambicje wpływają destrukcyjnie zarówno na uzależnionego, jak i wszystkich wokół niego oraz jak łatwo utonąć w degrengoladzie i dekadencji.
Wszystko to spowija złowieszczy klimat grozy, z dodatkiem czarnego humoru. Bohaterowie bywają przerysowani, ale w przypadku tej powieści wydają się być z tym swoim przerysowaniem jak najbardziej na miejscu. Całość natomiast jest mieszkanką fantastyki i horroru, z subtelną domieszką powieści gotyckiej i groteski. Wydawca wspomina jeszcze o erotyzmie. Owszem jest, ale Ejzak aż tak bardzo nim nie epatuje, także spokojnie.
Jeśli więc szukacie czegoś nietuzinkowego, to Szarlatan i hermafrodyta może okazać się strzałem w dziesiątkę. Jedyne co mi tu nie grało, to ilustracje, ale nie ta na okładce (ta na okładce jest znakomita), ale wewnątrz książki. Kubizm jakoś niespecjalnie pasował mi to tej opowieści. Na szczęście to jedynie dodatek to świetnie opowiedzianej historii. A tę, jak najbardziej, polecam. 👍
https://mroczne-strony.blogspot.com/
Szarlatan i hermafrodyta, to kolejna bardzo ciekawa i nietuzinkowa propozycja Wydawnictwa Abyssos. Autorem tej, skądinąd, niezbyt długiej powieści jest Bartosz Ejzak, Autor do tej pory zupełnie mi nieznany, choć debiutował w 2019 roku powieścią Ganimedes. Niestety, bądź - jak kto woli - stety, nie da się przeczytać wszystkiego, więc nie ma zdziwienia, że to nazwisko mi...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-31
Mroczny West Point i tajemnice skrywane za ogrodzeniem Akademii Wojskowej. Jest rok 1830 - czas, w których ciemność rozpraszają wyłącznie płomienie świec, a zamiast ryku samochodowych silników, słychać jedynie tętent końskich kopyt. W tej scenerii, wśród mgieł spowijających rzekę Hudson i pobliskie wzgórza, emerytowany konstabl - były as wydziału kryminalnego - Gus Landor wiedzie spokojne życie w swojej niewielkiej chatce, a czas pożytkuje na wizyty w miejscowym barze i spacery po okolicy. Po powrocie z jednego z nich zastaje przed swym domem wojskowego, który w imieniu dowódcy Akademii Wojskowej zaprasza go na rozmowę w West Point. Na miejscu okazuje się, że jeden z kadetów popełnił samobójstwo, a wkrótce po tym jego ciało zostało wykradzione. Trup się znalazł, i owszem, ale w tak zwanym "międzyczasie" ktoś wyciął mu serce, a Landor zostaje poproszony o zbadanie sprawy i ustalenie winnego bądź winnych. Szybko jednak odkrywa się, że samobójstwo jednak samobójstwem nie było, a nieszczęsnemu kadetowi ktoś pomógł się powiesić. Emerytowany konstabl zaczyna więc śledztwo nie tylko w sprawie zbezczeszczenia zwłok, ale i morderstwa. W związku z powyższym, sprawa znacznie się komplikuje. Nieoczekiwanie jednak Landor znajduje sojusznika w pierwszoroczniaku Edgarze Allanie Poe, który niczym dr Watson Sherlokowi Holmesowi, zaczyna pomagać, stając się jego szpiegiem w hermetycznie zamkniętym środowisku uczniów West Point.
Bielmo wypełnia gęsta atmosfera zbrodni, piętrzące się sekrety oraz ta specyficzna XIX-wieczna surowość, która nadaje całej historii niepowtarzalnego klimatu. Louis Bayard perfekcyjnie kreśli ten cudownie mroczny krajobraz sprzed niemal dwustu lat i choć tło jest tu bardzo ważne i robi niesamowitą robotę, znacznie bardziej istotna jest fabuła i wrzuceni w tę fabułę bohaterowie.
No właśnie, bohaterowie... Zatrzymajmy się przy nich na chwilę. Główne skrzypce krają tu emerytowany konstabl Landor i kadet Edgar Allan Poe. Tak, ten Edgar Allan Poe, który w tamtym czasie faktycznie był studentem West Point. Zresztą, postaci historycznych jest tutaj więcej, ale może skupmy się na dwójce głównych bohaterów. Landor i Poe, to jeden z najciekawszych powieściowych duetów, z jakimi miałem do czynienia. Tych dwóch ewidentnie przyciągnęły do siebie przeciwieństwa, ale i - co zakrawa na paradoks - podobieństwa, bo choć na wiele tematów mają zgoła odmienne zdanie, wydaje się, że łączy ich podobny system wartości i postrzeganie sprawiedliwości. Moim zdanie, Bayard fenomenalnie ukazał rodzącą się więź między Landorem a Poem, która z biegiem czasu przeradza się w coś na kształt przyjaźni. Tak, ta para, jakże niezwykle interesująca i intrygująca, to zdecydowanie silny atut Bielma.
Ale Bielmo, to także wciągająca fabuła i niebanalna intryga kryminalna, z finałem, który zapewne wielu zaskoczy. Louis Bayard stworzył wielowarstwową historię o ciekawej konstrukcji, gdzie narratorem jest zarówno Landor, jak i Poe. Bielmo, to opowieść o zbrodni, miłości i poświęceniu, o walce o sprawiedliwość, ale także o zemście. Całość obleczona niesamowitym klimatem, w którym czuć surową atmosferę pierwszej połowy XIX wieku i wszechobecny listopadowy chłód przenikający aż do kości.
Wszystko to sprawia, że tę powieść pochłania się jednym tchem, z wypiekami na twarzy i błądzącym po plecach dreszczem emocji. Muszę przyznać, że dawno nie czytałem tak świetnie skrojonego kryminału! Dlatego też tym goręcej polecam Wam Bielmo.
| mroczne-strony.blogspot.com
Mroczny West Point i tajemnice skrywane za ogrodzeniem Akademii Wojskowej. Jest rok 1830 - czas, w których ciemność rozpraszają wyłącznie płomienie świec, a zamiast ryku samochodowych silników, słychać jedynie tętent końskich kopyt. W tej scenerii, wśród mgieł spowijających rzekę Hudson i pobliskie wzgórza, emerytowany konstabl - były as wydziału kryminalnego - Gus Landor...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-25
Wigilia, dzień, w którym dzieją się cuda: Bóg się rodzi, moc truchleje, a zwierzęta mówią ludzkim głosem. Zabłąkani wędrowcy pukają do drzwi, a... A właśnie! Czy wiedzieliście, że zwyczaj zostawiania pustego nakrycia kultywowano jeszcze za czasów przedchrześcijańskich? Słowianie również mieli zarezerwowane nadprogramowe miejsce przy stole, z tą różnicą, że nie dla nieznajomego, lecz dla bliskich, którzy zmarli. Po religijnej rewolucji to się trochę pozmieniało, ale w kontekście antologii opowiadań grozy Duchy nocy wigilijnej, pierwotne znaczenie pustego nakrycia pasuje jak ulał, bowiem czego jak czego, ale duchów w książce, o której trochę Wam opowiem, nie brakuje.
Opowieści o duszach, które za życia nie zdążyły dokończyć swoich spraw i po śmierci wracają w formie zjaw, wydają się być ponadczasowe. Schemat tych opowieści, jak się okazuje, nie zmienił się od co najmniej dwustu lat, bo najstarsze teksty zebrane w antologii Duchy nocy wigilijnej, około tylu wiosen, czy raczej zim, mają. To swoją drogą zastanawiające, jak nasza psychika i lęki, tak naprawdę nie ewoluowały aż tak bardzo. W najnowszym tomie nieformalnej, bo nieposiadającej nazwy, serii antologii klasycznych opowiadań grozy, znajdziecie jedenaście tekstów (dziewięć opowiadań, jedna minipowieść i jeden fragment powieści), ośmiu autorów, głównie brytyjskich, ale wśród nich znalazł się Polak i Rosjanin... Teraz, gdy czytam to ostatnie zdanie, to brzmi trochę jak początek dowcipu. No wiecie, jednego z tych z gatunku: był sobie Anglik, Polak i Rosjanin... W każdym razie Zysk i S-ka przygotował dla nas - czytelników - kolejną dawkę wyśmienitej i nieśmiertelnej grozy, pełna nawiedzonych dworów, domów, a nawet akademików. Europa i jej stare, często wielowiekowe lokacje, to naturalne przyczółki i siedliska dla zmarłych, którzy nie odeszli. Tutaj, dodatkowo, klimat buduje również zima, która w mniejszym lub większym stopniu pojawia się w każdym z tekstów. I choć duchy nie zostawiają śladów na śniegu, to zimna, jej nieprzenikniona aura, biel pokrywająca pola i lasy, świszczący w oknach lodowaty wiatr, robią tu niesamowitą robotę.
Jednak Duchy nocy wigilijnej, to nie tylko groza, to również okno z widokiem na przeszłość. Taki wehikuł czasu, dzięki któremu zobaczymy, choć tylko w wyobraźni, życie sprzed stu, stu pięćdziesięciu czy stu dziewięćdziesięciu lat. Z jednej strony tereny słowiańskie - Białoruś (tekst Jana Barszczewskiego rozgrywa się na Białorusi właśnie) i Rosja, ze swoją naturalną swobodą i zamiłowaniem do luźnych rozrywek, z drugiej zaś strony Zjednoczone Królestwo i jego sztywna, wręcz purytańska etykieta pełna wszelkiej maści nakazów i zakazów, które dziś wydają się co najmniej śmieszne, a jeszcze przed stu laty skutecznie uprzykrzały i zniewalały ludzi.
No dobra, ale które z tych opowiadań są najstraszniejsze, zapytacie. Może Was zdziwię, ale dla mnie strach wcale nie jest wyznacznikiem dobrej opowieści grozy. To tylko część składowa, nawet nie jestem pewien czy najważniejsza. Duchy nocy wigilijnej mają różne oblicza grozy, tak to już jest z antologiami. Wielu autorów, to wiele spojrzeń na ten sam temat. Chciałbym jednak wspomnieć o kilku opowiadaniach, które z różnych względów zrobiły na mnie największe wrażenie. A zatem...
Po pierwsze Duch błękitnej komnaty, pana Jerome K. Jerome. To dość przewrotna opowieść, gdzie groza nie jest taka ważna. To historia o nawiedzonym pokoju, w którym duchy pojawiają się jedynie we wigilię. Wśród nich jest jedna zjawa, która za życia była... hmmm... dziś nazwalibyśmy ją "seryjnym mordercą". Tego dnia, we wigilię, mieszkańcy posiadłości trzymają się od tytułowej "błękitnej komnaty" z daleka. Jednak tym razem jest inaczej. Jeden z gości postanawia spędzić tam całą noc. Jak to się skończy? Powiem Wam tylko tyle, że będzie ciekawie.
Drugim opowiadaniem, które zasługuje na podium to Tojak Alfreda McLellanda Burrage'a. To historia utrzymana w konwencji opowieści przy ognisku, lecz bez ogniska. Niejaki Jackson odmawia przyjaciołom uczestnictwa w grze w Chowanego. Przyczyną tego jest duch dziewczyny, na którego natknął się jakiś czas temu w czasie nocnej zabawy w Tojaka (takiej odmiany Chowanego). Choć od początku wiemy jak ta opowieść się skończy, Burrage świetnie dawkuje napięcie i buduje klimat grozy. Gdyby było bardziej zaskakująco, byłoby super, ale i tak jest nieźle.
Podium zamyka Jerome. Tak, tak, ten sam, co napisał Ducha błękitnej komnaty. Człowiek nauki również zwrócił moją uwagę. Jest to opowiadanie o Zemście, dla której śmierć nie stanowi przeszkody nie do pokonania. Ciekawy jest tu wątek psychologiczny, jak również motyw nieuchronności kary.
Na uwagę zasługuje również opowiadanie Ten, który zobaczył Alfreda McLellanda Burragea, które zabierze Was do przytulnego francuskiego hoteliku z duchem kobiety przesiadującym nocami w hotelowym ogrodzie oraz Zaginiony stradivarius Johna Meade Falknera. To z kolei minipowieść, która może i jest ciut za długa, ale ma fantastyczny klimat grozy, a Autor świetnie dawkuje tajemnice.
Jak sami widzicie, jest w czym wybierać. Każdy tekst przeszedł gruntowną korektę, tak więc nie ma mowy o archaicznej budowie zdań, która zamiast dawać przyjemność, niemiłosiernie męczy, a właściwie niczego pozytywnego nie wnosi. Także dla Pani Redaktor wielkie brawa. Również okładka autorstwa Urszuli Gireń zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Oddaje atmosferę świątecznej grozy, no i fantastycznie się prezentuje. Wszystko to składa się na kolejną bardzo udaną antologię klasycznych opowieści z dreszczykiem, z którymi spędziłem kilka przyjemnych wieczorów. A skoro ja miło spędziłem czas z Duchami nocy wigilijnej, to nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić Was do lektury tego przepięknie wydanego zbioru.
| mroczne-strony.blogspot.com
Wigilia, dzień, w którym dzieją się cuda: Bóg się rodzi, moc truchleje, a zwierzęta mówią ludzkim głosem. Zabłąkani wędrowcy pukają do drzwi, a... A właśnie! Czy wiedzieliście, że zwyczaj zostawiania pustego nakrycia kultywowano jeszcze za czasów przedchrześcijańskich? Słowianie również mieli zarezerwowane nadprogramowe miejsce przy stole, z tą różnicą, że nie dla...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-20
Geralt i ja znajomości nie zaczęliśmy najlepiej. Tak, zdecydowanie, to nie był dobry początek i to wyłącznie z mojej winy. Będąc nastolatkiem obejrzałem film Wiedźmin, wiecie, ten koszmarek z Michałem Żebrowskim; koszmarek, który wyglądał jak garażowe kino offowe. Obejrzałem i to był mój błąd, który sprawił, że uznałem serię książek za niewartą przeczytania. A to był mój drugi błąd, który dopiero teraz naprawiam. I wiecie co? Sprawia mi to wielką frajdę, bo pióra Andrzeja Sapkowskiego jest wyborne.
Miecz przeznaczenia, to drugi zbiór opowiadań serii o wiedźminie Geralcie z Rivii. Mamy tu sześć tekstów, w których spotkacie smoki, syreny, krasnoludy, wiedźmy, magów i dziwożony. Te historie łączy oczywiście postać głównego bohatera i pojedyncze wątki, a także motyw przewodni, jakim jest tytułowe "przeznaczenie" i dążenie Geralta, to jego zrozumienia i zaakceptowania losu, jaki mu wyznaczono. W kolejnych opowieściach, które bynajmniej nie są krótkimi historyjkami do poduszki, widzimy wiedźmina ratującego smoka, próbującego ustatkować się u boku ukochanej Yennefer, ścigającego dopplera - zmiennokształtną istotę, która potrafi skopiować każdego, na kogo spojrzy, stawiającego czoła morskiemu ludowi oraz pewnej zakochanej w nim poetce czy ratującego małą księżniczkę Ciri...
Na niespełna 400 stronach dzieje się całkiem sporo. Mamy tu i sceny walk, i sceny miłosne, ale i dużo humoru. Jest też morał. A wszystko to napisane z niezwykłą lekkością, bez szczegółowych i nużących opisów rodem z książek Georga R.R. Martina, przez które mi osobiście, ciężko było przebrnąć. Gdy fabuła zostaje zalana szczegółami otoczenia, można się w tym utopić, a przecież nie o to chodzi. Andrzej Sapkowski skupia się na tym co naprawdę ważne, dając swobodę działania naszej - czytelników - wyobraźni. I to mi się podoba, zarówno w Ostatnim życzeniu - pierwszym tomie opowiadań, jak i tutaj - w Mieczu przeznaczenia. Sapkowski mówi: wyobraź to sobie. Wyobraź sobie ten świat. Daje ci wskazówki, a cała reszta zależy od ciebie. Właśnie tak odczytuję prozę tego autora i właśnie w tym kryje się jego moc.
W tym i oczywiście w świetnie napisanych bohaterach, którzy są cholernie prawdziwi i nie zawsze jednoznaczni. Kurczę, sam Geralt nie jest postacią jednowymiarową, ma zwoje wady i zalety - jak każdy człowiek. Podobnie jest z Yennefer, a ich wzajemne relacje nie mają nic wspólnego ze schematycznością, z cukierkowatością rodem z komedii romantycznych. Ich relacja jest zawiła i trudna do ogarnięcia, a przez to fascynująca i na swój sposób pociągająca.
Miecz przeznaczenia, to świetnie napisana książka, z którą spędziłem przyjemne chwile. Choć jest to zbiór opowiadań, to jednak całość czyta się trochę jak powieść. Kolejne teksty nawiązują do poprzednich i wszystkie zdają się toczyć chronologicznie i raczej w bliższych niż dalszych odstępach czasowych. Gdybym nie wiedział, że to zbiór opowiadań uznałbym tę książkę za specyficznie zbudowaną powieść o konstrukcji bardzo podobnej do chociażby Tropem Cthulhu Augusta Derletha. Opowiadania czy powieść, to wciąż znakomita fantastyka z mnóstwem nawiązań do mitologii słowiańskiej, dawnych wierzeń i zwyczajów. Sapkowski to mistrz, który zapewnia rozrywkę na wysokim literackim poziomie, dlatego jednym z moich noworocznych postanowień jest, aby w 2023 roku przeczytać całą sagę. I niech mnie driady zajeżdżą, jeśli tego postanowienia nie dotrzymam... Choć z drugiej strony, jakby się nad tym tak zastanowić... Hmmm... Może takie spotkanie z driadą, to nie taki głupi pomysł? Podobno, z nimi też można miło spędzić czas, podobnie jak z książkami Pana Andrzeja. 😁
| mroczne-strony.blogspot.com
Geralt i ja znajomości nie zaczęliśmy najlepiej. Tak, zdecydowanie, to nie był dobry początek i to wyłącznie z mojej winy. Będąc nastolatkiem obejrzałem film Wiedźmin, wiecie, ten koszmarek z Michałem Żebrowskim; koszmarek, który wyglądał jak garażowe kino offowe. Obejrzałem i to był mój błąd, który sprawił, że uznałem serię książek za niewartą przeczytania. A to był mój...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-16
Gdy w 2020 roku Harlan Coben wydał Chłopca z lasu, było wiadome, że to początek nowego powieściowego cyklu Autora. Teraz przyszedł czas na drugi tom - Brakujący element.
Mija pół roku od wydarzeń opisanych w Chłopcu i Wilde jest właśnie na tropie swojego biologicznego ojca. Wilde to człowiek znikąd, a właściwie z... lasu i to dosłownie. Porzucony w dzieciństwie był przez długi czas zdany tylko na siebie. Mieszkał w lesie i tam wciąż najlepiej się czuje, jednak od jakiegoś czasu, chcąc uporządkować chaos pojedynczych obrazów z przeszłości, próbuje odnaleźć krewnych. Dzięki stronie internetowej zbierającej dane genetyczne, udaje mu się najpierw namierzyć kogoś, kto najprawdopodobniej jest jego kuzynem, a teraz... A teraz ojca. Tak zaczyna się ta opowieść, choć wątek ojca szybko zostaje porzucony (przynajmniej na razie), bowiem okazuje się, że drugi krewny - wspomniany wcześniej kuzyn i gwiazda reality show w jednej osobie, po tym jak wyszły na światło dzienne kompromitujące go materiały i wylała się na niego fala hejtu, zniknął gdzieś w na malowniczej Polinezji Francuskiej i tyle chłopa widzieli. Policja podejrzewa samobójstwo, rodzina zresztą też, a Wilde odkrywa, że jego kuzyn był nękany przez internetowego trolla działającego na zlecenie. Gdy Wilde włamuje się do domu prześladowcy, odkrywa, że facet leży w swojej piwnicy martwy. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że troll był emerytowanym gliną.
Brakujący element, to kolejny świetnie napisany, trzymający w napięciu thriller Harlana Cobena. Oczywiście, jak to u tego Autora bywa, musi być zaginięcie. Od zaginięcia wszystko się zaczyna. To jest jak mała śniegowa kulka wywołująca lawinę, albo jak pojedyncza iskra wzniecająca wielki pożar. Tak jest i w tym przypadku. Zaginięcie celebryty sprawia, że bohaterowie trafiają w wir wydarzeń, a sam Wilde - główna postać tej opowieści, znajduje coraz więcej puzzli, które pasują do układanki przedstawiającej obraz jego przeszłości. Ale Brakujący element, to przede wszystkim historia o wirtualnym świecie, w którym każdy z nas - w większym lub mniejszym stopniu - funkcjonuje. To również opowieść o celebrytach z datą ważności i o internetowych prześladowcach, zarówno tych z przypadku, jak i zawodowców, którzy żyją z nękania innych oraz rodzinnych sekretach odciskających piętno na całym życiu. Harlan Coben pokazuje kulisy brutalnej i brudnej walki o obserwujących i o serduszka pod zdjęciami na Instagramie, o sławę i kontrakty reklamowe warte dużą kasę. Ludzie niszczyli się i wciąż niszczą z dużo bardziej błahych powodów, co - jakby nie patrzeć - nie najlepiej świadczy o kondycji moralnej ludzkości. Społeczeństwo łatwo można podburzyć i Coben obnaża, wydawać by się mogło proste, wręcz banalne, ale wciąż skuteczne mechanizmy sterowania tłumem.
Tym, co czytali Chłopca z lasu, z pewnością los Wilde'a nie jest obojętny i koniecznie, podobnie jak on sam, chcą poznać jego przeszłość; powód dla którego będąc dzieckiem, został porzucony w lesie. Brakujący element, co nieco wyjaśnia, wiele pytań jednak nadal pozostaje bez odpowiedzi, co daje wyraźną wskazówkę, że opowieść Wilde'a będzie miała ciąg dalszy. Na co, nie będę tego ukrywał, bardzo liczę, bo polubiłem tego bohatera i jego "przybocznych". Czekam więc na trzeci tom, a Wam gorąco polecam zarówno Brakujący element, jak i Chłopca z lasu, który zapoczątkował ten cykl.
| mroczne-strony.blogspot.com
Gdy w 2020 roku Harlan Coben wydał Chłopca z lasu, było wiadome, że to początek nowego powieściowego cyklu Autora. Teraz przyszedł czas na drugi tom - Brakujący element.
Mija pół roku od wydarzeń opisanych w Chłopcu i Wilde jest właśnie na tropie swojego biologicznego ojca. Wilde to człowiek znikąd, a właściwie z... lasu i to dosłownie. Porzucony w dzieciństwie był przez...
2022-12-11
Pierwsze pytanie jakie nasuwa mi się, teraz, gdy jestem już po lekturze całej trylogii o Gwendy Peterson, to: po co? Po co i po jaką cholerę powstała ta trylogia? Czytając Pudełko z guzikami Gwnedy, nie miałem wrażenia, że Stephen King i Richard Chizmar zaplanowali wtedy ciąg dalszy. Teraz, po przeczytaniu całości, nadal mam takie wrażenie. I - co muszę zaznaczyć - nie jest to wrażenie pozytywne. Pierwsza część miała swoją magię, swój klimat i tę łatwo rozpoznawalną kingowską nutę. Opowieść o dorastaniu małej dziewczynki, wypełniona była ciepłem i niesamowitością i to była naprawdę bardzo dobra książka. Napisane dwa lata później Magiczne piórko Gwendy, to już zupełnie inna bajka, miks fantastyki i kryminału, wyszedł całkiem przyzwoicie, choć sama historia już tak nie porywała. Ostatnia misja Gwendy kończy ten cykl i wiecie co? Czuję ulgę, ale i pewnego rodzaju... hmmm... niesmak? Nie, to chyba nie jest właściwe słowo. Adekwatniejszym byłoby: rozczarowanie, bo wszystko poszło w dziwnym kierunku, ku królestwu kiczu i tandety.
Mamy rok 2026, a świat nadal żyje w obawie przed... koronawirusem. Tak, drodzy państwo, King i Chizmar, nie omieszkali nawiązać do wirusa-celebryty. To nawet jest zrozumiałe, bo książka powstawała w czasach największej korona-paranoi, ale chyba już nawet wówczas wiedziano, że te wywożące stosy ciał ciężarówki (to chyba było w kontekście Włoch), to medialna bzdura opatrzona zdjęciami ofiar katastrofy imigranckiego statku sprzed kilku lat. Więc po co powtarzać bzdury? Ale dobra, zostawmy to, bo to w tej powieści jeszcze nie jest najgorsze. Jeszcze w pierwszym rozdziale, robi się znacznie dziwniej, gdy dowiadujemy się, że 64-letnia Gwendy Peterson, obecnie senator Kongresu Stanów Zjednoczonych, właśnie wchodzi na pokład statku kosmicznego Eagle Heavy i za chwilę, razem z resztą załogi wyleci w kosmos. Pierwsze skojarzenie? Jason X czyli dziesiąta część kultowego Piątku trzynastego. I bynajmniej nie jest to komplement dla tej powieści.
Gwendy w kosmosie? Serio? To się naprawdę dzieje? Ale po co? Na co? Po jakiego grzyba? No, chodzi o pudełko, oczywiście, bo jakżeby inaczej. Richard Farris ponownie pojawił się w życiu bohaterki i ponownie powierza jej tajemnicze pudełko z guzikami, które teraz jest znacznie silniejsze niż kiedyś i ma w sobie znacznie więcej zła. Poza tym szukają go - tego pudełka - dziwne stworzenia z innych wymiarów, mające coś wspólnego z Mroczną Wieżą. Gwendy wymyśla więc plan, aby wyrzucił pudełko w kosmosie i będzie po problemie. Problemów jednak jest i to całkiem sporo, a ten największy ma nawet imię: Alzheimer i coraz bardziej ściska mózg naszej bohaterki.
Choć fabuła Ostatniej misji Gwendy jest mocno naciągana i zbyt rozwlekła, nie wszystko w tej opowieści poszło nie tak. Przede wszystkim sam pomysł obarczenia głównej bohaterki tak parszywą chorobą, uważam za... trafiony. Serio. Przy całej swojej sympatii do tej postaci, myślę, że takie rozwiązanie ma nawet sens. Dodaje to dramatyzmu całej historii i sprawia wrażenie domkniętego cyklu życia. Może finał tego życia nie jest najlepszy, bo Alzheimer, to wyjątkowy gnojek, ale przecież perspektywa śmierci nigdy nie jest milusia, prawda? Również dwutorowość fabuły to dobry strzał, choć szkoda, że zostało to porzucone mniej więcej w połowie powieści. Szkoda, bo to co działo się na Ziemi przed 2026 rokiem, wydaje się dużo bardziej interesujące niż brak akcji zarówno na pokładzie promu kosmicznego, jak i później, na samej stacji. Generalnie, fabuła tej powieści wywołuje we mnie uczucie dużego niedosytu, a to zawsze jest frustrujące.
Ostatnia misja Gwendy, to powieść w najlepszym razie przeciętna. Ale wiecie: tak naprawdę, baaardzo przeciętna. Choć - podobnie jak poprzednie tomy - pięknie wydana, zilustrowana rysunkami Ketha Minniona, z okładką Bena Baldwina. W twardej płóciennej oprawie i z obwolutą, może wzbudzić jedynie zachwyt. Sam środek jednak mocno mnie rozczarował. To nie jest dobry finał, a sama trylogia nie została do końca przemyślana. Stephen King i Richard Chizmar zrobiliby lepiej dla Gwendy, gdyby poprzestali na tej jednej krótkiej minipowieści z 2017 roku. Serio, tak uważam, bo pozostałe dwie części właściwie nic nowego nie wnoszą, a jedynie zabierają tę magię, która wypływała z Pudełka z guzikami Gwendy. Tak, wiem, nie jest to pozytywna konkluzja całości, ale i nie miała taka być. Mimo wszystko, zachęcam Was, abyście sami przekonali się, czy duet King & Chizmar dał radę, czy jednak poległ na tej ostatniej prostej.
| mroczne-strony.blogspot.com
Pierwsze pytanie jakie nasuwa mi się, teraz, gdy jestem już po lekturze całej trylogii o Gwendy Peterson, to: po co? Po co i po jaką cholerę powstała ta trylogia? Czytając Pudełko z guzikami Gwnedy, nie miałem wrażenia, że Stephen King i Richard Chizmar zaplanowali wtedy ciąg dalszy. Teraz, po przeczytaniu całości, nadal mam takie wrażenie. I - co muszę zaznaczyć - nie jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-08
Po tym, jak w 2016 roku Harlan Coben postanowił odpocząć od Myrona Bolitara, było kwestią czasu nim na scenie pojawi się nowy bohater. Literatura nie lubi próżni, a na jednotomowcach, owszem, może oprzeć całą swoją karierę, ale przecież Coben od początku szedł dwoma ścieżkami i właśnie za Bolitara pokochaliśmy Jego twórczość. Za Bolitara i Wina, oczywiście. Ci dwaj, wracali wielokrotnie i te powroty zawsze dawały nam/mi sporo przyjemności. Nie wiem czy Harlan planuje napisać jeszcze jakąś powieść z tym fantastycznym duetem i nie chciałbym tego tu za bardzo roztrząsać, bowiem teraz przyszedł czas Wilde'a - nowego bohatera, który - dosłownie - wyłonił się z lasu i zrobił niemałe zamieszanie.
Będąc dzieckiem, Wilde przez jakiś czas mieszkał w lesie. Nikt - łącznie z samym zainteresowanym - nie wie, jak długo tam żył, nikt nie zna jego rodziny, ani przeszłości. Dziś jest już dorosłym facetem, choć wciąż pogubionym, mającym za sobą karierę w wojskach specjalnych i w prywatnej agencji detektywistycznej. Pewnego dnia odwiedza go Hester Crimstein (fani Cobena z pewnością znają z cyklu o wspomnianym już Myronie) i wciąga w sprawę zaginięcia uczennicy z klasy jej wnuka. Wnuk Hester, jest jednocześnie chrześniakiem Wilde'a, więc facet ma dodatkową motywację do działania. A trzeba przyznać, że jest cholernie dobry w odnajdywaniu ludzi, jednocześnie sam potrafi być niewidzialny. Jednak, jak to u Harlana bywa, sprawy lubią się komplikować. Zaginięcie kolejnego nastolatka, z tej samej klasy, niewątpliwie jest komplikacją. Ale Wilde nie odpuszcza i wspólnie z Hester zaczyna grzebać w przeszłości, która niechybnie oddziałuje na teraźniejszość.
Chłopiec z lasu, to świetnie zapowiadający się początek nowego cyklu, z zupełnie nowym, wyrazistym głównym bohaterem. Wilde, to facet z mglistą przeszłością, która już sama w sobie jest punktem wyjścia do wielu wątków. Te wątki z pewnością będą maglowane w kolejnych tomach, ale już teraz widać, że Wilde to postać bardzo złożona i świetnie napisana. Z jednej strony widzimy go jako silnego, bardzo inteligentnego i przebiegłego gościa, który żyje sobie samotnie w ekokapsule ustawionej gdzieś w lesie, z drugiej sprawia wrażenie zwykłego gościa, który ma swoje słabości: kocha bliskich (choć to przecież nie jego rodzina) i jest w stanie dla nich zrobić bardzo wiele, a do tego cierpi na nerwicę natręctw, która objawia się między innymi tym, że potrafi chodzić nocą po mieszkaniu nowo poznanej dziewczyny i z poziomicą w ręku poprawia wiszące na ścianie obrazy. Sorio, nie bujam Was. Ale to jest urocze i właśnie takie, można powiedzieć, niuanse sprawiają, że bohater wydaje się człowieka z krwi i kości, a nie papierowym herosem, który jedyne czym może się pochwalić, to siłą.
Ale Chłopiec z lasu, to przede wszystkim świetna, wciągająca historia o szkolnej i domowej przemocy, o wielkiej polityce i bezwzględnych politykach, a także o sile pieniądza, które często decydują o tym czy czeka Cię dobra czy parszywa przyszłość. Mamy tu Naomi - młodą dziewczynę, która jest szkolnym outsiderem, ofiarą wyjątkowej ohydnej przemocy psychicznej. Na pewno każdy z nas spotkał kogoś takiego na swojej drodze. Mamy też prezydencką w tle i wpływową rodzinę, która chroni mroczne sekrety jednego z kandydatów. Trochę trąca to filmem Idy marcowe Georga Clooneya, ale to świetny film, więc jest ok. Zresztą, Harlan Coben sprawnie przeplata tu wątki polityczne i społeczne, dodając sporo tajemnic, w które zaplątani są jego bohaterowie. Wszystko tu jest baaaardzo cobenowskie, więc fani pisarza, powinni być zadowoleni.
Podsumowując Chłopca z lasu, mogę śmiało napisać, że dostałem to, czego oczekiwałem. Dynamiczną opowieść pełną znaków zapytania i twistów, ze świetnymi dialogami i w nie wdającą się w zbędne szczegóły narracją. Jest ciekawy główny bohater i temat przewodni. Czego chcieć więcej? Może jedynie odrobinę dystansu, jeśli chodzi o poprawność polityczną. Ale z drugiej strony nie można mieć wszystkiego. Grunt, że dobrze się bawiłem i z przyjemnością wkrótce wrócę do Cobena i jego nowego bohatera. Wilde bowiem, nie powiedział jeszcze ostatniego zdania i w 2022 roku powrócił w powieści Brakujący element.
| mroczne-strony.blogspot.com
Po tym, jak w 2016 roku Harlan Coben postanowił odpocząć od Myrona Bolitara, było kwestią czasu nim na scenie pojawi się nowy bohater. Literatura nie lubi próżni, a na jednotomowcach, owszem, może oprzeć całą swoją karierę, ale przecież Coben od początku szedł dwoma ścieżkami i właśnie za Bolitara pokochaliśmy Jego twórczość. Za Bolitara i Wina, oczywiście. Ci dwaj, wracali...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-04
Na początku 2022 roku Wydawnictwo MAG zaprezentowało Czytelnikom kolejną powieść scence fiction z serii Artefakty. Serii tej, fanom fantastyki, raczej nie muszę przedstawiać. Od 2015 roku, kiedy to wyszedł pierwszy tom (notabene, była to również powieść Johna Brunnera), zdążyła urosnąć do rangi kultowej. Lubię tę serię i zawsze wyczekuję kolejnych tytułów. Zygzakowata orbita, swoim opisem mocno mnie zaintrygowała, choć, jak się miało wkrótce okazać, opis ten w niewielkim stopniu oddawał rozmach, z jakim została napisana ta powieść. John Brunner, gdy w 1969 roku, po raz pierwszy publikował tę powieść, miał konkretną, choć bardzo mroczną wizję roku 2014. 2014 minął dawno temu i choć sam obraz naszego świata mocno różni się od tego wykreowanego przez brytyjskiego Pisarza, to jednak pewne kwestie przewidział nadzwyczaj trafnie. Ale o tym za chwilę. Najpierw skupmy się może na fabule?
Fabuła z początku wydaje się mocno rozproszona między konkretnych bohaterów, którzy na tym pierwszym etapie nie mają ze sobą wiele wspólnego. W Nowym Jorku, gdzie rozgrywa się akcja Zygzakowatej orbity, panuje niespokojny czas. Konflikt rasowy trwa od dawna, ale jeszcze nigdy nie było tak blisko wojny. Część czarnych chce przejąć władzę, biali żywią coraz większą niechęć do czarnych, a wzajemne mniej lub bardziej racjonalne animozje, czy wręcz wrogość podsyca kartel handlujący bronią. Na trop dziwnych machinacji i ruchów tej potężnej korporacji wpada dziennikarz śledczy Matthew Flamen - facet stojący trochę pod ścianą, bowiem czuje, że jest na wylocie i potrzebuje naprawdę dużego newsa, aby utrzymać się na powierzchni. Flamen jednak, to niejedyny bohater tej opowieści, mamy jeszcze Lyle Clay - pytonessa, która jest swego rodzaju jasnowidzącą, jest też Jim Reedeth - lekarz psychiatra, w którym wciąż tlą się dawne ideały, a nie tylko bezduszny pragmatyzm, no i mamy też Harry'ego Madisona, czarnoskórego byłego żołnierza, który po tym jak zaczął zadawać niewygodne pytania, trafił do szpitala psychiatrycznego, gdzie wciąż jest przetrzymywany. To właśnie Reedeth, jako pierwszy okrywa, że w klinice mają zupełnie zdrowego faceta i dąży do jego zwolnienia. Każdy z tych bohaterów wydaje się opowiadać swoją własną historię, lecz z kolejnymi rozdziałami odkrywamy, że te historie, choć z pozoru niezależne, łączą się w jedną, a na końcu ich wspólnej drogi jest przyszłość całej ludzkości. I to od tych kilku osób zależy jaka ta przyszłość będzie.
Pogrążona w konfliktach rasowych Ameryka, miasta tworzące jakby odrębne mikropaństwa, polityka alienacji, rządy korporacji i komputery ustalające normy społeczne... John Brunner kreśli mroczną wizję przyszłości, w której do szpitala psychiatrycznego może trafić, każdy kto stara się myśleć samodzielnie; przyszłości, w której życie uzależnione jest od maszyn, a podziały społeczne są niczym czarna dziura wciągająca ludzkość w nicość alienacji, narkotyków i wszechobecnej wrogości. Taką wizję roku 2014 nakreślił John Brunner niemal pięć dekad wcześniej i choć Zygzakowata orbita znacznie odbiega od naszej rzeczywistości, nie można się oprzeć wrażeniu, że Autor dość trafnie domyślił się kierunku, w którym zacznie zmierzać ludzkość. Źle tylko oszacował czas, w którym dobrze nam znany świat przemieni się w coś obcego i nienaturalnego.
John Brunner przewidział pogrążające się w marazmie i zobojętnieniu społeczeństwo, któremu zwyczajnie się już nie chce, które na niezbyt fajną rzeczywistość reaguje przerażająco biernie, pasywnie, apatycznie. W świecie Brunnera ludzie wolą rozmawiać przez tak zwaną komsieć, niż spotykać się w cztery oczy, a samoizolacja jest wręcz modna i pożądana, bo bezpieczna. Skądś to znamy, prawda? Pisarz, choć tworzył tę powieść na długo przed rewolucją cyfrową i komunikacyjną, doskonale wyczuł, że rozwój techniki, to duże zagrożenia dla chociażby relacji międzyludzkich, swobody myślenia, czy wyrażania własnych poglądów. Tu znowu można odwołać się do naszej rzeczywistości, którą rządzą krótkie i przelotne porywy masowo produkowane przez media tradycyjne i roznoszone poprzez te społecznościowe. Brunner niestety, nie przewidział tych ostatnich, ale mechanizm jaki obraca współczesne tryby rozkminił bezbłędnie.
Zygzakowata orbita nie jest lekturą lekką. Potrzebowałem dłuższej chwili, aby wgryźć się w fabułę i kolejnej, aby przyzwyczaić się do specyficznej terminologii. Potem jednak nie mogłem się już oderwać. To bardzo dobrze napisane scence fiction, stworzone przez wizjonera, który przeskoczył swoją epokę i stworzył świetną powieść o iluzji życia i wszelkich konsekwencji z tym związanych. Zygzakowata orbita, choć prezentuje raczej niezbyt miłą wizję przyszłości, daje jednak nadzieję, a Brunner przekonuje, że przyszłość zależy od naszych decyzji. Pytanie pozostaje jedno i jest wciąż aktualne: czy te decyzje będą mądre, czy głupie? Książka zdecydowanie skłania i do refleksji, i do myślenia. Polecam. 👍
| mroczne-strony.blogspot.com
Na początku 2022 roku Wydawnictwo MAG zaprezentowało Czytelnikom kolejną powieść scence fiction z serii Artefakty. Serii tej, fanom fantastyki, raczej nie muszę przedstawiać. Od 2015 roku, kiedy to wyszedł pierwszy tom (notabene, była to również powieść Johna Brunnera), zdążyła urosnąć do rangi kultowej. Lubię tę serię i zawsze wyczekuję kolejnych tytułów. Zygzakowata...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-29
Cztery historie - opowieści o zemście, chciwości, chorych pragnieniach, a także zbrodni. Stephen King ma wyjątkowy talent do wydobywania z ludzkiej natury tego, co najgorsze. Tego co najlepsze, również, ale przez lata swojej twórczej działalności Mistrz wyspecjalizował się w opisywaniu tego co w nas - ludziach - najbardziej podłe. W zbiorze minipowieści Czarna bezgwiezdna noc, prezentuje nam cztery oblicza Zła. Oblicza jakże różne, choć z pewnymi elementami wspólnymi. Część z Was, zwłaszcza oddani fani Kinga, dobrze zna te opowieści. Czarna bezgwiezdna noc, to książka, którą Autor wydał w 2010 roku, a w Polsce po raz pierwszy ukazała się w 2011. Pamiętam tamto wydanie, czytałem je, jakoś tak jesienią, może nawet w 2011 roku, choć nie jestem tego pewien. Ale to nie jest takie ważne. Ważne jest, że już wtedy, ponad dekadę temu, zebrane w tej książce opowieści zrobiły na mnie duże wrażenie. To jest właśnie ten King, którego lubię najbardziej - opowiadający konkretne historie, tym swoim niespiesznym rytmem, który teoretycznie powinien nużyć, a jest dokładnie na odwrót. Człowiek siedzi w fotelu i jak zahipnotyzowany śledzi wzrokiem tekst, zapominając o bożym świecie, a czas odmierza jedynie szelest przewracanych kartek.
Cztery opowieści - dwie w konwencji grozy, dwie to klasyczne thrillery. Zbiór otwiera minipowieść 1922. To najdłuższy tekst ze wszystkich tu zaprezentowanych. Historia o zemście zza grobu, która zaczyna się od zbrodni. Wilfred James z pomocą syna morduje własną żonę. Ta chciała sprzedać ziemię i wyprowadzić się do miasta, chłopaki woleli wieś i swoją plantację kukurydzy. Można powiedzieć: konflikt interesów. A załatwiony w iście gangsterskim stylu. Żonobójcę i matkobójcę czeka jednak pokuta i kara, gdy Arlette wraca zza grobu, aby upomnieć się o sprawiedliwość. Stephen King opowiada nam historię o chciwości, postępującym obłędzie, no i o zemście oczywiście. Świetna opowieść grozy, która cały czas trzyma w napięciu.
Kolejna natomiast, to już klasyczny thriller. Tess jest pisarką kryminałów i w drodze powrotnej ze spotkania autorskiego zbacza z trasy i łapie gumę. Z pomocą przychodzi jej kierowca innego samochodu, a przynajmniej tak początkowo myśli Tess. Życie jednak szybko weryfikuje to założenie. Potężny facet okazuje się być bestią. Porywa pisarkę, a następnie brutalnie gwałci i myśląc, że nie żyje, porzuca w miejscu, w którym spoczywają wcześniejsze jego ofiary. Wielki kierowca, to kolejna historia o zemście skrzywdzonej kobiety, ale także miłości matki do syna. Historia brutalna i mroczna zarazem. Zresztą, w każdej z czterech opowieści kryje się mrok, ale tutaj zdawał mi się znacznie gęstszy, może dlatego, że King ukazał tu nie jakiegoś zmyślonego potwora, ale prawdziwą ludzką bestię, którą decyduje się powstrzymać drobna i niepozorna kobietka.
Dobry interes, to kolejna historia z elementami nadprzyrodzonymi. Streeter ma zaawansowane stadium raka. Lekarze nie pozostawiają cienia nadziei, że z tego wyjdzie. Pewnego dnia, gdzieś w okolicach lotniska spotyka niejakiego Georga Bełdię. Bełdia jest handlarzem, ale nie sprzedaje przedmiotów lecz przedłużenia. Streeterowi, co zupełnie zrozumiałe, zależy na przedłużeniu życia i oczywiście na początku, nie ma złudzeń, że facet, którego spotkał, to regularny wariat, ale i tak ciągnie rozmowę. Dowiaduje się, że ceną, za piętnaście lat życia w zdrowiu, szczęściu i pomyślności, jest coroczna wypłata w wysokości piętnastu procent rocznego wynagrodzenia Streetera oraz wystawienie na "pożarcie" osoby, której ten szczerze nienawidzi. Po bardzo krótkim namyśle, Streeter wymienia nazwisko najbliższego przyjaciela... Tutaj King przedstawia nam opowieść o kuszeniu przez diabła. To w jakiś pokrętny sposób również jest opowieść o zemście, ale za rzeczy bardziej urojone. Streeterem bowiem kieruje najczystsza zazdrość i poczucie jakiejś kosmicznej niesprawiedliwości. Pakt z diabłem, ma tę niesprawiedliwość naprawić. Świetna opowieść, która nie pozostawia złudzeń, że w każdym z nas drzemie zło.
Czarną bezgwiezdną noc zamyka Dobre małżeństwo. To thriller o kobiecie (jak widzicie, kobiety odgrywają w tym tomiku dużą rolę), która przez przypadek odkrywa, że jej mąż, z którym żyje od blisko trzydziestu lat, jest seryjnym mordercą i gwałcicielem kobiet. Nie, to nie jest olbrzym z Wielkiego kierowcy, świr z Dobrego małżeństwa jest bardziej (zabrzmi to dość obrzydliwie w tym kontekście) wyrafinowany i przebiegły. King, w tej niepokojące opowieści zadaje pytanie: jak dobrze znamy najbliższych nam ludzi? Ludzi, których kochamy, którym ufamy.
Stephen King w Czarnej bezgwiezdnej nocy daje z siebie wszystko. Wszystko co najlepsze. To wysoka, literacka półka i jeden z moich ulubionych tytułów tego Autora. Zebrane tutaj opowieści, to mroczne perły, które straszą, fascynują, zachwycają stylem i szokują treścią. King często stawia swoich bohaterów na krawędzi przepaści. Tej metaforycznej przepaści, w której czyha nie tyle śmierć co całkowite zatracenie. To zatracenie dla każdego jest inne, bo różnie postrzegamy krańcowość, ostateczność. Stephen King świetnie to wyczuwa i funduje nam cztery jazdy bez trzymanki i bez hamulców.
Jeśli dopiero zaczynacie przygodę z literaturą Stephena Kinga, warto wpisać sobie w topkę Czarną bezgwiezdną noc. Z jednej strony możecie się przekonać, że nazwisko tego autora niekoniecznie musi się kojarzyć tylko z horrorem, z drugiej zaś w tym niewielkim, jeśli chodzi o ilość tekstów, zbiorze, Mistrz prezentuje swój wysmakowany literacki kunszt. Miło było po ponad dziesięciu latach wrócić do tych opowieści i przeczytać je ponownie, tym razem z perspektywy trzydziestopięcioletniego chłopa. I wiecie co? Ta książka teraz podoba mi się jeszcze bardziej.
| mroczne-strony.blogspot.com
Cztery historie - opowieści o zemście, chciwości, chorych pragnieniach, a także zbrodni. Stephen King ma wyjątkowy talent do wydobywania z ludzkiej natury tego, co najgorsze. Tego co najlepsze, również, ale przez lata swojej twórczej działalności Mistrz wyspecjalizował się w opisywaniu tego co w nas - ludziach - najbardziej podłe. W zbiorze minipowieści Czarna bezgwiezdna...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-26
Kiedy kilkanaście lat temu zaczynałem przygodę z twórczością Stephena Kinga, zbiór opowiadań Marzenia i Koszmary, był drugim tomem krótkich form mistrza, które miałem okazję przeczytać. Pierwszym była Nocna zmiana, napisana jeszcze w latach '70. Marzenia i koszmary po raz pierwszy zostały wydane w 1993 roku i w tekstach widać tę czasową ewolucję, zarówno jeśli chodzi o warstwę fabularną, tematykę, jak i sam warsztat Kinga. Mistrz w shortach sprawdza się jednak równie dobrze, co w formach pełnometrażowych, dlatego też z przyjemnością sięgnąłem po raz trzeci już po Marzenia i koszmary...
Mam takie książki, do których co jakiś czas wracam. Tą najważniejszą chyba zawsze będzie Ojciec chrzestny Mario Puzo, ale od czasu do czasu powroty organizuję również do świata Stephena Kinga. Czasami są to podróże planowane, a czasem na całkowitym spontanie, jak choćby teraz, gdy Wydawnictwo Albatros podesłało mi najnowsze, piętnaste już polskie wydanie zbioru opowiadań Marzenia i koszmary. Wydanie chyba najładniejsze z dotychczasowych, w twardej oprawie i z hipnotyzującą ilustracją okładkową. Choć zbiór ten to niemała, licząca blisko 770 stron, cegła zawierająca 21 opowiadań, a także scenariusz, esej i wiersz, to jednak kolejne teksty potwierdzają, że Marzenia i koszmary cegłą są jedynie z wyglądu, treść bowiem, sposób narracji i prowadzenia fabuły, jest lekki niczym piórko, a King, to urodzone bajarz, który potrafi zaskoczyć, urzec i wystraszyć.
W Marzeniach i koszmarach mamy tematyczny miszmasz, co sprawia, że czytając, na brak nudy nie będziecie mogli narzekać. Punktem wyjścia do niektórych opowieści - tym metaforycznym motorem napędzającym fabułę, są czasami zwyczajne przedmioty, jak choćby trampki, zegarek, książka czy nakręcana plastikowa szczęka, a czasami małe miasteczka czy nawet dzielnice, które mają swoje mroczne sekrety. Kilka odpowiadań jest jakby żywcem wyciągniętych ze Strefy Mroku i są to te najbardziej klimatyczne historie, które czyta się z narastającym niepokojem i gęsią skórką na karku. Wśród nich jest Crouch End - mój ulubiony tekst z tego zbioru, ale myślę, że do tych opowieści możemy spokojnie zaliczyć zarówno Nocnego Latawca, Mają tu kapelę jak wszyscy diabli, Porę deszczową, jak i To żyje w nas. A skoro zacząłem już sypać tytułami, to może przejdźmy do tych, do których wracam najchętniej?
Wybrałem kilka, o których napiszę Wam trochę więcej i to będzie takie moje TOP5 jeśli chodzi o Marzenia i koszmary. Wspomniałem już o Crouch End. Tak, to moje ulubione opowiadanie. Opowiadanie przesiąknięte grozą i niesamowitą atmosferą. Opowiadanie rozgrywające się na pograniczu wymiarów i rzeczywistości, ocierające się o krawędź chaosu. Mamy tu zakazaną dzielnicę i nieświadomą zagrożenia parę przypadkowych turystów. Jedno jest pewne: ta dwójka ma przerąbane. 😉
Moim numerem dwa jest Nocny Latawiec. To kolejna opowieść ze "Strefy Mroku", w której dziennikarz brukowca zaczyna ścigać polującego na ludzi wampira, podróżującego własną Cessną Skymaster 337. Samoloty i lotniska są tu ważną częścią tła tej mrocznej i niepokojącej historii. Niemniej ważny jest też bohater o rozbudowanej osobowości, choć jako człowieka raczej go nie polubicie. Samo opowiadanie ma świetny klimat, a King doskonale buduje tu napięcie i poczucie grozy.
Mam wrażenie (choć wrażenia mają to do siebie, że mogą być mylne), że jednym z najbardziej niedocenianych tekstów, niedocenianych niesłusznie, jest opowiadanie Trampki. Mi osobiście opowieść ta mocno wryła się w pamięć i podziałała na wyobraźnię. Pracujący w studiu muzycznym John pewnego dnia idzie do kibla i widzi w tej szparze między podłogą a drzwiami kabiny, trampki. Trampki, jak trampki. Choć mocno zniszczone, nadal tkwią na czyiś stopach. I ten ktoś siedzi na kibelku produkując dwójeczkę, albo może czyta gazetę... Kto go tam wie? Robi się dziwne, gdy John zaczyna widzieć te cholerne trampki za każdym razem, kiedy udaje się za potrzebą. Równolegle poznaje historię budynku, w którym pracuje i ta historia niechybnie zbliża go do rozwiązania zagadki trampek i ich tajemniczego właściciela. Kurczę, jak jak kocham ten tekst!
Dom na Maple Street, to już typowy King. Dzieciaki w rolach głównych, dziwna rzecz, którą próbują rozkminić; dorośli, na których nie mogą liczyć i gdzieś majacząca w tle przemoc domowa. Po powrocie z wakacji rodzeństwo Bradburych okrywa na korytarzu drugiego piętra swojego domu dziwny metal wychodzący z szczeliny w ścianie. Przed wyjazdem nie było go. Skąd więc się wziął? Rodzeństwo w sekrecie przed dorosłymi (wiecznie cierpiącą na migreny matką i skończonym dupkiem ojczymem) podejmuje własną próbę rozwikłania tej zagadki. Dom na Maple Street, to opowieść w klasycznym wydaniu Stephena Kinga, które można porównać do takich powieści, jak choćby To, Miasteczko Salem czy nawet Pod kopułą.
Moje subiektywne TOP5 zamyka opowiadanie To żyje w nas. To kolejna opowieść zamknięta w małym miasteczku - kingowym Castle Rock i jednocześnie ukłon w stronę fanów powieści Sklepik z marzeniami. Stephen King serwuje nam tu opowieść o pewnym wyjątkowo paskudnym domu, który jest rozbudowywany niczym nigdy nieukończona posiadłość Winchester Mystery House Sarah Lockwood Winchester. Znakomity klimat przeplata się w tym tekście z subtelnymi nutami grozy, które cały czas dźwięczą w uszach niczym niepokojąca muzyka filmowa Bena Frosta.
Gdybym napisał, że "każdy fan grozy znajdzie w Marzeniach i koszmarach coś dla siebie", z jednej strony byłby to wytarty, niczym stare spodnie w kroku, frazes, z drugiej zaś szczera prawda. Znajdziecie tu bowiem i opowieści o duchach, i o wampirach, i o końcu świata, i o dziwnych miasteczkach, jak choćby w Mają tu kapelę jak wszyscy diabli, w której koncerty cały czas dają Elvis, Janis Joplin, Buddy Holls czy Cass Elliot czy w Porze deszczowej, gdzie raz na siedem lat cichą i spokojną mieścinę nawiedza ulewa krwiożerczych ropuch. Znajdziecie też opowiadanie, w którym mecz przerywa lądowanie UFO, albo opowieść o pewnej nauczycielce, którą zaczynają prześladować jej właśni uczniowi, którzy zdają się tylko wyglądać jak niewinne dzieci...
Mówiąc (czy raczej pisząc) krótko: jest tu w czym wybierać, a sam Stephen King w Marzeniach i koszmarach daje fantastyczny popis literackiego rzemiosła. Kto nie czytał, ten koniecznie powinien nadrobić zaległości. A kto zna, lubi i ceni, ten zawsze może zajrzeć tu ponownie, bo wie, że warto.
| mroczne-strony.blogspot.com
Kiedy kilkanaście lat temu zaczynałem przygodę z twórczością Stephena Kinga, zbiór opowiadań Marzenia i Koszmary, był drugim tomem krótkich form mistrza, które miałem okazję przeczytać. Pierwszym była Nocna zmiana, napisana jeszcze w latach '70. Marzenia i koszmary po raz pierwszy zostały wydane w 1993 roku i w tekstach widać tę czasową ewolucję, zarówno jeśli chodzi o...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-23
Skandynawowie mają swoich Wikingów, Anglosasi - Celtów, a my... My nie jesteśmy gorsi i też mamy swoją historię przedchrześcijańską i mitologię z nią związaną. A ta z kolei jest kopalnią inspiracji dla rodzimych twórców. Cieszy mnie, że coraz więcej mamy "górników", którzy chętnie schodzą do mrocznych słowiańskich podziemi, aby kopać i wydobywać na powierzchnię opowieści, które fascynują i sprawiają, że nie sposób się od nich oderwać... No dobra, niektóre - mówiąc delikatnie - szału nie robią, pośladków nie urywają i generalnie nie warto o nich mówić, ale na szczęście Klątwa żercy, o której chciałbyś dziś trochę pogawędzić, do nich nie należy.
Zacznijmy może od Autora. Maciej Szymczak, wśród fanów polskiej fantastyki i horroru jest pisarzem znanym. Ma na swoim koncie powieść Ostatni berserk oraz zbiór opowiadań Seryjni.pl, oprócz tego, Jego teksty można znaleźć w blisko dwudziestu antologiach fantasy i horroru. No właśnie, dzięki jednej z takich właśnie antologii, poznałem nazwisko Szymczak. Nie tak dawno, bo nieco ponad dwa miesiące temu, przeczytałem Tryznę, w której Autor Klątwy żercy opublikował opowiadanie Jędza. To był jeden z najlepszych tekstów, jakie trafiły do tej książki i już wtedy zdecydowałem, że muszę sięgnąć po najnowszą powieść tego Pisarza, zwłaszcza, że zarówno Jędza jak i Klątwa żercy buszują po tym samym uniwersum - wczesnochrześcijańskim Pomorzu, na którym wierzenia w dawnych słowiańskich bogów wciąż są bardzo silne, a przedstawiciele nowej religii postanawiają rozprawić się z nią i jej wyznawcami ogniem i mieczem.
Tak właśnie zaczyna się ta powieść - od wejścia biskupa Ottona, zwanego "apostołem Pomorza" wraz z rycerzami Bolesława i Warcisława do Szczecina i spektakularnej bitwy o świątynię Trygława. Zajęcie dzisiejszej stolicy zachodniopomorskiego było możliwe dzięki zdradzie miejscowego kasztelana - Mściwoja, który otworzył bramy i poddał miasto bez walki. Walczyli za to zbrojni żerców, jak i sami żercy, by w ostatniej chwili ewakuować cenny dla kultu pomnik pomorskiego boga. Najważniejszy w szczecińskiej świątyni słowiańskiej - Myślidar - wpada jednak w zasadzkę i na rozkaz chrześcijańskich księży zostaje skrócony o głowę w świętym gaju pogan. Jego czerep, zapakowany w worek, ląduje na dnie Świny, a Myślidar zamienia się w rządnego krwi, ale przede wszystkim zemsty na swych oprawcach, upiora, który rozpoczyna krwawe żniwa...
Klątwa żercy, to powieść bardzo dynamiczna. Tę dynamiczność zapewnia niewielka objętość książki (mamy tu niespełna 180 stron tekstu), ale nie tylko. Maciej Szymczak postawił na wartką akcję, która zapewnia sporo wrażeń i emocji. Główni bohaterowie również są dobrze napisani. Od porywczego i sprzedajnego Mściwoja, który w przyjęciu chrześcijaństwa widzi tylko materialne profity, przez biskupa Ottona - karierowicza i bezwzględnego polityka, a na żercy Witosławie kończąc. Na barkach tego ostatniego spoczywa misja ewakuacji i ochrony posągu Trygława, przy czym Witosław sprawia wrażenie postaci najbardziej złożonej wewnętrznie, pełnej obaw, ale jednocześnie bardzo odważnej.
Choć Klątwa żercy, to historyczne dark fantasy, gdzie jest i bezgłowy upiór w najlepsze patroszący, rozrywający i masakrujący ciała swoich ofiar, i prorocze sny i magiczne manifestacje, to jednak Maciej Szymczak opowiada nam przede wszystkim historię o wojnie religijnej oraz wierze wdrażanej przemocą i gwałtem. Kontekst historyczny jest tu bardzo ważny i pełni rolę koła napędowego wprawiającego w ruch całą opowieść. Opowieść, którą czyta się jednym tchem i z wypiekami na twarzy. Autor zadbał jednak nie tylko o wartką akcję, ale i odpowiedni klimat wykreowanego przez siebie świata. Świata, który jednocześnie fascynuje i przeraża.
Rytmiczna, swobodna, wręcz gawędziarska narracja sprawia, że Klątwę żercy czytałem z dużą przyjemnością, co w przypadku literatury popularnej jest szalenie istotne. Dostałem więc kawał przyzwoicie napisanej słowiańskiej fantastyki, w której są zarówno zjawy, jak i trupy, szczypta magii i dawnych wierzeń, polityczne intrygi i zdrady oraz wyraźny podział na złych i dobrych, a wszystko to w doskonałej wizualnej oprawie, którą zapewnił Dawid Boldys. To On jest Autorem zarówno ilustracji okładkowej, jak i kilku rysunków, które znajdziecie wewnątrz książki. Klątwa żercy, to powieść, którą warto poznać, dlatego też gorąco zachęcam Was do lektury.
| mroczne-strony.blogspot.com
Skandynawowie mają swoich Wikingów, Anglosasi - Celtów, a my... My nie jesteśmy gorsi i też mamy swoją historię przedchrześcijańską i mitologię z nią związaną. A ta z kolei jest kopalnią inspiracji dla rodzimych twórców. Cieszy mnie, że coraz więcej mamy "górników", którzy chętnie schodzą do mrocznych słowiańskich podziemi, aby kopać i wydobywać na powierzchnię opowieści,...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-19
Przez lata buszowania między kartkami zdołałem przebrnąć przez wiele zbiorów i antologii opowiadań. Jedne byłe lepsze, drugie gorsze... Słowem: jak w życiu - komuś chcesz dać po ryju, a komuś całusa. 😉 Nie ma w tym nic dziwnego, ani nic odkrywczego, jednak opowiadania, to ta forma literatury, do której zawsze chętnie wracam i wypatruję kolejnych mistrzów krótkich form. Tak trafiłem na zbiór opowiadań Brnąc przez kosodrzewinę Artura Grzelaka, a właściwie to ta książka trafiła na mnie, kiedy Wydawca zaproponował mi objęcie patronatu nad tym tytułem.
Artura Grzelaka kojarzyłem wyłącznie jako autora tekstu Co kryje toń? z antologii Tryzna. Opowiadanie zrobiło na mnie spore wrażenie, było świetnie napisane, miało w sobie tajemnicę i mrok, klimat i dobre zakończenie. Byłem więc bardzo ciekaw pierwszej solowej publikacji Autora. W zbiorze Brnąc przez kosodrzewinę mamy aż szesnaście historii. Szesnaście tekstów to całkiem sporo i na samym początku trochę obawiałem się monotonii. Jednak każda kolejne opowieść bezwzględnie weryfikowała moje pierwotne założenie, pokazując jak bardzo byłem w błędzie. Artur Grzelak ukazuje szerokie spektrum swojej wyobraźni. Mamy tu grozę, fantastykę, a nawet thriller. Opowieści postapo, przeplatając się z historiami z czasów przedchrześcijańskich. Znajdziecie tu opowiadania o pradawnych stworzeniach, odprawiających rytuały sektach, ożywiających zmarłych nekromantach, seryjnych mordercach polujących gdzieś na zadupiu Ameryki, złośliwych skrzatach, o duchach, kanibalach i bestiach w ludzkiej skórze...
Artur Grzelak funduje Czytelnikom szesnaście odsłon mroku. Każda z nich jest inna, a łączy je właściwie tylko (albo aż) lekkie pióro Autora, wyważony rytm każdej z opowieści oraz świeże literackie spojrzenie. I tak dotarłem do momentu, w którym przedstawię Wam moje subiektywne top5 opowiadań ze zbioru Brnąc przez kosodrzewinę. Jedziemy!
Nie chciałbym tu stopniować opowiadań; pisać, które z tej piątki podobały mi się bardziej, a które mniej, bo niekiedy jest to zwyczajnie niemożliwe. Dlatego pomyślałem, że polecę w kolejności, w jakiej te wyróżnione przeze mnie teksty pojawiają się w książce. A zatem zacznę od opowiadania Pożóg. Choć ta opowieść została osadzona w czasach wczesnochrześcijańskich, spokojnie można uznać ją za słowiańskie fantasy i to w stylu Sapkowskiego. W czasie pożaru jednej z wiosek, Smysław widzi w płomieniach człekokształtną istotę, która bynajmniej człowiekiem nie jest. Początkowo chłopakowi nikt nie chce wierzyć, ale wkrótce okazuje się, że tajemniczy stwór był widziany przez mieszkańców innych strawionych pożarami wiosek. W tle tej historii mamy konflikt religijny chrześcijan z wyznawcami starych bogów, narzucanie nowej wiary przemocą i wciąż żywe dawne wierzenia i przesądy. A do tego wątek romantyczny i świetne zakończenie.
Kolejnym tekstem jest Patostreamer. To już czystym thriller. Mocnym i bardzo obrazowym, z silnym wątkiem psychologicznym i społecznym. Wchodzimy tu w sam środek miejskiej patologii nasiąkniętej przemocą i beznadzieją. W tym stanie bliskim wegetacji funkcjonuje Gracek - oddany smakosz budżetowych trunków i mety. Żyje z wpływów ze streamów, podczas których on o jego kumple głównie chleją i ćpają. Interes powoli się jednak kończy, a nasz bohater przechodzi wewnętrzną przemianę, a na skutek pewnego wydarzenia coś w nim pęka i klocki hamulcowe, które ma każdy z nas, przestają spełniać swoją funkcję. Mocna rzecz w klimacie Tarantino.
Wrażenie zrobiło na mnie również tytułowe opowiadanie. Brnąc przez kosodrzewinę, to bardzo klimatyczna historia o potędze gór i mężczyźnie, którego te góry uwięziły skazując na wieczną tułaczkę. Artur Grzelak osadził tę opowieść w czasach słowiańskich i porusza tu ważny temat przeznaczenia i względności czasu. Czułem tu zarówno chłód wszechobecnego śniegu, jak i potęgę natury. A samo zakończenie, to petarda, która rozsadzi niejednego Czytelnika.
Peregrynacje Pyteasza z Massalii, to z kolei hołd złożony H.P. Lovecraftowi, ale jednocześnie porywająca opowieść o fantastycznej morskiej wyprawie pewnego greckiego marynarza - tytułowego Pyteasza. Jest to opowiadanie napisane z perspektywy starego wilka morskiego, który wspomina swoją najniebezpieczniejszą podróż zakończoną znalezieniem mitycznego miasta R’lyeh oraz spotkaniem z Wielkim Cthulhu. Z przyjemnością ponownie wróciłem do świata Lovecrafta i dałem się porwać opowieści Grzelaka.
Ostatnim opowiadaniem o jakim chcę wspomnieć, jest Maximum Carnage, które odebrałem jako ukłon w stronę Urodzonych morderców - filmu Olivera Stone'a z 1994 roku. Zresztą w tym zbiorze jest więcej nawiązań do popkultury z przełomu lat '80 i '90, co wzbudza w takim gościu jak ja, w facecie urodzonym - podobnie jak Autor - w 1987, sporo sentymentu. Pewnie z Arturem Grzelakiem wychowaliśmy się na tych samych filmach i książkach i część z tych obejrzanych i przeczytanych za młodu dzieł, stały się inspiracją do napisania kolejnych tekstów. Maximum Carnage to w dużej mierze brutalny thriller osadzony gdzieś na prowincji Stanów Zjednoczonych. Dwóch zwyroli dokonuje krwawych i brutalnych zbrodni zastawiając za sobą ścieżkę usianą trupami. Jest tu krwawo i ostro, że aż miło, a finałowy twist rozbija system.
Ciekawych opowiadań jest tu znacznie więcej, ale też nie chcę Was zanudzić pisząc elaborat. Moją rolą jest dać Wam wskazówki czy dana książka jest godna uwagi czy też nie, a jeśli tak, to pokazać Wam te najmocniejsze strony. Jeśli chodzi o stronę literacką, to ten temat mamy już za sobą, ale warto też wspomnieć o warstwie wizualnej. Świetną okładkę autorstwa Dawida Boldysa może zobaczyć każdy, ale w środku znajdziecie także ilustracje Łukasza Białka, które obrazują każde z szesnastu opowiadań. To świetny dodatek, zwłaszcza, że obrazy robią wrażenie i doskonale oddają klimat tekstów Artura Grzelaka.
Zbiór opowiadań Brnąc przez kosodrzewinę zapewnił mi rozrywkę na przyzwoitym poziomie. Dobrze się bawiłem czytając zebrane w tym tomiku teksty, dlatego też z czystym sumieniem mogę teraz polecić Wam tę książkę. Co też niniejszym czynię. 😊
| mroczne-strony.blogspot.com
Przez lata buszowania między kartkami zdołałem przebrnąć przez wiele zbiorów i antologii opowiadań. Jedne byłe lepsze, drugie gorsze... Słowem: jak w życiu - komuś chcesz dać po ryju, a komuś całusa. 😉 Nie ma w tym nic dziwnego, ani nic odkrywczego, jednak opowiadania, to ta forma literatury, do której zawsze chętnie wracam i wypatruję kolejnych mistrzów krótkich form. Tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-16
Nowe wydania, to dla książek kolejne życie, szansa na nieśmiertelność. Lubię sięgać po odświeżone stare tytuły i choć głównie wypatruję klasyki, to od czasu do czasu uda mi się wypatrzeć coś współczesnego. Tak było w przypadku Nikt nie idzie Jakuba Małeckiego. Powieść z 2018 roku, teraz (listopad 2022) ukazała się ponownie w odświeżonej szacie graficznej. Szacie, która przyciągnęła moje spojrzenie i sprawiła, że postanowiłem poznać tę opowieść.
A zaczyna się tak... Pewnego dnia Olga widzi w tramwaju mężczyznę, który zachowuje się i wygląda jak nieporadne dziecko. Od tego momentu kobieta zaczyna mieć na punkcie nieznajomego lekką obsesję. Chce go ponownie spotkać, poznać jego historię. Ta fascynacja nie daje jej spokoju, aż do momentu, gdy ich drogi krzyżują się ponownie. A staje się to w dramatycznym momencie, kiedy matka nieznajomego umiera na środku chodnika w sercu Warszawy. Olga widzi nieporadność mężczyzny i kierowana impulsem postanawia go zaczepić i zabrać do swojego mieszkania. Ten nierozsądny i nie do końca zrozumiały krok staje się punktem wyjścia do opowiedzenia złożonej historii Olgi oraz cierpiącego na autyzm Klemensa...
Nikt nie idzie, to opowieść o dwóch światach i dwojgu bohaterach w nich uwięzionych. Olga dźwiga niemały ciężar doświadczeń i wciąż czuje na tyłku kopniaki jakie zafundowało jej życie, Klemens z kolei, to mężczyzna cierpiący na autyzm, który żyje w okowach własnego umysłu. Los, a właściwie Jakub Małecki, zdecydował się postawić te dwie barwne postaci naprzeciw siebie. Jedno jest zaprzeczeniem drugiego; pełni kontrastów, jakże niepasujący do siebie, w moich oczach są jednym z najciekawszych literackich duetów, jakie spotkałem w literaturze.
Również sama konstrukcja powieści Nikt nie idzie, jest bardzo interesująca i skojarzyła mi się z puzzlami. Cały obraz jest początkowo dość rozproszony i chaotyczny. Sam pomysł głównej bohaterki, aby przygarnąć zupełnie obcego, niepełnosprawnego umysłowo, mężczyznę wydaje się irracjonalny, ale z każdym kolejnym rozdziałem poznajemy Olgę coraz lepiej i kolejne elementy wskakują na swoje miejsce, kreśląc przed czytelnikiem pełny obraz. Również autystyczny Klemens, stanowi tu niemałą zagadkę. Chłepiec-mężczyzna - jak początkowo myśli o nim Olga - to postać niemniej złożona, a poznajemy go patrząc głównie z perspektywy jego matki. Jakub Małecki odkrywa nam historie trójki bohaterów powoli, przeskakując na osi czasu. Część akcji dzieje się bowiem współcześnie, a część buksuje po wertepach lat '90.
U Małeckiego najważniejsi są bohaterowie i ich opowieść. Choć dialogi są tu bardzo oszczędne, specyficzny, wręcz kameralny nastój jaki bije z Nikt nie idzie buduje plastyczna narracja, przepiękny język i właściwy rytm wybijany przez ten wewnętrzny metronom jaki powinien mieć każdy dobry pisarz. Jakub Małecki bez wątpienia taki posiada, ale i ma niezwykły talent do budowania atmosfery oraz nietuzinkowych postaci zaplątanych we własne życie składające się z trafnych lub mniej trafnych decyzji, zrządzeń lasu, pechu i szczęścia.
Nikt nie idzie to powieść spokojna, stonowana i pełna uczuć. To opowieść o samotności w wielkim mieście, o alienacji i tęsknocie, ale także o stracie, niespełnionych marzeniach i nieprzewidzianym losie, który częściej zabiera niż daje. Nie jest to lektura lekka, to musicie wiedzieć, ale sposób w jaki Jakub Małecki opowiada, jego wrażliwość i styl sprawiają, że od Nikt nie idzie ciężko się oderwać. Polecam.
| mroczne-strony.blogspot.com
Nowe wydania, to dla książek kolejne życie, szansa na nieśmiertelność. Lubię sięgać po odświeżone stare tytuły i choć głównie wypatruję klasyki, to od czasu do czasu uda mi się wypatrzeć coś współczesnego. Tak było w przypadku Nikt nie idzie Jakuba Małeckiego. Powieść z 2018 roku, teraz (listopad 2022) ukazała się ponownie w odświeżonej szacie graficznej. Szacie, która...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-12
Gdy piszę te słowa, wciąż buzują we mnie emocje związane z Magicznymi latami. Nie pamiętam, aby jakakolwiek przeczytana przeze mnie książka tak mocno na mnie oddziaływała, wzbudziła tyle skrajnych uczuć i jednocześnie sprawiła, że znów poczułem się jak dziecko. Magiczne lata wywołują nostalgię i tęsknotę za tym, co przeminęło, zarazem dając poczucie, że w tej dość prozaicznej opowieści ukryto takie pokłady niesamowitości, że od tej literackiej cegiełki ciężko się oderwać.
Same fundamenty tej historii są, zwłaszcza fanom Stephena Kinga, dość znane: jest tu małe amerykańskie miasteczko, dwunastoletni chłopiec jako główny bohater i jego przyjaciele w rolach postaci drugoplanowych, a życie codzienne przeplatane jest niesamowitymi przygodami. Brzmi trochę jak To, albo Stranger Things braci Duffer, prawda? Zresztą, nie wiem jak Wam, ale mi okładka autorstwa Macieja Kamudy bardzo kojarzy się z hitem Netflixa i między innymi dlatego, sięgnąłem po tę książkę.
Jednak myli się ten, kto sądzi, że Magiczne lata to kolejna powtórka z rozrywki. Powieść Roberta McCamonna po raz pierwszy wydana w 1991 roku, to literacki majstersztyk łączący fantastykę, kryminał i powieść grozy z literaturą piękną. Napisana cudownym językiem opowieść o dzieciństwie, dorastaniu, przyjaźni, oddaniu i poświęceniu, zaczyna się wiosną 1964 roku, w niewielkim, sennym miasteczku Zephyr w stanie Alabama. Pewnego marcowego poranka mleczarz Tom i jego syn Cory, widzą jak samochód wpada do rzeki. Tom nie waha się i wskakuje do wody, aby uratować kierowcę, okazuje się jednak, że ten jest już martwy. Ktoś zmasakrował mu twarz, obwiązał szyję struną od pianina, a ręce przykuł do kierownicy kajdankami. To wydarzenie odbije się na życiu zarówno Cory'ego, jak i (a może zwłaszcza) Toma. Cory postanawia dowiedzieć się kto zamordował nieznajomego i rozpoczyna swoje własne śledztwo...
Początek może sugerować, że to będzie kryminał o nastoletnim domorosłym detektywie. Nic bardziej mylnego. Już kolejne rozdziały odsłonią przed nami wielowątkowość tej niesamowitej, błyskotliwej opowieści. Opowieści pełnej uczuć i emocji; wywołującej uśmiech, chwytającej za serducho i wyciskającej łzy. Magiczne lata, to historia o utracie dziecięcej naiwności i pierwszych, nieporadnych krokach, tak naprawdę jeszcze dziecka, w dorosłym życiu. Robert McCammon posługując się przepiękną, ujmującą, wręcz delikatną stylistyką, kreśli niezwykły portret mieszkańców prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka pierwszej połowy lat '60. Dla Ameryki, to czas bardzo ważny, czas przełomu i wielkich zmian społecznych. W tle tej opowieści mamy więc wciąż żywy rasizm i segregację rasową. Zatwardziali w swej niechęci i wrogości do czarnoskórych, starzy południowcy, nijak mają się jednak do nowego pokolenia, dla którego kolor skóry nie ma już żadnego znaczenia. To także jest piękne w tej opowieści, ten brak podziałów wśród naszych najmłodszych bohaterów, dający jednocześnie nadzieję, że świat zmierza ku lepszemu, a nowe pokolenie jest w stanie naprawić błędy i zadośćuczynić grzechom poprzedniego.
Zapytacie pewnie: to w takim razie, gdy jest tu ten horror? Gdzie ta fantastyka? Magiczne lata są jak dobrze utkany perski dywan. Robert McCammon w wątki społeczne i obyczajowe wplata te bardziej niesamowite. Samochód-widmo Nocna Mona, czarnoskóra Dama o niezwykłych mocach, rower łypiący prawdziwym okiem i chroniący swego właściciela, pies-zombie zawieszony między światem żywych i umarłych, duch dziecka, który błąka się po miasteczku i marzy o własnym czworonogu, potwór kryjący się w rzece... Do tego dochodzi groza bardziej przyziemna, taka jak powódź, alkoholizm ojca jednego z bohaterów, ataki Ku Klux Klanu na czarnych, siejące strach lokalne bandziorki czy wojna w Wietnamie, która cały czas majaczy w tle niczym upiór stojący w poświacie na końcu ulicy. Jest tu tego całkiem sporo, ale mnogość tych wątków bynajmniej nie przytłacza. Wręcz przeciwnie, wszystko wydaje się być na swoim miejscu, niczym puzzle wielkiej układanki, które ułożone razem dają nam pełny obraz tej cudownej opowieści.
Czytając Magiczne lata, miałem wrażenie, że oto trafiła w moje ręce powieść idealna, w której każde zdanie jest tam, gdzie być powinno, a każdy bohater (każdy inny i na swój sposób oryginalny i nietuzinkowy) zna swoje miejsce i rolę jaką ma odegrać w tym przepięknym literackim spektaklu.
Mógłbym się jeszcze długo rozpisywać nad wyjątkowością Magicznych lat, ale myślę, że to co najistotniejsze, już Wam przekazałem. Resztę musicie odkryć sami, wystarczy, że razem z Corym i jego przyjaciółmi, wyruszycie w tę magiczną wyprawę. Do czego Was serdecznie zachęcam.
| mroczne-strony.blogspot.com
Gdy piszę te słowa, wciąż buzują we mnie emocje związane z Magicznymi latami. Nie pamiętam, aby jakakolwiek przeczytana przeze mnie książka tak mocno na mnie oddziaływała, wzbudziła tyle skrajnych uczuć i jednocześnie sprawiła, że znów poczułem się jak dziecko. Magiczne lata wywołują nostalgię i tęsknotę za tym, co przeminęło, zarazem dając poczucie, że w tej dość...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdy na początku sierpnia 2022 roku gruchnęła wiadomość, że Robert Małecki zmienia drużynę i przechodzi do Wydawnictwa Literackiego, okazało się, że nawet sezon ogórkowy ma swoje gorące newsy. Teraz, po dwóch miesiącach, dostajemy do rączek efekt tej nowej współpracy - pierwszy tom zupełnie nowego cyklu kryminalnego o gliniarzach z kujawsko-pomorskiego Archiwum X.
Wszystko zaczyna się w Grudziądzu na początku lat '90, kiedy to zostaje porwane dziecko niejakich Witbergów. Porywacze żądają okupu, rodzice bez wahania płacą całą kwotę, ale chłopca nigdy nie odzyskują. Szybko okazuje się, że za wymuszeniem forsy stał lokalny gang, na czela którego stał "Toboła". Kilka lat później gangus zostaje skazany w tej sprawie, jednak zarzeka się, że ani on, ani jego ludzie nie stali za porwaniem niemowlaka. Kto zatem porwał dziecko? I co się z nim stało? To właśnie, po trzydziestu latach, będą starali się ustalić kryminalni z bydgoskiego Zespołu do Spraw Przestępstw Niewykrytych czyli popularnego Archiwum X. Komisarz Maria Herman i podkomisarz Olgierd "Zero Siedem" Borewicz przyjeżdżają do Grudziądza, aby ponownie przyjrzeć się sprawie. Chcą zacząć od rozmowy z ojcem porwanego chłopca, ale okazuje się, że ten kilka dni temu wyszedł z psem na spacer i do tej pory nie wrócił. Sprawa robi się jeszcze dziwniejsza, gdy Witberg zostaje odnaleziony... Martwy.
W czasie lektury Wiatrołomów odniosłem wrażenie, które zresztą pozostaje ze mną do tej pory, że w najnowszej powieści Robert Małecki zawarł najlepsze elementy ze swoich poprzednich serii. Mam tu na myśli trylogię o Marku Benerze oraz cykl z komisarzem Bernardem Grossem. Można nawet powiedzieć, że Robert wrócił do swoich korzeni. Z jednej strony mamy tę lekkość, którą cechował cykl z Benerem, i to przenikanie się świata przestępczego, z tym normalnym. Z drugiej zaś Wiatrołomy mają gęstą atmosferę, jaką pamiętam chociażby ze Skazy. Również bohaterom bliżej do chełmżyńskiego cyklu. Nie, żeby byli tacy sami, czy nawet podobnie. Chodzi mi o ich przetrącone życiorysy, te niedoskonałości, które czynią postaci bardziej autentyczne. Weźmy chociażby komisarz Herman. Kobita jest nałogową hazardzistą, która - wydaje się - dno już osiągnęła i teraz stara się z niego wygrzebać. Zadłużona jak bohaterowie polsatowskiego programu Wolni od długów, po latach tkwienia w matni uzależnienia wreszcie wychodzi na prostą, co wcale nie jest łatwe, zwłaszcza gdy stoi za nią niemała kolejka wierzycieli. Z drugiej strony mamy jej partnera - Borewicza. Ten z kolei musi się mierzyć z cierpiącą na depresję poporodową żoną i ze swoimi własnymi demonami. Razem tworzą jeden z najciekawszych duetów książkowych, jakie miałem okazję poznać. Świetnie skrojeni, niejednoznaczni, ale próbujący rzetelnie wykonywać swoje obowiązki, sprawiają wrażenie żywych i cholernie prawdziwych.
No i nie mają łatwo. Trafiają bowiem do niewielkiego, liczącego niespełna 93 tys. mieszkańców, miasta. Miasta mającego swoje tajemnice i niechętnego do obcych. Tymi obcymi jest oczywiści nasz policyjny duet padający sprawę porwania sprzed trzech dekad. Jednak sprawa ta łączy się z innymi i odkrywa przed bydgoskimi śledczymi mroki lat '90, gdzie wraz z raczkującą demokracją i wolnym rynkiem, równolegle dorastała także przestępczość zorganizowana i lokalni bossowie w ortalionowych dresach. Porwania, haracze, wymuszenia, skorumpowani i nieudolni policjanci - to była brutalna rzeczywistość lat '90. Rzeczywistość, którą Robert Małecki odtwarza z precyzją dokumentalisty.
Wiatrołomy to opowieść o stracie i cierpieniu, o przekraczaniu granic, upadku i o autodestrukcji wynikającej z uzależnienia. To także historia o brudnych glinach, lokalnych układach i tajemnicach, za które można zginąć. Wiatrołomy kojarzą się z huraganem lub tornadem. Bohaterowie najnowszej powieści Roberta Małeckiego również przeżyli swoje osobiste tornada, po których mocno poobijani, próbują ponownie stanąć na nogach.
Wiatrołomy idealnie splatają wątki kryminalne z ludzkimi dramatami, tworząc powieść, która bynajmniej nie jest tanią rozrywką. Jeśli więc ktoś się zastanawia czy Robert Małecki nadal jest w literackiej formie, to rozwieję wasze wątpliwości: jest i to w najlepszej, a Wiatrołomy tylko to potwierdzają. Ta powieść zrobiła na mnie duże wrażenie. I może jest jeszcze za wcześnie, aby o tym wspominać, ale co mi tam: coś czuję, że Herman & Borewicz będzie najlepszym powieściowym cyklem w dorobku Roberta. Za co mocno trzymam kciuki, a Wam polecam Wiatrołomy.
| mroczne-strony.blogspot.com
Gdy na początku sierpnia 2022 roku gruchnęła wiadomość, że Robert Małecki zmienia drużynę i przechodzi do Wydawnictwa Literackiego, okazało się, że nawet sezon ogórkowy ma swoje gorące newsy. Teraz, po dwóch miesiącach, dostajemy do rączek efekt tej nowej współpracy - pierwszy tom zupełnie nowego cyklu kryminalnego o gliniarzach z kujawsko-pomorskiego Archiwum X.
więcej Pokaż mimo toWszystko...